Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/21
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
— Porzuciwszy Bambocha, mówiła Baskina, opuściłam Paryż, z obawy abym go nie spotkała i nowym jego naleganiom nie uległa. Przechodząc z miasta do miasta jak dawniéj śpiewałam po kawiarniach. Chociaż publiczność moja równie była nieokrzesana, jak niegdyś publiczność trupy la Levrassa, usiłowałam jednak nadać mojemu głosowi, akcentowi i fizyonomii, o ile można najdobitniejszy wyraz, a tak uczyłam się i zgłębiałam sposoby zniewolenia, wzruszenia, rozrzewnienia widzów moich. Nieraz nawet układałam słowa i muzykę do śpiewek które się dosyć podobały mojéj publiczności z pod gołego nieba. Zajęta jedynym celem do którego dążyły wszelkie myśli moje, zaledwie czułam srogie ubóstwo, wstręt, i haniebne stosunki na jakie mię narażało nowe moje włóczęgostwo, zaledwie mówię czułam wszelkie rodzaje nędzy, która mię teraz tém bardziej dojmować była powinna, że w ciągu długiego pobytu u milorda księcia zaznałam wszelkie słodycze zamożnego życia. Przypadkiem przybyłam do Orleanu, gdzie pewnego wieczora śpiewałam w dosyć nikczemnéj kawiarni; a będąc wówczas przy głosie, nadzwyczajnie dobrze zostałam przyjęta. — Pomiędzy słuchaczami postrzegłam mężczyznę mogącego mieć około lat pięćdziesięciu, twarzy bardzo roztropnéj ale w skutku nałogowego pijaństwa zbyt rumianéj. Widok tego człowieka tém mocniéj uderzył mię iż nadzwyczaj dziwacznie był ubrany. Z pod lichego surduta wyglądał mu niebieskawy, aksamitny, przetarty kaftanik, na którym były jeszcze ślady szychowego haftu, a poszarpane spodnie spadały mu nu przydeptane i niegdyś czerwone safianowe buty.
— Ręczę że to był jakiś stary aktor? — rzekł Bamboche.
— Zgadłeś — mówiła dalej Baskina. — Tę osobą w mieście zużywającą swą teatralną schedę, był dawny aktor prowincyonalnéj opery komicznéj, dla, nieustannego pijaństwa świeżo wydalony z miejscowego teatru; nazywał się la Bauguenaudière (strzelający bąki). Z przyrodzenia dosyć dowcipny, bardzo wesoły, doskonały hulaka, porywany był przez wszystkich próżniaków, i dla tego jeżeli nie zupełnie pijany, to przynajmniéj zawsze podchmielony... Baugenaudière uważnie przysłuchiwał się mojemu śpiewowi, nie dał mi brawa, ale przystąpił ku mnie i rzekł: — Jestem stary wyjadacz... znam się na głosie i talencie... Jeżeli zechcesz pracować moja mała, to za cztéry lub pięć lat zostaniesz piérwszą śpiewaczką w paryzkiéj operze. Nie mam nic do czynienia, jeżeli chcesz to cię będę uczył, — to mię zabawi. — Tę ofiarę przyjęłam z żywą wdzięcznością.
— I czy ten człowiek rzeczywiście miał talent? — spytałem Baskiny.
