Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/17
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
— Chodźmyż do pokoju, tam przynajmniéj będziemy mogli napatrzéć się na siebie! — zawołał Bamboche skoro piérwszy wybuch radości przeminął.
Weszliśmy do sąsiedniego pokoju, który rozwidniały stojące na kominku woskowe świéce.
Baskina zrzuciwszy swój szatański kostium, okryła się czarną jedwabną salopą, którą w pasie tasiemką zaciągnęła.
Zrazu milczeliśmy; patrzeliśmy na siebie z zajęciem, rozrzewnieniem i ciekawością, jaką usprawiedliwiało piérwszę widzenie się po tak długiém rozłączeniu.
Energiczne oblicze Bambocha pozbyło się zwykłego sobie charakteru szyderczéj zuchwałości, zwilgocone jeszcze oczy jego spoczywały to na mnie to na Baskinie; ona zaś jednę dłoń trzymając w dłoni naszego towarzysza, drugę po bratersku opierając na mojém ramieniu, poglądała na mnie ze smutnym i zamyślonym uśmiéchem, jaki zwykle w dzieciństwie osiadał na jéj ustach, ilekroć mówiła o rodzinie i ojcu.
Rysy Baskiny widziane zblizka wydawały się jeszcze delikatniejsze, jeszcze czyściejsze jak na scenie, ale téż silniéj wybiło się na nich piętno nędzy i smutku; jéj cera niegdyś różowo przezroczysta, chociaż nieco od skwaru słońca ogorzała, teraz była zwiędła i chorobliwie blada; usta niegdyś tak świéże pobielały; a tylko rzadki wdzięk, wytworność szyi i kibici kazały zapominać o jéj chudości. Patrząc na tę przemianę aż mi łzy w oczach stanęły.
— Znajdujesz mię bardzo zmienioną, Marcinie, nieprawdaż? — spytała Baskina zgadując przyczynę mojego wzruszenia, — a ja... byłabym cię od razu poznała...
Potém spojrzeniem na mnie wskazując, rzekła do Bambocha:
— Jak on ma prawą, uczciwą minę! nieprawdaż?
— To mi przypomina słowa które rzekłem do Klaudyusza Gérard... człowieka któregośmy okradli a który zabrał nam Marcina, — odparł Bamboche: — „Z tego co mi pan mówisz o Marcinie, poznaję jego poważną i miłą twarz w któréj się maluje cały jego charakter.” I nie omyliłem się, tak jest w istocie, — dodał mocno się we mnie wpatrując, — o! tak jest, miło patrzeć na prawe oblicze... to uspakaja...
— Ty... powiedziała Baskina do Bambocha, z szczególną przychylnością, wyrzutem i melancholią, tyś się wcale nie zmienił, wszystko na tobie tępieje... nic twojéj żelaznéj natury przemódz nie może...
— Tak... tylko Marcin... i ty...
Baskina poruszyła głową.
— Kiedym was oboje obaczył, płakałem jak dziécię... mówił daléj Bamboche, niby nie uważając nu poruszenie Baskiny, — bo téż... po tylu latach rozłączenia... obaczyć się nakoniec...
— Znaleźć was jednego dnia... ciebie, — rzekła Baskina podając mi rękę — i ciebie! — dodała biorąc drugą Bambochowi.
— Już się więc na mnie nie gniewasz? — prawie z bojaźnią spytał jéj Bamboche.
— My troje... wszystkośmy sobie przebaczyć winni! — łagodnie rzekła Baskina; oczy jéj dziwnym ogniem zabłysły; zacisnęła szyderczo usta i dodała:
— Dla innychto żywić powinniśmy nienawiść!
— A więc już dawno nie widziałaś Bambocha? — spytałem naszéj towarzyszki.
— Już trzy lata, — odpowiedziała.
— Tak... trzy lata, — powtórzył Bamboche, nie śmiejąc spojrzeć na Baskinę.
— Nie wiedziałeś węc że ona ma dzisiaj występować? — pytałem przyjaciela naszego.
— Nie wiedziałem że jest w Paryżu i nie czytałem nawet afisza — odpowiedział; wszedłem do loży na początku wrzawy... a pewny jestem że tę kabałę ułożyły owe niegodziwe żółte rękawiczki z przedscenia. Na nieszczęście... zaledwie miałem czas wypoliczkować ich.
— Poznałżeś w téj loży?... spytałem.
