Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


18.
Historja Baskiny.

Im dłużéj przypatrywałem się Baskinie, tém bardziéj uderzyła mię wytworność jéj ułożenia; mimowolnie przypominała mi Reginę, bo innego punktu porównania nie miałem, gdyż dotąd życie moje upłynęło w najniższéj sferze.
Talent Baskiny wzbudził we mnie raczej cześć niż zdziwienie; miałem go za następstwo, naturalne rozwinięcie się jéj wrodzonych i już w dzieciństwie znakomitych zdolności; ale zkądże Baskina nabyła tego wdzięku, tego wykształcenia, których tylko w obejściu z ludźmi wyższego rzędu nabyć można? jakim sposobem nabyła te wymowę poprawną, rozsądną, częstokroć wyszukaną, a niekiedy nawet i wzniosłą?
Bamboche, cyniczny i szyderczy, w więzieniu wychowany, wykształcony czytaniem mnóstwa dobrych i złych dzieł, wyrażał się w sposób sobie właściwy, a trywialne ruchy, nieokrzesane, porywcze obejście, zupełnie odpowiadały jego słowom; lecz u Baskiny wszystko było w harmonii, polor ułożenia i sposób wyrażania się. Jakim sposobem zdołała do tego stopnia odwyknąć od gminnych, haniebnych, sprośnych nauk matki Major, la Levrassa i pajaca, które zaraziły jéj dzieciństwo?
Ta tajemnica mocno mię zajęła, z niecierpliwością oczekiwałem jéj wyjaśnienia.
— Usłyszysz Baskinę, — rzekł mi Bamboche, — obaczysz ile biédaczka wycierpiała... W porównaniu z nią... ja w więzieniu żyłem jak sybaryta.
— Wszelką niedolę z rezygnacją znosiłam... — rzekła Baskina, — ale poniżenie, wzgarda, zniewaga... o! one to... najwięcéj mi cierpień zadały!
Po chwili milczenia Baskina tak daléj mówiła:
— Słuchaj mię Marcinie, a przekonasz się że los nasz, acz różny od siebie, co do nędzy przynajmniéj był sobie podobny... Bamboche powiedział ci, że kiedym go widziała upadającego pod wystrzałem kaléki bez nóg, z przestrachu niemal zmysły straciłam; uciekłam wołając ratunku!... zbójca!... Kaléka bez nóg ścigał mię zapewne i chciał zabić... ale trwoga przyspieszyła kroki moje; z szybkością błyskawicy uciekając przed bandytą, wpadłam w zarośla... stracił moje ślady. Noc spędziłam ukryta w tych zaroślach. Ze świtem wyszłam z nich sama nie wiedząc gdzie się udać, i pamiętam zdaje mi się, że na polu spotkałam wolarza, który pędził swą trzodę na jarmark do Limoges.
— Jakto, zdaje ci się żeś spotkała? — spytałem Baskiny zdziwiony tak wątpliwém wyrażeniem.
— Mówię: zdaje mi się, mój dobry Marcinie, bo dopiéro w kilka dni po tém spotkaniu, powoli wyszłam z obłędu, jakiego mię nabawił widok zamordowanego Bambocha. Wolarz dopiéro opowiedział mi szczegóły naszego spotkania: brzęk dzwonków wiszących u szyi krów jego, musiał zapewne zwrócić moję uwagę, bom podeszła ku trzodzie, i towarzyszyłam jéj dosyć długo, machinalnie posługując niekiedy wolarzowi i pomagając jego psom w kierowaniu trzodą. Człowiek ten ulitował się nademną, wziął mię za obłąkaną, któréj się chciano pozbyć i którą opuszczono. O zachodzie słońca kazał mi dać wieczerzę i posłanie w stajni; o świcie znowu byłam na nogach, i chociaż zziębłam, odważnie jednak szłam za wolarzem. Tak upłynęło kilka dni, w ciągu których, na zdziwienie mego opiekuna, powoli zniknęło moje obłąkanie; wstrząśniony umysł mój zaczynał się uspakajać; nakoniec, jak sądzę, w wilią naszego przybycia do Limoges, przepędziwszy noc w głębokim i ciężkim śnie, obudziłam się zupełnie wolna od tak długiego obłędu. Natychmiast, patrząc wkoło siebie, zrazu machinalnie zawołałam: Bambochu! Marcinie!... Potém dopiero przypomniałam sobie wypadek który mi się przytrafił, i zdziwiłam się że śpię w stajni sama jedna... Między tém ocuceniem się mojego rozumu i chwilą morderstwa Bambocha istniała przerwa, którą nadaremnie zapełnić usiłowałam. Wolarz wszedł i rzekł mi:
