Marta (de Montépin, 1898)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARTA.
ROMANS.
Przez
KSAWEREGO MONTEPINA.
Przekład z francuskiego.

WARSZAWA.
Nakład A. Pajewskiego, ulica Niecała № 12.
Druk i Lit. F. Kasprzykiewicza Miodowa № 6.

1898.


ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, 28-го Іюля 1898 года.




I[1].

Styczeń miał się już ku schyłkowi.
W ciągu czasu krótkiego, stało się rzeczy wiele.
Robert Verniere, otrzymawszy pieniądze z przekazu, przesłanego mu przez żonę z Nancy, mógł był zaliczyć znaczną sumę przedsiębiorcom, wybranym przez budowniczego, i roboty około odbudowy fabryki postępowały ze zdumiewającą szybkością.
Podług kontraktu, ukończone być miały dwudziestego lutego, pod rygorem zapłacenia przez przedsiębiorców znacznego odszkodowania za każdy dzień opóźnienia.
Robert Verniere obrany został na głównego opiekuna, a Daniel Savanne na opiekuna przydanego Aliny Verniere przez radę familijną, w celu uregulowania interesów i zawarcia aktu spółki, zapewniającego. młodej dziewczynie trzecią część zysków z przedsiębiorstwa.
Ze wszystkiemi firmami, z któremi Ryszarda łączyły interesy, Robert osobiście zawiązał stosunki. Wszędzie przyjęty został uprzejmie i otrzymał zapewnienie, że stosunki z fabryką odbudowaną trwać będą na dawnych warunkach.
Aurelia po powrocie z Alzacyi i Lotaryngii okazała wielkie zadowolenie ze wszystkiego, co uczynił jej mąż.
Dom w Neuilly spodobał się jej bardzo i kontrakt kupna został natychmiast podpisany.
Nową siedzibę niezwłocznie objęto w posiadanie i Alina Verniere podążyła tam za ciotką, dla której czuła wielką życzliwość i wdzięczność nieskończoną.
Jednakże nie bez żalu rozstała się z rodziną Daniela Savanne, wśród której żyła tak długo szczęśliwie obok Henryka i Matyldy.
Ażeby jednak to rozłączenie wydało się jej mniej przykrem, sędzia pozwolił swej córce, ażeby jej towarzyszyła i przepędziła wraz z nią w Neuilly dwa pierwsze miesiące po przenosinach.
Henryk zaś co niedzielę poświęcać im miał cały dzień.
W lecie zaś Aurelia i Alina znów miały spędzić dwa miesiące w parku Saint-Maur, gdzie sędzia śledczy posiadał ładną willę, zachwycająco położoną.
Filip de Nayle czuł się wielce uszczęśliwionym.
Za to Henryk Savanne nie był temu rad.
Przyzwyczaić się nie mógł do tego, aby Alina nie mieszkała już na bulwarze Malesherbes. Chociaż wiedział, że ta opieka stryjostwa połączona jest z polepszeniem bytu materyalnego Aliny, nie mógł jednak powstrzymać się od tej uwagi, napojonej goryczą:
— Wolałbym tysiąc razy, aby do tego nie było doszło! Co mnie obchodzi ten majątek, który mają dla niej odzyskać? Ja będę dość bogatym dla dwojga!
Kataryniarz Magloire odbywał swe wędrówki codzień w towarzystwie Marty, a pończocha to jest skarb sieroty, coraz bardziej grubiał.
Wycieczki te dodawały zdrowia i siły dziecku.
Marta nie zapomniała o babce.
Dwa razy ze swym opiekunem obecnym chodziła do szpitala św. Ludwika.
Doktór Sermet pocieszył ich zapewnieniami, ale nie pozwolił się im zobaczyć z chorą.
Trzeba jej było oszczędzić wszelkiego wzruszenia, trzeba więc było czekać.
Przecież i sędzia śledczy, przedstawiciel sprawiedliwości, czekać musiał również.
Doktór dotąd sprzeciwiał się badaniu Weroniki Solllier przez Daniela Savanne.
Słusznie chlubiąc się z kuracyi, jaką przeprowadził, i z cudownych wyników operacyi, jakiej dokonał, niechciał czemkolwiek bądź zaszkodzić chorej i uniemożliwić ostatecznego powodzenia.
Najmniejsze znużenie, najdrobniejsze obciążenie umysłu, sprowadzić mogły zawikłania, których należało za jakąbądź cenę unikać.
Weronika odzyskała mowę.
Znajdowała się w pełni kuracyi, blizka wyzdrowienia.
Z chwilą, gdy myśl zbudziła się w biednej głowie zbolałej, gdy usta mogły były wydać dźwięk, chciała mówić, wypytywać i wyjąkała w sposób, zaledwie zrozumiały:
— Pan Verniere?.. moja mała Marta?..
Pytania te zwrócone były do doktora Sermet.
Ten zrozumiał, że, dla usunięcia wszelkiego niebezpieczeństwa, zawikłań, należało utrzymywać najgłębszy spokój w umyśle rannej.
Dlatego pośpieszył odpowiedzieć:
— Wszak pani chcesz żyć dla tych, których kochasz?.. A więc zabraniam pani najzupełniej myślenia i męczenia mózgu... Dowiedz się pani tylko, że pan Verniere jest ranny, ale może się wyleczyć, że pani droga Marta znajduje się po za wszelkiem niebezpieczeństwem, pod opieką dzielnego i godnego chłopca, którego znasz dobrze, Magloira, kataryniarza, i wkrótce, jeżeli ulegać będziesz moim poleceniom, oboje będą mogli cię widywać wkrótce. Zabraniam pani rozmyślać, zabraniam mówić... Wyzdrowienie szybkie może nastąpić tylko w takim razie...
Weronice oczywiście pilno było wyzdrowieć.
Posłuszną więc była rozkazom doktora.
Nie rozmyślała wcale i zachowywała najzupełniejsze milczenie.
Marta była pod opieką mańkuta. Ta wiadomość jej wystarczała aby zupełny spokój zapanował w jej umyśle, spokój, wymagany przez chirurga.
Kilka dni upłynęło.
Polepszenie uwidoczniało się szybko.
Doktór, sądząc, że jest dość silna do zniesienia ciosu, oznajmił jej z największą ostrożnością o śmierci Ryszarda Verniere i najzupełniejszem zniszczeniu fabryki.
Spodziewała się tego i, jakkolwiek wrażenie to było bolesne, nie sprowadziło następstw szkodliwych.
Doktór Sermet zwlekał jeszcze z zawiadomieniem jej o strasznem kalectwie, które miało być następstwem rany.
Ślepota!
Jak się ona jej podda?
Aparat, położony na wierzchu twarzy Weroniki i zasłaniający jej oczy, nie pozwolił jej zdać sobie sprawy z jej położenia.
Co za uderzenie piorunu będzie dla niej w dniu, kiedy zdejmą bandaże, a oczy odsłonięte zobączą tylko ciemności?..
Chirurg lękał się tej chwili.


∗             ∗

Po badaniu ogólnem, dokonanem na widowni zbrodni, Daniel Savanne zebrać chciał zeznania dokładniejsze, szczegółowsze, podporządkować materyał śledczy i dlatego wzywał jeszcze kolejno do swego gabinetu pierwszych świadków, już przesłuchanych, do których przyłączali się jeszcze inni.
Z tej powolnej i ciężkiej pracy nie wyłaniała się żadna wskazówka, któraby mogła kierować poszukiwaniami, jakie agenci policyjni prowadzili potajemnie w Saint-Ouen i w okolicach.
Magloire i mała Marta stawili się również w gabinecie sędziego.
Odpowiedzi dziecka pozostały te same.
Kataryniarz, podług wiadomego nam planu postępowania, poprostu tylko potwierdzał pierwsze zeznanie.
O klejnociku, znalezionym w zaciśniętej ręce Weroniki, nie rzekł ani jednego słowa!
W ambasadzie przy ulicy Lille położenie barona Wilhelma Schwartza nie było do pozazdroszczenia.
Od czasu pożaru fabryki w Saint-Ouen, od dnia kiedy w powozie swym obecny był na pogrzebie Ryszarda Verniere, kiedy widział był całą rodzinę Verniere, idącą w orszaku żałobnym, otrzymywał z biura wywiadowczego głównego sztabu niemieckiego depesze mniej niż pochlebne, w których wymawiano mu brak doświadczenia, niezręczność w kierowaniu podwładnymi oraz powierzonymi mu interesami.
Nawet napomykano o odwołaniu go ze stanowiska, jeżeli nie zaprowadzi szybkiej zmiany w toku rzeczy.
Depesze te dotyczyły głównie sprawy Roberta Verniere, co do którego w Berlinie miano lepsze wiadomości, gdy baron Schwartz nie był w stanie nic donieść o jego postępkach.
Wiedziano już że pani Verniere sprzedała wszystkie swe posiadłości w Alzacyi i Lotaryngii i w Niemczech, ażeby dostarczyć mężowi funduszów do odbudowania fabryki w Saint-Ouen, na której czele miał stanąć.
Wiedziano, że ministeryum wojny i marynarki w dalszym ciągu zawarły z Robertem kontrakty, dotyczące robót, rozpoczętych przez brata jego Ryszarda, i że nadto Robert miał przedstawić do departamentu armaty nowego systemu dla artyleryi polowej, dla okrętów i bateryj nadbrzeżnych.
To miało szczególną doniosłość.
Człowiek ten, który żył wśród warsztatów w Niemczech, czy nie zechce oddać Francyi do użytku te wszystkie wiadomości i pomysły wynalazcze, w które się dzięki swym zdolnościom wtajemniczył, podczas pobytu w Berlinie oraz innych miastach niemieckich?
Pani Verniere, dawna pani de Nayle, dziecko zabranej prowincyi, nienawidziła Prus. Więc ona miałaby może dość władzy nad mężem, ażeby go przejąć swą nienawiścię?
Ojciec Aurelii, rozstrzelany został w Savernie wbrew prawom ludzkim i ludzkości; jeżeli teraz dawała Robertowi pieniądze bez rachunku, czy nie dlatego to czyniła, ażeby go uczynić niebezpiecznym wrogiem dla narodu, który go dawniej miał na swym żołdzie.
Temu należało wszelkiemi sposoby zapobieḍz.
Trzeba było spróbować, czy ta istota sprzedająca nie da się raz jeszcze przekupić.
Trzeba było, ażeby we Francyi, gdzie osiądzie i grać będzie rolę wybitną, stał się tem, czem był w Berlinie, człowiekiem oddanym Prusom.
Syn Aurelii — w sztabie głównym niemieckim wiedziano o wszystkiem — był uczniem wybitnym szkoły sztuk i rzemiosł, dawał już dowody wysokiej inteligencyi i zdolności niepospolitej.
Matka wychowała go niezawodnie w nienawiści przeciwko niemcom.
Ponieważ jednak był młodym, miał namiętności i pragnienia młodości, a może upodobanie do wydatków i zbytku.
Złotem kupuje się wszystko!
Trzeba było kupić Filipa de Nayle, jak Roberta Verniere.
W Berlinie oczekiwano już oddawna żądanych dokumentów w przedmiocie uruchomienia armii francuzkiej na granicy wschodniej.
Z niemniejszą niecierpliwością oczekiwano modelu nowych armat.
Nic nie nadchodziło.
Agenci tajni Niemiec, jakkolwiek płatni sowicie, pogrążali się w kompromitującej bezczynności.
O’Brien, magnetyzer, używał życia, nie biorąc do serca interesów tych, którzy czynili mu byt łatwym i bardzo dostatnim.
Wszystko to wyrzucano z goryczą baronowi Schwartz.
Wreszcie w ostatniej depeszy cyfrowanej oświadczono mu katуgorycznie:
„Niemcy są oszukiwane, płacąc drogo ludziom, którzy im nie służą, albo służą źle. Zmień pan swoich podwładnych. Stań się znów człowiekiem pomysłowym i energicznym, jakim byłeś dawniej, w przeciwnym razie będziesz w niedługim czasie pozbawiony swego stanowiska. Już wskazywany jest pański następca.“
Po otrzymaniu tej depeszy urzędnik do szczególnych poruczeń przestraszył się wielce i zasmucił.
Stanowisko, jakie zajmował w Paryżu, było bardzo przyjemne i jednocześnie bardzo korzystne, pozwalało mu prowadzić życie na szeroką skalę, czego nie mógłby przy bardzo małem majątku osobistym.
Gdyby stracił posadę, którą uzyskał dzięki wysokim protekcyom, przyszłość dlań przedstawiała się przerażająco.
Ażeby uniknąć tak fatalnego upadku, trzeba było, dopóki czas jeszcze, zaspokoić wymagania głównego sztabu.
Baron Schwartz postanowił więc przedewszystkiem, zgodnie z radą otrzymanej depeszy, zająć się zmianą lub rozruszaniem swoich podwładnych.


II.

W tym celu zamierzył przede wszystkiem zająć się doktorem O’Brienem.
Amerykanin prowadził życie bez żadnego hamulca Wydawał bez rachunku, wyrzucając literalnie pieniądze za okno, dla opłacania swej rozpusty.
Zapomoga od Niemiec nie wystarczała mu wcale.
Nie był też dlań dostatecznym dochód z posiedzeń magnetycznych i z porad, których powodzenie nie zmniejszało się przecież.
Z dniem każdym pogrążał się coraz bardziej w otchłań długów, i zbliżała się godzina, kiedy O’Brien niechybnie zniknąć będzie musiał w tej przepaści; potrzeba było dlań wymyślić jaki nowy pomysł, sto razy zwiększający dochody, potrzeba było znaleźć medium, które praw dziwie zdolne byłoby zastąpić tę młodą amerykankę, której O’Brien zawdzięczał początek swych dochodów i sławy.
Piękna włoszka Mariani, która pomagała mu obecnie, chociaż inteligentna i uległa, była niewystarczająca.
Zresztą młoda, piękna i powabna, wiedziała o potędze swoich wdzięków, nie myślała o tem, ażeby całe życie przepędzić w towarzystwie szarlatana, którego przyjęła za kochanka w przystępie rozpaczy, lecz którego teraz nienawidziła serdecznie.
Przytem czuła zbliżającą się ruinę i nędzę. Postanowiła opuścić doktora i wręcz mu to oświadczyła.
Pomimo rozpusty, jakiej się oddawał, O’Brien bardzo był przywiązały do pięknej włoszki. Ażeby ją przy sobie zatrzymać, czego potrzebował?
Pieniędzy i to bardzo wiele pieniędzy.
Zkąd jednak ich wziąć.
Zasiłki, które dostawał od Niemiec, lubo były pokaźne, wydawały mu się drobnemi, nieodpowiadającemi jego potrzebom, i nadto doznawał głębokiego upokorzenia, znajdując się w zależności od barona Schwartza, który się z nim obchodził, jak z podwładnym byle jakim, życzył więc sobie zrzucić to jarzmo, przedtem jednak musiał wynaleźć sobie źródło dochodów, któreby się równało tej pensyi, jakiej by się zrzekł.
Zbrodnia, jaką popełnił niegdyś, uległa teraz przedawnieniu. Z tej strony nie potrzebował więc niczego się obawiać.
Nadto sprawy kręte, do których był w mieszany, i tajemnice, które przejął, odkąd był szpiegiem, płatnym przez Prusy, dawały mu siłę, której chciał używać jeszcze, a nawet nadużywać, po zerwaniu swych więzów.
O’Brien przewidywał sposób, jeżeli nie zbogacenia się, to przynajmniej dostarczenia sobie dowodów potrzebnych, do życia wygodnego i niezależnego; zamierzał jeździć zagranicę, jak to uczynił przedtem słynny Donato, zręczny szarlatan, który dał się poznać paryżanom posiedzeniami z sonambulizmem, magnetyzmem, hypnotyzmem, suggestyą, i dzięki zjednanej reklamie, cieszył się potem ogromnem powodzeniem w całej Europie.
Ażeby przedsięwziąć ten plan, O’Brien potrzebował mieć wszelką swobodę działania, którą paraliżowała obecnie zależność jego od Niemiec.
Zapewne łatwo było odzyskać zależność, pokłóciwszy się z urzędnikiem do szczególnych poruczeń, doktór jednak, lękając się jeszcze możliwych następstw tego zerwania, wahał się do niego przystąpić.
A właśnie baron Wilhelm Schwartz sam przyśpieszył ten zatarg.
Wezwał O’Briena do pałacyku przy ulicy Verneuil, przyjął go z nachmurzoną twarzą i rzekł doń brutalnie:
— Jestem bardzo niezadowolony z twych usług, panie doktorze.
— Doprawdy! — wyrzekł O’Brien z najzimniejszą krwią. — cóż pan masz mi do zarzucenia?
— Pan widocznie nie przywiązujesz żadnej wagi do rozkazów, jakie otrzymujesz, a poszukiwania, jakie panu są powierzane, nie dają żadnego rezultatu.
— To znaczy, panie baronie, że z pańskiego punktu widzenia, powodzenie jest obowiązkowe?..
— A przynajmniej, że niedopuszczalne jest ciągłe niepowodzenie, to nawet świadczyć może o nieudolności... Słowem, że nie zarabiasz pan tych pieniędzy, które pobierasz od nas.
— Panie baronie — odparł amerykanin — we Francyi jak i w Niemczech, kiedy usługi podwładnego nie podobają się, to go oddalają, dając mu pewne wynagrodzenie za niewymówienie w porę. Co panu w tem przeszkadza?
— Zdaje mi się, panie doktorze, że patrzysz się na położenie filozoficznie zawołał Wilhelm Schwartz, ździwiony wielce, gdyż spodziewał się usprawiedliwień i błagań.
— Filozofia moja jest rzeczywiście wielką. Ponieważ mnie pan nie cenisz, chcę się sam usunąć... i uczynię to bez żalu.
— Zapominasz pan widocznie, żeś zaciągnął względem Niemiec dług wdzięczności.
— Tego zaprzeczam. Służyłem Niemcom wiernie, one mnie płaciły regularnie. Ani Niemcy nie są mi nic winne, ani ja Niemcom, jesteśmy skwitowani.
— Moglibyśmy byli pana zgubić, a tego nie uczyniliśmy...
— Bo mieliście w tem swój interes. Chcąc mieć ze mnie użytek, gdy wam się to podobało, teraz zmieniliście swe chęci, to zawsze powód, ja się usuwam, nie żądając nawet tłomaczeń.
— Masz pan w swojem ręku dokumenty, które winny być zwrócone.
— Rzeczywiście, mam interesujące dokumenty, i gdyby mi przyszła myśl nadużycia ich, oświeciłyby one rząd francuski, jakich knowań i sposobów działania używa we Francyi szpiegostwo niemieckie. Odniosę je panu jutro.
— Liczę na to i w zamian tytułem gratyfikacyi, za usługi dawniejsze, wypłacę panu dziesięć tysięcy franków.
— To ma być zapłata za wcześniejsze oddalenie? — wyrzekł O’Brien szyderczo. — Zatem jutro o godzinie jedenastej tutaj.
— Tak.
Magnetyzer, gdy po chwili przechodził przez podwórze pałacyku przy ulicy Verneuil, szeptał do siebie:
— Naiwny ten baron! dokumenty te, za które teraz zapłacić ma dziesięć tysięcy franków, odfotografowałem i wrazie sposobności nieomieszkam z nich skorzystać...
Nazajutrz o umówionej godzinie O’Brien zwrócił baronowi Wilhelmowi Schwartzowi wszystkie dokumenty, bez jego wiedzy zostawiwszy u siebie ich podobizny fotograficzne, i otrzymał dziesięć tysięcy franków gratyfikacyi, przyczem przedstawiciel Niemiec dodał te słowa w rodzaju przestrogi:
— W interesie pańskim, doktorze, radzę ci roztropność. Nigdy z oczu nie tracimy ludzi, którzy do nas należeli. I pan będziesz pod dozorem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwa dni później dzienniki najpoczytniejsze zawierały wiadomość sensacyjną, głoszącą z zachwytem o gabinecie porad i posiedzeń z suggestyą i hypnotyzmem wielkiego magnetyzera O’Briena, oświetlającego przeszłość, czytającego w przeszłości i stosującego wiedzę swą do leczenia pewnego i prawie cudownego chorób nerwowych i umysłowych.
O’Brien w ten sposób przygotowywał swe podróże zagranicę.
Gabinet porad przy ulicy Zwycięztwa, chwilowo zaniedbany, stał się znów modnym i odzyskał klientelę tak liczną, jak dawniej.
W przystępie radości, że się uwolnił od upokarzającej zależności względem, barona Schwartza, O’Brien nie pomyślał o wszystkiem.
Nieoględnie zatrzymał przy sobie, jako lokaja, pełniącego obowiązki szwajcara podczas wielkich posiedzeń, niemca, pewnego pomerańczyka, któremu ufał najzupełniej.
Takie było w ciągu miesiąca stycznia położenie naszych głównych osób.