— Gdyby ten nieszczęśliwy, — mówiła daléj, — mógł był wprowadzić w wykonanie swoję wyborną teoryą sztuki, byłby został jednym z najznakomitszych aktorów swojego czasu. Nauczyciel którego miałam u milorda księcia byt znakomitym kompozytorem i wybornym śpiewakiem, ale nigdy aktorem. Bauguenaudière przecenie, był niezłym muzykiem (miewał role buffo w komicznéj operze), ale wytrawnym komedyarntem. Znał dokładnie niezliczone teoryczne zasoby swojéj sztuki, poczynając od usposobień najlepszego komika, aż do wymagań najwznioślejszéj dramatyczności. Dlaczego ów człowiek tak cudowną obdarzony wyobraźnią, umiejący szczegółowo rozebrać równie role Moliera jak Rassyna i Kornela, a to z niepodobną do wiary mocą czucia i rozwagi, dlaczego mówię, ten człowiek pozostał miernym śpiewakiem opery?... jestto równie częsta jak niepojęta sprzeczność. Przyjęłam więc ofiarę Bauguenaudièra, który podczas lekcyj obchodził się ze mną ostro, surowo i prawie grubiańsko; ale w chwilach trzeźwości wykładał mi prawidła stanowiące dla mnie prawdziwą nowość... Nieszczęściem nieocenione lekcye jego ustać musiały. Coraz bardziéj nałogowy pijak Bauguenaudière, nareszcie oszalał; przez wspaniałomyślność umieszczono go w szpitalu. Nieraz ten nieszczęśliwy radził mi abym się udała do Paryża, i za jaką bądź cenę wstąpiła do którego z teatrów, zapewniając że skoro się raz umieszczę, nie zważając gdzie, bylebym tylko nie ustawała w pracy, dam się nakoniec poznać... Ruszyłam więc z Orleanu do Paryża, śpiéwaniem po drodze na chléb zarabiając, i tak zaszłam do Sceaux... Tam to, — mówiła ponuro, groźnie zmarszczywszy czoło, — tam to piérwszy raz po scenie w lesie Chantilly spotkałam vicebrabiego Scypiona. Był to dzień świąteczny: w nadziei że coś zarobię śpiéwając w najlepszéj oberży, prosiłam aby mi ją wskazano. Właśnie kończyłam śpiew wobec kilku osób obiadujących w ogrodzie téj restauracyi, gdy posługujący chłopak dał mi znać że mię pragną słyszéć w jednym z salonów piérwszego piętra. — Dostaniesz tam srébrnych pieniędzy, — rzekł mi chłopak, — bo to widzisz bogate osoby... Poszłam za moim przewodnikiem, otworzył mi drzwi i znalazłam się wobec Scypiona i obu jego towarzyszy. Scena z lasu Chantilly tak mi była obecną w pamięci, żem natychmiast poznała vice hrabiego; on zapewne nie pamiętał mię, bo zresztą wino dobrze jemu i jego kolegom w głowach szumiało. — No, śpiéwaj mała łotrzyco, — rzekł mi gburowato i prawie nie patrząc na mnie, — zapłacę ci lepiéj jak te tam kanalie w ogrodzie. — Masz, podnieś sobie, — i rzucił mi pięć franków które się po ziemi potoczyły. Wspomnienia jakie we mnie obudził widok tego niegodziwego dziecka, tak dalece wzruszyły mię, że zrazu nie zważałam wcale na jego grubiaństwa; niema, nieruchoma, nie podniosłam pieniędzy. Milczenie moje zwróciło jego uwagę; wtedy wstał od stołu i szepnął coś do ucha obu swoim towarzyszom. Jeden z nich zamknął drzwi,... i wtedy dopuścili się ze mną haniebnéj z grozą przejmującéj sceny. Broniłam się płacząc, błagając po cichu, nie śmiejąc wołać o pomoc, bo wiedziałam że w przypadku jakiego zgorszenia właściciel oberży mnie przypisze całą winę i wypędzi jak najnikczemniejszą istotę. Proźbami i przestrachem jeszcze bardziéj uzuchwaliłam tych małych nędzników; a nieugiętym oporem Scypiona przywiodłam do wściekłości, gdyż rozpalony winem, obsypał mię obelgami i tak mocno w twarz uderzył że aż rozkrwawił... Wtedy skutkiem rozpaczliwego wysilenia oswobodzona z rąk jego, skoczyłam do okna i otworzyłam je wołając na ratunek... Osoby będące w ogrodzie widząc twarz moję we krwi, tłumem powstały: jeden z towarzyszów Scypiona przelękniony pobiegł otworzyć drzwi któremi wszedł oberżysta; ten jak przewidziałam zwalił na mnie całą winę i wypędził mię; lecz kilka widzów téj sceny stanęło w mojéj obronie a gdyby nie guwerner Scypiona który w téj chwili nadjechał i przy pomocy oberżysty tylnemi drzwiami wprowadził vicehrabiego wraz z towarzyszami, wsadził ich do powozu i umknął, — sądzę że odurzony tłum byłby im dał niezłą nauczkę.
— Ha niegodziwiec, — zawołał Bamboche — zawsze ten sam smarkacz z lasu Chantilly... raz przecie muszę się z nim należycie porachować... bo już teraz wzrósł w lata...
