Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/20
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
— Niestety, mój biédny Marcinie, mówiła Baskina, przystępując do dalszego opowiadania mojego, strącić cię muszę z nieba w piekło. Pojmujesz zapewne, że przy pomocy nauczyciela, o którym ci wspominałam, szybkie czyniłam postępy. To co ci powiem, zdawać ci się może niedorzecznością, nic jednak nie ma prawdziwszego, nic bardziéj nie dowodzi silnéj mojej woli: nie miałam dowcipu, alem go nabyć zapragnęła... Aby poznać co to jest dowcip... czytałam, zgłębiałam najznakomitszych w tym rodzaju pisarzy, i z ich utworów wydobyłam ów niepojęty język, którym oślepiłam znawców; sam milord książę, który wciągu swych długoletnich podróży poznał najdowcipniejszych ludzi w Europie, jednego dnia rzekł mi zdziwiony: — Niech mię Bóg skarżę, uważam że ta mała jest teraz dowcipna... — Ale uspokój się Marcinie, — smutnie uśmiechając się dodała Baskina — z tobą nigdy dowcipkować nie będę...
— Ależ owa zemsta którą gotowałaś? — spytałem.
— Owa zemsta!... zawołała; abym się zapewniła że nie chybię mojego celu, musiałam co dzień pracować nad nabyciem nowych talentów, forteli, powabów, które z czasem miały stać się straszną bronią w mojém ręku... nie przeciw milordowi księciu, bo to było dla mnie niepodobieństwem, ale przeciw całemu próżniaczemu, głupiemu, zuchwałemu lub nikczemnemu plemieniu, którego bezecna starość uosobiła się w milordzie księciu... którego ohydną młodość uosabia mały Scypio.
— Zaczynam... rozumieć cię, Baskino, — rzekłem uderzony złowrogim wyrazem twarzy młodéj dziewicy.
Baskina powiodła ręką po czole pałającą czerwonością pokrytém, i po chwili milczenia rzekła znowu:
— Przebacz, mój dobry Marcinie, żem się tak uniosła... ale przy tobie i Bambochu ni taić się, ni przymuszać nie myślę... Słuchajcież dalszego ciągu mojéj historyi, bo zresztą niewiele już mam dopowiedzenia. Nieprzewidziany wypadek był przyczyną żem opuściła mieszkanie milorda księcia... Umarł bowiem nagle, tknięty apopIexyą. Synowiec, jedyny dziedzic jego, wkrótce przybył objąć ogromny po nim spadek. Był to człowiek i tak już bogaty, ale o tyle skąpy, otyłe surowy moralista, o ile wuj jego rozrzutny był i rozwiązły. Wygnał on z zamku wszystkie kobiéty, które milord książę przy sobie utrzymywał, ale którym nic po sobie nie przekazał... Jedna tylko miss Turner umiała zgromadzić znaczną summę. Ze zwykłą sobie obojętnością patrzyła jak mię i inne kobiety z seraju wypędzano; jednak dała mi na drogę dwadzieścia franków i bardzo piękną gitarę na któréj mię grać wyuczyła. — „Moja mała — rzekła mi, — z tym instrumentem, piękną twarzyczką, dwudziestoma frankami w kieszeni, całą sukienką i paczką bielizny, nie powinnaś troszczyć się o dalszy twój los.” W takito sposób na początku lata opuściłam zamek księcia Castleby, mając jedynie na celu dostanie się do Paryża, i zamyślając już o teatrze, gdzie prędzéj jak w inném miejscu przez pracę, gorliwość i mocną wolę, mogłam dosięgnąć piérwszego stopnia na stanowisku o którém marzyłam równie stale i żarliwie jak o zemście... Drogę z południowej Francyi do Paryża odbyłam prawie bez wypadku; pogoda prawie ciągle mi sprzyjała, a dzięki mojéj gitarze na któréj przygrywałam śpiewając po kawiarniach i innych publicznych miejscach w miastach na mojéj drodze będących, przybywszy tutaj miałam prawie dwa razy tyle, ile byłam winna wspaniałomyślności miss Turner... Przypadek zrządził żem wkrótce spotkała Bambocha. Sądziłam że serce moje zupełnie zamarło;... a jednak, na widok przyjaciela dziecinnych lat naszych zadrżałam uszczęśliwiona, uradowana, pełna nadziei...