∗             ∗

Weronika Sollier zaczynała przychodzić do zdrowia.
Zabliźniły się już rany, zadane kulą rewolwerową Klaudyusza Grivot, jak również spowodowane operacyą doktora Sormet.
Bandaże zostały zdjęte.
Teraz chirurg oczekiwał z prawdziwym niepokojem chwili, kiedy biedna kobieta spostrzeże swą ślepotę.
Weronika, zaledwie uwolniona została od aparatu, który więził jej twarz, podniosła powieki, jeszcze zbolałe, i ruchem machinalnym powiodła dokoła siebie spojrzenie bezwładne.
Ujrzała się otoczona ciemnością, ciemnością nieprzeniknioną, bardziej nawet, niż noc najczarniejsza.
Nie pojmując jeszcze, swego nieszczęścia, sądziła, że ostatni jeszcze bandaż zasłania jej oczy.
— Zdejmcie mi ten bandaż, proszę — wyrzekła — chciałabym już wydostać się z ciemności.
Nikt nie odpowiedział.
Ręce podniosła ku twarzy i palce, rozpalone gorączką, dotknęły oczu.
Ciemność panowała ciągle.
— Czy to noc? — zapytała.
To samo milczenie.
— Ależ ja nic nie widzę! nic! — zawołała nieszczęśliwa.
Doktór ujął ją za ręce.
— Odwagi! biedna kobieto! — wyszeptał głosem wzruszonym — odwagi!.. Potrzeba ci jej bardzo...
Te słowa, a raczej sposób, w jaki były wyrzeczone, rozświetliły nagle umysł Weroniki.
Zrozumiała.
Jęk głuchy wydarł się z jej piersi, poczem wyjąkała z rozpaczą:
— Ślepa! jestem ślepa!.. O mój Boże!
Ażeby ją trochę pocieszyć, doktór Sermet rzekł:
— Jakkolwiek jest wielkie to nieszczęście, powinnaś — się pani uważać za szczęśliwą?
— Szczęśliwą!.. powtórzyła.
— Tak, ponieważ życie pani uratowane, wbrew wszelkim przewidywaniom. Kiedy panią przyniesiono tutaj, uważałem stan pani, jako zupełnie rozpaczliwy! Wszystko, co tylko mogłem, uczyniłem, i powiodło mi się. Szczycę się tem, gdyż zadanie było bardzo trudne. Nie będziesz już widziała swej wnuczki ukochanej, to prawda, i pojmuję gorycz tego żalu, ale słyszeć będziesz jej głos. Ręce twe, głaszcząc jej twarzyczkę, wywoływać będą żywiej wspomnienia, i w wyobraźni oglądać będziesz jej postać, gdy okryje cię pocałunkami, serce twoje zabije, zapomnisz, że jej nie widzisz, i będziesz szczęśliwa z tego, że żyjesz...
— To rozumiem, panie doktorze, i masz słuszność — odpowiedziała Weronika głosem drżącym. — Ale jedna rzecz czyni me nieszczęście okrutniejszem tak, że nie pocieszę się nigdy.
— Cóż to takiego?
— Myśl, żem widziała dobrze twarz mordercy pana Verniere i mego i że przejdę nieraz obok niego, a nie będę mogła zawołać: To on! ponieważ go nie zobaczę, ponieważ jestem ślepą!
Weronika ukryła twarz w dłoniach i gorzkie łzy popłynęły z jej oczu bez spojrzeń.
— Uspokój się, pani Sollier!... uspokój się, proszę cię! — rzekł żywo chirurg, niespokojny o niezwykłe wzruszenie biednej kobiety, które mogło sprowadzić gorączkę. — Bóg jest sprawiedliwy! Nie zechce, ażeby podły morderca pozostał nieukaranym! Pozwoli może, że, nie widząc nawet, będziesz go mogła wydać sprawiedliwości. Miej ufność w Bogu. Teraz moje zadanie jest przy pani skończone. Za trzy dni wypiszę panią ze szpitala.
— Za trzy dni?
— Tak.
— Wprzód jednak pozwoli mi pan przyjąć tutaj małą Martę moją i dzielnego chłopca Magloira, który się nią zaopiekował?
— Magloire zostawił mi swój adres, kiedy był tutaj u pani z wnuczką, i obiecałem go uprzedzić, kiedy będę go mógł dopuścić do pani.
— O! panie doktorze ręce i głosem, pełnym łez rzekła Weronika, składając proszę pana, błagam, uprzedź go jak najprędzej, niech przyjdzie z moją drogą Martą, abym mogła ucałować przynajmniej ich oboje, ponieważ, niestety, nie mogę ich widzieć!
— Natychmiast go zawiadomię.
Ręce drżące niewidomej poruszyły się w powietrzu, szukając rąk doktora.
On je podał.
Weronika poniosła je do ust, płacząc.
Dziękuję ci, panie doktorze — wyjąkała dziękuję, żeś mi uratował życie, ponieważ tobie to zawdzięczam, że będę mogła uścisnąć swą Martę!
Doktór opuścił szpital ze wzruszenia, jakiego oddawna nie doświadczył.


III.

Weronice pilno było oczywiście ucałować dziecko Germany i wypytać Magloira, niemniej jednak pilno jej było dowiedzieć się, czy Marta, pamiętając o jej zaleceniach, oddała mańkutowi kłębek bawełny, w którym znajdował się kwit Ryszarda Verniere.
Wprawdzie Ryszard Verniere umarł, lecz pozostawił córkę, jedyną spadkobierczynię, której przypadał cały majątek po nim i która na widok podpisu ojca zwróciłaby niezawodnie depozyt, który mu został powierzony.
Biedna ociemniała nie mogła przewidzieć, jaki cios ma jej zgotować straszna wiadomość o unicestwieniu majątku Marty.
Magloirowi po powrocie z codziennej wędrówki, odźwierna oddała depeszę, przysłaną przez chirurga ze szpitala św. Ludwika.
Przeczytawszy telegram, poczciwy mańkut ucieszył się wielce.
Nareszcie więc zobaczy biedną Weronikę, już wyleczoną, zaprowadzi do niej wnuczkę, będzie mógł wypytać ją w przedmiocie klejnociku, znalezionego w jej zaciśniętej ręce w chwili zbrodni.
Niestety będzie musiał zarazem oznajmić jej, że trzykroć sto tysięcy franków, złożone u pana Verniere przez ojca Marty, nie istnieją już wcale! Nocy tej Magloire zaledwie mógł zamknąć oczy, zajęty jutrzejszemi odwiedzinami w szpitalu.
Skoro się tylko ubrał, wyjął ze szkatułki kwit Ryszarda Verniere i brelok, noszący na kamieniu wyrytą cyfrę: H. N., wsunął je do kieszeni kamizelki i udał się do pani Aubin, ażeby zabrać Martę.
Trudno opisać radość dziewczynki.
Po śniadaniu, mańkut wraz z nią podążył do Paryża.
Weronika oczekiwała ich ze wzrastającą niecierpliwością.
Nagle drgnęła całem ciałem.
Drzwi skrzypnęły i usłyszała, jak dozorczyni wyrzekła:
— To tutaj, panie i panienko... Proszę wejść.
Weronika wyciągnęła ręce.
— Marta!.. Magloire!.. — zawołała.
— Babciu!.. babciu!.. zawołała dziewczynka, rzucając się w ramiona niewidomej, która drżącemi rękami szukała jej twarzy i pokryła pocałunkami i łzami.
Magloire, stojąc przed łóżkiem, patrzył na twarz Weroniki, poznaczoną bliznami, zaledwie dającą się poznać.
— Ociemniała!.. Ociemniała!.. — wyszeptał głucho, widząc, jak szuka twarzy dziecka.
— Marta zawiesiła się na szyi Weroniki; całowała ją, ściskała, płakała zarazem z żalu i radości.
— O! popatrz na mnie, popatrz, babuniu — wyjąkała — niech widzę, że na mnie patrzą twoje oczy...
Weronika załkała.
— Ja nie mogę już patrzeć, ja nie mogę cię widzieć, moje dziecko — wyrzekła głosem, złamanym od cierpienia.
— Nie możesz, babciu?.. a to dlaczego? Powiedz mi — rzekło dziecko.
— Jestem ślepą.
Marta krzyknęła z przerażenia.
— Ślepą! — powtórzyła z rozpaczą.
Potem, rzuciwszy się ku mańkutowi, który stał bardzo blady, jakby skamieniały, zawołała:
— Magloire!.. Magloire!.. Czy słyszysz?.. Rozumiesz?.. Babcia jest ślepą!..
— Magloire!.. Mój dzielny Magloire! — rzekła pani Sollier, wyciągając ręce w stronę, gdzie dawał się słyszeć głos wnuczki.
Mańkut zbliżył się i, nachylając się ku niej, pocałował serdecznie, nie wyrzekłszy jednak słowa.
Dusiło go wzruszenie, łkania ścisnęły mu gardło.
Weronika przycisnęła go do piersi.
— Lepiej byłoby, ażebym umarła, nieprawdaż? szepnęła mu do ucha.
— Nie... nie... Nie mów pani tego — odpowiedział dzielny chłopiec, usiłując odzyskać głos i trochę spokoju.
— Ale cóż ja uczynię? — podchwyciła Weronika — co z sobą pocznę?.. Nie mam nawet nikogo, ktoby mnie mógł prowadzić.
— O! babcin, babciu!.. — przerwała Marta — nie mów tego. Czyż ja przy tobie nie jestem i czyż nie będę zawsze... ażeby ci służyć za przewodniczkę, ażeby cię pielęgnować...
— Pieszczoszko droga, skarbie mój drogi, cóż ty poradzisz, ty, taka młoda, taka słaba, przy chorej, niedołężnej, przy ślepej?
— Ja wszystko będę mogła uczynić, babciu... Biedne oczy twoje nie widzą, lecz moje będą widziały na miejscu twoich...
I wargami drżącemi całowało dziecko powieki Weroniki, która ze wzruszenia drżała całem ciałem.
Magloire wmieszał się.
— Możesz, pani Sollier, liczyć na dziecko — wyrzekł. — Od czasu strasznego nieszczęścia, które cię uderzyło, poznała przy mnie wiele rzeczy, trudności życiowe, wymagania, dużą jest jak na swój wiek, możnaby jej dać lat dwanaście... przytem bardzo silna, zdrowa, odważna... Ona ci pani zapewni byt, ona nie dopuści biedy, a nawet niedostatku... Ona wreszcie, ta droga pieszczoszka, doda pani odwagi do znoszenia mężnie ciężkiej próby, ponieważ będzie jednocześnie pracować dla pani i dla siebie, i ręczę, że praca nie przestraszy jej wcale...
— Praca? — powtórzyła Weronika niespokojnie.
— A tak! praca, do której się wzięła z dobrej chęci.
— Ale czyż ona będzie potrzebowała pracować?.. Wiesz pan dobrze, że Marta będzie bogatą... Nie będzie się potrzebowała lękać o przyszłość... A mówiłeś przed chwilą, mój dobry Magloire, o biedzie, o niedostatku... Mnie tylko to przestrasza, że biedna dziecina będzie zmuszona przepędzić życie przy babce kalece i, gdy o tem pomyślę, powiadam sobie, że lepiej byłoby dla niej, gdybym była znalazła śmierć w fabryce Saint-Ouen...
Dosyć długie milczenie nastąpiło po tych słowach.
Magloire przerwał je.
— Pani Sollier ― rzekł — posłuchaj mnie... posłuchaj mnie odważnie, a przede wszystkiem spokojnie.
Weronika nie pozwoliła mu dokończyć.
— Przedewszystkiem jedno słówko — rzekła — potem cię słuchać będę i przyrzekam, z całą odwagą i spokojem... Przedewszystkiem jednak odpowiedz mi na jedno pytanie.
— Jakie?
— Czy Marta po śmierci pana Verniere, oddała ci kłębek, którego znała zawartość?
— Tak, oddała mi.
— Wiesz zatem, co on w sobie ukrywał?
— Tak... i właśnie o tem chcę mówić... i dlatego zalecam pani spokój i odwagę...


IV.

— Mów, mów, bez obawy, mój dobry Magloire! — rzekła Weronika. — Wszystko, cokolwiek mi powiesz, niewiele może znaczyć wobec nieszczęścia, które mnie spotkało...
— Wie pani już o tem, że pan Verniere umarł — podchwycił mańkut. — Od kogo się pani dowiedziała?
— Od doktora Sermet.
— Ale czy pani wiadomo, że zabudowania fabryczne, oprócz pawilonu, w którym pani mieszkała, stały się pastwą płomieni?
— Wszystkie budynki zniszczone? — spytała Weronika niespokojnie.
— Tak.
— Nie pozostało z nich nic?
— Stos zgliszczy...
— A mieszkanie prywatne pana Verniere?
— Spaliło się jak i reszta!.. Mordercy, którzy byli jednocześnie złodziejami, wzniecili pożar w nadziei usunięcia śladów swej zbrodni, pomimo jednak przedsięwzięcia tych środków, pobudka tej zbrodni jasna jest jak słońce... Wyłamano kasę ogniotrwałą pryncypała pani, zawierającą cały jego majątek, i ten majątek skradziono!
skutkiem zbiegu przypadkowych okoliczności, fabryka nie była ubezpieczoną, i pożar, jaki nastąpił po kradzieży, uzupełnił ruinę pana Verniare i jednocześnie jego córki... Place, na których fabryka była zbudowana, i kilka tysięcy franków, złożonych w banku, oto wszystko, co pozostaje temu biednemu dziecku, przyzwyczajonemu do życia dostatniego i do liczenia na jak najbogatszą przyszłość...
To prawie nędza.
Co czynić wobec tak strasznej katastrofy? U kogo się upomnieć o depozyt, pozostawiony przez ojca Marty panu Verniere?
Czy pani się odwoła do sieroty, która nic nie posiada?
Byłoby to zarazem okrutne i bezużyteczne...
Zbrodnia, która zrujnowała pannę Alinę Verniere, zrujnowała Martę jednocześnie.
Powiedziałaś mi pani, że ten ojciec, po czynie późnej naprawy, nie mógł nic więcej uczynić dla swej córki.
Ażeby więc mieć spokojną starość, winnaś pani liczyć tylko na swą drogą Martę, a także na mnie...
Ale przynajmniej tych dwoje nie braknie ci, nie braknie nigdy!..
Weronika, zgnębiona, oddychając z trudnością, wysłuchała z osłupieniem kataryniarza.
Kiedy skończył, wyszeptała zwolna, głosem, ledwie wyraźnym:
— Zrujnowane!.. Marta jak i córka pryncypała... Zrujnowane!..
Potem, po chwili, pochwyciła gorączkowo:
— Ha... powiedz mi wszystko... Jeżeli majątek Marty jest stracony, mnie przynajmniej może się udać wykryć nędzników, którzy ugodzili pana Ryszarda Verniere i mnie, i doprowadzili do nędzy te dzieci.
— Jakże pani będziesz mogła to uczynić?. — zapytał żywo Magloire. — Niestety! — zawołała — nie potrafię! Zapomniałam, że jestem ślepą!..
— Widziałaś pani jednego z morderców?
— Tak.
— W jakich okolicznościach?
— Nie spałam... przestraszona zostałam nagle wystrzałem, krzykiem, blaskiem pożaru... Wybiegłam szybko z mieszkania.
Jakiś człowiek z miną przerażoną wychodził z sieni, prowadzącej do gabinetu pana Verniere.
Rzuciłam się na tego człowieka, ażeby mu nie pozwolić uciec, i zawołałam o ratunek...
— Wtedy wszczęła się walka między panią i mordercą?
— Tak... On chciał się wyrwać... Ubranie jego, którego się uczepiłam, trzeszczało, lecz chociaż był silniejszy odemnie, nie puszczałam go...
— Latarnia gazowa oświetlała dziedziniec, zatem, podczas walki, widziałaś pani mordercę?
— Widziałam i poznałam go...
— Poznałaś pani!.. powtórzył Magloire ździwiony.
— Tak.
— Więc go pani znałaś?
— Przed trzema dniami przyszedł dwa razy do fabryki. Zaprowadziłam go do pana Verniere, a ten po jego odejściu zabronił mi raz na zawsze go wpuszczać, gdyby zgłosił się doń pod jakimbądź pozorem..
— Czy człowiek ten wymienił pani swe nazwisko?
— Tak.
— I pamiętasz je pani?
— Pamiętać będę zawsze, nazywał się, jak mi powiedział — Fryc Leyman.
— To nazwisko niemieckie?
— Nie wiem...
Magloire ciągnął dalej:
— Gdy pani walczyłaś ze zbrodniarzem, gdy czepiałaś się jego ubrania, czyś pani nie uczuła w rękach przedmiotu metalicznego?
— Dlaczego mnie o to pytasz?
— Zaraz się pani dowiesz. Zbierz pani swe wspomnienia.
Weronika zamyśliła się.