— To moja rzecz... a ja poczekam... z zimną ironią rzekła Baskina. — Wspomniałam o tym drugim nikczemnym czynie Scypiona, dlatego że postawiony obok dzisiejszéj sceny... przybiera charakter dziwnéj fatalności... powoli zapalając się dodała, — bez wątpienia zły duch ciska zawsze vicehrabiego na moję drogę... aby ciągle miotał na mnie obelgi, zdolne zemstę kobiéty wyrodzić w dzikość. — Oko jéj zaiskrzyło się, nozdrza rozdęły, rysy zmieniły się wyrazem nieubłaganéj nienawiści: Niedosyć było wicehrabiemu że mię małą dziewczynę odepchnął, że mię późniéj zelżył i wypoliczkował, ale zawistny los sprowadził go jeszcze wczoraj do teatru... bo nie wiecie przyjaciele, o jaką mię rozpacz ten wypadek przyprawia; nie mówię jak srogiego zrazu doznałam upokorzenia, kiedy mię wygwizdano, znieważono; ale dowiedźcie się że dopiéro po niesłychanych staraniach, po najokropniejszéj nędzy, dostałam się nakoniec do tego nieszczęsnego teatru. Nie mogąc już śpiewać na ulicy, musiałam żyć z dziesięciu soldów dziennie które mi płacono jako figurantce, tojest że głód jedynie chlebem zaspokajałam i sypiałam w najszkaradniejszych i samemi pijakami zapchanych jaskiniach Paryża.
— Ah! dla kobiéty, to okropność, — zawołałem. — Mój Boże! jakże ty cierpieć musiałaś!
— Tak jest, cierpiałam, ale utrzymywała mig nadzieja, przekonanie, że dopnę celu mojego, że się kiedyś zemszczę — rzekła Baskina; — dla tego téż podwoiłam mą gorliwość. Nieprzewidziana okoliczność sprowadziła dyrektora prowincyonalnego teatru na dzisiejsze widowisko; wrazie gbdyby go mój śpiéw i gra zadowoliły, miał mię zamówić do swojéj trupy z płacą ośmset franków... mała to wprawdzie płaca... ale dla mnie zbyt wiele znacząca, bo zrobiwszy ten piérwszy krok, pewna byłam, że przez pracę i silną wolę dojdę do mojego celu;... Lecz pojmujecie, — ponuro dodała Baskina — iż po śmiesznym i sromotnym przypadku dzisiejszym... z téj strony straciłam całą nadzieję... Nie wiem czy będę śmiała pokazać się jeszcze na tym nieszczęśliwym teatrze do którego się z takim trudem dostałam... Ale mniejsza o to... mam dopiéro szesnaście lat!... tonem nieposkromionego postanowienia rzekła Baskina, — zacznę więc na nowo... innych użyję środków... zemsty mojéj nie zaniecham... bo zamiaru mojego dopiąć muszę... i dopnę. O! dzięki ci Scypionie... nowa nienawiść jaką mię natchnąłeś, podwoi mą energię... Dzięki ci... bo jeżeli nie umrę z trudu... ty i całe twoje plemię...
I nagle przerywając sobie, prawie zawstydzona spojrzała na mnie i Bambocha; wreszcie dodała;
— Przebaczcie... przełączcie przyjaciele moi, żem dla zemsty o was zapomniała... Późniéj pomówiemy o przyszłości... ale dzisiaj, kiedy po tylu latach prób i rozłąki, znajdujemy się razem wszystko troje... myślmy tylko o szczęsliwém naszém spotkaniu, o tém, że możemy powiedzieć sobie wszystko czegośmy przed nikim może nie wyznali... to uspokaja, to pociesza... to zachęca... Skończyłam moje wyznanie Marcinie; Bamboche swojego także dopełnił... teraz koléj na ciebie. Nie uwierzysz jak niecierpliwie oczekujemy twojego opowiadania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jak mogłem najkrócéj opowiedziałem wszystko co mię spotkało od chwili naszego rozłączenia... I wyznaję, że w tém wylaniu duszy poczytując sobie za skrupuł zatajenie czegokolwiek przed przyjaciółmi, którzy w nieograniczonéj dla mnie ufności wtajemniczyli mię w najskrytsze myśli swojego serca, w najsmutniejsze przygody swojego życia... nie ukryłem przed niemi ani pełnéj uszanowania miłości mojéj dla Reginy, ani trwogi jaką przejmowały mię rozmaite zabiegi których była przedmiotem.
