Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/19
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
— Zanim daléj prowadzić będę moje opowiadanie... i abym cię przygotowała, dobry Marcinie, do słuchania rzeczy, którym zaledwie uwierzysz — Rzekła Baskina, — powiedz mi: czy znasz przygodę ulubionego Ludwika XV z panną Tiercelin?
— Nie... odpowiedziałem dosyć zdziwiony tém pytaniem, nie znam téj przygody.
— W ciągu pobytu mojego u księcia Castleby — mówiła dalej Baskina, — przypadkiem wpadło mi w ręce mnóstwo pism o panowaniu ulubionego Ludwika. Otóż była w nich następna przygoda: Dobry ten monarcha przechodząc raz przez Tuilleries, postrzegł w ogrodzie małą, zaledwie jedenasto lub dwunasto-letnią dziewczynkę... Była to córka mieszczanina Paryża, nazwiskiem Tiercelin, człowieka dosyć majętnego... podobała się królowi ta dziewczynka, i... Pani Pompadour — jak widzisz pobłażliwa rywalka — postarała się o nią dla króla.
Przerażony wyrazem twarzy Baskiny, gdy tych słów domawiała, zawołałem.
— A więc i ciebie spotkał los podobny?
— Nie... ja bez gwałtu, dobrowolnie pozostałam u lorda Castleby.
Baskina widząc że nie pojmuję sprzeczności jéj słów, dodała:
— Zdaje mi się, że nim ci opowiedziałam przygodę ulubionego Ludwika, stanęłam na przedstawieniu mię milordowi księciu. Ubrana w przepyszne dziecinne sukienki, z lalką w ręku, poszłam wraz z guwernantką. Naprzód przebyłyśmy wspaniałą galeryę obrazów, potém salony jedne nad drugie okazalsze, i przyszłyśmy do prywatnego apartamentu milorda księcia; wyjąwszy dwóch poufałych pokojowców, nikt z domowników nie miał prawa tam wchodzić. Stanęłyśmy przede drzwiami zakrytemi czerwonym aksamitem, guwernantka moja zadzwoniła w sposób osobliwszy. Jeden z poufnych służących otworzył nam, i w krótkich słowach po angielsku rozmówił się z miss Turner, która oddając mię w jego ręce rzekła: „Corso (tak się nazywał pokojowiec Włoch) zaprowadzi cię do pana, bądźże grzeczna, sprawuj się jak dobrze wychowana lady; pamiętaj na wszelkie moje rady.” Drzwi znowu się zamknęły i zostałam sama z owym Corso, którego twarz zarazem zniewieściała i ogorzała, oczy czarne, przenikliwe, przejmowały mię nieopisanym wstrętem. „Jeżeli panna raczy iść za mną — rzekł z uszanowaniem, biorąc mię za rękę — zaprowadzę ją do Jego Wysokości.” Przeprowadził mię przez piérwszy salon, potém przez jakiś budoar zupełnie lustrami wykładany; poczém dotknął ukrytéj sprężyny; usunęła się szklanna ściana, a przewodnik mój wprowadził mię w zupełnie ciemny korytarz, wysłany kobiercem, na którym kroków naszych wcale słychać nie było. W kilka minut później, otworzyły się jakieś drzwi, Corso żywo popchnął mię przed sobą... a gdym się ku niemu odwróciła, już znikł, ja zaś żadną miarą nie mogłam poznać którędy weszłam. Nigdy w życiu nie zapomnę téj sceny. Byłam w rotundzie kirem wybitéj, po jéj ścianach spływały srébrne łzy, a oświécała ją również srébrna grobowa lampa: przenikliwa woń najmilszych i najmocniejszych zapachów napełniała ten rodzaj grobu, którego jedynym meblem była krągła, gładko wypolerowana hebanowa ławka, bez poduszek i materaców. W środku rotundy stał stół pokryty czarnym aksamitnym kobiercem, niby całun srébrem wyszywanym; na tym stole postrzegłam małe gospodarstwo, jak mówią dzieci, nie do uwierzenia przepyszne; każda sztuka tego serwisu w miniaturze była złota, emalią i drogiémi kamieniami wysadzana. Nadewszystko wpadła mi w oko wazka wielkości filiżanki, istne arcydzieło złotnicze; wszystko tam było, poczynając od talerzy, aż do flaszeczek na oliwę i karafek z kryształu wielkości kieszonkowych flakoników i solniczek, w którychby się zaledwie ziarnko grochu pomieściło.