― Tak... tak... — wyrzekła nagle — przypominam sobie... Ten człowiek wydzierał się... była chwila, kiedy miał się już mnie wyrwać... Wtedy ręce moje zaczepiły łańcuszek od zegarka przy kamizelce... i wtedy...
Przerwała...
— I wtedy? — zapytał mańkut.
— Dał się słyszeć huk... uczułam uderzenie w głowę, potem ból przejmujący... Straciłam przytomność... i odzyskałam ją dopiero na tem łóżku w szpitalu...
— To nie wiesz pani, czy w chwili, gdy padłaś ugodzona kulą, pozostał w twem ręku jaki przedmiot, oderwany od tego łańcuszka?
— Nie wiem... nie pamiętam.
— Otóż ja powiem pani, że, gdym panią podniósł umierającą, bezwładną, na miejscu zbrodni, znalazłem w zesztywniałaj ręce pani, klejnocik, brelok, niezawodnie oderwany od łańcuszka, któregoś się chwyciła dla zatrzymania mordercy.
— Brelok — powtórzyła Weronika, wysłuchawszy kataryniarza z uwagą.
— Tak, z pieczątką, prawdziwy majstersztyk, wielkiej wartości, wyobrażający lwa leżącego, prześlicznie cyzelowanego, trzymającego w szponach drogi kamień, zdaje się szmaragd, z wyrytemi na nim dwiema literami.
— Jakiemi? zapytała pani Sollier.
H. i N.
H. i N. — zawołała niewidoma — ależ to może być wskazówką.
— Zapewne! bardzo ważną, bo może bardzo dopomódz do wykrycia winowajców...
— Czyś oddał tę pieczątkę sędziemu?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo chciałem w przód poznać pani wolę?
— Pod jakim względem!
— Bo mnie się zdaje, że w tajemnicy, otaczającej zbrodnię, istnieje jakiś związek z majątkiem Marty, z jej ojcem... Powiedziałem więc sobie, że nie powinienem nic przedsięwziąć, przed poradzeniem się pani...
— To dobrześ uczynił, Magloire... Więc masz ten brelok?
— Tak.
— Tu, przy sobie?
— Tak, razem z kwitem pana Verniere.
— To dobrze. Oddasz mi je zaraz. Teraz pojmuję, iż życie me nie będzie zupełnie bezużytecznem... Muszę się zaopatrzeć w dobrą wolę, siłę, odwagę... Muszę pomścić Ryszarda Verniere i Martę... muszę się zemścić sama za to, com się nacierpiała, muszę więc żyć!
— Tak... tak, babciu! — zawołała Marta — musisz żyć, ażeby nas kochać i pomścić pana Ryszarda!
Weronika przyciągnęła dziecko w swe ramiona i ucałowała je namiętnie.
— Tak, tak, kocham cię, moja droga — wyjąkała — kocham cię z całej duszy...
Potem, zwracając się do Magloira, dodała:
— Czy nie masz co nowego do powiedzenia? Co się dzieje?
— Śledztwo toczy się dalej.
— Zawsze bez rezultatu?
— Niestety!..
— A w fabryce?
— O! tam są nowości... Fabryka będzie odbudowana...
Pani Sollier poruszyła się ze ździwienia.
— Przez kogo? — podchwyciła.
— Przez brata pana Verniere.
— Więc pryncypał miał brata?
— Tak, inżyniera-mechanika, tak samo jak on. Człowieka bardzo zdolnego, jak utrzymują, i ten poprowadzi interesa...
— Więc ten brat jest bogaty?
— Czy bogaty, nie wiem, ale wiem, że nie szczędzi niczego, ażeby nowa fabryka była jeszcze większą od poprzedniej. Warsztaty rozszerzają znacznie.
— To kosztować będzie dużo pieniędzy?
— Tak, dużo... pan Robert Verniere; jak mówią, po za sobą ma poważnych wspólników, przede wszystkiem żonę, która, o ile wierzyć pogłoskom, kładzie do przedsiębierstwa bardzo znaczny kapitał... Pasierb jego, bogaty po swym ojcu, będzie również, jak się zdaje, wspólnikiem, jak również i panna Alina Verniere, która daje place... Takie obiegają wieści, ale faktem jest, że pan Prieur, dawny kasyer, ma nadal swą posadę i wypłaca wszystkim gotówką, którzy się zgłaszają z jakiemibądź zobowiązaniami nieboszczyka Ryszarda Verniere.
— A! wyrzekła Weronika żywo — więc chcą uszanować jego podpis.
— Tak, w interesach, dotyczących przedsiębiorstwa.
Niewidoma przez kilka chwil zatopiona była w głębokiej zadumie.
Potem zaś podchwyciła nagle:
— Jutro doktor, który mnie leczył, ma podpisać dla mnie kartę wyjścia ze szpitala. Pojmujesz, Magloire, że nie mogę powrócić do fabryki, której nowy właściciel nie zna mnie wcale, i gdzie zresztą, niestety nie jestem zdolna do żadnych usług.
— Rozumiem to; ale rozumiem również, że ci, którzy mają zastąpić pana Verniere, dla którego pani była tak przywiązaną, za którego otrzymałaś straszną ranę, która cię czyni niewidomą, mają wielki obowiązek zapewnić pani przyszłość.
Weronika potrząsnęła głową.
— Nie — odparła — właściciel teraźniejszy nic mi nie jest winien.
— Jednakże... — podjął Magloire.
— Powtarzam, że nic mi nie jest winien — przerwała pani Sollier — i nic od niego nie przyjmę. A meble moje, których pożar nie tknął, czy istnieją jeszcze?
— O! tak.
— Gdzież są?
— Nie troszcz się pani o nic. Przeniosłem wszystko do małego mieszkanka, które poczciwa pani Aubin oddała do mego rozporządzenia za bardzo małą cenę. Tam sypia Marta. Tam i panią zaprowadzę, gdy przyjdziemy jutro po panią tutaj.
Oto już pierwszy punkt wyjaśniony.
Co się tyczy potrzeb materyalnych życia, to bądź pani o to spokojną.
Od miesiąca Marta i ja niezłe zarabiamy pieniądze. Ona mi przynosi szczęście. Dają mi podwójnie. Zatem słuszność każe, ażeby była moją wspólniczką. Już wcale niezłą sumkę pani zastanie, a jeszcze będziemy ją powiększali. Nie zapominaj też pani Sollier nigdy, że masz we mnie więcej niż przyjaciela, że masz we mnie syna, gotowego do podziału swych uczuć na dwie równe części, dla swej prawdziwej matki i dla pani.
— Nie potrzebujesz mnie o tem zapewniać, mój dzielny Magloire! — wyrzekła niewidoma, ściskając w dłoniach jedyną rękę kataryniarza. — Wszystko coś uczynił dotąd, więcej świadczy, aniżeli wszelkie słowa!
— Nie mówmy już o tem! Czy pani jesteś pewna, że doktór podpisze już jutro kartę wyjścia?
— Niezawodnie. Sam mi o tem mówił.
— Jutro zatem będziemy tutaj w południe punktualnie, ażeby panią zabrać.
— Tak, sam doktór zapewne napisał do sędziego śledczego, który prowadzi sprawę zbrodni w Saint-Ouen... Czekają na me wyzdrowienie, ażeby mnie wybadać...
— Więc?
— Więc gdyby sędzia wezwał mnie do siebie na jutro?
— To będziemy pani towarzyszyli do sądu. A teraz, pani Sollier, musimy cię opuścić, mówiąc: Do jutra!


V.

— Tak, do jutra powtórzyła ociemniała. Ale słówko jeszcze. Powiedziałeś mi, żeś przyniósł kwit pana Verniere, wyjęty przez ciebie z kłębka bawełny, gdzie go schowałam?
— Tak, pani Sollier.
— Jak również klej nocik, oderwany od łańcuszka zegarka mordercy pana Verniere.
— Tak... Czy chce pani, ażebym ci zwrócił te przedmioty?
— Proszę... Będę ich potrzebowała, jeżeli przed powrotem do Saint-Ouen, zostanę wezwaną przez sędziego do jego gabinetu.
— Czy pani ich aby nie zgubisz?
— O! nie! Pomyśl tylko, Magloire, że dla mnie stanowią one majątek Marty i zemstę. Nie lękaj się! Ani na sekundę nie rozstanę się z niemi.
Magloire wyjął z kieszonki kwit i brelok i włożył je do rąk ociemniałej, która przez chwilę omacywała pieczątkę, ażeby sobie zdać sprawę z jej kształtu, potem schowała je do bluzy, zawinięte w chustkę.
— Kto inny, mając ten klejnot mógłby zobaczyć mordercę, zajrzeć aż do jego mieszkania i powiedzieć mu To on!
— A to w jaki sposób?
— Widzisz, Magloire, są istoty, które przy pomocy tych przedmiotów mogłyby nietylko odtworzyć przeszłość, dotyczącą ich właściciela, ale widzieć nawet gdzie się on teraz znajduje, co czyni i śledzić mogą każdy jego krok...
— Cóż to są za istoty dziwne?..
— Nie słyszałeś o nich nigdy..
— Doprawdy, nie wiem...
— Ależ to są jasnowidzące... W czasie, kiedy jeszcze byłam zdrowa, kiedym miała wzrok, naczytałam się wiele o tem po różnych gazetach... i nawet w Paryżu, nie tak dawno, jakaś włoszka jasnowidząca... nazywała się... poczekaj... zdaje się... Mariani, słynęła z daru takiego widzenia...
— A więc?...
— Otóż ja chcę udać się do takiej jasnowidzącej, i spróbować, może ona przy pomocy breloka, powie nam, kto jest jego właścicielem..
— O! to byłoby wybornie..
— Tak, ślepota moja nie stałaby się zupełną przeszkodą w wyświetleniu tej tajemnicy... w wykryciu tego mordercy...
— Tak... i ja mam nadzieję, pani Sollier... i ja słyszałem o tym szczególnym, cudownym darze widzenia... Najprzód jednak trzeba będzie wydostać się pani ze szpitala!...
— I to jeszcze nie stanowi o pójściu mem do jasnowidzącej... wprzód muszę wszystko wyjawić sędziemu śledczemu... poznać prawdę całego śledztwa dotychczasowego... a nawet wiesz, Magloire, sama się jeszcze namyślam, czy nie trzeba działać, jak ty dotychczas...
— To jest?.. Milczeć o tym znalezionym breloku...
— Dlaczego?
— Ha! zobaczymy...
— Namyśl się dobrze, pani Sollier, a teraz do widzenia.
— Do widzenia.
W kilka minut później kataryniarz wraz z małą towarzyszką swoją opuścili szpital św. Ludwika, dokąd mieli jutro wrócić, dla zabrania Weroniki, która tak szczęśliwie ocalała, wprawdzie skazana na straszne kalectwo.


∗             ∗
Doktór Sermet rzeczywiście zawiadomił sędziego śledczego o wyzdrowieniu Weroniki Sollier o tyle zupełnem, o ile możliwem.

Dodał, że biedna kobieta jest dość silną, ażeby znieść zmęczenie badania.
List ten przesłany został urzędnikowi do jego gabinetu w sądzie.
Daniel Savanne, skoro go tylko przeczytał, wezwał naczelnika bezpieczeństwa i zalecił mu, ażeby nazajutrz zrana o godzinie jedenastej posłał agenta z powozem do szpitala św. Ludwika, aby ztamtąd zabrać. ociemniałą i do niego przywieźć.
Jednocześnie na tę samą godzinę tego samego dnia wezwany został kasyer Prieur i majster Klaudyusz Grivot.
Pan Savanne winszował sobie, że wyzdrowienie Weroniki pozwoli mu zebrać w swym gabinecie osoby, których zeznania mogą mieć największe znaczenie.
O godzinie szóstej powrócił do domu.
Wieczorem jeść miał obiad z synowcem w willi w Neuilly, gdzie bywali dwa razy na tydzień we czwartki i niedziele.
Po obiedzie siadano przed kominkiem dla rozmowy.
Nieraz Matylda grała trochę na fortepianie.
Żałoba krewnych Ryszarda Verniere i jego najbliższych przyjaciół zbyt była świeżą, aby te zebrania mogły być ożywione.
Rozmowa toczyła się prawie zawsze o śledztwie w sprawie Saint-Ouen, której ciężar dźwigać musiał do końca sędzia.
Robert zwłaszcza nie ustawał w zapytaniach, na które odpowiadał Daniel, wprawdzie nie wyznawając się z tajemnic zawodowych, o tyle jednak szczerze, iż dawał bratobójcy prawie pewność, że nie ma się czego obawiać.
Tego wieczora Robert zapytał:
— A pańska ranna w szpitalu św. Ludwika?.. Ta kobieta, na której zeznanie liczysz pan, że przyniesie trochę światła wśród otaczających ciemności?.. Czy już wyzdrowiała wreszcie?.. Czy będzie mogła wkrótce poddaną być badaniu?..
— Ona już zupełnie wyleczona i badać ją będę jutro — odpowiedział Daniel Savanne.
Nie bez trudności Robert Verniere powstrzymał lekkie drżenie.
— Jutro? — powtórzył, sam dobrze nie wiedząc, co mówi.
— Tak... Dziś zrana otrzymałem list. od doktora Sermet, z wiadomością, że Weronika Sollier opuści jutro szpital św. Ludwika, i natychmiast wydałem rozkazy, ażeby przed opuszczeniem szpitala przyprowadzona została do mego gabinetu...
— Powiedziałeś pan, że jest wyleczona zupełnie — podchwycił Robert, kładąc nacisk na wyraz zupełnie. — Chirurg, który ją operował, obawiał się, aby ślepota nie była następstwem tej operacyi... Czy się pomylił w tem przewidywaniu?
— Nie, na nieszczęście.
— Więc jest ślepa?
— Tak, i biedna kobieta pozostanie na całe życie ociemniałą.
— Nieuleczalnie?
— Tak twierdzi doktór Sermet.
Henryk Savanne uśmiechnął się, a ten uśmiech zaniepokoił wielce Roberta.
— Czyżbyś, kochany panie Henryku, wątpił w słuszność zdania doktora? — zapytał.
— Ażeby panu odpowiedzieć bez wahania — odrzekł młodzieniec, którego znamy uzdolnienie specyalne — musiałbym zbadać w sposób najszczegółowszy operacyę, dokonaną przez słynnego chirurga w szpitalu św. Ludwika i zdać sobie sprawę z przyczyn, wywołujących ślepotę. Nie będę przed państwem przytaczał całego szeregu terminów specyalnych, powiem tylko, że jeżeli pewne przekrwawienie spowodowało katastrofę, sądzę, że wyleczenie nie jest niemożebne.
— Takie jednak nie jest zdanie doktora Sermet, który uchodzi za księcia nauki — przerwał Robert.
— I bardzo słusznie — podchwycił młodzieniec. — Jeżeli jednak doktór Sermet jest wielkim chirurgiem, nie jest wszakże okulistą, specyalnie zajmującym się wszystkiem, co dotyczy organów wzroku. Dodam, że nietylko poczyniła wielkie postępy chirurgia w zastosowaniu do ran; złamań i gwałtownych kalectw, ale w pochodzie naprzód nie ustępuje jej w niczem i chirurgia okulistyczna, oftalmologiczna. Nie uszczuplając więc wcale zasług doktora Sermet, jako chirurga operatora, przypuszczać mogę, że jego wiedza okulistyczna szwankuje. Ja pracuję pod kierunkiem mistrzów, słynnych powagą, których najznakomitsi chirurdzy często zapytują o radę. Otóż, nie wiem, aby chirurg ze szpitala św. Ludwika radził się ich. Wyprowadźcie państwo ztąd wnioski...
— Czyżby ci mistrze, o których mówi, przywrócić mogli wzrok tej kobiecie? — zapytał sam siebie w myśli Robert nie bez przestrachu.
Potem, zapanowawszy nad sobą i zwracając się do Daniela Savanne, wyrzekł:
— Jakżebym pragnął, ażeby ta Weronika mogła naprowadzić pana na ślady mordercy. Wtedy dopiero będę szczęśliwy, gdy nędznik odpokutuje za swą zbrodnię na rusztowaniu i kiedy brat mój zostanie pomszczony!.. Jakże jestem niecierpliwy dowiedzieć się, czy ta biedna istota będzie mogła panu udzielić jakich wiadomości.
— Wierzaj mi pan, że niecierpliwość moja równa się pańskiej — odpowiedział Daniel.
— Robert ciągnął dalej z ożywieniem, doskonale odgrywanem:
— Weronika Sollier, jak pozwalają mniemać wskazówki, już przez pana osiągnięte, niezawodnie widziała twarz jednego z morderców... Niezawodnie walczyła z nim. Jeżeli go znała, to go poznała. Jeżeli go nie zna, to będzie mogła go poznać. Zeznanie więc pani Sollier stanie się zapewne kamieniem węgielnym dla pańskiego śledztwa. Czy się mylę?
— Nie.
— A! gdybym śmiał...
Robert sam sobie przerwał.
— Gdybyś pan śmiał? — powtórzył Daniel.
— Poprosić pana...
— Co panu przeszkadza?
— Obawa, ażeby nie być natrętnym...
— W każdym razie mów pan... Jeżeli to będzie niemożebne, wręcz to panu oświadczę.
— Otóż pragnąłbym wielce obecnym być przy badaniu Weroniki Sollier. Czy to niemożebne?
— Byłoby to niemożebne, gdyby Weronika stawała przedemną jako oskarżona — odparł Daniel Savanne — i moim obowiązkiem wtedy byłoby odpowiedzieć panu: Nie. Ale tego wypadku niema, gdyż Weronika będzie przezemnie wypytywana w roli świadka. Zresztą pan znajdujesz się w warunkach wyjątkowych. Jesteś pan bliskim krewnym ofiary, a zatem interesowanym nie mniej jak sprawiedliwość w poznaniu prawdy. Przytem niektóre rzeczy w odpowiedzi świadka mogą ujść uwadze urzędnika, a nie uszłyby pańskiemu bystremu umysłowi.
— Więc pan przystaje na mą prośbę — zawołał Robert.
— Tak.
— Nie śmiałem się spodziewać, i nie wiem, jak mam panu okazać mą wdzięczność.
— Nic mi pan nie winieneś. Bądź pan jutro w mym gabinecie punktualnie o godzinie dwunastej w południe. O tym czasie, po przesłuchaniu raz jeszcze Klaudyusza Grivot i kasyera Prieura, wezwę do siebie Weronikę Sollier.
— Będę punktualnie.
— Prześlesz mi pan swój bilet i wprowadzą pana natychmiast!
Tej krótkiej rozmowy, w której bratobójca złożył dowód zarówno zręczności, jak śmiałości i obłudy, Aurelia oraz dwie młode dziewczyny wysłuchały z wielką uwagą.
Pani Verniere zabrała głos.
— Ta biedna Weronika — rzekła — żywo mnie zajmuje... Poświęciła się, ażeby nieść ratunek swemu panu, o mało co nie została zabitą, spełniając ten akt poświęcenia, a jeżeli nawet życie jej zostało uratowane, niemniej ucierpiała okrutnie, gdyż pozbawiona została wzroku!.. Ślepa, nie posiadając nic, prócz opiekuna w tym dzielnym chłopcu, o którym mówił nam pan Savanne, zarabiającym mozolnie na utrzymanie grą na katarynce, co się z nią stanie?
Robert zmarszczył brwi.
Przeczuwał, iż żona jego dobra i miłosierna, jak zawsze, zechce się w to wdać i że ztąd wyniknie dlań coś niemiłego.
Strzegł się jednak wymówienia choćby jednego słowa.
Matka Filipa ciągnęła dalej:
— Wiem doskonale, że żadna odpowiedzialność nie może spaść na tych, którzy podejmują w dalszym ciągu prowadzenie interesów pana Ryszarda Verniere, ale obok kwestyi prawnej jest jeszcze kwestya moralności i ludzkości...
Zdaje mi się, że na nas spada obowiązek!.. Zdaje mi się, że uczcilibyśmy godnie pamięć nieodżałowanego ojca naszej drogiej Aliny, zajmując się tą biedną istotą, tak przywiązaną i tak nieszczęśliwą!..
Potem, zwracając się do męża, Aurelia dodała.
— Czy i twoje takie zdanie?
Każdy oczekiwał odpowiedzi Roberta i wszystkim wydawało się niemożliwem, ażeby nie przyłączył się do szlachetnej myśli żony.
Podniósł głowę.
Dla niego Weronika, to niebezpieczeństwo.
W chwili gdy chciałby ją widzieć już nieżywą, tak gorąco popierano jej sprawę.
Najżywszem jego życzeniem było, ażeby, skutkiem opuszczenia i nędzy, jak najprędzej doprowadzona była do grobu, a tu mówiono o daniu jej środków do życia...
I jemu, pod groźbą wydania się potwornym egoistą, trzeba było stanąć po jej stronie i wziąć udział w tym koncercie czułostkowości.
— Słusznie myślicie państwo — rzekł — że będę pierwszy w chęci powierzenia tej biednej istocie miejsca, które zajmowała w fabryce, ale zachodzi tu niemożebność fizyczna... Ślepota jej jest niepokonalną przeszkodą...
Pani Verniere podchwyciła:
— Przy Weronice jest dziecko, jej wnuczka... trzeba pomyśleć tak dobrze o dziecku, jak i o babce...
— Czy po udzieleniu im zasiłku i umieszczeniu ich w przytułku, widzisz jeszcze co innego do uczynienia? — zapytał bratobójca.
— Czy nie możnaby przede wszystkiem spróbować wyleczenia jej? — nalegała pani Verniere.
— Ze ślepoty? — rzekł Robert, wzruszając ramionami.
— Pan Henryk mówił nam przed chwilą, że to nie jest wcale niemożebne. Gdyby to się sprawdziło, gdyby odzyskała wzrok, mógłbyś jej dać to miejsce, które zajmowała w fabryce w Saint-Ouen. Byłoby to dla niej tysiąc razy lepsze, niż jałmużna i smutny byt w przytułkach dla nieuleczalnych. Jej przywiązanie dla twego brata i straszne następstwo tego przywiązania uczyniły z nas jej dłużników. Żadne poświęcenie nie wydaje mi się za ciężkie dla uiszczenia tego długu, za pomocą przywrócenia wzroku pani Sollier..
Aurelia, mówiąc to, badała spojrzeniem Henryka Savanne.
Zrozumiał to pytanie nieme i odpowiedział:
— Ażeby się dowiedzieć, czy to, czego pani pragniesz, jest możliwe, będę musiał wystudyować specyalnie wypadek z Weroniką — odpowiedział.
Wtrącił się Daniel Savanne.
— Zaczekajmy! — rzekł. Będ— zie pani mogła zobaczyć się z Weroniką Sollier, i po rozmowie z nią zdecyduje pani łatwo, co będzie najlepiej dla niej uczynić.
— Pan Savanne ma słuszność — poparł Robert. — Zaczekajmy.
I rozmowa przeszła na inny przedmiot do chwili odejścia sędziego śledczego oraz jego synowca.