— Kogo?
— Scypiona!... małego vicehrabię!
— Smarkacza z lasu Chantilly! — zawołał Bamboche.
— Marcin ma słuszność, — głucho rzekła Baskina, — był to vicehrabia.
— Wiedziałaś więc że on tam jest, moja biédna Baskino? — spytałem.
— Nie, — zupełnie roli mojéj oddana, ani się domyślałam jego obecności; inaczéj byłabym na wszystko gotowa...
— A to dlaczego? — rzekłem do naszéj towarzyszki.
— Widziałaś się z nim więc po scenie w lesie? dodał Bamboche równie jak ja zdziwiony.
— Tak jest... bo zdaje się że jakaś fatalność zawsze mię zbliża do tego niegodziwego malca, z całą nienawiścią mówiła Baskina. — Widziałam go dwa lata temu,... a wtedy, równie jak i dzisiaj... byłam upokorzoną, znieważoną, aż do żywego... aż do krwi!..
— Nędznik! — wrzasnąłem, — ale dlaczegóż tak. zajadle uwziął się na ciebie?
— Nie wiem... odparła Baskina.
— O! Scypionie, Scypionie!... zawołał Bamboche, — wpadniesz tymi kiedyś w ręce... wraz z twoim ojcem... i będziesz pomszczona Baskino...
— Ja nikogo nie potrzebuję... dumnie rzekła młoda dziewica, — umiem chcieć... i czekać.
— I sądzisz... że dwa lata temu Scypio poznał cię? — spytałem.
— Nie... ani wówczas ani dzisiaj nie poznał mię, jestem tego pewna... Kierowało nim tylko natchnienie ku złemu i traf... Powtarzam wam... że są nieszczęśliwe przeznaczenia...
Potém wiodąc po czole wychudłą ręką, Baskina czułością spytała:
— A ty... wszak także srodze cierpiéć musiałeś? Czyś przynajmniéj teraz szczęśliwy?
— Właśnie o tém myślę — rzekł Bamboche przypatrując mi się z bolesném prawie zdziwieniem, — ty... ty... w liberyi!
— W istocie... smutnie dodała Baskina — na toż ci przyszło?
— Do licha! jestto rzecz bardzo prosta... tonem gorzkiego szyderstwa zawołał Bamboche — on ma złotą duszę.. jego żaden stan nie krzywdzi... on taki sam jak i ty, Baskino... któraś była dla mnie tak dobrą, o...
— Zapomnijmy o tém; — powiedziała młoda dziewica przerywając Bambochowi.
— Tak... zapomnijmy, — powtórzył z goryczą, dodając łonem poważnym który mię wzruszył:
— Słyszysz ją Marcinie... a jednak byłem dla niej gbur, złośnik... nielitościwy...
— Wszystko to już minęło... mile odpowiedziała Baskina.
— Minęło, — rozpaczliwie zawołał Bamboche — minęło... jak twoja miłość dla mnie...
— Miłość! — rzekła Baskina wzruszając ramionami, i na jéj rysach osiadł ów wyraz zimnéj ironii, który mię tak mocno uderzył gdy przedstawiała złego ducha — widzisz Marcinie... on mi mówi o miłości... w moim wieku... ależ moje dzieci... ja tak młodo zaczęłam... że teraz... dla miłości... mam lat pięćdziesiąt...
Zamilkliśmy wszyscy.
Mimo zatwardziałości swojéj, Bamboche stał pognębiony równie jak ja, patrząc na tę młodą dziewicę; niestety! ten skarb piękności, wdzięku, rozsądku i gieniuszu miałżeby być na zawsze już nieprzystępny dla boskiego płomienia co uszlachetnia piękność, wdzięk, rozsądek i gieniusz?...
— Uspokójcie się, — rzekła Baskina biorąc nas obu za ręce, — w tém sercu z którego zbytek nieszczęścia aż do szczętu krew wytoczył; w tém sercu z którego przedwczesne znikczemnienie wyrugowała miłość, pozostanie na zawsze, jak niegdyś powiedział Bamboche, mały zakątek czułéj przyjaźni dla was obu... Ale zapominamy że Marcin niecierpliwie zapewne pragnie wiedzieć co się z nami stało...