I wreszcie, obok ślepéj a słusznéj ufności jaką we mnie wywołała przychylność Baskiny i Bambocha, pewny iż tenże zna poprzednie życie Roberta de Mareuil, mogłem liczyć w razie potrzeby na użyteczną pomoc przyjaciela dziecinnych lat moich.
Nakoniec, do tego może nierozważnego zwierzenia się spowodowało mię szczere, głębokie wzruszenie Baskiny i Bambocha, gdy im opowiadałem zajadłą walkę z zawistnym losem; ich trwoga a nawet przestrach, gdy mi przyszło wspomnieć o chwili w któréj już upaść miałem.
— Ah! oddycham... zawołała Baskina.
— Przez chwilę lękałem się o ciebie Marcinie... powiedział Bamboche, kiedy im opowiedziałem w jaki sposób opatrzne spotkanie Reginy uratowało mię od hańby...
Dziwna i w obecnéj chwili jeszcze niepojęta dla o tonie sprzeczności!... obie te istoty, niemające już nadziei powrotu do szlachetnych, wzniosłych i wspaniałomyślnych uczuć, z najtkliwszą sympatyą zrozumiały i pochwalały całe męztwo, całą szczytność postępowania mojego wobec tak ostrych prób; pojmowały i oceniały miłość moję dla Reginy.
— Ty wierzysz w Reginę, podobnie jak biédna matka moja wierzyła w Matkę Boga — rzekła; mi rozrzewniona Baskina, — nie jest to prosta miłość... ale religia.
— Marcinie, — poważnym głosem mówił Bamboche, gdy skończyłem moje wyznanie, — nie masz na świecie lepszego nad ciebie człowieka... Śmiać się będziesz gdy ci powiem żem kontent iż jestem toki jakim jestem... dlatego właśnie lepiéj cię oceniam... niżbym cię cenił... gdybym był wart tyle co ty.
— Przyjaźń cię oślepia Bambochu, — rzekłem uśmiechając się.
— Ej! do pioruna... ja ci nie myślę prawić grzeczności — zawołał, — a wszakże rzecz prosta, że im kto niżéj stoi, tém lepiéj sądzi o wyniosłości góry...
— On ma słuszność — przerwała Baskina — przyjaźń nie oślepia nas... lecz jedynie oddala od nas zazdrość lub niesprawiedliwość... Tak... poczciwy Marcinie... z rozdzierającym uśmiechem dodała, — nie sama tylko piękność najlepiéj oceniać umie urodę... o! nie... ale i brzydota... jeżeli tylko nieobraźliwa i nie zazdrosna...
— A potém mój kochany — znowu rzekł Bamboche, — tu i sam djabeł nie poradzi... Ty pozostaniesz Marcinem, jak ja i Baskina pozostaniemy Bambochem i Baskiną; myśmy już teraz wszyscy jak z brązu ulani — ale ty z dobrego kruszcu, a my z podłego; ktoby go chciał uskrobać, toby sobie paznogcie powyrywał; i chyba głupi na to się skusi — bo koniec końcem... cóż to szkodzi? czyliż ty i Baskina mniéj mnie kochacie dla tego że jestem trochę łotr... i że może będę jeszcze sto razy gorszy? Nie... wy kochacie Bambocha takiego jakim jest...
— Dla tego że posiadasz jeszcze wiele wybornych przymiotów, — rzekłem.