— No, daléj w drogę, moja mała! — Spytałam czego chce odemnie, jakim sposobem znajduję się w téj stajni, i (wyjąwszy kilku szczegółów) opowiedziałam straszną przygodę, która mi rozum odjęła. Opowiadanie moje powiększyło współczucie tego zacnego człowieka; nawzajem powiedział mi że mię spotkał i wziął za opuszczoną waryatkę. Od niego dowiedziałam się także, że byliśmy wówczas o kilkadziesiąt mil od miejsca gdzie zabito Bambocha, (miałam go za umarłego), i gdzie ciebie Marcinie przytrzymano. Mimo litości jednak jaką w nim wzbudziłam, wolarz nie mógł trzymać mię przy sobie; jego handel przenosił go wciąż z jednéj prowincji w dragę, a po sprzedaniu bydła nakupić miał mułów w okolicach Limoges. — „Nie mogę wszakże moja mała, — rzekł mi, — porzucić cię na bruku; — gospodyni u któréj zwykle staję, jest to poczciwa kobjéta; powiem jéj, przyjmie cię może, choć do pomniejszych usług, a tak, czekając na lepsze, będziesz miała tymczasem chleb i przytułek.” Tego samego wieczora przybyliśmy na jedno z przedmieść miasta Limoges, i stanęliśmy w oberży w któréj wolarz zwykle przemieszkiwał. Oberżystka zrazu dosyć źle przyjęła jego projekt względem mnie; ale nakoniec dała się namówić i zatrzymała mię przy sobie. Byłam więc w tej oberży, jakiś czas, służącą innych służących, żyjąc tém co mi rzucili, sypiając w stajni. Mniemałam że Bamboche umarł, czterdzieści mil może dzieliło mię od miejsca w którém zgubiłam ciebie, mój dobry Marcinie; jakkolwiek więc smutném było położenie moje w oberży w Limoges, nie śmiałam opuścić jéj i na nowo rozpocząć życie włóczęgi. Jednak przebywszy miesiąc w téj oberży, wyszłam z niéj dziwnym przypadkiem...
Baskina wahała się z dalszém opowiadaniem.
— Może to wyznanie dla ciebie bolesne? — rzekłem widząc że jéj oblicze posmutniało.
— Nie... — z gorzkim i zimnym uśmiechem mówiła — nie... owszem, to wspomnienie i wiele innych często na pamięć przywołuję. Oneto zaostrzają moję odwagę i energią... w nich czerpam siłę dla dojścia do celu jakiego dopiąć pragnę...i dopnę, o! tak jest... dopnę! Mocne, niecofnione postanowienie malowało się w ostatnich słowach Baskiny i w ponurym blasku jéj oczu.
— Jakiż to cel? — spytałem patrząc badawczo na Baskinę i Bambocha.
— O niczóm nie wiem, — odpowiedział mi Bamboche, — już jéj trzy lata nie widziałem, i z tém mis ię bynajmniéj nie zwierzyła... wszak prawda Baskino?
— Prawda — odpowiedziała.
I po nowéj chwili milczenia dalej mówiła:
— Byłam więc służącą służących w owéj oberży. Stała ona w środku spadzistego wzgórza, po którém powozy tylko powoli przechodzić mogły. Jednego dnia — zmarzły szron spadł nocą i uczynił drogę prawie nieprzystępną — ja siedząc na ławce przed oberżą, ujrzałam pędzącego kuryera ze złotemi galonami; poprzedzał on kilkanaście nieopodal jadących powozów, które jak powiadano, należały do milorda Castleby, irlandzkiego magnata, niezmiernie bogatego, z licznym orszakiem podróżującego. Dwa dni przebywał on w Limoges, a kucharze jego wyjechali poprzedniego wieczora z dwoma furgonami żywności, aby mu przygotować obiad w mieście w którém miał nocować.
— Co za zbytek! — zawołałem.