VI.

Nazajutrz zrana Daniel Savanne zjadł śniadanie wcześniej niż zwykle i punktualnie o godzinie jedenastej znajdował się w sądzie w swym gabinecie, gotów do przyjęcia świadków, na ten dzień wezwanych, których chciał wybadać na nowo w sposób dodatkowy.
W liczbie tych świadków, jak wiemy, znajdowali się Klaudyusz Grivot i kasyer Prieur.
Jeden i drugi przesłuchani zostali oddzielnie, potem obaj razem.
Co już wprzód powiedzieli, to powtórzyli tylko obszerniej, ani na jotę nie zmieniwszy swych zeznań.
W chwili gdy ich badanie kończyło się, doręczono sędziemu śledczemu bilet Roberta Verniere; urzędnik dał rozkaz, ażeby go wprowadzono natychmiast.
Prieur i Klaudyusz mieli się już oddalić, lecz pan Savanne pragnął, ażeby jak i Robert obecnymi byli przy zeznaniu Weroniki Sollier, i poprosił ich, aby pozostali.
Nie wiedząc o czem była mowa w przeddzień wieczorem w willy Neuilly między urzędnikiem i bratem Ryszarda, Klaudyusz bardzo się ździwił, zobaczywszy Roberta, wchodzącego do sędziego.
Nie wiedział również, że za kilka chwil znajdzie się w obecności pani Sollier wyleczonej, ale niewidomej.
Pomimo to miał się na baczności, ażeby zachować dobrą minę i w razie zajścia niespodziewanego wypadku, nie stracić śmiałości i zimnej krwi, na jakie się zdobywał dotychczas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Inspektor Berthaut, posłany do szpitala, przy wiózł Weronikę do sądu, zaś Magloirowi i Marcie, których już przy niej zastał, kazał zaczekać w korytarzu sądowym przy sali ogólnej.
Woźny, któremu inspektor powierzył świadka, wprowadził ociemniałą do gabinetu sędziego.
Pan Savanne znał Weronikę Sollier z widzenia.
W fabryce w Saint-Ouen, gdzie często bywał u Ryszarda Verniere, otwierała mu drzwi, i kłaniał się jej w przejściu.
Gdy wprowadzona przez woźnego przestąpiła próg gabinetu, na widok tej pełnej szwów twarzy biednej kobiety, której czoło znikało jeszcze pad bandażami, na widok zwłaszcza tych oczu bez wejrzenia, sędzia śledczy nie mógł się powstrzymać od okazania litości.
Kasyerowi Prieur ścisnęło się serce.
Robert Verniere zbladł nieco.
Klaudyusz Grivot uczuł dreszcz, przebiegający mu po skórze, a na skronie wystąpił mu pot.
Co powie ta kobieta? Co zrozumiała? Co zapamiętała? Jakie znaczenie mieć będzie jej zeznanie?
Bratobójca i jego wspólnik łączyli się w tej chwili razem w jednej wspólnej myśli:
— Oto prawdziwe niebezpieczeństwo! Jeżeli wyjdziemy z niego cało, bezkarność jest nam zapewniona.
— Pomóż pan pani Sollier usiąść — rzekł urzędnik, wskazując fotel przy biurku.
Woźny doprowadził niewidomą do fotelu, pomógł jej usiąść i oddalił się.
Daniel Savanne skinął na swego sekretarza, który z piórem w ręce gotował się do pisania, i odezwał się do Weroniki.
— Wiele ucierpiałaś, moja biedna pani Sollier.
— Tak, panie — odpowiedziała — bardzo, i cierpię jeszcze, zwłaszcza moralnie, i zapytuję sama siebie, czy nie lepiej byłoby, ażeby mnie zabiła na miejscu kula, która mnie raniła? Jestem ślepą! Co pocznę teraz na tym świecie, sama dla siebie nieużyteczna i ciężarem będąc dla innych!
— Jeżeli Bóg uchronił panią od śmierci, prawie pewnej, to zapewne nie bez racyi były jego takie wyroki — odparł sędzia. — Oświeci pani sprawiedliwość, dasz jej pani środki do pomszczenia tak tego, którego już niema, jak i pani samej.
— O! panie! — zawołała niewidoma — uczynię to z całego serca, jeżeli mogę... a spodziewam się, że będę mogła.
Robert z bladego stał się sinym.
Dreszcz nerwowy Klaudyusza Grivot wzmógł się..
Daniel Savanne podchwycił:
— Czy zna pani całą rozciągłość katastrofy, której się stałaś jedną z ofiar?..
— Tak, panie, pan Verniere jest zamordowany, fabryka spalona, biedny parobek zginął w płomieniach i panna Alina jest zupełnie zrujnowana.
— Kto pani udzielił tych szczegółów?
— Najprzód pan doktór Sermet, a następnie Magloire mańkut, dzielny chłopiec, który mnie odwiedził wczoraj wraz z moją małą Martą, córką mej biednej Germany...
Daniel, po chwili milczenia, podchwycił:
— Dotychczas, pomimo połączonych usiłowań sądu i policyi, pozostajemy wśród ciemności, tajemnica nieprzenikniona otacza wszystkie zbrodnie, spełnione w Saint-Ouen... Od pani i tylko od pani możemy otrzymać światło!..
— Powiem panu wszystko, com widziała, wszystko, co mi jest wiadomem.
Nowy znak sędziego śledczego wskazał sekretarzowi, że badanie ma się rozpocząć.
Daniel przystąpił przede wszystkiem do formalności prawnych, dotyczących, nazwisk, imion, miejsca zamieszknia i t. d.
Potem zapytał:
—Dnia 1-go stycznia pan Verniere wyszedł z fabryki dość wcześnie, nieprawdaż?
— Tak, panie, i powiedział mi, że wróci późno i że mogę rozporządzać swym czasem.
— Byłaś pani sama w domu?
Z wnuczką... Służąca pana Ryszarda pojechała w przeddzień wieczorem do Vincennes, do swego syna, i oddała mi jak zwykle klucze pana, ażebym mogła wszystko uporządkować podczas jego nieobecności...

― Służąca powrócić miała we wtorek zrana?
— O godzinie pierwszej.
— Czy skorzystałaś pani z pozwolenia, jakie ci dał pan Verniere?
— W ciągu dnia, nie, panie... Chciałam iść na cmentarz z Martą, ażeby się pomodlić na grobie jej matki, ale czas był za chłodny, wiatr nader gwałtowny. Lękałam się, ażeby taka pogoda nie zaszkodziła dziecku.
— Czy panią kto odwiedzał w ciągu dnia?
— Tak, panie, poczciwy chłopiec, o którym panu wspomniałam przed chwilą i którego przywiązanie do mnie jest niezrównane... Przyszedł, ażeby nas trochę rozerwać w naszem zmartwieniu i prosić, ażebyśmy razem z nim poszły na obiad do restauracyi pani Aubin, bardzo godnej kobiety.
— O której godzinie wyszła pani z fabryki?
— O kwadrans na siódmą z Martą i Magloirem.
— Dobrze pani drzwi pozamykała?
— O! niezawodnie i zapaliłam latarnię gazową, oświetlającą podwórze, poprzedzające warsztaty i pawilon pana Verniere.
— O której godzinie powróciłaś pani?
— Mogło być około wpół do dziesiątej.
— Czyś pani zauważyła godzinę?
— Tak, panie, i mogę się mylić zaledwie o kilka minut. Pan Grivot, starszy majster fabryki, który z nami jadł obiad w restauracyi i cierpiał bardzo na głowę, poszedł do siebie o godzinie dziewiątej i pół, a ja zaraz po nim wyszłam.


VII.

Daniel Savanne ciągnął dalej:
— Czy po powrocie do fabryki zastałaś pani bramę i drzwi tak pozamykane, jak przed odejściem?
— Dobrze były pozamykane — odpowiedziała Weronika.
— Czy pani nie obejrzałaś dziedzińca i warsztatów?
— Nie, panie, to wydawało mi się niepotrzebnem, gdyż warsztaty były od dwóch dni zamknięte. Niebezpieczeństwo zatem pożaru nie istniało. Weszłyśmy do naszego mieszkanka. Zmówiłyśmy pacierz, rozebrałam Martę do snu i sama się położyłam do łóżka... Ale pozwól się pan zapytać. — dodała Weronika — w czem pana mogą objaśnić te wszystkie szczegóły bez znaczenia?..
— Niezawodnie to odezwanie się pani Sollier było najzupełniej niewłaściwe.
I Daniel Savanne zlekka zmarszczył brwi, ale biedna kobieta tyle wycierpiała, tak była nieszczęśliwa, że nie zwrócił uwagi jej na to zachowanie i odparł:
— Potrzebuję wiadomości dokładnych, szczegółów najdrobniejszych. Nic nie jest bezużytecznego w śledztwie sądowem; fakt, który wydaje się pani, niemającym znaczenia, może mieć dla mnie wielką doniosłość. Przystąpimy zaś niezwłocznie do części prawdziwie interesującej zeznania pani..
Robert i Klaudyusz odzyskali trochę spokoju.
Dotychczas odpowiedzi niewidomej nie przynosiły dla śledztwa żadnego wyjaśnienia. Czyżby tak było do końca? Daniel Savanne ciągnął dalej:
— Miałaś pani u siebie — zapytał — klucze od bram, wychodzących na kanał Saint-Ouen i na sąsiednie place, otoczone wysokim parkanem?
— Tak, panie, co wieczór, po zamknięciu, bram, przynoszono mi klucze, a ja zawieszałam je na odpowiednich haczykach, na desce, do tego przeznaczonej.
— Rzeczywiście znaleziono, je tam, ale znaleziono też bramy otwarte,
— To znaczy, że mordercy mieli dorobione klucze, albo wyłamali bramy.
— Jeżeli tylko ich samych im nie otworzono.
— To niemożebne! — zawołała Weronika.
— Nie tak niemożebne, jeżeli istniało jakie wspólnictwo między ludźmi, zamykającymi zwykle te bramy.
— Powtarzam panu, że to niemożebne — wyrzekła pani Sollier.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Natem, że w dniu Nowego Roku drzwi były najstaranniej zamknięte. Ja sama o tem się przekonałam zrana. W sobotę wieczorem klucze oddane mi zostały przez starego stróża i zawieszone na desce.
— Wobec tak stanowczego i jasnego twierdzenia, trzeba przypuścić istnienie dorobionych kluczy, co świadczy, iż zbrodnia była obmyślana oddawna.
— Zapewne ma pan słuszność — odrzekła niewidoma.
Niepokój Roberta i Klaudyusza, na chwilę uspokojony, znowu się obudził:
— Co widziała pani Sollier, albo przynajmniej podejrzewa?
— Dojdźmy do punktu głównego — podchwycił Daniel Savanne — to jest wszystkiego, co pani dotyczy osobiście... Na miejscu zbrodni podniesiono panią ranną, prawie nieżywą. Cóż był za powód pani obecności w tem miejscu?
— Nareszcie — pomyślała Weronika — po co tyle czasu straconego...
Przez chwilę zbierała swoje wspomnienia...
Klaudyusz i Robert czekali ze strachem jej opowiadania.
Czy to opowiadanie nie skompromituje ich w czem?
Weronika zaczęła:
— Gdy wnuczka moja usnęła, ja również się położyłam, ale cierpienia moralne, których świeżo doświadczyłam, nie pozwalały mi zasnąć i myślałam o przyszłości dla mej drogiej Marty.
Naraz wśród najgłębszej ciszy nocnej usłyszałam krzyk, potem strzał...
Przestraszona wyskoczyłam z łóżka, pobiegłam do okna i otworzyłam je...
Ujrzałam czerwone światło w stronie mieszkania pryncypała.
Przeczucie nieszczęścia przebiegło mi przez myśl. Ubrałam się na prędce, wybiegłam na podwórze i podążyłam szybko do pawilonu pana Verniere.
Ztamtąd wychodził jakiś człowiek, a kapelusz o szerokich skrzydłach zasłaniał mu połowę twarzy.
Skoczyłam mu do gardła i z całych sił zawołałam o ratunek.
W chwili kiedy miała się wszcząć walka między tym człowiekiem a mną, ujrzałam pryncypała, wychodzącego z korytarza, gdzie zaczęły się pokazywać kłęby płomieni. Chwiał się, zbroczony krwią, i padł na ziemię, przy moich nogach.
Wtedy walka stała się zażartsza między mną i mordercą, bo nie mogłam już wątpić, że ten nędznik jest mordercą.
Krzycząc o ratunek, uczepiłam się obiema rękoma jego ubrania.
Wśród szamotań się, kapelusz zsunął mu się z głowy a przy blasku latarni gazowej, oświetlającej podwórze, zobaczyłam go... poznałam...
— Poznałaś go pani! — zawołał Daniel zdumiony, podnosząc się nawpół na fotelu a Robertowi i Klaudyuszowi krew uderzyła do głowy.
— Tak, panie.
— To pani wiesz, kto to był ten człowiek?
— Wiem...
— Zna pani jego nazwisko?
— Tak; przed czterema dniami, gdy przyszedł do fabryki i nalegał, że chce się zobaczyć z panem Verniere, wymienił swe nazwisko: Fritz Leyman...
— Fritz Leyman? powtórzył sędzia śledczy.
— Podawał się za przedstawiciela fabryki w Genewie.
— Czy go pan Verniere przyjął?
— Tak, gdy przyszedł po raz drugi... Godzinę prawie przepędził w gabinecie... kiedy odszedł, a ja zamknęłam za nim drzwi, pryncypał podszedł ku mnie i rzekł z gniewem, którego wcale nie taił: „Weroniko, czy poznasz tego człowieka, który ztąd wyszedł? Niechaj on tu nie wchodzi nigdy! Rozumiesz, nigdy! Gdyby tu wrócił, cokolwiekby powiedział, cokolwiekby czynił, ażeby się do mnie dostać, wypędź go bez litosci, a jeżeliby się opierał, wezwij pani kogo do pomocy!..“
— I ten przybysz — zapytał sędzia śledczy — powiedział pani, że się nazywa Frytz Leyman?
— Tak, panie.
— A pan Verniere, mówiąc o nim, czy nie wymienił innego nazwiska?
— Nie wymienił żadnego.
— I jesteś pani zupełnie pewną, że ów gość, któremu tak energicznie wzbronił pan Verniere wstępu, jest tym samym mordercą, z jakim pani walczyłaś?
— Jestem tego pewna najzupełniej.
— Więc gdybyś się pani znalazła w obecności tego człowieka, mogłabyś go pani poznać?
— O! panie! — zawołała Weronika z rozpaczą — zapominasz, że jestem ślepą i że gdyby nędznik był w tej chwili tu, przedemną, niepodobna byłoby mi powiedzieć panu: To on!!!
Gdy biedna kobieta wymówiła te ostatnie wyrazy, ręka jej, wyciągnięta przypadkowo, zdawała się wskazywać Roberta drżącego.
Daniel Savanne pochylił głowę ze zniechęcenia. Złudzony poniekąd nadzieją powodzenia, przez sekundę jakby zapomniał rzeczywiście o ślepocie biednej kobiety.
Robert oddychał teraz. Ryszard, wzbraniając mu wejścia do fabryki, nie powiedział nic, coby mogło wskazać go przenikliwości urzędnika, i Weronika, bezwładna, ponieważ nie widziała już wcale, znała go tylko pod fałszywem nazwiskiem, przybranem przypadkowo.
Wszelako jedna go rzecz jeszcze zajmowała.
Dwa razy rozmawiał z odźwierną fabryki.
Czy nie zapamiętała jego głosu tak dobrze, iż mogłaby poznać, gdyby go znowu usłyszała?
W tem jeszcze było niebezpieczeństwo, jeżeli nie śmiertelne, to przynajmniej poważne.
Lepiej było mieć pod tym względem pewność, niżeli zachować dręczący niepokój.
Robert wezwał na pomoc śmiałość, która od czasu popełnionej zbrodni tak wiernie mu służyła.
— Ależ — odezwał się żywo — chociaż ta biedna kobieta niewidoma nie jest w stanie wskazać mordercy Ryszarda, może przynajmniej podać jego rysopis zapewne?
Weronika, słysząc głos Roberta, drgnęła raptownie.
— Kto to mówi? — zapytała ze wzruszeniem.
Tym razem odpowiedział sędzia śledczy:
— To pan Robert Verniere, brat Ryszarda Verniere, który przyjechał z zagranicy do Paryża na pogrzeb, ażeby zarazem uchronić synowicę swą od nędzy i pomódz do pomszczenia nieszczęśliwej ofiary, dla której czuł wielkie przywiązanie.
Weronika nie wiedziała, że wielki przemysłowiec ma brata niegodnego i odrzuconego.
Ryszard (pomimo umyślnych zapewnień, jakie czynił Klaudyusz Grivot swemu wspólnikowi, którego chciał popchnąć do stanowczych kroków) nie wymieniał nigdy imienia Roberta, które go słusznie przejmowało najgłębszą pogardą.
O Robercie pani Sollier słyszała tylko od Magloira, który jej opowiedział o jego przyjeździe do Paryża i o jego szlachetności w postępowaniu względem interesów synowicy.
Dlatego, pomimo podobieństwa jego głosu z głosem rzekomego Frytza Leymana, niepodobna było jej podejrzewać, że się znajduje wobec mordercy Ryszarda Verniere.
Dlatego też na pytanie Roberta:
— Chociaż ta biedna kobieta niewidoma nie jest w stanie wskazać mordercy Ryszarda, może przynajmniej podać jego rysopis zapewne?
Odpowiedziała:
— Tak, panie, mogę, i dałby Bóg, ażeby to pomogło do pomszczenia pańskiego brata!..
Tym razem Robert nic nie odrzekł.
Jakkolwiek zuchwała próba, której dokonał, dała dobry dlań rezultat, uczuł jednak, że rozważniej będzie nie mówić więcej.
Daniel Savanne podchwycił:
— Podaj mi pani rysopis tego człowieka, jeżeli jesteś pewna swej pamięci.
— O! pamięć mam dobrą!.. A! jakżebym mogła zapomnieć. Nędznik, z którym walczyłam, nie może mieć jeszcze pięćdziesięciu lat... Wzrostu słusznego... Wejrzenie jego fałszywe... Włosy ciemne są już rzadkie i już szpakowate, również jak i broda spiczasto przycięta.
Był to rysopis bardzo niedokładny.
Wielu ludzi podobnych być mogło do niewyraźnego portretu, nakreślonego przez niewidomą.
Od dnia zbrodni, Robert zapuścił włosy i nie strzygł brody tak spiczasto.
Nic z tego, co powiedziała pani Sollier, nie mogło dotyczyć go w szczególności.
— Czyś pani nie zauważyła czego bardziej charakterystycznego? — zapytał pan Savanne. — Bo ten rysopis nieokreślony nie może być użyteczny.
— Rysopis jest nieokreślony, to prawda, ale będę mogła to poprzeć jedną rzeczą, jak to podobno mówią, dowodem rzeczowym.
Robert zaczął drżyć znowu.
Cóż to może być za dowód?
Usiłował jednak zwalczyć niepokój, dławiący go za gardło, i czekał.
— Czy sądzisz pani, że morderca działał sam? — podchwycił sędzia.
— Nie. Było ich dwóch.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Na fakcie pewnym.
— Jakim?
— Wśród najzawziętszej walki, gdy podwajałam krzyki o pomoc, rozległ się strzał od strony parkanu, zobaczyłam światło i padłam.
— Zatem było dwóch ludzi rzeczywiście i kula, która panią ugodziła, nie pochodziła z tej broni, która zabiła Ryszarda Verniere... Mamy tego już dowód... Ale czy widziała pani tego drugiego mordercę?
— Nie, panie.
— Ani na chwilę.
― Nie.
W ciągu chwil kilku Daniel Savanne zagłębił się w myślach.
Weronika, która postanowiła nie odstępować od programu postępowania, jakie sobie nakreśliła, czekała na nowe pytania sędziego.
Głęboka cisza panowała w gabinecie.
Robert i Klaudyusz zachowywali pozorny spokój, którego wcale nie mieli w duszy.
Zamieniali z sobą ukradkowe spojrzenia, odgadując nieznaną i nieokreśloną chmurę, która zawisła nad nimi.