— Ah! moi przyjaciele, — rzekłem, — ileż razy myślałem sobie: gdzież są? co się z niemi stało? a mianowicie jaki smutny wypadek spotkał ich owego wieczoru kiedy mię Klaudyusz Gérard przytrzymał po dopełnionéj u niego kradzieży? Bo sądźcie o mojéj rozpaczy, kochani przyjaciele, kiedy przybywszy na miejsce schadzki któreśmy sobie naznaczyli w razie pogoni... wiecie...
— Tak jest, — przerwał Bamboche, — u stóp kamiennego krzyża, na pagórku nade drogą...
— Ale kiedy ciebie schwytano, jakimże sposobem mogłeś przyjść wieczór na miejsce naszéj schadzki? — spytała mię Baskina.
— Dzięki wspaniałomyślnemu zaufaniu Klaudyusza Gérard; lecz późniéj wam to wytłumaczę.
Przybywam więc pod kamienny krzyż i... cóż widzę! szalik Baskiny i kilka sztuk pieniędzy wpośród kałuży krwi.
— Opowiedzże mu wszystko, — rzekła Baskina do Bambocha, — a potém dowie się co się ze mną stało.
— Kończyłem właśnie ładować do kieszeni pieniądze Klaudyusza Gérard, kiedyś nam dał znak trwogi, — zaczął Bamboche, — chciałem ci biedź na pomoc.
— Ale ja go nie puściłam, — powiedziała Baskina, — zgubilibyśmy się byli wszyscy nie ocaliwszy ciebie Marcinie; wreszcie inny miałam zamiar...
— I dobrze zrobiłeś. — Klaudyusz Gérard łatwo byłby trafił do końca ze mną i Bambochem...
— Być może... lecz miałem przy sobie pistolety... mówił znowu Bamboche, — byłem gotów na wszystko... może byłoby przyszło do morderstwa... a tysiąc razy lepiéj że się bez niego obeszło... chociaż i tak tę sprawą omal że życiem nie przypłaciłem... Usłuchałem więc Baskiny... Widząc żeś ujęty, uciekamy chroniąc się pomiędzy chwasty; w końcu pola znajdujemy kupę chrustu; wyjmuję kilka gałęzi i wciskamy się w tę kryjówkę.
— Ja zaś taki miałam zamiar, — mówiła Baskina: naprzód mieliśmy przez całą noc czekać na ciebie w miejscu oznaczonéj schadzki... gdybyś nie przybył, nie ulegało wątpliwości żeś został pojmany; wtedy chcieliśmy nazajutrz przebiedz wieś żebrząc i śpiéwając, a dowiedziawszy się o twoim losie, działać stosownie.
— Ale djabeł chciał inaczéj, — przerwał Bamboche.
— Tak, — rzekłem, — djabeł albo kaléka bez nóg!
— A ty zkąd wiesz o tém? — zawołali zarazem Bamboche i Baskina.
— Mówcie... mówcie daléj przyjaciele.
— Otóż! nie mylisz się, — ciągnął daléj Bamboche, — kaéeka bez nóg inaczéj postanowił; bo, jak powiada Baskina, szczególniejsze są przeznaczenia... Gdy więc noc nadeszła, oczekiwaliśmy twojego przybycia; księżyc przepysznie przyświecał. Siedząc u stóp kamiennego krzyża, bawiłem się przeliczaniem pieniędzy na szaliku Baskiny... Na drodze było pusto; sądziliśmy że sami jesteśmy; ale wtém żelazna dłoń chwyta mię za kark: — Uciekaj Baskino! zawołałem.
— To był jego piérwszy krzyk, — rzekła młoda dziewica.
— Drugi raz krzyknąłem coś tak nakształt: dla Boga! I z całych sił zacząłem wyrywać się, pragnąc ująć za pistolet... Udało mi się, ale łotr kaléka bez nóg...
— Nie omyliłem się, — rzekłem do Bambocha. Zapewne siedział ukryty za podstawą kamiennego krzyża.
— Tak jest, — mówił daléj Bamboche. — W walce, zbójca wyrwał mi pistolet wtedy właśnie gdy go nabijałem, i postrzelił mię tu w prawy bok, tak że mam na palec głęboką bliznę[1]. Niech mię djabli wezmą; jeżeli wiem... dlaczego mię nie zabił?
— Ależ późniéj znowu się spotkałeś z tym nędznikiem? — zawołałem.
— Bah!... wszakże i dzisiaj trzy razy tu przychodził... jego to nazywają Majorem. Czyś nie słyszał jak odźwierny oznajmiał mi jego wizytę?