Kiwnął głową i rzekł:
— Mara tylko dwa przymioty: żyć i umierać dla Baskiny, to jeden; żyć i umierać dla Marcina, to drugi... bo was mam tu w głębi mojego serca... Ale cóż to szkodzi? Czyliż ja i Baskina kochamy cię mniéj dlatego żeś wielki a my mali? Nie, my cię kochamy takim jakim jesteś. Wzajemne poświęcenie równa nas z sobą... Z tego względu Marcinie nie bądź dumny... jam wart ciebie, a Baskina nas obu. Wyznania nasze tę nam przyniosły korzyść, że przekonały nas iż jedni drugich potrzebujemy; sposoby zaś niesienia sobie wzajemnéj pomocy, późniéj znajdziemy... naprzód więc pomyślmy o tém... W téj chwili, nic zgoła nie potrzebuję. Pozostajecie tylko wy oboje: Baskina i ty Marcinie... Baskina mimo przypadku w teatrze, musi koniecznie zawrzéć umowę z prowincyonalnym dyrektorem... albo raczéj, i co lepsza... musi zawrzeć korzystną umowę w którym z tutejszych teatrów.
— A to jakim sposobem? — spytała Baskina.
— Niech mię djabli wezmą jeżeli wiem — odparł Bamboche; ale ręczę że zostaniesz zamówioną do piérwszych rol...
— Tak jest, obaj za to ręczymy, — zawołałem, — Baltazar Roger, poeta, jeden z moich panów, jak fanatyk wierzy w talent Baskiny. Pewien dziennikarz posiadający wiele wpływu, a jego przyjaciel, podziela to zdanie... Baltazar ma najlepsze serce... wypadek twój, moja biédna Baskino, srodze go musiał zmartwić... Przyrzekam ci że zobowiążę go aby cię zalecił swojemu przyjacielowi dziennikarzowi.
— A skoro cię raz dzienniki ogłoszą, — zawołał Bamboche, — to już sama potém warunki dyktować będziesz... A widzisz? nie mówiłemże iż z naszéj łaski będziesz grywała piérwsze role... Co do ciebie Marcinie... a raczéj co do panny Reginy, któréj odtąd najgorliwszym będę sługą, ponieważ ją kochasz i poważasz, bądź spokojny, ona się nie dostanie w rączki Roberta de Mareuil... możesz mi wierzyć. O! ty jeszcze nie znasz tego człowieka... przy nim to ja jestem święty... ale... damy mu radę, a po nim (bo on podobno najniebezpieczniejszy), weźniemy się do drugich... do księcia de Montbar i do ojca tego łajdaka Scypiona. Będziemy ich mieli tylko na dwa łyki... nie więcéj... ale jakim ich sosem przyprawiemy? Nie wiem, później o tém pomyślemy i pewno nie napróżno... wszakże dzięki tobie, znaleźliśmy sposób zaangażowania Baskiny...
A że wątpiłem nieco o jego skutecznych i nieomylnych środkach, Bamboche dodał:
— Jeżeli jeszcze choć słowko piśniesz, zobowiążę się uroczyście ożenić cię z panną Reginą... Ale nie, — rzekł miarkując się natychmiast i podając mi rękę — z tém imieniem żartów niema... Przebacz Marcinie... przebacz, zbłądziłem... I tak już wiele że przyjmujesz pomoc moję... Ale bo widzisz? mój kochany... do walki z Robertem de Mareuil zdatniejsi Bambochowie jak Marcinowie.
— Mówiłeś mi, Marcinie, że Robert de Mareuil był dzisiaj w teatrze? — nagle przerwała Baskina po niejakim namyśle.
— Tak jest, — odpowiedziałem — z lewéj strony na przedsceniu...
— Prawda... — rzekła żywo. — Choć siedział w głębi loży, jednak zbyt się wysunął ku teatrowi.
— Rzeczywiście, gra twoja i śpiew zdawały się zachwycać go, czarować.
— Szczególny traf! — mówiła znowu Baskina, żem go przez chwilę widziała; gdyż cała mą rolą zajęta, myślałam jedynie o osobie którą przedstawiałam...
— Robert de Mareuil zdawał się być oczarowany, — zawołał Bamboche spojrzeniem porozumiawszy się z Baskiną.
— Ah!... rzekła z szyderczym uśmiechem — rozumiesz? to przyjaciel vicehrabiego, jeden z koryfeuszów plemienia którego niecierpię.
— Do licha! czy rozumiem. — zawołał Bamboche.
— I ja takie sądzę ie rozumiem — rzekłem — Ale strzeżcie się... Robert de Mareuil jest...