— Kiedym ją spotkał, — rzekł Bamboche, żyłem z moją wdową, siostrą mojego pryncypała; rozumié się że porzuciłem wdowę...
— Tak jest, — odparła Baskina, — i dopóki z nim mieszkałam pracował jako uczciwy ślusarz, zaradzając moim potrzebom, bo przez zazdrość nie pozwalał mi grywać i śpiewać po kawiarniach...
— Zawsze ten sam... rzekłem.
— Ale... — z żalem powiedział Bamboche, — ona ci nie wspomina ile ją przez ten czas namartwiłem, jakich przez zazdrość dopuszczałem się grubiaństw i gwałtów...
— Po cóż przytaczać Marcinowi tak smutne rzeczy? — rzekła Baskina przerywając naszemu towarzyszowi, — słusznie Bambochu użalałeś się nie na brak przywiązania, lecz na moję oziębłość... bo prawda żem nie kochała innego... ale też i ciebie nie kochałam już tak... jak pragnąłeś... Na twój widok, sądziłam przez chwilę że znowu odżyła we mnie nieszczęśliwa miłość w dzieciństwie jeszcze poczęta... lecz byłam w błędzie; nienaturalne uczucia nie są wiecznotrwałe... dziwna nawet, że jakiś czas trwają... A potém... mój Marcinie, zajmowała mię wyłącznie chęć wyuczenia się mojéj sztuki; tajemny głos szeptał mi, że jedynie za jéj pomocą dopnę celu, dopnę zemsty, nad którą wówczas, równie jak dzisiaj z niepokonanym uporem i ślepą w przyszłość ufnością przemyśliwałam. Zazdrość i nieustanne wyrzuty ze strony Bambocha na moję oziębłość, trapiły mię; byłabym była tysiąc razy szczęśliwsza gdyby ulegając, błaganiom moim poprzestał był na braterskiém przywiązaniu; lecz natręctwo jego i uniesienia sprzykrzyły mi się nakoniec, bo moją oziębłością zadawałam mu srogie cierpienia, a codziennemi troskami tamowałam sobie drogę do zamierzonego celu...
— To też jednego wieczora... kiedym po pracy wrócił do domu, — przerwał Bamboche, — nie zastałem Baskiny... znikła... Od téj pory... dzisiaj dopiéro... widzę ją po raz pierwszy.
— A cóż się z tobą... przez ten czas działo?... z tkliwém zajęciem spytała go Baskina — opowiedz nam, bo dla mnie, obaj z Marcinem zawsze braćmi będziecie... Gdziekolwiek i w jakiem bądź spotkamy się położeniu, o!... jestem pewna...i zaklinam się na doznane dopiéro nasze wzruszenie, na niezłomną pamięć o sobie... pozostaniemy zawsze wierni przysięgom dziecinnych lat naszych.
— O, tak jest!... zawsze! — zawołaliśmy wraz z Bambochem.
I każdy z nas ujął rękę Baskiny.
Po chwili milczenia rzekłem Bambochowi:
— Powiedz-że, cóż się z tobą stało po zniknięciu Baskiny?
— Zrazu mniemałem że zwaryjuję, bom okropnie rozpaczał... Widzisz Marcinie, kochałem ją jak nigdy i nikogo już kochać nie będę... Dowodem tego jest... że dla niéj... przywykłem do delikatności która dla mnie tak właśnie stosowna... jak jedwabne trzewiki dla wołu... zamiast bowiem pracować jak wściekły na utrzymanie małego gospodarstwa naszego z Baskiną, mogłem był wrócić do mojéj wdowy i za jednym razem wydrwić od niéj daleko więcéj grosza, aniżeli krwawą pracą nabyłem go przez cały czas, pobytu Baskiny u mnie. Ale nie chciałem karmić Baskiny chlebem mojéj wdowy, chociaż z każdą inną nie byłoby to dla mnie nic osobliwego! Bo, powiadam ci Marcinie, że przy niéj i przy tobie, człowiek gwałtem pnie się ku szlachetnym uczuciom!
— Wyznaj przynajmniéj — rzekłem: — że szczytném jest i piękném przekonanie, iż wzajemna przyjaźń nasza wlewa w nas podobne uczucia... jakkolwiek chwilowo?