— Widujesz się z tym łotrem? — powtórzyłem tonem wyrzutu.
— Widuję nawet innych, — zawołał Bamboche. — Cóż chcesz? ja na wielką skalę praktykuję zapomnienie krzywd i postrzałów z przyłożonego do ciała pistoletu. Gdy więc kaléka bez nóg wpakował mi taki migdałek w same piersi... padłem jak długi... Baskina umyka wołając: zbójca! ratunku!... i biédaczka tak się przestrasza, że zupełnie straciwszy głowę, pędzi sama nie wiedząc dokąd... Słowem, przez dwa tygodnie, z przerażenia do rozumu przyjść nie mogła. Ale niech ci to sama opowie, bo od chwili owego postrzału, zostaliśmy rozłączeni... po raz piérwszy...
Biédna Baskina, rzekłem tuląc jéj ręce w moich, — i któż cię uratował Bambochu?
— Jakiś poczciwy fornal, który w godzinę po tym wypadku tamtędy przejeżdżał... postrzegł mnie broczącego we krwi, prawie już umarłego, o kilka kroków od krzyża; podnosi, kładzie na wóz, w zamiarze zawiezienia do poblizkiego miasta, w którém mieszkał chirurg. Lecz gdyśmy nad rankiem do miasta zdążali, żandarmi spotkali nas, fornal opowiada im co zaszło, opatrują mi ranę, umieszczają w szpitalu, leczą, a że wyznać musiałem iż nie mam ani przytułku ani sposobu do życia, odsyłają mię jako włóczęgę do więzienia, abym tam zupełnie przyszedł do zdrowia.
— Do więzienia! — zawołałem.
— Tak jest, — powtórzył Bamboche, — i zostawałem tam aż do siedmnastego roku życia. Pojmujesz że to mię dobiło, bo twardego wzgarda i surowość bynajmniéj nie zmiękczą, a towarzystwo młodych złodziei nie rozwinie w nim moralności. Mimo to, należy być sprawiedliwym: więzienie ma także i swą dobrą stronę. Jeżeliś nieco włóczęga lub złodziej, odbierzesz tam wykształcenie jakiego po większéj części dzieci ludu nie odbierają nigdy: w więzieniu uczą czytać, pisać, rachować, cokolwiek rysować i rzemiosła skoro go nie znasz... tam można sobie coś oszczędzić; a nieraz nawet, patrz jak to zachęcające, wydobywszy się ztamtąd, zaraz dostać jakiekolwiek miejsce. Ja jednak nie oceniałem należycie korzyści mojego położenia; zrazu chciałem o mur roztrzaskać głowę, potem zastanowiwszy się, chciałem drugich podobnie utraktować, o wreszcie postanowiłem nic już nie rozbijać, mówiąc a sobie: mam lat trzynaście, zostaje mi jeszcze trzy lata, a i te jakoś przejdą. Tak Marcinie, te trzy lata przeminęły mi jak sen, bo kiedym trochę zachwycił czytania, jak wściekły uczyłem się czytać i pisać. Wszystko ze mną zrobił kto mi dał książkę. Nie policzyłbyś ile przeczytałem. W przeciągu dwóch godzin uskuteczniałem czynności na pół dnia wyznaczone, aby tylko resztę czasu poświęcić czytaniu. Uczono mnie ślósarstwa, kułem młotem jak wulkan, zawsze dlatego, abym potem mógł czytać. Wreszcie, zapewnić was mogę, moi przyjaciele, że w więzieniu nie wszedłem w żadne przyjazne stosunki, miejsce przyjaźni już było we mnie zajęte: jako silny, miałem pochlebców ale gardziłem nimi; jako zły, miałem nieprzyjaciół ale pokonywałem ich; lecz przyjaciół nie miałem nigdy; żyłem sam, pojąc się własną żółcią; bo szatan wie... żem jéj miał niemało, i nie dziw. Pojmujesz Marcinie, jaki być musiałem w szesnastym roku życia, jeżeli znając moje niegodziwe nałogi, dodasz do nich niepewność o waszym losie, gwałtowną miłość dla Baskiny, niekiedy aż do szaleństwa dochodzącą; gdyż między cztérema ścianami więzienia, oddalenie i wspomnienia bardziéj jeszcze namiętność moję rozjątrzyły. Wyszedłem więc z więzienia, zatwardziały w złem, skrzywiony moralnie, jak drzewo, które wiatr pokręcił.