VIII.

Daniel Savanne podniósł głowę i zadał to pytanie Weronice:
— Czy wiadomo pani, że 31-go grudnia wieczorem kasa ogniotrwała, znajdująca się w gabinecie pana Verniere, zawierała sumę bardzo znaczną, której wysokość kasyer, pan Prieur, ściśle mi podał?
— Nie, panie, o tem wcale nie wiedziałam... — odpowiedziała Weronika — zresztą ja nigdy nie wiedziałam nic, co dotyczyło rachunkowości pana Verniere.
Pani Soilier, odpowiadając tak, myślała o depozycie, złożonym przez ojca Marty u przyjaciela swego, wielkiego przemysłowca.
Wydało się jej wszakże, iż nie nadeszła jeszcze chwila stosowna i że w każdym razie nie należy o tem mówić wobec obcych.
Daniel Savanne podchwycił:
— Czy w ciągu trzech dni, które nastąpiły po wizycie rzekomego Frytza Leymana w fabryce w Saint-Ouen, nie wprowadziłaś pani do pana Verniere nikogo, ktoby mógł powziąć wiadomość ile pieniędzy może się mieścić w jego kasie?
— Tak, panie — odpowiedziała — wprowadziłam kogoś do pana Verniere, w sobotę 30-go grudnia o godzinie siódmej wieczorem, po zamknięciu kantoru i warsztatów.
— A! I znasz pani tę osobę, którą wprowadziłaś?
— Tak, panie... i kiedy będę sama z panem — (Weronika te ostatnie wyrazy z pewnym przyciskiem wymówiła) — opowiem panu, w jakim celu ta osoba przybyła do pana Verniere...
Świadkowie tej sceny doznali ździwienia, które podzielił i Daniel Savanne.
— Dlaczego mamy do tego być sami? — zapytał.
— Bo mam panu powierzyć rzeczy, które sam tylko powinieneś słyszeć, jeżeli przytem zobowiążesz się pan zachować je w tajemnicy.
— Takiego zobowiązania nie mogę pani dać, jeżeli wiadomości pani dotyczą w czemkolwiek morderstwa Ryszarda Verniere.
— Nie dotyczą... Są tylko one następstwem jego śmierci!
— Więc czy chodzi tu o tajemnicę, która tylko panią obchodzi i którą pragniesz mi powierzyć?
— Tak, panie, przyczem chcę pana prosić o radę...
— Dobrze, gdy pani skończy zeznanie, wysłucham panią i obowiązuję się z tego nic nie wyjawić...
— Dziękuję panu... Spełnisz pan dobry uczynek, postępując tak i pomagając do wykonania dzieła, zbyt ciężkiego jak dla mnie słabej.
Łatwo zrozumieć, jak tajemnicze wyrazy mogły zaintrygować Roberta.
I nietylko zaintrygowały, ale sprawiły mu jeszcze okrutny niepokój.
Jaka może być tajemnica Weroniki?
Życie pani Sollier skupione było wyłącznie w fabryce, której była odźwierną, zatem tajemnica owa dotyczyła z pewnością, jeżeli nie zbrodni popełnionej, to przynajmniej jakiegoś czynu, do którego Robert Verniere był zamieszany.
W tejże chwili pomyślał Robert o pakiecie bankṇotów, który skradł z kasy brata i na którym wypisane były te wyrazy:

Depozyt Gabryela Savanne.

Tak, to musiało być to...
Należało tylko wykryć, jakie stosunki mogły być między kapitanem okrętu i Weroniką Sollier?
Sędzia śledczy podchwycił:
— Pozostawmy na stronie tymczasem zwierzenia, które pragniesz mi pani uczynić, a powiedz mi pani nazwisko osoby, którą wprowadziłaś do pana Ryszarda Verniere wieczorem w sobotę 30-go grudnia 1893 roku, ponieważ powiedziałaś mi pani, że znasz jej nazwisko.
— Tak, panie, ten gość prosił mnie, ażebym go oznajmiła.
— A jak się ten gość nazywał?
— Gabryel Savanne.
— Mój brat! zawołał urzędnik zdumiony.
Słysząc te dwa wyrazy, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
— Brat pański! powtórzyła drżąca, przestraszona. — Więc gdzież ja jestem?
— Jesteś pani w gabinecie sędziego śledczego, Daniela Savanne, brata Gabryela Savanne, kapitana okrętu.
Weronika nawpół się podniosła.
Opadła na krzesło zgnębiona.
Więc znajdowała się wobec brata Gabryela Savaune, człowieka, któremu, jak kazał jej przysiądz marynarz, nie miała wyjawić nigdy, że Marta jest córką kapitana i że majątek, przeznaczony temu dziecku, pochodzi od niego!
Teraz nie mogła już mówić. Trzeba jej było milczeć, aby nie złamać przysięgi, i wobec tego w Danielu Savanne nie będzie mogła znaleźć potrzebnej pomocy odzyskania majątku swej drogiej wnuczki.
Fatalność zdruzgotała ostatnią jej nadzieję.
Daniel, zdumiony na chwilę twierdzeniem niewidomei, odzyskał władzę nad sobą.
— Jesteśmy wobec omyłki szczególnej, lecz widocznej ze strony pani — rzekł. — To być nie może, ażebyś mego brata wprowadziła pani do gabinetu Ryszarda Verniere wieczorem dnia 30-go grudnia, a są na to niezbite dowody. Brat mój, przybywszy do Tulonu dnia 30-go grudnia zrana, przyjechał do mnie wprost zrana w niedzielę 31-go. W sobotę zatem wieczorem jechał jeszcze koleją, a nie znajdował się w Saint-Ouen. Pojmujesz pani, nieprawdaż?
— Tak, panie — wyjąkała Weronika, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Zapewne oznajmiłaś pani panu Verniere nazwisko, podobne do mego brata, i ztąd pani omyłka. Ma ona jednak tylko o tyle znaczenie, że pozostawia nas w nieświadomości, jaka to osoba była w sobotę wieczorem. Czy tej osoby nie widziałaś pani kiedykolwiek przedtem? Nigdy, panie.
— Czy to był człowiek młody, czy już dojrzały?
— Dojrzały.
— A pan Verniere przyjął go uprzejmie?
— Tak, panie.
— Wrócimy do tego jeszcze później... Teraz zajmijmy się walką pani z mordercą.. Poznałaś pani, że przyszedł do fabryki przed czterema dniami. Podałaś pani rysopis zbyt niedokładny, ażebym mógł się nim kierować w swych poszukiwaniach, a ponieważ fatalność uczyniła cię niewidomą nie jesteś w stanie poznać zabójcy, gdyby przypadkiem zjawił się w pani obecności.
— Tak, panie, niestety.
— Ale — ciągnął dalej urzędnik — wspomniałaś pani o jakimś dowodzie rzeczowym...
— Tak, panie... i ten przedmiot zastąpić mi zdoła oczy, których nie mam już wcale...
— Wytłomacz się pani.
— Najprzód pozwól pan, że zadam ci jedno pytanie.
— Proszę... O co mnie pani chce zapytać?
— Czy pan wierzy w sonambulizm?
— W sonambulizm? — powtórzył Daniel z uśmiechem, w którym przezierał najzupełniejszy sceptycyzm.
— Tak, panie... Czy wierzysz pan?
— Suggestya, hypnotyzm, sonambulizm są na porządku dziennym, wiem o tem — odparł sędzia. — Znakomici profesorowie, zapewne szczerzy, twierdzą, że w pewnych razach dane osobniki, mające być obdarzone jasnowidzeniem, mogłyby wyświadczyć wielkie usługi sprawiedliwości, pozwalając jej chwytać zbrodniarzy nieodnalezionych, których schronienia wskazywałyby, dzięki odkryciem snu magnetycznego. Mówiono o tem wiele razy, lecz ani razu nie zostało to dowiedzione... Zresztą obok kilku uczonych, działających w dobrej wierze, są szarlatani tak liczni, iż uważałbym za poniżenie dla sprawiedliwości, którą wyobrażam, gdybym chciał uciec się dla niej do współudziału jednego z adeptów wiedzy magnetycznej.
— Rozumiem pana... Obawiasz się pan pomyłki lub mistyfikacyi... Nie chcesz pan wypytywać jasnowidzącej, w obawie, ażebyś nie był w pole wyprowadzony... A gdyby jednak jaka jasnowidząca, pod wpływem snu magnetycznego, mogła panu opisać mordercę lepiej, niż ja to uczyniłam, wskazać go panu i zaprowadzić pana do niego?.. Ja bo wierzę, i mam prawo wierzyć, gdyż miałam dowód, iż wzrok podwójny istnieje...
— Miałaś pani dowód? — zapytał Daniel Savanne.
— Tak, panie, i to dowód straszny...
— Jaki?
— Pewna jasnowidząca przepowiedziała mi, że odnajdę córkę moją w ośm lat po jej zniknięciu, że ją znajdę umarłą z wyczerpania, nędzy, prawie z głodu, pozostawiającą córeczkę siedmioletnią...
— I cóż?
— I o to w ośm lat później odnalazłam moją córkę Germanę, zmarłą ze zmartwienia, a obok niej córkę jej, Martę, moją wnuczkę... To więc nie złudzenie, proszę pana, to są fakty... Smutna przepowiednia ziściła się co do joty, ażeby zaś otrzymać tę wróżbę, włożyłam tylko do rąk uśpionej jasnowidzącej, która mnie wcale nie znała, mały pierścionek srebrny, który Germana nosiła w dzieciństwie... Czy potem mogę jeszcze wątpić? Sąd mógłby dla siebie uważać za poniżenie, odwołując się dla siebie o pomoc do magnetyzmu... Ale ja chcę pomścić pana Ryszarda Verniere, który był moim opiekunem, chcę pomścić sama siebie, i dlatego nie cofam się przed żadnymi środkami!
— To pani prawo! — odrzekł sędzia śledczy — i wcale tego pani nie ganię! Udaj się pani do magnetyzerów, do jasnowidzących, i przynieś mi dowód niezaprzeczalny, że człowiek, wskazany pani przez jasnowidzącą, jest rzeczywiście mordercą... Wtedy dopiero pewny fakt może pokonać moją wątpliwość... Będę więc czekał. Ale. — dodał sędzia śledczy — tak samo, jak dawniej gdy pani powierzyłaś jasnowidzącej pierścionek córki, tak samo i teraz trzeba jej powierzyć jaki przedmiot, który należał do winowajcy... Czy pani posiadasz taki przedmiot?
— Tak — odpowiedziała Weronika — posiadam.
Robert doznał wrażenia takiego, jak gdyby go kto ugodził w piersi.
Zsiniał.
— Czy to możebne? — zawołał Daniel Savanne.
— Możebne i pewne, panie sędzio.
Klaudyusz rzucił ukradkiem spojrzenie na swego wspólnika i zobaczył, że się chwieje, jakby gotów upaść.
Majster bardzo nie dowierzał wszelkim zwierzeniom, otrzymanym ze snu magnetycznego, nie dlatego, aby ich możliwość odczuwał, lecz że widział bardzo zbliska sposób działania doktora O’Briena w Berlinie i poznał dokładnie jego szarlataneryę.
Jedna go tylko rzecz przestraszała.
Czy przedmiot, o którym mówiła Weronika, nie wystarczy sam przez się, bez uciekania się do magnetyzmu, dla wskazania śladu mordercy?
Daniel Savanne zapytał:
— Cóż to za przedmiot?
— Pieczątka i zarazem brelok.
Ruchem szybkim i nieświadomym Robert sięgnął ręką ku pękowi drobnych przedmiotów, zawieszonych przy łańcuszku zegarka. Oddawna wiedział, że pieczątka, o której mówiła niewidoma, nie znajdowała się już tam wcale, lecz Robert sądził, że zgubił, pasując się z bratem, i przypuszczał, że zniszczoną została przez pożar.
Klaudyusz Grivot jednocześnie drgnął.
Przypomniał sobie to kosztowne cacko, które wisiało na zużytem już kółeczku, jak sam nawet zwrócił uwagę Roberta, gdy tenże przyjechał do Berlina.
Weronika ciągnęła dalej:
— Podczas walki z mordercą, palcami uczepiłam się łańcuszka zegarka i przedmiot ten znaleziono w mej zaciśniętej ręce.
— Kto go znalazł? — zapytał żywo sędzia.
— Magloire.
Niewidoma, mówiąc to, poszukała w kieszeni sukni i wyjęła z niej brelok.
— Niech pan zobaczy — rzekła, podając go sędziemu śledczemu.
Ten go wziął, marszcząc brwi, i odezwał się tonem surowym:
— Dlaczego mi nie oddano tego przedmiotu zaraz na początku śledztwa?
— Magloire, który go znalazł w mej ręce, nie chciał się z nim rozstać, bez porozumienia się ze mną.
Daniel Savanne przyglądał się uważnie klejnocikowi, który Klaudyusz Grivot poznał od jednego rzutu oka.
Podobnie jak i wspólnik, Robert czuł, że krew zastyga mu w żyłach, lecz obadwaj mieli jeszcze dość siły, ażeby zachować postawę spokojną!


IX.