— Nie wtrącaj się do tego, Marcinie — przerywając mi odpowiedział Bamboche. — Tak gruba robota nie dla ciebie... zbrudziłbyś sobie przy niéj ręce, a tyś za nadto delikatny! Zresztą, bądź spokojny... nie uczynimy nic bez twojéj rady... Lecz dzisiaj niech djabli porwą wszystkie intresa... tracimy na nich najlepszy czas... Jużeśmy wszystko sobie powiedzieli; nasyćmy się nieco naszą przeszłością; zacznijmy od zwykłego: — Czy pamiętasz? i siadajmy do wieczerzy... bo mnie radość zaostrzyła apetyt. Szczęściem, kazałam przygotować wieczerzę dla mnie i dla nieboszczki kapitanowéj Bambochio. Do stołu zatem, przyjaciele... do stołu!... Może to nie będzie tak smaczne jak potrawy z kuchni tego biédnego Leonidasa Rekina. Pamiętacie jak wyborną potrawkę z baraniny przyrządzał?
— Albo rybią... celował w niéj... jako prawdziwy człowiek-ryba — wtrąciła Baskina, równie jak ja ulegając radosnemu uniesieniu Bambocha.
— A o jego sposobie oddalania ciekawych, kiedy za nadto blizko podchodzili rozpoznawać jego sadzawkę — mówiłem z kolei — czy pamiętacie?
— Bah! czy pamiętam! — powiedział Bamboche przysuwając do kominka obficie zastawiony stół, przyniesiony z salonu, w którym go przygotowano... Wszakże to podczas ostatniego widowiska naszego u la Levrassa, Leonidas tak doskonale zakadził ciekawym... że omal wszystkich nie podusił tym zatrutym odorem...
— A pamiętasz, biedna Baskino, — rzekłem — na jakie cię niebezpieczeństwo w owym dniu naraziła ta potwora matka Major... czy pamiętasz ludzką piramidę?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I ulegając niepokonanéj ułudzie słów: Czy pamiętasz? tak magiczny wpływ wywierających na przyjaciół od dzieciństwa, którzy się po długiéj rozłące nakoniec spotykają... oddani jedynie wspomnieniom z lat ubiegłych, zapomnieliśmy o teraźniejszości i przyszłości i aż do dnia przesiedzieliśmy przy téj serdecznej wieczerzy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rano wróciłem domieszkania moich panów, mocno niespokojny żem się bez ich wiedzy oddalił, bo za wszelką cenę wypadało mi pozostać w usługach Baltazara, a raczéj Roberta de Mareuil, którego zabiegi tak ważny interes śledzić mi nakazywał. Ułożyłem więc dosyć zgrabną bajkę na moje usprawiedliwienie. Wszedłem do mieszkania moich panów klucz był we drzwiach; otworzyłem.
Z wielkiém zdziwieniem, zastałem Baltazara pakującego tłómok. Ubogi, zacny poeta!... wkrótce go napełnił, bo architektoniczny plan okazałego pałacu który miał budować, zajmował większą cześć jego.
Nigdy nie widziałem Baltazara tak poważnym, tak smutnym. Skoro mię spostrzegł rzekł przychylnie:
— Ah! jesteś Marcinie?
— Panie, — odpowiedziałem zakłopotany, — przebacz... że... wczoraj... uchybiłem...
— Dajmy temu pokój Marcinie... już nie mam prawa łajać cię, mój ty biédny jednodniowy sługo... wyjeżdżam...
— Pan wyjeżdżasz? — mimowolnie zawołałem i dodałem wnet:
— A pan hrabia de Mareuil... pański przyjaciel?...
— Mój przyjaciel... powtórzył poeta z goryczą prawie wymawiając te słowa — mój przyjaciel?... zostaje tutaj... będzie tu mieszkał: bo mu się hotel i cyrkuł podobały.
— A... pan?...
— Ja, mój chłopcze... ja jakiś czas na wsi zabawię...
Bez wątpienia poeta nagle i dla ważnéj przyczyny zerwać musiał z Robertem de Mareuil.
Po dosyć długiém milczeniu, Baltazar wydobył jakiś papiér z pularesu i rzekł mi: „Winienem ci, mój chłopcze, około sześćdziesięciu franków za rozmaite kommissa... bo pojmujesz zapewne że płaca zkapitalizowana w miliony... była tylko żartem... dobrym kiedy człowiek wesół... Wybacz żeś musiał tak długo czekać na twoje pieniądze.”