— Że chwilowo, za to ręczę; bo po zniknięciu Baskiny znowu bujać zacząłem... jak drapieżny ptak po nocy... W owymto czasie spotkałem la Levrassa. — Ah! stary szelmo! — rzekłem mu, — a więc żyjesz jeszcze? Ah! — rozbójniku — odparł — chciałeś mię upiec w moim powozie? — A ty, widać że musiałeś być djabelnie twardy kiedyś się nie upiekł? To mię zresztą wcale nie dziwi; a matka Major? — O! ona była delikatniejsza,... wiesz dobrze, niegodziwe szatańskie nasienie! — odpowiedział la Levrasse. — Ona się doskonale upiekła.
— Ah! mój Boże, — zawołałem; — a człowiek ryba? — bo nieraz myślałem o nim po naszém rozstaniu się.
— Prawda, — rzekła Baskina. — Biedny Leonidas! i on także zamknięty był w powozie w chwili gdyś go podpalił. I cóż Bambochu, cóżeś się o nim od la Levrassa dowiedział?
— Powiedział mi, że człowiek ryba także wymknął się z rusztu, ale ten łotr Poireau, pajaco, udusił się; lecz mniejsza o to! dodał mówiąc daléj:
— La Levrasse miał już wtedy swój sklep dziecinnych zabawek przy ulicy Bourg l’Abbe; ale dla rozrywki utrzymywał bank... o! stary szuler! obrotny łajdak! No, łotrze rzekłem mu, — przebaczam ci; przypiekłeś sobie tylko jeden policzek, a o takiem głupstwie myśléć nie warto. — Ah! przebaczasz mi? I owszem, rzekł la Levrasse, — abym ci więc dowiódł ile cenię twą wspaniałomyślność, proszę cię jutro na obiad, pomówimy z sobą. — Stawiłem się na naznaczoną godzinę; stary łotr badał mię, wpatrywał się we mnie, wyciągał mię na słówka, wreszcie na dessert kiedyśmy przegryzali owoce i ser, rzekł mi: — Słuchaj, utrzymuję bank i jako bankier, nieraz za kawałek chleba nabywam bardzo prawnie wymagalne, ale trudne do zrealizowania weksle, już dlatego że wierzyciele wymknęli się za granicę, już że ich krewni umieli dobrze zabezpieczyć ich majątek... Dotychczas, dla braku rozsądnego kompanisty, z takich interesów nie wydobyłem należytéj korzyści, a jednak możnaby zyskać całe sztaby złota. Przytoczę ci jeden przykład z pomiędzy wielu innych. Za piętnaście tysięcy franków kupiłem weksel na siedmdziesiąt dwa tysiące liwrów, wystawiony przez niejakiego pana Rondeau! ten człowiek może suto zapłacić: ma sześć do siedmiokroć stu tysięcy franków gotówki, z któremi umknął do Anglii, gdzie filut żyje huczno i na wielką skalę. Prawnie nic przedsięwziąć nie mogę, bo w takich razach extradycya nie ma miejsca, ale uciekając się do moralnego przymusu... — Jakto? — Przypuść, przyjacielu Bamboche, że ci daruję mój weksel, bardzo ważny, bardzo pewny, tobie, który nie masz ani grosza? Cóżbyś uczynił wiedząc że po tamtéj stronie cieśniny żyje człowiek, który ci może porządnie zapłacić, ale który... zapomniałem przytoczyć tę ważną okoliczność — jest okropnym tchórzem? — Do licha — rzekłem la Levrassowi — to wcale niezły interes, pojechałbym do Anglii w celu wyszukania mojego dłużnika, schwyciłbym go za uszy, i smarując laską po plecach, wołałbym: zapłać! — Dobrze to jest, odparł la Levrasse, — ale w Anglii tak samo jak we Francyi łowią wierzycieli którzy razami laski dopominają się o swój kapitał jednak mniemam że nie aresztuja nigdy takiego, co nieustannie ściga swojego wierzyciela po ulicach, po widowiskach, wołając nań głośno i publicznie: — Panie, winieneś mi prawnie siedmdziesiąt dwa tysiące franków, masz czém zapłacie, odmawiasz, jesteś oszust. — Otóż dłużnik wykręca się przed takim natrętem, a jeżeli nie płaci, szukać należy innych środków... a tak łebski chłopak jak ty Bambochu, to je pewno znajdzie. — Ile mi dasz za to? — spytałem la Levrassa — a za tydzień zmuszę tego pana Rondeau że ci zapłaci. — Opłacę koszta podróży i dam ci pięć tysięcy franków do ręki... no, cóżeś tak na mnie wytrzyszczył oczy; dam ci dziesięć tysięcy franków a jeżeli obejdziesz się bez twojéj laski, dam ci piętnaście tysięcy... odbierzesz je u korrespondenta, któremu pan Rondeau złoży swój dług. — A więc zgadzam się na piętnaście tysięcy franków. — Pojechałem do Londynu, a w tydzień potém la Levrasse miał swoje pieniądze, ja zaś moje. Skoro się ujrzałem panem takiego majątku, rzekłem sobie: Teraz muszę znaleźć Marcina i z nim się podzielić.