— Ten widok zaślepił mie i zarazem przeraził, mówiła znowu Baskina. Nieco daléj postrzegłam na marmurowéj serwantce, ustawione kuchenne sprzęty, również takiego jak i serwis rozmiaru. Wielkie naczynie, pod którém palił się wyskok winny, służyć miało za ognisko i piec. Te dziecinne cacka wprawdzie nie miały w sobie nic niepokojącego, lecz głęboka cisza, panująca w tym pokoju, obitym grobowemi draperyami, zaczynała mię przerażać. Wtém podniosło się w jedném miejscu obicie... zdało mi się że marzę; ujrzałam, na wielkim drewnianym koniu, który się poruszał za pomocą ukrytéj sprężyny, wjeżdżającego mężczyznę średniego wzrostu, dosyć otyłego, około sześćdziesięciu lat miéć mogącego; nosił jasnowłosą perukę z puklami; miał wyłożony wielki kołnierz od koszuli i krótki kaftanik... słowem ta dziwna osoba ubrana była jak mały chłopczyk w moim wieku... Aby zapewne.uzupełnić złudzenie, dmuchał z całéj siły w małą blaszaną trąbkę. Tak paradując na swym drewnianym koniu, objechał wkoło rotundę.
— Byłto zapewne waryat! zawołałem, oddychając po chwili okropnéj trwogi.
— Waryat? rzekła patrząc na mnie Baskina; potem dodała porozumiawszy się spojrzeniem z Bambochem, tak jest, mój dobry Marcinie... byłto waryat...
I po chwili milczenia rzekła znowu:
— Milord książę, bo to był on, w rzeczy saméj miewał czasami przywidzenia bardzo blizkie szaleństwa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I ja w mojéj naiwności powiedziałem był Baskinie:
— Ten człowiek był waryat... lecz dalszy ciąg naszéj rozmowy, którego pióro moje nie śmie tu powtórzyć, przekonał mię że był raczej potworą doprowadzoną do okropnych monomanij już przesyceniem, już przedwczesném nadużyciem wszelkich rozkoszy, na jakie pozwalają ogromne i od dzieciństwa bez pracy nabyte bogactwa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— To najokropniejsze — zawołałem, — że czyn sam przez się wspaniałomyślny zamieniano na zaspokojenie najpotworniejszéj chimery... że rozwinięcie umysłu stawiano na równi z najokropniejszém skalaniem.
— Rzeczywiście, — powiedziała Baskina, — kiedy połowa życia mojego przemijała na nauce i w niejakiéj surowości — bo miss Turner wobec mnie nie zmieniała nigdy swojéj imponującéj powagi — drugą połowę przepędzałam w piekle... którego okropne wspomnienie aż do śmierci ścigać mię będzie.
— I nie myślałaś o ucieczce? — spytałem Baskiny.
— Uciekać nie chciałam, — rzekła z niejakiém uniesieniem, — bo w owéj epoce, po raz piérwszy dostrzegłam cel który dosięgnąć pragną i który dosięgną, — z ponurém postanowieniem dodała.
— Nie rozumiem cię Baskino...
— Słuchaj Marcinie... znałeś bardzo nieszczęśliwą, nieprawdaż?... widziałeś ile bolałam kiedy mię porwano z objęć konającego ojca... wiesz jak nędzném, poniewieraném, zniewnżaném było moje dzieciństwo... byliśmy skoczkami, włóczęgami, złodziejami... otóż mimo tak wczesnego upadku... w głębi duszy mojéj chowałam zawsze niepewną zgryzotę, jakąś nieopisaną tęsknotę do życia nie tyle skalanego... Przypominacie sobie ów wieczór na naszéj wyspie...
— O! tak jest... pamiętamy... zawołałem.
— Takich wspomnień, człowiek ma nie wiele, rzekł Bamboche, — to téż chowa je w głębi serca.