— Pojmuję teraz — rzekłem do Bambocha, — przestrach jakim więzienie przejmowało Klaudyusza Gérard. — „Wtrącić cię do więzienia, nieszczęśliwe dziécię, — mówił gdy mię przytrzymał po kradzieży, — jestto zgubić cię, jestto popsuć cię na zawsze.“
— I tym razem, jak zawsze, Klaudyuzz Gérard miał słuszność — mówił znowu Bamboche — aż zanadto nabrałem złych nałogów. Wyszedłem z więzienia jako nie najgorszy ślósarz, i zalecono mię jednemu majstrowi. Po tak wytkniętéj drodze postępując, miałem zarobek i rozsądek nauką rozwinięty. Mimo to wszystko, jak tylu innych, mogłem umrzeć, z głodu... ale przynajmniéj umiałem zaradzić sobie w najgorszym razie. Jednak już było zapóźno. Więzienne życie zupełnie mię dobiło: praca była dla mnie nieznośną, wszelkie namiętności, tek długo powstrzymywane, wściekle we mnie się odezwały. Mimo to przyjąłem robotę u jednego ślusarza. Miał on siostrę, trzydziesto-sześcio-letnią wdowę, zalotną, uprzedzającą i bogatą, bo panią sześćdziesięciu tysięcy franków. Jeżeli mało pracowałem, to natomiast pięknie perorowałem, śpiewałem wesołe piosnki, których się wyuczyłem od pajaca i la Levrassa, oprócz różnych grymasów i sztuk ekwilibrycznych; dzięki tym pięknym przymiotom, zawróciłem wdowie głowę, i pewnego razu wykradłem ją; bluzę cisnąłem na śmieci i żyliśmy jak bogaci mieszczanie. To jednak nie przeszkadzało mi myśleć o tobie i o Baskinie. Ciągle miałem zamiar objechać kraj i szukać was, ale na to trzeba było czasu i pieniędzy, a wdowa strzegła worka. Wiem że to niegodziwe, dzielny mój Marcinie, bez tego wszystkiego pięćdziesiąt soldów albo trzy franki zarobić mogłem, pracując jak murzyn; ale w więzieniu nacierpiałem się takiéj nędzy... że na honor!... lecz na co opowiadać ci takie brudy?... wolę przytoczyć coś co ci się lepiéj podoba... bo wtedy... byłem prawie uczciwy... Gdy się to dzieje, traf zdarzył że spotykam Baskinę... miała wtedy lat trzynaście...
Dwukrotne i dosyć silne pukanie do drzwi pokoju przerwało Bambochowi; poruszył się zdziwiony i zniecierpliwiony, poszedł do przedpokoju i wnet oboje z Baskiną usłyszeliśmy jak przez drzwi na schody wychodzące następną wiódł rozmowę z przybyłą osobą:
— Kto tam? — spytał Bamboche.
— Ja... major.
— Idź do djabła... i wróć jutro rano.
— Mam bardzo pilny interes.
— Mniejsza o to.
— La Levrasse przysyła mię tutaj względem tego Roberta de Mareuil.
— łluchajno, panie majorze, jeżeli natychmiast i dobrowolnie nie pójdziesz precz... to cię zrzucę ze schodów żwawiéj niż na to pozwolą twój wiek szanowny...
— Ale powtarzam ci kapitanie, że to rzecz bardzo pilna, że...
— Panie majorze!!! — piorunującym głosem wrzasnął Bamboche obracając klucz w zamku, jakby miał wyjść.
Groźba Bambocha zapewne skutkować musiała, bo wnet na oba spusty zatrzasnął zamek mówiąc:
— Przecież!
I wrócił do pokoju...
— Czy znasz Roberta de Mareuil? — spytałem, uderzony tém co słyszałem.
— Mam ten zaszczyt... szyderczo odparł Bamboche. — Co za łotr!...
— On, on? — zawołałem!
— Tak sądzę...
— I jesteś tego pewny?
— Znam się na tém i ręczę.
— Pomówimy później o Robercie de Mareuil — rzekłem do Bambocha po chwili namysłu. — Przystąp tymczasem do dalszego opowiadania.
— Ja go teraz wyręczę, rzekła Baskina, bo ci źle opisał ile był dobry i szlachetny względem mnie.
— Słusznie Baskino... — odparłem, — mów, słuchamy.