Marta (de Montépin, 1898)/LVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Omdlenie Marty trwało długo godzin pięć.
Wreszcie dziecko szeroko otworzyło oczy, podniosło się i jak w chwili pierwszego obudzenia rozejrzało się dokoła ździwione.
Pamięć jej wszakże wracała.
— Jestem uwięziona — wyjąkała. — Babci też niema... może co złego jej zrobiono...
Wstrząsnęła się.
Uklękła i, złożywszy ręce, wyrzekła głosem błagalnym:
— Mój Boże, ulituj się nad babcią i nademną, a jeżeli ja mam umrzeć, czuwaj nad babcią... opiekuj się nią...
W chwili gdy po gorącej modlitwie podniosła się, drgnęła i, powstrzymując oddech, nadstawiła uszu, ażeby dosłyszeć odgłos daleki.
Czy rzeczywiście słyszała go, czy też istniał tylko w jej rozgorączkowanej wyobraźni?
Zdawało się jej, że słyszy znane dźwięki, że rozróżnia piosenkę, którą znała, którą słyszała dawniej często.
Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy.
Słuchała z natężoną uwagą.
Nie, nie myliła się.
Inna muzyka odezwała się w dali, muzyka jej również znana, marsz wojskowy.
— Ależ to gra katarynka Magloira, nasza katarynka — rzekła drżąca.
Dźwięki zbliżały się.
Dziecku przyszedł natchniony pomysł.
Trzeba było w jakikolwiek sposób stłuc choć jednę szybę w oknie.
Weszła na łóżko, ujęła krzesełko za nogę, podniosła i jak młotem uderzyła w szybę, która tym razem rozleciała się w kawałki.
Wtedy dziewczynka postawiła znów na łóżku krzesełko, które jej wyświadczyło tak wielką przysługę, i wgramoliła się na nie.
Dźwięki katarynki zbliżały się coraz bardziej do jej uszu.
— To babcia Weronika lub Magloire... Szukają mnie niezawodnie.
Chciała wołać, ale się rozmyśliła.
— Nie, nie... — wyrzekła — jeszcze są oni zadaleko... nie mogą mnie usłyszeć... a ci, którzy mnie zamknęli, możeby mię usłyszeli... Trzeba zaczekać, aż się zbliżą...
Słuchała znowu, a serce się jej ścisnęło.
Dźwięki katarynki zamiast zbliżać się, oddalały.
Niewysłowiony smutek ogarnął dziewczynkę. Nadzieja, która ją ożywiła na chwilę, znikła.
Więc wszystko się dla niej skończyło. Nigdy już nie zobaczy babki, ani swego przyjaciela Magloira, ani pana Henryka, swego brata.
Pięć minut upłynęło, potem dziesięć, potem dwadzieścia.
Nic...
Wtem znów jej wróciła nadzieja.
Katarynka znowu dawała się słyszeć bliżej.
Tym razem równocześnie z wygrywaniem melodyi przez katarynkę, czyjś głos śpiewał:
Tańczcie, śpiewajcie już,
W gaju świergocą ptaszęta,
A to Róże i Wiśnie! moja piosenka — wyszeptała Marta, upojona radością — i to Magloire ją śpiewa.
Wtedy Marta zawtórowała drugą zwrotkę.
Śmieją się do nich pola,
Kwiateczki pachną mile,
Potem umilkła i słuchała..
Magloire, gdyż to on był, wraz z Berthoutem i czterema agentami, poznał głos Marty.
— To głos dziecka — wyrzekł. — Jestem tego pewnym. A! miałem dobrą myśl... Ona tam schowana jest... Zamknięta...
Właśnie znajdował się mańkut i Berthout w tej chwili naprzeciw sztachet willi Kasztanów.
— Tak, to tutaj — rzekł inspektor policyjny. — Dzięki twemu pomysłowi, przyjacielu Magloire, wyszukaliśmy gniazdo.
Magloire zawołał:
— Marto! Marto!
Dziecko odpowiedziało:
— Magloire... Do mnie, Magloire!
— Odwagi!.. Jesteśmy tutaj.
I lewą ręką zaczął gwałtownie dzwonić u drzwi.
— A! — rzekł Berthout — to zupełnie zbyteczne zrywać dzwonek! Gdyby tam kto był, prócz dziecka, nie pozwolonoby mu było wołać i śpiewać.
— Tak, więc co robić?
— Trochę gimnastyki.
Nadeszli i agenci.
Na rozkaz inspektora, jeden z nich przelazł sztachety i otworzył je potem z zewnątrz.
Magloire wbiegł do ogrodu, a potem pobiegł do domu.
Marta, widząc go, klaskała w ręce i wołała:
— Jestem, moja pieszczoszko — rzekł — tylko chwilkę cierpliwości.
Ale drzwi willi były zamknięte.
Pod wspólnym jednak naporem czterech agentów, wreszcie ustąpiły.
Wejście było wolne.
— Ty, Magloire do małej — rzekł inspektor — a my tymczasem zrobimy rewizję w domu.
Magloire zeszedł śpiesznie do suteryny i bez żadnej trudności wyważył drzwi od więzienia Marty.
Dziecko krzyknęło z radości i padło w jego ramiona zemdlone.
∗
∗ ∗ |
O’Brien wsiadł na pociąg o godzinie pierwszej minut pięć.
O godzinie pierwszej minut czterdzieści dwie przybył do parku Saint-Maur.
U drzwi stacji spostrzegł nagle żandarmów i strażników.
— Do djabła! — szepnął — policja już na nogach! Stacje są strzeżone.
Nie mylił się.
Przez chwilę żywo się zaniepokoił, ale się i uspokoił prędko.
Dozór niezawodnie rozciągnięty był nie nad tymi, którzy przyjeżdżali do Parku, lecz nad tymi, którzy się chcieli ztąd oddalić.
Rozumowanie to było trafne.
Magnetyzer wyszedł wśród innych podróżnych, którzy wysiedli jednocześnie z pociągu i, zapuszczając się do Parku, skierował się ku willi Kasztanów.
Gdy się do niej już bardzo zbliżył, zatrzymał się, zadrżał i zbladł z przestrachu.
Z alei wychodziła gromadka ludzi, z których jeden pchał przed sobą katarynkę.
Obok szedł mańkut, trzymając dziewczynkę za rękę...
O’Brien poznał Martę, bardzo bladą, zaledwie mogącą iść.
Ogarnął go szalony przestrach.
— Wszystko wykryte — szeptał, cofając się do alei bocznej, ażeby nie być widzianym i chowając się w zarośla.
Za Magloirem i Martą człowiek jakiś niósł walizę.
Amerykanin nie mógł się omylić, to była jego waliza, z papierami i pieniędzmi.
— Jestem zgubiony — rzekł do siebie. — Trzeba uciekać czemprędzej.
I krokiem chwiejnym, ale podniecany strachem, podążył wśród zarośli do Greteuil, przebył most na Marnie i zapuścił się w puste uliczki wioski ku drodze do Maisons-Altois.