— Otóż! — z wrastającém uniesieniem zaczęta znowu Baskina, — wówczas jeszcze suma siebie szanowałam, a poniżenie moje usiłowałam uniewinnić myślą: — „Nieszczęsny los tylko i opuszczenie uczyniły cię taką jak jesteś.” — Ale po kilkodniowym pobycie u milorda księcia, ten potwór tak dalece poniżył mię we własnych oczach, żem postradała wszelki wstyd i żal, żem nie czuła takiego poniżenia... Lecz w miarę jak edukacya — rozwijała mój rozsądek, obudziła się we mnie żądza zemsty, która z każdym dniem wzrastając... zamieniła się z czasem w stałą... i wyłączną myśl moję. Od téj chwili, przyjęłam los mój z dziką radośią... Z całéj siły pracowałam nad sobą, każdéj chwili którą rozrządzać mogłam, użyłam na naukę, na nabycie tych miłych talentów, tego ujmującego ułożenia, które kobiétom tak wielką nadają potęgę. Książę milord przez wyrachowanie szatańskiego zepsucia, pobłażał mojemu upodobaniu w nauce. Z nadzwyczajnym kosztem sprowadził dla mnie wybornego nauczyciela śpiewu i kompozycji, który w owéj epoce utworzył najznakomitszych artystów, a którego dzieła stały się teraz popularnemi. Ale kiedy ci mówię o tym artyście — z łagodnym, uśmiechem dodała Baskina, — dowiedz się, mój dobry Marcinie, o czynie który ci rozraduje serce, uspokoi na chwilę po wszystkich okropnościach jakie ci opowiedzieć musiałam... W oczach artysty o którym ci mówię, w oczach tego wybornego i zacnego człowieka, uchodziłam za przybraną córkę księcia, bo byłabym umarła ze wstydu gdyby mój nauczyciel mógł był domyślić się czém byłam w istocie... Podziwiał on tém bardziéj troskliwość jaką mi okazywano, że jak mi powiadał, sam winien był swoje powołanie istocie równie wspaniałomyślnéj jak tajemniczéj. — „Pałałem świętym ogniem, — mówił mi artysta, — ale byłem nieznany, ubogi, pozbawiony zasobów, brakło mi na środkach uczenia się, bo zaledwie mi na chléb starczyło. Pewnego dnia wszedł na moje poddasze dosyć podżyły, licho ubrany, surowéj miny, przenikliwego spojrzenia i opryskliwéj mowy człowiek. Pytania jego dowiodły mi że znał wszelkie szczegóły mojego życia i powołania. Skutkiem jego odwiedzin było zapewnienie mi pensyi, która rzeczywiście postawiła mię w możności uczenia się, pracowania, popisania się... i nabycia sławy. Nieszczęściem tajemniczemu dobroczyńcy mojemu żadnéj nie mogłem okazać wdzięczności, bom go już więcéj nie widział... — Ale czy pan wiész przynajmniéj jak się nazywał? spytałam artysty. — Mówił mi że się nazywa pan Just, odpowiedział artysta, a pełnomocnik u którego pobierałem pensją, nigdy mi nie chciał udzielić dokładniejszych szczegółów o tym dziwnym człowieku.“
— Pan Just... przerywając Baskinie zawołał bamboche, wiész, to mię zaczyna mocno intrygować..
— Dla czego? — spytałem.
— Młody malarz, którego znałem za dni mojego powodzenia, a który teraz jest bardzo znakomitym, opowiadał mi, że również cały swój los winien wspaniałomyślnéj pomocy tajemniczego protektora, który się nazywał pań Just.
— To zapewne ten sam! — zawołałem.
— Tak się zdaje — znowu rzekł Bamboche — wkrótce bowiem po zapewnieniu przyszłości młodego malarza, najlepszego i najpoczciwszego w święcie chłopca (chociaż był to mój znajomy), młody rzeźbiarz jego przyjaciel, artysta najpiękniejszych nadziei, ale w srogiéj nędzy pogrążony, podobnie jak młody malarz, doznał tajemniczej pomocy od tego djabła pana Just, którego ani jeden ani drugi już więcej nie widzieli... ale który zapewne musi posiadać bardzo dokładne wiadomości, albo doskonały mieć węch, kiedy tak dobrze umieszcza swe dobrodziejstwa, gdyż i młody rzeźbiarz nabył już znakomitéj sławy.
— Ah! dziękuję ci Baskino, dziękuję, — zawołałem oddychając, — o! jak to dobrze.... jak miło słyszéć tak piękne i szlachetne czyny. Nie, nie wszystkich bogactwo wynaturza; są jeszcze dusze wyłączne dla których jest ono kapłaństwem... Bogu niech będzie chwała! bo jeżeli są książęta Castleby, są także i panowie Just!... Ah! czegożbym nie dał, z zapałem zawołałem, — gdybym mógł oglądać tak wielkiego dobroczyńcę rodu ludzkiego!