To przedmiot wartościowy; kółko które go trzymało przy łańcuszku pękło — rzekł sędzia po szczegółowem obejrzeniu. — Rytownicy uczynili z niego prawdziwy majstersztyk. Lew leżący ze szmaragdem w szponach.
— Na szmaragdzie dwie cyfry... — dodała Weronika.
Robert zwolna zapiął swój surdut, zakrywając w ten sposób ciężki łańcuch, przyczepiony do dziurki kamizelki.
Daniel Savanne przyglądał się znowu pieczątce i wyrytym literom.
H. N. — wyrzekł. — Klejnocik ten należał do zabójcy, to nie ulega wątpliwości, i wyznaję, że to zbija mnie z tropu, obracając w niwecz wszystkie pierwsze domysły... Sądziliśmy, że mamy do czynienia z bandą złoczyńców, której ten Frytz Leyman mógł być hersztem... I oto byliśmy w błędzie... Łotrzy podmiejscy nie posiadają klejnotów tej wartości.
— Chyba że pochodzić one mogą z kradzieży popełnionej — zauważył Robert ze zdumiewającą odwagą.
— Może masz pan słuszność — odparł Daniel Savanne. — W każdym razie ta pieczątka należy lub przedtem należała do człowieka z wyższego towarzystwa... To dowód rzeczowy... Być może, że stanie się on kiedyś nieskończenie cenny.
— Panie ― rzekła Weronika z ożywieniem — ten przedmiot stanie się pewnym przewodnikiem, mam przeczucie, jeżeli się dostanie do rąk jasnowidzącej.
— Powiadam pani, że sprawiedliwość nie może się opierać na odkryciach prawdopodobnie zwodniczych...
— A ja, panie, wierzę w nie — podchwyciła niewidoma — a wiara moja oparta jest na doświadczeniu... Jestem pewna, słyszysz pan, jestem pewna, że wkrótce dowiem się, dzięki temu cacku, kto jest mordercą pana Verniere kto jego wspólnik.
— Dzięki temu cacku? — powtórzył Daniel — ależ ja nie mogę się z niego wyzbyć.
— O! panie, tylko na kilka dni... proszę cię, błagam, oddaj mi go... Pomyśl pan, że mogłabym ci go była nie oddać i czynić próby, bez pańskiej wiedzy... Odniosę ci go, przysięgam, skoro tylko da mi odpowiedź jasnowidząca... A to będzie wkrótce. W imię pana Verniere, którego byłeś przyjacielem... w imię córki, której zabito ojca i którą okradziono z majątku, daj mi pan sposób do wymierzenia sprawiedliwości... Nie odmawiaj mi pan!
Sędzia się zawahał, nie wiedząc, co ma uczynić.
Robert oczekiwał jego odpowiedzi z głębokim niepokojem.
Ociemniała zrozumiała milczenie Daniela i odgadła jego wahanie.
Upadła na kolana.
— Nie odmawiaj mi pan! — wyjąkała ze łzami, wyciągając błagalnie ręce.
Sędzia wzruszony bardzo, zapomniał na chwilę o formalnościach.
Biedna kobieta błagająca była tak nieszczęśliwa!
Dlaczego jej wydzierać ostatnią nadzieję, uzasadnioną lub daremną, która ją jednak podtrzymywała?
— Może źle czynię, że ustępuję, ale się zgadzam — wyrzekł nagle, podnosząc niewidomą. — Czyń pani co ci tak leży na sercu.
— Więc ta pieczątka?
— Masz ją pani.
I włożył jej brelok do ręki.
— O! dziękuję panu, dziękuję!
Robert powiódł chustką po czole, zroszonem od potu.
Pan Savanne podchwycił:
— Ale daję pani na to tylko trzy dni. Słyszysz pani, ani jednego dnia więcej. Za trzy dni musisz mi pani odnieść ten brelok.
— Za trzy dni odniosę go panu, przysięgam! — odparła Weronika, kładąc znów cacko do kieszeni sukni.
— Teraz, panowie — rzekł Daniel, zwracając się do osób, znajdujących się w jego gabinecie — poproszę, abyście mnie zostawili samego z panią Sollier, ażebym mógł ją wysłuchać, jak pragnie.
Weronika otworzyła usta, chcąc powiedzieć, że chce odłożyć rozmowę na później.
Robert wstał i miał się oddalić z Klaudyuszem i Prieurem, za którym szedł i sekretarz sędziego na znak swego zwierzchnika, gdy drzwi od gabinetu otworzyły się nagle, i ukazał się Henryk Savanne, chwiejący się z twarzą zmienioną.

nie Na widok jego wszyscy się ździwili.
Daniel szybko podszedł do synowca.
— Henryku, dziecko moje — zapytał go niespokojnie — co tobie jest? Co się stało?
Henryk, nie będąc w stanie wymówić ani słowa, z gardłem ściśnionem, z oddechem przyśpieszonym, podał stryjowi zmiętą depeszę, którą trzymał w ręce, i osunął się na krzesło.
Daniel pochwycił depeszę, przekonany z góry, że jest zwiastunem nieszczęścia.
Ale co to było za nieszczęście?
Ręką drżącą rozwinąwszy papier niebieski, przeczytał chciwie, co zawiera, i wydał okrzyk boleści.
— Mój brat!.. mój biedny brat — wyjąkał następnie z jękiem i ukrył twarz w dłoniach.
Weronika zbladła, podniosła i, oparłszy się o grzbiet krzesła, słuchała.
Robert zbliżył się do sędziego śledczego.
— Pan Gabryel Savanne? — zapytał go.
— Umarł! — odpowiedział Daniel głosem głuchym.
— Mój ojciec... Mój biedny ojciec nie żyje! — wyjąkał boleśnie Henryk.
— Nie żyje! — powtórzyła za nim Weronika, trzęsąc się cała.
Ojciec Marty, jedyna osoba na świecie, na którą mogła liczyć, dla zapewnienia przyszłości wnuczki swej, teraz znikła.
Ruina Marty była ostateczna.
Henryk Savanne i jego stryj powoli odzyskali panowanie nad sobą.
Padli sobie w ramiona i połączyli łzy, poczem Daniel rzekł do świadków tej sceny:
— Wybaczcie, panowie... cios jest zbyt niespodziewany i straszny... zobaczymy się wkrótce.
Robert, Klaudyusz Grivot i Prieur, oddalili się w milczeniu.
Sekretarz miał za nimi podążyć, gdy sędzia go zatrzymał i rzekł, wskazując Weronikę:
— Proszę pana, zaprowadź z łaski swej tę dzielną kobietę do galeryi i powierz opiece woźnego i każ mu sprowadzić dla niej dorożkę, która ją tam zawiezie, dokąd sama zechce.
— Dobrze, panie.
Potem urzędnik, zwracając się ku niewidomej, podchwycił:
— Słyszałaś, pani Sollier. I nas także ugodziło nieszczęście niespodziewanie, bezlitośnie! Brat mój umarł! Odłożym więc rozmowę, o którą mnie pani prosiłaś... Za kilka dni, gdy spróbujesz pani jasnowidzeń, które, jak się spodziewasz, rozświecą ciemności, gdy odniesiesz mi brelok, wysłucham pani zwierzeń i dam ci rady, których odemnie pragniesz...
— Ja już nic nie mam do powiedzenia — odrzekła niewidoma.
— Nic! powtórzył Daniel ździwiony.
— Nic a nic. Pan Gabryel Savanne umarł. Winnam zapomnieć o wszystkiem... Już nie mam tajemnicy do powierzenia panu... Niepotrzeba mi już oczekiwać rad od pana. Ależ...
— Nic już... — przerwała niewidoma. — Jestem wyczerpana ze znużenia... Pozwól mi pan odejść i nie żądaj objaśnień... Za trzy dni odniosę panu brelok, który mi powierzyłeś...
— Czekać panią będę za dni trzy.
Na znak urzędnika, sekretarz ujął Weronikę za ramię, ażeby ją zaprowadzić do galeryi, na którą wychodziły gabinety sędziów śledczych.
Daniel Savanne, patrząc na odchodzącą, rzekł do siebie:
— Brat mój umarł i z powodu tej śmierci pani Sollier nie chce teraz mówić... Nie ma już mi nic do powiedzenia! Jak wytłomaczyć tę zmianę raptowną, to niespodziewane milczenie?.. Śmierć Gabryela czyni ją niemą!! Dlaczego?
Jakaż tajemnica istnieć mogła między panią Sollier, bratem moim i Ryszardem Verniere, tak dalece, że Gabryel był u niego wcześniej, niż przyszedł do mnie i zataił przedemną wcześniejszy powrót?
I to wszystko na dwa dni przed zabójstwem Ryszarda...
Taka dziwna tajemnica dodaje jeszcze niepokój do cierpienia, które mnie przygniata?
Tę tajemnicę muszę przeniknąć!..
Weronika musi mówić! Będzie mówiła!...


∗             ∗

Zacny kataryniarz siedział z Martą na ławce w korytarzu, gdy ujrzał biegnącego, jak szalonego, Henryka Savanne do gabinetu sędziego śledczego, zkąd wyszli w kilka minut później Robert Verniere, Klaudyusz Grivot i kasye Prieur.
Oddalili się, rozmawiając żywo z sobą i nie zauważywszy mańkuta i jego małej towarzyszki.
W chwilę później ukazała się Weronika, prowadzona przez sekretarza pana Savanne.
Magloire i Marta wstali natychmiast.
— Jesteśmy tu, pani Sollier — rzekł Magloire, a dziecko skoczyło na szyję babki.
Ociemniała podziękowała sekretarzowi i ujęła jedyne ramię mańkuta, a ten ją poprowadził aż do dorożki, mającej ich zawieźć do Saint-Ouen.
W drodze wypytywał ją.
Weronika opowiedziała mu, co znane już jest naszym czytelnikom.
Majątek dziewczynki był ostatecznie stracony, ponieważ otrzymano złowrogą wiadomość o śmierci kapitana okrętu.
Jedno tylko pozostawało: Odnaleźć morderców, dzięki brelokowi, który pan Savanne zechciał oddać jej na trzy dni, i w razie powodzenia tych poszukiwań, zobaczyć, czy nie będzie można odebrać od nich skradzionych pieniędzy.
Ale to wydawało się bardzo wątpliwem.
Kataryniarz potrząsnął głową.
— Liczyć na to byłoby czystem szaleństwem, moja dobra pani Sollier — odparł — nie myśl już o tem. Teraz trzeba się postarać, ażebyśmy mieli byt skromny i życie, o ile można, spokojne, i zaoszczędzić pani i Marcie wszelkich przykrości. To już moja rzecz. Z pewnością się pogodzimy. Mam ja projekt, który pani później opowiem, a nawet może lepszy pod względem skutku, niż szukanie wiadomości u ludzi jasnowidzących...
— To ty, Magloire, nie wierzysz w jasnowidzące? — zapytała niewidoma. — To tak jak i sędzia śledczy?
— Obecnie jestem tego samego zdania.
— A jednak przykłady...
— Tak... tak... wiem, że są jasnowidzące bardzo prawdomówne, przynajmniej tak mówią ludzie. Ale może się taka zdarzy jedna na dziesięć tysięcy i zapewne nie znajdziesz pani takiej ani w Saint-Cloud ani w Neuilly.
— Ja jednak spróbuję..
— Nie chcę się pani sprzeciwiać, pani Sollier. Nawet jeżeli pani chcesz, poszukamy razem najsłynniejszego magnetyzera. Pójdziesz pani do niego... Lecz ja mógłbym się założyć, o co kto chce, że więcej nie będziesz pani wiedziała, wychodząc od niego, niż przychodząc...
Ociemniała westchnęła.
— To bardzo być może, mój dobry Magloire ― odparła. — Ale bądź co bądź poradzę się jasnowidzącej, bo zdaje mi się, że, gdybym tego nie uczyniła, zawiniłabym... Zresztą cóż ja ryzykuję? Co najwyżej mieć będę zawód... To nic!..
— Masz pani słuszność... Od jutra, pani Sollier, poszukamy przedmiotu pani marzeń! Przybyli do Saint-Ouen.


X.

Oddawna już pani Aubin, Marya oraz inne służące restauracyi oczekiwały niewidomej.
Prawdziwą było dla nich przyjemnością, gdy mogły jej pomódz do wysiadania z dorożki i ucałować.
Weronika, pomimo wielkich cierpień, jakich doznała i jakie jeszcze przewidywała, doświadczała głębokiej radości, widząc się otoczoną temi zacnemi sercami.
Magloire, wzruszony wielce przyjęciem, zgotowanem poczciwej kobiecie, którą uważał słusznie za swą protegowaną, ukradkiem otarł łzę rękawem.
Na wieczór przygotowano dla Weroniki powitalną wieczerzę.
Przedewszystkiem zaś umieszczono panią Sollier i Martę w skromnem mieszkanku, dokąd Magloire przeniósł rzeczy z dawnego pawilonu odźwiernej.

― Mój dobry, mój drogi Magloire — rzekła do niego, biorąc go za rękę — nie znajdę nigdy dość słów do okazania ci wdzięczności, jaką mam dla sercu.... ciebie w mem sercu...
— Wdzięczności! — przerwał dawny żołnierz marynarki — a to z powodu czego, pani Sollier?
— Z powodu czego? — zawołała Weronika — pytasz mnie z powodu czego... Więc to nic nie znaczą starania, któremi mnie otaczasz, przywiązanie, którego dałeś dowód, czuwając jak ojciec nad córką mej biednej Germany. Gdyby nie ty, coby się stało z mą pieszczoszką? Coby się stało i ze mną? Tyś nas obie uratował! Ale wszelka dobra wola ma swe granice, zwłaszcza, gdy trzeba pracy dla zarabiania na życie, pracy, od rana do wieczora!.. Ja też nie chcę być dłużej dla ciebie ciężarem i dlatego chcę się z tobą porozumieć i poprosić o radę...
Magloire znowu przerwał.
— Pani Sollier — rzekł — zrób to dla mnie i odpędź od siebie wszystkie te brzydkie myśli, nie żądaj odemnie żadnej rady... To jest dam pani jednę radę, ażebyś żyła spokojnie, miała zaufanie do mnie i we wszystkiem na mnie polegała... Uczyń to dla mnie i nie zajmuj się swą przyszłością. Mieszkanie to zapłacone jest pani Aubin na rok zgóry, a co do reszty to się zgodzimy.
— To jest mam czynić wszystko, co pan chce?
— Najzupełniej wszystko.
Marta wdała się do rozmowy.
— Tak... tak... babciu — rzekła, całując niewidomą.. — Trzeba słuchać naszego dobrego przyjaciela... trzeba mu ufać... nie trzeba mu się w niczem sprzeciwiać... Ja czytałam w pewnej książeczce o dobrej wróżce, która się opiekowała poczciwymi ludźmi... Magloire jest naszą dobrą wróżką... widzisz, babciu, i pozwól mu się opiekować nami, jak chce... My to mu odpłacimy kochaniem.
― O! mała ma racyę! — zawołał Magloire w uniesieniu.
Weronika ucałowała Martę i szepnęła:
— Droga pieszczoszko, będę posłuszna wam obojgu.
— To co innego! — wyrzekł wesoło mańkut. — Teraz wszystko pójdzie, jak po maśle... Otóż mieszkanie już zapłacone za rok... Jedzenia dostarczać pani będzie mama Aubin... Jużem się z nią porozumiał...
— Ale trzeba jej płacić?
— Naturalnie... To się jej zapłaci.
— Z czego?
— Z tego!
Magloire wydobył z kieszeni portmonetkę, grubo wypchaną i, włożywszy ją niewidomej do ręki, dodał:
— I zaręczam pani, że jest z czego.
— Cóż to za portmonetka, mój przyjacielu? — spytała Weronika. — Co w niej jest?
— Pieniądze, które od miesiąca Marta zarobiła...
— Zarobiła?
— Tak! i to dobrze zarobiła!
— Jakto?
— Chodząc na wędrówki, w których śpiewaliśmy, przygrywając sobie na katarynce. Dzięki jej miłemu obejściu, ładnemu głosikowi i zajęciu, jakie budzi we wszystkich, zarobki były tak pokaźne... Wiesz pani, że teraz zarabiam trzy razy więcej, tak, moja droga pani Sollier, trzy razy więcej! Słowo honoru. Cóż więc słuszniejszego, że dzielimy się dochodami!.. Otóż jej część odłożyłem na bok... Chciałem to zachować na później, ale mamy jeszcze dość czasu, ażeby pomyśleć o zebraniu dla niej posagu. Mam plan, który wydaje mi się dobrym... Jeżeli się powiedzie, reszta pójdzie dobrze sama... Ale teraz trzeba, ażeby nic nie brakowało pani Sollier. A! tak! w tej portmonetce dość jest monety... ażeby opłacać poczciwej mamie Aubin całodzienne utrzymanie... a gdy tych pieniążków zabraknie, to będą inne...
— Ale... — odezwała się niewidoma.
— Niema żadnego ale... — odrzekł Magloire — a zwłaszcza nie dziękuj pani. Te pieniądze nie ja pani daję, tylko Marta, twoja ukochana wnuczka... To owoc jej pracy...
— Tak, kochana babciu! — zawołała Marta uradowana — ja zarobię jeszcze dużo pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy. I to będzie dla ciebie, babciu! Codzień będę chodziła z Magloirem... Śpiewając, będę kręciła korbą... To takie zabawne... I będziemy bogaci, bogaci, tacy bogaci, że nie będziemy wiedzieli, co czynić mamy z naszem bogactwem...
— Więc, droga pieszczoszko — wyszeptała ociemniała rozczulona — chcesz pracować dla mnie... Nie wiem, czy powinnam to przyjąć...
— Powinnaś!.. powinnaś! — rzekła pieszczotliwie dziewczynka — powiedziałaś, że będziesz nam posłuszną...
— Dałaś pani słowo! — poparł Magloire.
Weronika nie mogła powstrzymać łez.
— O! moje dzieci... moje drogie dzieci— rzekła, obejmując jednym i tym samym uściskiem głowę mańkuta i Marty, którzy uklękli przed nią. — Jacyście dobrzy oboje i jak podziękować Bogu, który mi was zesłał!
— Spełniając naszą wolę, pani Sollier.
— A! spełniać ją będę... już się nie sprzeciwiam... raj byłby na ziemi, gdyby wszyscy jak wy tacy byli.