— Poczciwy Bamboche!
— Ale Klaudyusz Gérard nie pozwolił na to... Podróż ta nie poszła mi pomyślnie... tak jest, podwójnie niepomyślnie, — dodał nagle przybierając ponurą minę, co mię mocno zdziwiło.
— Dlaczegóż podwójnie niepomyślnie? — Spytałem, widząc że milczy zamyślony.
— Bom cię nie znalazł Marcinie... i...
— I co?..
— Przeklęty... dom waryatów... ha!... mruknij! półgłosem.
Słów tych wówczas zrozumieć nie mogłem, dlatego też spytałem Bambochu:
— Wytłumacz się.
— Nie, — rzekł cały drżący; — o czémże u djabła myślę?... Klaudyusz Gérard nie chciał cię puścić — dodał Bamboche przychodząc do siebie, — wróciłem więc do Paryża i wtedy... a ponieważ jak to bywa, szczęście sprzyja takim jak ja urwisom, mając już ostatnie tysiąc franków, stawiam je na Nr 113, i za dwa dni wygrywam pięćdziesiąt tysięcy franków. O wtedy chciałbym żebyś był przy mnie, bom miał więcéj jeszcze pieniędzy... O tobie już nie wspominam Baskino... Ah! gdybym był wiedział gdzie cię szukać...
— Wierzę ci Bambochu — rzekła Baskina, — i czémże bowiem byłby dla ciebie podział tak łatwo zyskanych pieniędzy, skoro podzielałeś ze mną nabyte ciężką pracą wyrobnika gdyśmy razem żyli?...
— Prawda, te pięćdziesiąt tysięcy franków trochę łatwiéj nabyłem. Zamiast pilnika i młota, któremi cały dzień wywijałem, kilka tylko razy skrobnąłem po zielonym stoliku... i już dublony w kieszeni!...
Wtedy to dopiero, na honor! hulaj dusza! Pyszny appartament, konie, powozy, otwarty stój, cały kalendarz łajdaczek od Amelii aż do Zelii, słowem cały ich alfabet, przeszedł przez moje ręce, to mi to dopiéro było życie! Nazwałem się kapitanem Hektorem Bombachio, a to kapitaństwo sfabrykowałem sobie słysząc raz la Levrassa rozprawiającego o państwie Texas, gdzie usnuł sobie jakiś interes. W ciągu mojego powodzenia ozdobiłem się ojcem markizem i przyszłym teściem, grandem Hiszpanii. Przez rok wiodłem życie gracza; co pod względem wrażeń jak dwie krople wody podobne było do naszej dawnéj włóczęgi. Lecz wszystko ma swój koniec, i mnie też noga się potknęła: czerwona co się ze mną zawsze jak z zepsutém dzieckiem obchodziła, w końcu zaczęła mię traktować jak nieboszczka matka Major po ustaniu naszéj miłości; próbowałem więc poszaleć trochę i czarną; ale ta niegodziwa jeszcze sto razy gorsza była. Już się byłem wyniósł z pięknego appartamentu przy ulicy Richelieu i wpadłem w niegodziwy hotel przy ulicy Sekwany... Tam, przez jakiś czas, przeklepałem moje życie wzniecając pojedynki pomiędzy sąsiadującemi ze mną studentami i ich przyjaciółmi. Zawszém się nastręczał za świadka: śniadałem z łaski pistoletu, obiadowałem z łaski pałasza, a wieczerzałem z łaski szpady... ale zapomniałem ci powiedzieć, żem namiętnie szalał za fechtunknmi, a tak doskonale byłem do nich usposobiony, Ze po upływie ośmnastu miesięcy, Bertrandów nieporównany Bertrand, na którego sali przedstawiłem się jako potomek znakomitéj rodziny, zrobił ze mnie nie powiem modnego, zręcznego, poprawnego i piorunującego strzelca, bo to się nie zgadzało z moją dziką naturą, ale jako mańkuta, wyuczył mię gry srodze niebezpiecznéj i ryzykownéj. Ta