— Nic to jeszcze, mój biedny Marcinie; — tego samego poranku inny furgon napełniony przenośnemi meblami, z tapicerem, poprzedzał tego dostojnego pana, który tym sposobem w każdéj oberży, zastawał kilka najpyszniéj i najwygodniéj umeblowanych pokoi.
— Taka rozrzutność, to nie do uwierzenia!
— Zuch! umiał żyć! — powiedział Bamboche.
— A cóżbyś rzekł, mój dobry Marcinie, — mówiła znowu Baskina, — gdybym ci opisała powóz kończący orszak księcia Castleby, — w którym znajdowały się dwa wierzchowce[1] z masztalerzami, bo Jaśnie Wielmożnemu Panu mogłaby przyjść fantazya podróżowania niekiedy konno.
— Wozić konie w powozach? cóż ty na to Marcinie? — spytał mię Bamboche.
A że bacznie spojrzałem na Baskinę, sądząc że żartuje z mojéj łatwowierności, dodała szyderczo:
— Zapewne była to szalona rozrzutność, ale książę de Castleby miał blizko cztéry miliony rocznego dochodu, a ktoś z jego orszaku powiadał mi późniéj, że w Irlandyi, w majątku Jego Wysokości, widział nieraz całe rodziny wieśniacze nago siedzące na wytartéj słomie w swoich jamach, podczas gdy matka albo córka prała w strumyku ich łachmany... Cóż chcesz, mój poczciwy Marcinie, bez takich przeciwności świat byłby zbyt monotonny.
To zimne szyderstwo w młodéj, szesnastoletniéj dziewczynie rozdzierało mi serce i zarazem przerażało. Baskina opowiadała daléj:
— Siedziałam więc na ławce u drzwi oberży, wytrzeszczywszy oczy na ten szereg powozów zwolna postępujących, wtém zatrzymał się piérwszy, w którym jechał sam książę, a to w skutek rozkazu danego pocztylionom za pośrednictwem lokaja siedzącego na koźle. Przez szklane drzwiczki tego powozu dostrzegłam parę małych jasno-niebieskich oczu, które uporczywie utkwiły we mnie; ale oprócz tych oczu nic więcéj nie widziałam, bo twarz patrzącéj na mnie osoby prawie całkiem znikała pod futrem i podróżną czapką.
Wszystkie powozy stanęły. Przez kilka chwil rozmaite osoby z orszaku księcia tu i owdzie biegały, i z odkrytemi głowy rozmawiały z nim przez drzwiczki; poczém blizko trzydziesto-letnia kobieta, przyjemnéj i szlachetnéj twarzy, wysiadła z jednego powozu, i udała się do oberży pytając o gospodynią: „Idź, zaprowadź panią do naszéj gospodyni, zamiast co tu masz siedzieć i muchy łapać” — powiedziała jedna służąca z oberży mocno mię popychając. — „Tego właśnie pragnęłabym, moja kochana — rzekła cudzoziemka do służącéj z dosyć wyraźnym angielskim akcentem, poltém biorąc mię za rękę dodała pieszczotliwie: — „Zaprowadź mię do właścicielki oberży, moje dziecko.” — Zaprowadziłam cudzoziemkę; zamknęła się z oberżystką i jakiś czas rozmawiały. Potem oberżystka wyszła i rzekła mi: „Słuchaj, mała, trzymam cię tutaj z litości, nie masz koszuli na grzbiecie, nie wiadomo zkąd jesteś, długo więc nie mogłabym cię trzymać, bo zjadasz więcéj jak zarabiasz. Podobałaś się téj pani, ona się nad tobą lituje; jeżeli chcesz z panią jechać, wsiądziesz do tych pięknych powozów które tu widzisz, i będziesz bardzo szczęśliwa; no, namyśl się. Ale uprzedzam cię, że jeżeli nie zechcesz korzystać z tak dobréj sposobności, jak mię żywą widzisz, tak cię jutro za drzwi wyrzucę.“
— Biedaczko! mogłażeś w okropném twém położeniu odrzucić taką ofiarę? — rzekłem Baskinie.