∗             ∗

Po wyjściu z gabinetu sędziego śledczego, Robert, Klaudyusz Grivot i kasyer Prieur, udali się długim korytarzem i zeszli ze schodów, prowadzących na dziedziniec.
Idąc, rozmawiali.
— To prawdziwa fatalność — rzekł Prieur. ― Nowa katastrofa tu, wśród tylu innych! ja jestem przerażony!
— Tak... prawdziwa czarna serya — odpowiedział Robert, zapożyczając wyrażenia ze specyalnego słownika graczy.
Nie chciał wdawać się w długą rozmowę, w tej chwili pragnął tylko jednego: znaleźć się sam na sam ze swym wspólnikiem, ażeby sobie sprawić ulgę, zwierzając się z dolegającego mu niepokoju.
Uważał jednak za stosowne dodać, zwracając się do kasyera:
— Wracasz pan do fabryki, panie Prieur?
— Tak, panie... mam kilka rachunków do ukończenia... a ponieważ jutro niedziela... chciałem je mieć gotowe dziś wieczorem...
— Dobrze, idź pan. Ja zatrzymuję pana Grivot... Chcę się go poradzić w przedmiocie nowej machiny, której mają złożyć mi plan.
Prieur ukłonił się Robertowi, uścisnął rękę majstrowi i poszedł w swoją stronę.
Skoro tylko znalazł się sam ze wspólnikiem, Robert zapytał:
— Czy znasz adres O’Briena, magnetyzera?
— Nie znam.
— Jakże się o nim dowiedzieć?
— Znajdziesz go z pewnością na ostatniej stronie gazet. Ten człowiek ze zwyczajami amerykańskiemi, niezawodnie bije wciąż w bęben reklamowy.
— Bardzo być może.
— Na co potrzebujesz O’Briena?
— Powiem ci, ale dowiedzmy się najprzód, gdzie mieszka.
Weszli do kawiarni i kazali sobie podać gazety grogu.
Nie znaleźli jednak ogłoszeń magnetyzera.
Dyrektor instytutu magnetycznego podawał wszakże ogromne reklamy, lecz nie był to dzień dla jego ogłoszeń.
— Muszę go jednak znaleźć! — wyrzekł Robert, odrzucając z niecierpliwością gazety niepotrzebne. — On przecież zbyt jest znany, abyśmy go nie mogli znaleźć!.. Chodźmy.
Wstał, zapłacił i wyszli z kawiarni.
— Dokąd pójdziemy? — zapytał Klaudyusz.
— Do mnie, do Neuilly. Będziesz mi tam towarzyszył. Pomówimy w drodze.
Na stacyi najbliższej wzięli dorożkę, i skoro tylko ruszyła z miejsca, Robert, zwracając się do Klaudyusza, rzekł:
— I cóż myślisz o tem, co się dzieje? Czy sądzisz, że jesteśmy zagrożeni?
— Przez chwilę myślałem, że byliśmy.
— A teraz?
— Zapewniam cię, że jestem spokojny.
— Zkąd masz ten spokój?
— Wdałeś się w grę bardzo niebezpieczną, odważając się mówić w obecności ślepej. Nie straciłem jej z oczu, gdy ją badał sędzia... Drgnęła, słysząc twój głos, bo jej się zdawało że go poznaje, i w tem nie myliła się. Podejrzenie przebiegło jej przez myśl, ale trwało tylko sekundę. Wygrałeś partyę! Nie mamy się czego lękać zwierzeń Weroniki.
— Ale ten brelok, który pokazała Danielowi Savanne, co go jej oddał, a ona ma go odnieść za trzy dni?
— To rzeczywiście było poważne, niech dyabeł ją porwie z tym brelokiem! A ja cię przestrzegałem — chyba przypominasz sobie — że kółko, na którem wisiał brelok, jest zużyte i bardzo łatwo może pęknąć... Pękło też, pozostawiając przedmiot w szponach odźwiernej, ale nie może on jej do niczego posłużyć, tak samo jak na nic się nie przyda i sędziemu śledczemu.
— Zapominasz, że Weronika Sollier ma użyć tego breloku, ażeby spróbować wiedzy magnetycznej.
Klaudyusz Grivot, wzruszając ramionami i spojrzawszy na wspólnika, odparł:
— E! mój stary, czy tracisz rozum? Jakto ty, zatwardziały sceptyku, człowieku, co nie wierzysz ani w Boga, ani w dyabła, ty mówisz o magnetyzmie.
— Ja wierzę w wiedzę... a magnetyzm to wiedza.
— Wiedza!! Chcesz powiedzieć blaga!?
— Często, ale nie zawsze... Słowem boję się.
— Czego?
— Ażeby jaki osobnik jasnowidzący — są one rzadkie, ale się zdarzają — połączony z tym brelokiem, nie przebiegł wszelkich epizodów dramatu w Saint-Ouen i nie wskazał mnie, jako mordercę Ryszarda.
— I to dlatego chcesz zobaczyć się z O’Brienem?
— Tak.
— I po co?
— Ażeby go zapytać, czy rzeczywiście można naprowadzić, dokąd kto zechce, myśl uśpionej osoby snem magnetycznym.
— Czy będzie szczery?
— Tak, bo opłacę jego szczerość.
— W takim razie, jeżeli ci nie ukradnie twych pieniędzy, odpowie, że to niemożebne.
— Tem lepiej, bo uczuję się spokojniejszym.
— To dowodzi, że wiara twoja w magnetyzm jest bardzo chwiejna! Nikt nie może rozkazać swym wrażeniom, a ja czuję niebezpieczenstwo nad naszemi głowami.
Klaudyusz wzruszył znów ramionami, nie odpowiedziawszy.
Robert ciągnął dalej:
— Ach! gdyby można było odebrać brelok tej kobiecie?
— Nie trzeba na to liczyć... Brelok jest niezawodnie przechowywany w bezpiecznem miejscu.
— Można przynajmniej na nią mieć oko... czyhać na sposobność.
— To łatwe jest i tego się podejmuję. Wiesz, że mieszkanie ma u matki Aubin, tam, gdzie i ja mieszkam... Tam również będzie się stołowała... Będę więc ją miał nad uwadze, a ponieważ mam zaufanie u wszystkich, będę wiedział, co czynić będzie od A do Z. Może nawet w rozmowie wybadam ją co do jej projektów.
— Tak, tak, uczyń to, Klaudyuszu, a wdzięczność moja...
— Wdzięczność zbyteczna — przerwał majster — pracując dla ciebie, pracować będę i dla siebie!


XI.

Dorożka jechała prędko.
Przejeżdżali teraz przez aleje Armii Wielkiej, zmierzając ku Neuilly.
Po chwili milczenia, Robert podchwycił:
— Przy ślepej jest... jakiś niby opiekun?
— Magloire mańkut.
— Tak.
— To niezły chłopiec... ale zanadto w sobie zamknięty... mało rozmowny.
— Dobrze byłoby trzymać go zdaleka.
— Ja go się wystrzegam oddawna.
— O! — wyrzekł Robert przez zęby zaciśnięte. — Niepodobna żyć wśród tych wszystkich niepokojów... Muszę się widzieć z O’Brienem... musi mi powiedzieć, czy magnetyzm jest czemś więcej niż łapką dla wyzyskiwania.
łatwowiernych głupców? Czy ta kobieta może dojść do wykrycia prawdy? A. więc...
Robert przerwał sobie.
— Więc co? — zapytał Klaudyusz.
— Więc tem gorzej dla niej!
I nędznik podkreślił myśl swą strasznym gestem.
— Jutro — mówił dalej — poszukam Amerykanina, znajdę go, zapłacę mu, ażeby był szczery, a jeżeli mi powie, że grozi mi choć najmniejsze niebezpieczeństwo, ze strony ślepej, uwierzę mu i przedsięwezmę odpowiednie kroki...
— Jeżeli mu zapłacisz, to będą stracone pieniądze. Zresztą niewielka to bieda! — odparł Grivot. — Ale ze wszystkiego tego, co słyszałem u sędziego śledczego, uderzyła mnie jedna rzecz, której nie zrozumiałem.
— Co takiego?
— A tajemnica owa, którą Weronika chciała powierzyć sędziemu, do której był zamieszany brat jego kapitan okrętu, Gabryel Savanne.
— I ja również nie zrozumiałem — rzekł Robert.
— Odźwierna utrzymywała, że wprowadziła marynarza do gabinetu Ryszarda Verniere 30-go grudnia wieczorem: A Daniel Savanne twierdził, że brat jego znajdował się w drodze między Marsylią i Paryżem o tej godzinie i tejże daty i że przybył do niego w niedzielę zrana, 31-go. W tem jest coś dziwnego.
Robert zaś myślał o trzystu tysiącach franków, znalezionych w kasie brata, na których koperta nosiła te wyrazy:

Depozyt Gabryela Savanne.
Nie śmiał jednak mówić o nich i nie bez racyi.

— Rzeczywiście coś dziwnego! ― poparł.
Zagadka, której rozwiązania nie dowiemy się nigdy; ponieważ Gabryel Savanne umarł.
Przybywano do willi Neuilly.
— Jedź do fabryki powozem rzekł Robert do swego wspólnika przyjrzyj się robotom, które zrobione zostały od rana, a przede wszystkiem pilnuj ślepej.
— Nie lękaj się. Czy się zobaczę z tobą jutro?
— Tak, w fabryce. Pójdę tam bardzo wcześnie, a następnie zajmę się O’Brienem.
Robert udał się do willi, a Klaudyusz pojechał do Saiut-Ouen, gdzie Filip de Nayle prowadził gorliwie roboty!
Przechodząc przez salon na parterze, bratobójca znalazł się w obecności Aliny i Matyldy.
Zapytywał siebie, czy nie ma jej zawiadomić o ciosie niespodziewanym, który ją uderzył także, zastanowił się jednak, że lepiej byłoby pozostawić spełnienie tego trudnego zadania Danielowi Savanne lub Henrykowi, którzy odwiedzą ich w Neuilly wieczorem.
Zamieniwszy kilka słów nic nieznaczących z młodemi dziewczętami, udał się do swego gabinetu pracy.
Zresztą nie zawiodły go przewidywania.
Wieczorem Daniel i Henryk oznajmili Matyldzie o śmierci jej stryja.
Co było przyczyną śmierci? W jakich nastąpiła okolicznościach?
Niewiadomo.
Telegram, nadesłany z Hanoi, zawierał tylko te wyrazy:
Kapitan Gabryel Savanne zmarł na pełnem morzu. List objaśniający wysłany.
Nie wiedziano więc nic zgoła, a dla dowiedzenia się o szczegółach, trzeba było czekać na list zapowiedziany.
Boleść Daniela i Henryka była niezmierna. Jeden tracił brata ukochanego, drugi ojca ubóstwianego.
Matylda podzielała ich zmartwienie, chociaż bardzo mało znała stryja.
Jeżeli nie doznała gwałtownej rozpaczy — co było niemożebne — to jednak zapłakała szczerze.
Już przez to, że Henryk cierpiał okrutnie, i ona musiała cierpieć.
Ponieważ żałoba okryła dom jego, Daniel Savanne prosił panią Verniere, ażeby jeszcze przez czas pewien zatrzymała córkę przy sobie, na co Aurelia zgodziła się z całego serca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróćmy do Saint-Ouen.
Obiad, przyszykowany za staraniem pani Aubin, dla uczczenia powrotu Weroniki Sollier ze szpitala, udał się pod każdym względem.
Niewidoma, siedząc między Magloirem i wnuczką, przewodniczyła temu zebraniu, które nazwać można było familijnem, gdyż składali je dawni robotnicy Ryszarda Verniere, wśród których znajdowali się stary Szymon i Klaudyusz Grivot.
Vide-Gousset, pijak, który, jak sobie czytelnicy przypominają, wymienił na monetę bilet loteryjny, chcąc dać składkę na pogrzeb biednej Germany — Vide-Gousset miał również należeć do zebrania, lecz o godzinie oznaczonej wcale się nie pokazał.
Szczera wesołość panowała wśród biesiadników.
Weronika znajdowała chwilę ukojenia w swych cierpieniach.
Oznaki sympatyi, jakiemy otaczali ją ci dzielni ludzie, czyniły mniej dolegliwemi głębokie rany jej duszy.
Marya siedziała obok kataryniarza, którego to sąsiedztwo bardzo cieszyło, i tak nadskakiwał ładnej służącej, że pani Aubin zawołała do nich ze śmiechem:
— A pobierzcież się zakochani... Przynajmniej nacałujecie się, ile tylko zechcecie!
— I to przyjdzie, pani Aubin odparł mańkut.
— Pobierzcie się zaraz i kupcie odemnie mój zakład...
Zawołano zewsząd: bravo! na projekt, tak niespodziewanie podany przez zacną kobietę, która ciągnęła dalej:
— Ja nie jestem już młoda, widzicie, i mam ochotę już odpocząć... Marya jest dobrą dziewczyną, pracowita, jak żadna, i zna dom wybornie... Odstąpię wam tanio, moje dzieci... Będzie zawsze miała z czego żyć i dam wam czas do spłaty... jak długo chcecie...
— O! to się zrobi, niech tylko ma pieniądze!.. — odpowiedział mańkut.
— Nie potrzeba kapitałów. Koszta aktu i małe zaliczenie na towary... i to jeszcze zaliczenie od was, o ile można, najmniejsze.
Marya patrzyła na Magloira, a spojrzenie jej mówiło wyraźnie:
— Interes niezawodnie dobry i podoba mi się.
Magloire zrozumiał.
— No, a jaka cena pani Aubin? — rzekł. — Ja z przyjemnością zastąpiłbym katarynkę bufetem, dobrze zaopatrzonym.
— Dwadzieścia tysięcy franków. Dwa tysiące przy podpisaniu kontraktu sprzedaży, a potem reszta do zapłacenia w ciągu lat dziesięciu, z procentem tylko po trzy... Czy można dać przystępniejsze warunki?
— Dalibóg nie! — zawołał mańkut. A czem ty — rozporządzasz, Maryo?
D— wustoma frankami.
— A ja tysiącem... Czasy są ciężkie... Kiedy będziemy mieli dwa do trzech tysięcy franków gotówką, pomówimy o tem pani Aubin.
Restauratorka miała odpowiedzieć, gdy drzwi od sali otworzyły się z hałasem.
Każdy ździwiony obrócił głowę.
Na progu ukazał się Vide-Gousset, trzymając się klamki.
— Trochę się spóźniłem, co? — odezwał się głosem przytłumionym.
Odpowiedział wybuch ogólnego śmiechu.
On zbliżył się do stołu.
— Proszę mi wybaczyć.
Potem, zwracając się do Weroniki, dodał:
— Pani Sollier, widzę panią z prawdziwą przyjemnością... A to zuch z pani... Cieszę się, bo i ja mam serce... A dacie mi państwo miejsce?
— Miejsce, masz swoje miejsce tam, na końcu — rzekł stary Szymon — siadaj, a nie potłucz kieliszków.
— W kieliszki ja nalewam i piję z nich, a nie tłuczę — wyjąkał pijak, opierając się na ramioniach biesiadników, ażeby się dostać na wskazane mu krzesło, na które się osunął ciężko.
— A to się zahulał — rzekł jeden z robotników fabrycznych — nie było cię widać przez cztery dni.
— A tak cztery dni bomblowania — odparł Vide-Gousset — szczególniej wczoraj... Śniadanie w Bercy.. Obiad u Jansena z flakami aż palce lizać... a wieczorem wizyta u jasnowidzącej..
Usłyszawszy o jasnowidzącej, Weronika i Klaudyusz zwrócili pilniejszą uwagę na słowa pijaka.
— U jasnowidzącej? — powtórzył stary Szymon.
— A tak.
— O coś ją chodził pytać? — A no żeby mi przyszłość przepowiedziała!
— I cóż ci przepowiedziała?
— A to już ja wiem... i wierzę... a jaki tam szyk u tej jasnowidzącej... co za wspaniała z niej kobieta... a magnetyzer... Powiada do niej: „Śpij“, a ona zaraz fajt i już śpi i dopiero przez sen gada...
I, opowiadając, naśladował ruchy magnetyzera.
— A gdzież to takie przedstawienie? — zapytał Szymon.
— O! to w najpiękniejszej dzielnicy miasta przy ulicy Zwycięztwa Nr. 42 b. słynny magnetyzer amerykański O’Brien.
Klaudyusz Grivot uśmiechnął się.
Opowiadanie pijaka podało mu adres, którego Robert chciał szukać nazajutrz.
Weronika zaś wyryła ten adres w pamięci i postanowiła jutro dać się zaprowadzić na tę ulicę.
O godzinie dziesiątej wstano od stołu i pożegnano się; Magloire odprowadził panią Sollier i Martę do ich mieszkanka.
— Mój dobry Magloire — rzekła doń Weronika — jutro poproszę cię o przysługę.
— Z całego serca! O co chodzi?
— Ażebyś mnie zaprowadził jutro do jasnowidzącej przy ulicy Zwycięztwa.
— Jeżeli nie pomoże, to i nie zaszkodzi — odparł mańkut. — Zjemy śniadanie i pojedziemy następnie do Paryża...
I dzielny chłopiec pożegnał się ze swemi protegowanemi.


XII.

Smutna wiadomość miała nazajutrz zrana przeszkodzić wykonaniu tego projektu.
Magloire otrzymał z Point d’Ain list, na którego widok serce mu się ścisnęło smutnem przeczuciem.
W tej miejscowości mieszkała jego matka, a ona nie umiała pisać.
Drżącemi rękoma otworzył list.

Zawierał tylko te wyrazy:
„Pont d’Ain 10-go lutego 1894 r.

Matka pańska jest chora. Wzywa pana. Przyjeżdżaj pan do niej natychmiast“.
Nazwisko, podpisane pod listem, było nieznane Magloirowi, ale nie mógł wątpić w szczerość listu.
Pot zimny zwilżył mu skronie.
Czyżby żałoba spaść miała i na niego?
Przerażony tą myślą, zacny mańkut nie wahał się ani chwili. Trzeba było jechać.
Ubrał się czemprędzej, wziął pieniądze, wyszedł od siebie i wstąpił do kawiarni, ażeby dowiedzieć się z przewodnika kolejowego o pociąg, którym mógł jechać.
Pociąg odchodził o godzinie drugiej minut czterdzieści pięć po południu.
Czas więc miał na śniadanie, ale nie zdążyłby już zaprowadzić pani Sollier do magnetyzera O’Briena.
Dlatego postanowił uprzedzić ją o swym raptownym wyjeździe, ażeby nań nie czekała.
Nie tracąc ani minuty, pobiegł do niej i opowiedział, co zaszło.
— Na szczęście, mogę być spokojny o was — dodał mańkut, który, pomimo zmartwienia nie przestawał się interesować swemi drogiemi protegowanemi. — Po przy jeździe do Pont-d’Ain, zaraz do was napiszę... Proszę was tylko o to, ażebyście się nie trapiły moją nieobecnością, i nie zanadto się nudziły. Cokolwiek się stanie, ja wkrótce powrócę... i dałby Bóg, aby nie z żałobą...
Biedna Weronika miała łzy w oczach.
— Bądź spokojny, mój dobry Magloire — odezwała się Marta, całując dawnego żołnierza marynarki — przysięgam ci, że babunia nie będzie się nudziła!.. Już ja w tem będę... Nie dam jej być smutną, i jeżeli zechce, będziemy zarabiali pieniądze podczas twojej nieobecności... Ja wiem już, gdzie się chodzi... Babcia jest dość silna do obwożenia ze mną twojej katarynki... Odwiedzimy razem twą najlepszą klientelę, ażeby nie zapomniała o tobie... Ja grać im będę twoje piękne melodye i śpiewać najładniejsze piosenki, jakie umiem.. Cóż ty na to, mój dobry Magloire?
— Ja powiem, że to doskonała myśl i jeżeli wycieczki nie będą zbyt długie, staną się wyborną rozrywką dla pani Sollier.
— A widzisz, babciu, że Magloire przytakuje mi! — zawołała Marta. — Wszak chcesz, babciu?
— Zrobię wszysko, co zechcesz, pieszczoszko, będziesz mnie oprowadzała.
— To dobrze i to będzie zabawne! Kiedy się zatrzymamy przed jakim domem, ty, babciu, będziesz kręciła korbą, a ja będę śpiewała, mnie teraz już znają we wszystkich miejscach, gdzie chodziłam z moim dobrym przyjacielem Magloirem... Będziemy mieli ładne zarobki i podzielimy je na dwie części, tak jak on robił... Połowa dla niego, połowa dla nas!.. A co, dobrze?
Mańkut, bardzo wzruszony, objął dziecko lewem ramieniem i przycisnął do serca.
— A teraz, chodźcie ze mną na śniadanie — rzekł następnie — muszę się śpieszyć, a po moim odjeździe, pójdzie pani do magnetyzera, skoro pani chce...
— Tak, muszę iść i pójdę! — odpowiedziała Weronika.
Udał się do restauracyi, gdzie pani Aubin i Marya dowiedziały się ze szczerem zmartwieniem o odjeździe Magloira.
O godzinie pierwszej opuścił Weronikę i Martę, przygotowujące się do pójścia na ulicę Zwycięztwa.