— Ah! panie...
— Pragnąłbym lepiéj wynagrodzić twoje starania, twoję gorliwość i delikatność, bo... nigdy mój biédny chłopcze... nie śmiałeś upominać się o twoje pieniądze, chociaż ci nieraz musiały być potrzebne;... nie zapłaciłem ci prędzéj, bo... mówiąc po prostu, nie miałem... kwartalnéj należności mojéj podnieść dotąd nie mogłem, ale podniosę jutro.
Oto kwit który oddasz podług adresu... i odbierzesz moje pieniądze, zatrzymasz sobie sześćdziesiąt franków, resztę przyślesz mi przez pocztę do Fontainebleau.
— Dobrze,... bardzo panu dziękuję, — rzekłem biorąc papiér.
— Ale czekaj, — z uśmiechem mówił znowu poeta, — ja tak niewyraźnie piszę, że nie wiem czy przeczytasz adres... Sprobujno.
Wprawdzie z niemałą trudnością, ale przeczytałem kwit następny:
„Niniejszém zeznaję iż odebrałem od pana Renaud, przy ulicy Renaud przy ulicy No. 10, summę trzysta pięćdziesiąt franków, jako wspaniałomyślnie wyznaczoną mi przez pana Just płacę za kwartał ubiegły.
— Co ci to? Co to ma znaczyć? — spytał mię poeta. Opowiedziałem więc Baltazarowi wszystko com wiedział o szczodrobliwości tego szczególnego człowieka.
— Rzecz nadzwyczajna, — odrzekł zadumany poeta, — ten pan Just to istny szatan: właśnie marłem z głodu gdy odkrył mą kryjówkę; skąd wiedział że byłem sierotą? że mój biédny ojciec, najlepszy z ludzi, podupadły z powodu bankructwa, pozostawił mię bez zasobów; że zapamiętały miłośnik rymotworstwa, pewny byłem iż z czasem przez prace nabędę sławy? Niewiem. To tylko pewna, że pan Just człowiek wcale nie przyjemny i nie okrzesany, przyszedł do mnie pewnego dnia; że po długiéj ze mną rozmowie przekonał mię iż najdoskonalej wié o wszystkiém co mnie dotyczę i zostawił mi list do pana Renaud, który odtąd płaci mi ciągle pensyą, tak mi potrzebną a tyle niespodziewaną. Z resztą nigdy już więcej pana Just nie widziałem, ale jego pełnomocnik powtarzał mi za każdym razem: — „Dobrze, dobrze młodzieńcze, jesteś pracowity... dojdziesz do celu, czuwają nad tobą i wiedzą co robisz...” Jedyném mojém pragnieniem jest — wzdychając dodał poeta — obaczyć się kiedy z panem Just, gdyż jemuto wszystko winien będę... jeżeli osiągnę cel moich życzeń...
— O! panie! ja podzielam z panem tę nadzieję.
— I ja jéj również nie tracę... A teraz... mój kochany... wiem żeś uczciwy... posłuchaj więc mojéj rady: Być może że pan Robert de Mareuil, który po mnie zajmie to mieszkanie... zaprojektuje ci abyś pozostał w jego usługach...
— A więc co mam czynić, proszę pana?
— Odmów!... nie przyjmuj... niech cię nie uwiedzie chęć zysku... pozostań jak dawniéj, poczciwym i wiernym kommissantem, więcéj ci nic powiedzieć nie mogę... Ale zresztą — z godnością mówił daléj poeta — ponieważ nie zapieram się nigdy tego co powiem, możesz oświadczyć panu de Mareuil że ja... czy rozumiesz? ja radziłem ci abyś nie pozostawał u niego w służbie. No, mój biedny Marcinie, jeszcze jedno ostatnie już zlecenie, weź i zanieś ten tłomok do dyliżansu...
Tak przyjazna mowa poety mocno mię wzruszyła, wszelako mimo nawału myśli jakie we mnie obudzało nagłe jego zerwanie z Robertem de Mareuil, przypominając sobie interes Baskiny, rzekłem do Baltazara:
— Niestety! pan wyjeżdżasz, w chwili, kiedym go miał prosić o wielką łaskę...