— To téż przyjęłam ją czémprędzéj, — odpowiedziała — ale z niewypowiedzianym ściśnieniem serca; chociaż to wszystko wzięłam za piękny sen. Dama, którą odtąd nazywać będę miss Turner, wzięła mię za rękę, a że zapewne nie miała rozkazu prezentowania mię zaraz księciu Castleby, kazała mi wsiąść z sobą do powozu, i cały orszak ruszył w dalszą drogę. Kiedym nieco ochłonęła z osłupienia, spojrzałam wkoło siebie; znajdowałam się w koczobryku na cztéry osoby, siedziałam zaś między miss Turner i młodą murzynką, rysów dosyć kształtnych i regularnych; z pod podróżnéj salopy wyglądał jéj cudnie oryginalny ubiór; na nagich i jak kość słoniowa gładkich ramionach błyszczały srébrne świecidła; na przeciw mnie, ujrzałam dwie inne kobiéty, jedna z nich, bardzo tłusta, rażącéj białości, miała bardzo jasne błąd włosy, niebieskie oczy i zbyt rumiane policzki: była to flamandka. Nakoniec czwarta, twarzy pospolitéj ale dowcipnéj, uczesana była po dziecinnemu i ubrana ze zbytkiem niedzielnym paryzkiej kupcowéj ostryg. Katarzyna (bo tak się nazywała), była to w istocie dziewczyna z cyrkułu des Halles. Miała minę gualezy, śmiałą, zuchwałą i jak się późniéj dowiedziałam, prawie zawsze mówiła językiem tolerowanym tylko podczas zapust. Grubiaństwa jéj odznaczały się jednak pewnym dowcipem; mocno téż zadowalała księcia Castleby, który nieraz dobrze się napiwszy, bawił się wyuzdanym cynizmem téj istoty, którą sam wynalazł gdzieś w najbrudniejszym kącie Paryża.
— To nie sposób! zawołałem... za naszych czasów podobne obyczaje! Taki seraj podróżujący w orszaku mężczyzny!
— Biédny Marcin, są rzeczy które go dziwią jeszcze! — rzekła Baskina do Bambocha.
— Baskina nic nie wynajduje, a nawet nie wszystko mówi, — dodał Bamboche. Ten milord książę istniał, zapewniam cię. W towarzystwie nie zbyt dobraném w którém żyję, znałem świadków lub spólników jego... dziwactw.
— Cóż chcesz Marcinie? — z szyderczym uśmiechem mówiła Baskina, — kogo majątek od urodzenia czyni wszechwładnym, tego uciechy towarzyskie znudzą prędko i wcześnie; wtedy potrzeba mu coś nowego, coś dziwnego... Wreszcie, prawdę mówiąc, tego jednego tylko dnia widziałam ten seraj księcia, skoro bowiem stanęłam u celu przeznaczenia mojego, życie moje upływało najsamotniéj i najdziwaczniéj w świecie. Na następnym popasie, miss Turner wezwana do milorda księcia, odeszła na chwilę, ale wkrótce wróciwszy kazała mi iść za sobą. Opuściłam powóz seraju i sama tylko z nią wsiadłam do karéty, którą zwykle zajmowali intendent i sekretarz księcia Castleby; ale tym razem te ważne osoby umieściły się jak mogły w innych powozach. Skorośmy przybyli do piérwszego miasta po drodze, miss Turner kupiła mi przyzwoitą odzież. Podróżowałam tylko z nią sam na sam; w oberżach dawano nam jeść osobno, sypiałyśmy także osobno. Małomówna, ostrożna, miss Turner na wszystkie moje pytania bardzo zwięźle odpowiadała, zresztą odpowiedzi jéj, nacechowane jakiemś uszanowaniem, ograniczały się prawie na teém: — Bądź panna spokojna, Jego Wysokość da pannie wychowanie jakby własnéj córce. Nie pojmujesz jak szczęśliwym jest dla ciebie spotkanie z Jego Wysokością. — Nie ma lepszego, wspanialszego pana.
— Wszystko to jest bardzo dziwne, — rzekłem Baskinie.
— Dziwniejsze nawet jak sobie wyobrazić zdołasz, mój Marcinie. Wreszcie przybyliśmy do zamku księcia. Cała oddałam się słodyczy tyle nowego dla mnie bytu. Usługiwała mi pokojówka samej miss Turner; stół u księcia miałam najprzewyborniejszy, najokazalszy, aleśmy jadały oddzielnie. Zdrowie moje osłabione niedostatkiem, coraz bardziéj się wzmacniało; miss Turner unosiła się nad rozkwitem mojéj piękności, mówiąc że po kilku zaledwo dniach już byłam nie do poznania. Miałam przepysznie umeblowany apartament; niepbodobna pojąć jaki tam panował zbytek, jaka wytworność; co dzień przejeżdżałam się powozem wraz z miss Turner, udawałyśmy się zaś do ustronnego parku, po którym mogłam biegać i bawić się w wszelkiego rodzaju gry. Często także miss Turner kazała mi wsiadać na prześlicznego, i, powolnego, jak pies ułaskawionego konika; zdaje mi się że życie córki największego pana nie dałoby się porównać z mojém.