sława, praktycznie ustalona przez pojedynek w którym zbuntowanemu dłużnikowi brzuch przeszyłem, mimo że uchodził za znakomitego ludożercę, niezmiernie dopomagała mi w odzyskiwaniu rozmaitych należytości la Levrassa... ale nakoniec wypróżnił się jego pulares z wekslami; moi studenci i ich przyjaciele już się bić nie chcieli... Wyrzucono mię za drzwi z hotelu, wisiałem więc u djabła na ogonie, i na honor... gotów byłem... postąpić daleko gorzej aniżeli postąpiłem. Wtém spotykam kalékę bez nóg, mentora mojéj młodości. Zacny ten człowiek usunął się był od świata; ostrożnie trudnił się przemycaniem cygar, jedwabnych materyj, płynów, i djabeł wie nie czego. Ja, nieźle znając świat, raczéj zły niż dobry, podjąłem się umieszczać jego kontrabandę u młodych paniczów i panienek, a to za pośrednictwem faktorów. — Wegietowaéem, mieszkając w stolicy naszego Towarzystwa, na przesmyku Lisa, ale zwietrzono odor przemytników... Żadnych przeciwko mnie nie było dowodów, umykam... Trawiłem jak mogłem ten cios, wtem przychodzi mi do głowy myśl następna: Jestem silny, mam pięć stóp i siedm cali wzrostu — mówię sobie, — daléjże podejmować się zastępstwa w wojsku! — Skoro się sprzedam, postawię na kartę cenę mojéj sprzedaży. Jeżeli wygram, sam dla siebie postaram się o zastępcę; jeżeli przegram... zostaję żołnierzem, i za dwa miesiące jestem rozstrzelany za zuchwalstwo... — Co, to jednak są karty!... są to istne kobiéty!... coś mię ciągnie do czerwonéj. Wygrywam dziesięć tysięcy franków, kupuję zastępcę, i znowu jeżdżę na moim wózku... Lecz, mnie nigdy jedno nieszczęście nie spotyka, ani téż jedno szczęście — tu wzruszony, Bamboche podał rękę mnie i Baskinie. — Stary łotr la Levrasse znowu miał weksle do zrealizowania; co jeszcze przyozdobił projektem dostarczania gotówki synom rodzin o którychby wiedział, że będą bogaci po śmierci papy i mamy. — Pomyślna gra dozwoliła mi przystąpić do towarzytstwa, rozumie się mocno już zwikłanego, tam przywabiłem kilka młodych gołąbków zbłąkanych od rodzinnego gniazda. La Levrasse odzierał je z piórek, a ja z puchu... Wkrótce też i kaléka bez nóg wypłynął z pod wody niby nurek i pluskał na powierzchni paryzkiego błota; przybrałem go do pomocy;... a przez szacunek dla jego siwych włosów, nadałem mu stopień majora... Ten weteran, jeżeli się trafią uporczywi dłużnicy, miarkuje jak rzeczy stoją... i w razie potrzeby, służy mi za świadka... W takimto stanie, kochane dzieci, zastajecie moje interesa... W biurku, które tu widzicie, mam pięć tysięcy pare set franków na wasze usługi... Od kilku dni trzymałem sobie łotrzycę, którą widzieliście dzisiaj w teatrze, gdzie poszedłem nie czytając afisza. Pani Bambochio, niech ją szatan porwie! rzekła mi: — idźmy na teatr Skoczków, bo to w dobrym tonie... poszedłem... i... dobrze wam mówiłem, moje dzieci, jak zawsze tak i teraz spotkało mię podwójne szczęście, ale co mówię podwójne?... potrójne, poczwórne, i t. d. bom z najmilszą rozkoszą wypoliczkował Scypiona, jego ojca i innych spiesząc na pomoc biednéj Baskinie. I Oto moje wyznanie, teraz Baskino, powiedz zkąd się u djabła wzięłaś na tym teatrze?