— Jaką łaskę, mój chłopcze?
— Wczoraj wieczorem... byłeś pan świadkiem nieszczęścia jakie spotkało tę biedną Baskinę.
— Nędzniéj! hultaje! osły! — wrzasnął poeta. Ona jest prawdziwie wzniosła... a na tym teatrze... wygląda jak perła w skorupie ostrygi...
— Otóż! jak panu mówiłem... od dzieciństwa znam Baskinę... Wczoraj wieczór widziałem się z nią, już po jéj wypadku. Ja i jeden nasz przyjaciel, bawiliśmy u niéj przez całą noc... Wypadek tak haniebny zgubił całą jéj przyszłość, bo, jakby dla uzupełnienia nieszczęścia, biedaczka miała nadzieję dostania się do jednego z prowincjonalnych teatrów, i właśnie wczorajsze widowisko o tém stanowiło... dyrektor tego teatru obecny był na przedstawieniu; ale pojmujesz pan... że po takim wypadku... jednak gdybyś pan chciał...
— Cóż ja uczynić mogę?
— Pan znasz dziennikarzy... a powiadają, że jeżeli dzienniki uczynią przychylną wzmiankę o Baskinie...
Poeta przerwał mi.
— Nie powinienbym zajmować się Baskiną, nie z powodu jéj talentu który uwielbiam i nie z powodu charakteru, którego nie znam; lecz że ona, mimowolnie...
I nie kończąc, tak daléj mówił:
— Ale mniejsza o to, sprawiedliwość przedewszystkiém... Napiszę do pana Duparc dziennikarza, do wszechmocnego Duparc, jest to właśnie zagorzały stronnik Baskiny... on weźmie wszystko na siebie... bo trzeba zrobić odkrycie, trzeba pokazać światu te nową gwiazdę! — mimowolnie zapalając się zawołał Baltazar. — Bądź spokojny, Marcinie, lepiéj nawet postąpię, bo nim wyjadę pójdę do pana Duparc, a co większa obowiązuję się sam uświetnić Baskinę: napiszę do niéj wiersz... który wydrukuję we wszystkich dziennikach podczas gdy Duparc zabębni w swoim felietonie,... całe zgromadzenie drukarzy chórem wrzaśnie... fiat lux... i nowa gwiazda zaświeci.
— Ah! dziękuję panu, — zawołałem, — dziękuję...
— Owszem ja ci dziękuję, mój zacny Marcinie, wzruszonym głosem odpowiedział mi Baltazar; — wyjeżdżałem z Paryża z żółcią w sercu, z goryczą na ustach; teraz, dzięki tobie, wyjadę z słodką, poczciwą myślą, że wymierzyłem sprawiedliwość biednéj, nieznanéj i niewinnie prześladowanéj istocie... No, dziękuję ci Marcinie! bywaj zdrów mój kochany!... licz na mnie co do twéj protegowanéj... bądź zawsze dobrym, poczciwym chłopcem, a nadewszystko... nadewszystko, nie przyjmuj służby u pana de Mareuil.
Potém wziąwszy stary kapelusz i parasol, poeta po raz ostatni melancholijnie spojrzał wkoło siebie, mówiąc:
— Miła skromna izdebko, ileż to złotych snów miałem między twemi ścianami! ileż poczciwych godzin pracy i nadziei tu strawiłem!
A nakoniec wzruszając ramionami, jakby wyrzucał sobie to pożegnanie, zawołał:
— Otóż masz... poetycznie żegnam nawet ściany pokoiku w hotelu! No... do widzenia zacny Marcinie... licz na mnie co do Baskiny... Będę Herszellem téj nowój konstellacyi... jeżeli twoja protegowana potrzebować tego będzie, pisz do mnie pocztą do Fontainebleau. — Wreszcie, za dwa lub trzy miesiące najdaléj wrócę do Paryża... a przechodząc obaczę czy będziesz stał w twoim kąciku;... Bywaj zdrów mój kochany... pamiętaj na moję radę, bo to rzecz główna dla ciebie: — nie przyjmuj służby u pana de Mareuil.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Poeta wyszedł.
Nazajutrz mimo tylokrotnie powtarzanych rad Baltazara, wszedłem w służbę do Roberta de Mareuil.