— I dotąd jeszcze nie widziałaś milorda księcia? — spytałem.
— Nie. Dopiero we trzy tygodnie po przybyciu do zamku zostałam mu przedstawioną. Zapomniałam powiedzieć, że była to prawdziwie monarsza rezydencja; położona w jednéj z najpiękniejszych okolic południowej Francyi, temperatura tak tam była łagodna jak w Hyerach. Tam to milord książę zwykle przepędzał część zimy.
— Lecz dlaczegóż ociągano się tak z przedstawiéniem ciebie milordowi? — spytałem Baskiny.
— Czekano na przybycie kilku pak zawierających zamówioną dla mnie w Paryżu wyprawę, roboty najsłynniejszych modniarek... Nim daléj postąpię winnam cię uprzedzić Marcinie, że miss Turner była to osoba z wykończoném ukształceniem; strofowała mię łagodnie ale poważnie za wszelkie uchybienia w obejściu i za każdy wyraz grubiański w mowie do któréj przywykłam. Aby się jéj przypodobać, starałam się wypełniać jak najdokładniéj wszelkie jej przestrogi. W wilią dnia w którym przedstawiono mię księciu Castleby, miss Turner rzekła mi: — „Jesteś już prawie skończony małą lady pod względem ułożenia i poloru życia; mam nadzieję iż Jego Wysokość mocno będze uradowany żeś tak dobrze z moich nauk korzystała.” Nadszedł dzień przedstawienia... Jeżeli tu przytoczę kilka szczegółów mojego ubioru, dobry Marcinie, nie czynię to przez zalotność, lecz dlatego, że z rozkazu księcia, ubiór ten był zupełnie dziecinny: włosy po połowie nad czołem przedzielone w wielkich puklach spadały mi na szyję i ramiona; ręce miałam gołe, ubrana byłam w haftowany sukienkę z indyjskiego muślinu i takież pantaloniki, miałam białe ażurowe pończochy jedwabne i czarne atłasowe trzewiki. Słysząc jak miss Turner i jéj pokojówka powtarzały ciągle iż mi w tém prześlicznie, spojrzałam w podłużne lustro umieszczone w mojéj gotowalni (nie potrzebuję wspominać że miałam najzupełniejszy apartament, od przedpokoju zacząwszyaż do łazienek) i napatrzywszy się sama sobie, z cały pokory wyznaję, że znalazłam się bardzo ładny. Teraz, — rzekła mi miss Turner z poważną miną wydobywając z pudełka prześliczną lalkę, — oto lalka który ci Jego Wysokość ofiarował; wypada mu za to podziękować, czy panna rozumiesz? — Dobrze miss Turner, — rzekłam podziwiając to istotnie cudowne cacko, nic śmiejąc ruszyć go. — Weźże panna swą lalkę, — powiedziała znowu moja guwernantka. — Ale, odrzekłam, czy nie pójdziemy do Jego Wysokości? — Owszem, pójdziemy, ale Jego Wysokość życzy abyś panna przyniosła z sobą tę lalkę. Wyznaję że poszłam z guwernantkę do Jego Wysokości, dosyć zdziwiona tym szczególnym rozkazem.
Ta ostatnia część opowiadania Baskiny zupełnie mię zbiła z tropu, z całą téż naiwnością spytałem jéj:
— I czyliż to staranie i wykształcenie, jakiego ci tam udzielano, nie dowodzą przynajmniéj że milord książę był zacnym człowiekiem?
Baskina bacznie na mnie spojrzała, i tak szydercom wybuchła śmiechem, że aż zadrżałem...







  1. Te rodzaje powozów nazywają karawanami; zaprzęgają do nich pocztowe konie, używają zaś do przewożenia koni wyścigowych lub łowieckich, aby im oszczędzić trudów długiéj podróży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.