∗             ∗

Około godziny dziesiątej Robert Verniere i jego pasierb przybyli do Saint-Ouen, dla zobaczenia, jak idą roboty, i dla wydania rozporządzeń.
Wszystko postępowało zadziwiająco szybko.
Za dwa tygodnie można będzie otworzyć warsztaty odbudowane i fabryka nabrałaby życia.
Robert, zwiedziwszy szczegółowo roboty, postarał się o pozostanie sam na chwilę z Klaudyuszem Grivot.
Ten, który w fabryce nie mówił mu po imieniu, z obawy, ażeby nie być usłyszanym, zapytał go:
— Czy zależy panu pryncypałowi na zobaczeniu się z doktorem O’Brienem?
— Tak, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ztąd pojadę do Paryża, ażeby wyszukać jego adresu...
— To zbyteczne...
— Dlaczego?
— Bo to jego adres: Ulica Zwycięztwa Nr. 42 b.
— Kto ci go dał?
Pan pryncypał chciał go mieć i ma go teraz.
Robert zapisał adres w notatniku.
Grivot podchwycił:
— Czy pan dziś pojedzie?
— Tak.
— Nie było nic w tem dziwnego, gdyby się pan spotkał u magnetyzera z panią Sollier.
Bratobójca drgnął.
— Ona u O’Briena! — zawołał.
— Tak, stara się nie tracić czasu.
— Jadę natychmiast.
Robert pośpiesznie opuścił ulicę Hordoin i na placu merostwa wsiadł do tramwaju.
Wysiadł na placu Havru, wziął dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Zwycięztwa.
Na czarnej tablicy marmurowej, przybitej u wejścia, wyryte były te wyrazy zgloskami złoconemi:

DOKTOR O’BRIEN
Członek akademii w New-Yorku, Berlinie, Wiedniu, Barcelonie... Członek korespondent towarzystw naukowych w Paryżu, Londynie, w Nancy, w Genewie i wielu innych wielkich miastach.

A później:

INSTYTUT MAGNETYCZNY
Porady z magnetyzmem. Hypnotyzm, zastosowany do terapii i medycyny sądowej. Suggestya.
Panna Ewa Mariani
Medium niepospolite.

Inna tabliczka po lewej stronie drzwi opiewała:

Porady od godziny 2-5 i od godziny 8-10.

Robert zadzwonił.
Powiedzieliśmy, że, po zerwaniu z baronem Schwartzem, O’ Brien pożegnał personel niemiecki, który zatrudniał i który się składał z podrzędnych szpiegów.
Pozostawił przy sobie tylko jednego Pomerańczyka, któremu, jak mniemał, mógł zupełnie zaufać.
Ten właśnie Pomerańczyk, w liberyi szwajcara z ministeryum, otworzył Robertowi Verniere.
—Czy jest doktór O’Brien? — zapytał?
— Niema, proszę pana.
— Naprawdę?
— Tak, panie.
— Kiedy powróci?
— Zapewne w południe na śniadanie... Ale porady zaczynają się dopiero o godzinie drugiej, jak jest wskazane na tabliczce.
— A czy nie mógłbym się zobaczyć z nim między śniadaniem a poradami?
— Czy pan ma jaki interes osobisty?
— Tak.
— To pan doktór przyjmie pana między godziną pierwszą a drugą.
— Powrócę za godzinę.
— Czy pan zechce mi zostawić swe nazwisko?
— To zbyteczne...
Słowa te były wymienione w przedsionku.
Robert wyszedł.
Pomerańczyk, zamykając drzwi za nim, pomyślał:
— Zdaje mi się, że już widziałem tę twarz w Berlinie, w biurach wywiadowczych sztabu jeneralnego...
Wspólnik Klaudyusza Grivot poszedł na śniadanie do poblizkiej restauracyi, a o pierwszej punktualnie zadzwonił znów pod nr. 42 b.
Magnetyzer kończył śniadanie z panną Mariani.
Pomerańczyk uprzedził go, że był jakiś gość w interesie osobistym i ma jeszcze przyjść.
— Zobacz, czy to ten gość rzekł doń O’Brien, usłyszawszy dzwonek. Jeżeli to on, zaprowadź go do mego gabinetu i zażądaj biletu wizytowego.
Niemiec poszedł otworzyć i poznał nowo przybyłego.
— Pan doktór jest u siebie rzekł. — Racz pan pójść za mną.
Brat Ryszarda został wprowadzony do pokoju wskazanego, a lokaj poprosił o bilet wizytowy, bez którego nie mógłby być wpuszczony.
— Oto jest.
Niemiec rzucił oczyma na tę kartę i wyczytał:
Robert Verniere.
Rozśmiał się po cichu.
— Do dyabła! wcale się nie myliłem, sadząc, że ta twarz mi jest znana! — To ten jegomość, którym się tak zajmowano i zajmują się jeszcze teraz na ulicy Verneuil.. Dobrze o tem wiedzieć...
Rzeczywiście, jeżeli O’Brien spodziewał się wizyty, to z pewnością nie Roberta, którego przed kilkoma jeszcze tygodniami miał śledzić nieustannie.
Odkąd opuściwszy Berlin, przyjechał do Paryża, dla objęcia zwierzchnictwa nad sekcyą wywiadowczą na żołdzie niemieckim, nie widział się wcale z dawnym kolegą z biur wywiadowczych sztabu jeneralnego.
Po co przychodził do niego człowiek, którego baron Wilhelm Schwartz podejrzewał o odegranie roli bardzo ważnej, jeżeli nawet nie pierwszej w zbrodniach w Saint-Quen?
Czego chciał?
Włożył bilet do kieszeni i rzekł do Mariani:
— Nie wiem, jak mnie długo zatrzyma ten gość... Bądź gotowa do porad.

— Zdaje mi się, że nie opóźniam się nigdy — odparła piękna dziewczyna cierpko.
O’Brien wzruszył ramionami i poszedł do Roberta.
— Drogi panie Verniere, co za dobra niespodzianka! — rzekł, idąc do bratobójcy podając mu obie ręce. — Prawdziwie niespodziewana wizyta! A może być tylko przyjemną!.. Więc jesteś pan w Paryżu... Nie wiedziałem.
— Jestem tu od kilku tygodni, kochany doktorze — odpowiedział Robert — wezwany zostałem w bardzo smutnych okolicznościach.
— Kłopoty?
— Więcej niż kłopoty... Głębokie zmartwienie... Śmierć mego brata...
— A tak... tak... — rzekł Amerykanin, zawsze niedowierzający, zawsze na wszystko uważny. — Słyszałem o tem... Zamordowany, nieprawdaż?
— Tak. zamordowany... zrabowany.. zrujnowany zupełnic... córkę, pozostałą bez środków, przygarnęła żona moja i ja ze względów familijnych.. Mieszkamy teraz w Paryżu i nie opuścimy go już... Kazałem odbudować fabrykę mego biednego brata, dzięki kapitałom, których zechciała mi dostarczyć moja żona, i będę tą fabryką kierował, mając za wspólnika mego pasierba, hrabiego Filipa de Nayle...
— To jesteś pan na czele doskonałego interesu!.. Wspaniałe stanowisko! Tem lepiej!.. Cieszę się szczerze, gdyż byłeś pan dla mnie zawsze sympatycznym, a dotąd prześladowało cię zawsze niepowodzenie.
Tu nowe uściski ręki.
— Tak — odparł Robert — zdaje mi się, że ten pech już znikł i liczę na piękną przyszłość...
— Raz jeszcze winszuję panu... Ponieważ szanse uśmiechają się panu, to z nich korzystaj, ale pozwól mi dać dobrą radę, nie nadużywaj ich.
— Będę korzystał bez nadużywania! Teraz jestem rozważniejszy!


XIII.

O’Brien — jak wiemy — aż dotąd nie chciał uwierzyć, ażeby Robert Verniere był mordercą swego brata, i wydawało mu się, że podejrzenia Wilhelma Schwartza są niedorzeczne.
Nagły zwrot nastąpił w jego myślach.
Fałszywą mu się wydała mina stroskana i ton płaczliwy Roberta.
Dziwne mu było, że dawny szpieg na żołdzie pruskim powrócił tak prędko do Paryża, a zwłaszcza, że odbudowywał fabrykę, dla objęcia nad nią kierownictwa.
Robert dodał, że ta odbudowa jest możebną dzięki szczodrobliwości żony.
Pomimo to głuche podejrzenie obudziło się w umyśle magnetyzera.
— Czyżby to bydlę Schwartz odgadł? — pomyślał.
Poczem prosząc przybyłego, ażeby usiadł, podchwycił:
— Kochany panie Verniere, czemu przypisać mam przyjemność, że pana u siebie oglądam po tak długiem niewidzeniu...
— Przychodzę pana prosić o objaśnienie.
— Bardzo będę rad jeżeli będę mógł...
— Przyrzecz mi pan, przede wszystkiem, że mi dasz odpowiedź szczerą...
— Z całą chęcią.
— Nawet gdyby szło o tajemnicę zawodową?
O’Brien lekko się skrzywił.
— W takim razie — odpowiedział — powinieneś pan zrozumieć, że nie mogę się tak lekko zobowiązywać.
— Nie bawmy się w ogólniki, nie mówię tu ani o sekretach pańskiej myśli, ani pańskiego sumienia, tylko o tajnikach wiedzy, której jesteś jednym z mistrzów.
Amerykanin spojrzał na Roberta ze ździwieniem.
— Wytłomacz mi pan jaśniej — odparł — ja nie rozumiem.
— Zaraz się wytłomaczę. Ile jest prawdy w magnetyzmie, w sonambulizmie, w hypnotyzmie?
— Dziwne pytanie!.. Wszystko jest prawdą, lub wszystko jest fałszem. Prawdą jest, jeżeli się ma do czynienia z człowiekiem uczciwym i sumiennym. Fałszem jest, gdy się kto znajdzie wobec szarlatana.
— Co za znaczenie ma magnetyzm, w zastosowaniu do sonambulizmu?
— Jest to poprostu oddziaływanie strony moralnej na fizyczną... Nie chcesz pan zapewne, ażebym ci wygłosił prelekcyę o tym przedmiocie, byłoby to za długo... Dowiedz się pan tylko, że wpływ, o którym mówię, może być wywierany szczególnie na osobniki nerwowe, na neuropatów, gdyż system nerwowy ma pierwszorzędne znaczenie.
Hypnotyzm i sonambulizm w zastosowaniu do medycyny ma tak widoczne skutki lecznicze, że nawet niedowiarkowie najwięksi nie śmią temu zaprzeczyć.
— Ja nie o sonambulizmie w zastosowaniu do medycyny chcę mówić — przerwał Robert.
— Więc o zwroku podwójnym osobnika uśpionego?
— Tak.
— Bardzo dobrze. Wytłomacz mi pan myśl.
— Jeżeli pan osobie, uśpionej snem magnetycznym, powiesz: Chcę wiedzieć, co się działo tego a tego dnia, o tej godzinie i w tem miejscu...“ czy może panu odpowiedzieć?
O’Brien spojrzał na Roberta z uśmiechem.
— A! — rzekł — wchodzimy w zakres magnetyzmu Cagliostra.
— Odpowiedz mi pan.
— Więc odpowiadam panu tak, pod warunkiem ażeby osobę tę uśpić w miejscu, gdzie te fakty się odbyły, albo połączyć ją bezpośrednio z osobą, której czynności chce się poznać.
— A jakże wytworzyć to połączenie?
— Kładąc do ręki osobnika przedmiot, który należał do tamtej osoby.
Mówiąc to, O’Brien wlepiał oczy w twarz Roberta, którego natarczywość wypytywań wzmagała jego podejrzenia.
— Zatem — podchwycił gorączkowo brat Ryszarda Verniere — jeżeli zbrodniarz zgubiłby jaki przedmiot na widowni zbrodni, to czy pański osobnik, mając ten przedmiot w ręku, mógłby w śnie magnetycznym wskazać człowieka, do którego należał przedmiot?
— A nawet odtworzyć we wszystkich szczegółach scenę zbrodni, tak, sto razy tak!
— Takie jest pańskie przekonanie?
— Więcej niż przekonanie, to moja pewność, ugruntowana na doświadczeniu osobistem i na faktach niezaprzeczalnych. Dodać winienem, że dla otrzymania takich rezultatów potrzeba, ażeby magnetyzer rozporządzał osobnikiem arcy wrażliwym i sam, tak jak ja, obdarzony był nieprzepartą władzą magnetyczną; a te dwie właściwości zdarzają się razem bardzo rzadko.
Robert przerażony zbladł.
Otarł chustką czoło i wyjąkał:
— Więc gdyby dziś kto panu wręczył przedmiot, zapomniany na widowni zbrodni przez zbrodniarza, człowiek ten byłby na łasce pana?
— Bezwątpienia, ale wiadomo panu, że, gdy nauka postępuje krokiem olbrzyma, sprawiedliwość idzie krokiem żółwim. Dla niej odkrycia jasnowidzącej nie są pewnikami. Nie przyjmuje ich.
— W pewnym jednak razie mogłaby je przejąć.
— Być może... ale — dodał O’Brien z uśmiechem — ale ponieważ pan mnie pyta i ponieważ przyrzekłem panu zupełną szczerość, dodam, że zbrodniarz niepotrzebnie by się obawiał, jeżeli nie policyi i sądu, to przynajmniej wiedzy magnetycznej.
— Dlaczego?
— Bo wszystkie tak zwane jasnowidzące, które się znajdują w tej chwili w Paryżu, nie odpowiedziałyby wcale, albo odpowiedziałyby banialukami, gdyż są jasnowidzące tylko na afiszach.
— To znaczy, że pańscy koledzy?..
— Są szarlatani, żyjący z łatwo wierności ludzkiej.
— A gdyby kto przyszedł tutaj, do pana?
— Byłoby to samo...
— A przecież nie jesteś pan szarlatanem?
— Zapewne! Ale, powtarzam panu, żeby osiągnąć rezultaty, o których pan mówisz, potrzeba magnetyzera, obdarzonego pierwszorzędną władzą magnetyczną, i osobnika, prawdziwie jasnowidzącego. Magnetyzer istnieje, to ja, ale osobnika brak!
— Więc pańska jasnowidząca?
— Ewa Mariani jest piękną dziewczyną, bardzo inteligentną, odgrywa swą rolę z rzadką doskonałością, daje mi odpowiedzi, jak wielka komedyantka, ale mało jest podatna magnetyzmowi. Nie bój się pan o swe bezpieczeństwo.
O’Brien z przyciskiem wymówił ostatnie wyrazy.
Robert się zatrząsł.
— Moje bezpieczeństwo! — powtórzył głosem drżącym, pojmując, że przestrachem zdradził się przed Amerykaninem. — To co pan przypuszczasz?
— Ja nie przypuszczam, jestem pewny! Czy masz mnie pan za głupca? Ten przedmiot, który się zarzucił na placu zbrodni, a którego się obawiasz, to pan zgubiłeś w fabryce w Saint-Ouen, w nocy z 1-go na 2-gi stycznia...
— Milcz pan, milcz — wyjąkał bratobójca, drżąc całem ciałem.
— Nie lękaj się pan niczego. Tu mnie nikt nie może słyszeć.
— Mylisz się pan, przysięgam!
Magnetyzer wzruszył ramionami.
— Nie trudź się pan z zaprzeczeniem — wyrzekł następnie — byłyby to daremne słowa. Czy chcesz pan dowodu? Znajdowałeś się pan w Paryżu od 28 grudnia roku zeszłego, układając swój projekt. We wtorek 1-go stycznia, o godzinie kwadrans na siódmą, wziąłeś pan na dworcu kolei północnej bilet pierwszej klasy do Berlina, udając w ten sposób alibi. Z dworca poszedłeś pan do fabryki, zkąd, po przeprowadzeniu do skutku swego pięknego zadania, udałeś się pan innym pociągiem do Berlina, gdzie stanąłeś nazajutrz wieczorem.
Robert był przygnębiony.
O’Brien z szyderstwem na ustach ciągnął dalej:
— Widzisz pan, że wszystko jest wiadomem od a do z.
— Ależ — wyjąkał bratobójca, nie myśląc już nawet o zapieraniu się — jakże się pan dowiedziałeś?
— Zapewne piękna byłaby sposobność do odpowiedzenia panu, że to mi jasnowidząca odkryła, a pan niezawodniebyś uwierzył. Ale po co miałbym się bawić w szarlatanizm z panem, jak z głupcami paryskimi? Wolę z panem grać w otwarte karty. Byłeś szpiegowany, kochany panie!
— Szpiegowany?
— I to z bardzo blizka.
— Przez kogo?
— Przez wywiadowców ambasady niemieckiej.
Robert wydał głuchy okrzyk.
Drżał całem ciałem.
— Ja broniłem pana, jak mogłem najlepiej — ciągnął dalej Amerykanin.
— Paneś mnie bronił? pan?..
— Tak, ja. Przed miesiącem miałem jeszcze stosunki z biurem wywiadowczem ambasady, jak za pańskich czasów w Berlinie.
— To zgubiony jestem, ponieważ wiedzą o wszystkiem! — zawołał Robert, zapominając się zupełnie.
— Nie, ponieważ tak zręcznie broniłem pańskiej sprawy, że doprowadziłem barona Wilhelma Schwartza do wątpienia o rzeczywistości, lecz pan się zgubisz niechybnie, jeżeli nie zapanujesz nad sobą, jeżeli będziesz wyglądał tak pomieszany! Dzięki mnie, podejrzenia barona są silnie zachwiane, prawie zniszczone, on prawie jest przekonany, że agenci jego zeszli na manowce — ale nie dowierzaj, miej się wciąż na baczności i pamiętaj, że baron Schwartz, ożywiony piękną gorliwością, postara się o wszelką sposobność, ażeby cię zgubić. A kiedy kto szuka, to i znajduje.
— Ale cóż on ma przeciw mnie, ten baron Wilhelm Schwartz?
— Przeciw panu osobiście nic. Bodźcem dla niego jest patryotyzm. Baron jest przekonany, że, gubiąc pana, stanie się użytecznym dla swego kraju.
— W czem?
— Tam, w sztabie jeneralnym, boją się pana.
— Dlaczego?
— Słusznie czy nie słusznie sądzą, żeś pan pochwycił różne tajemnice ich uzbrojeń, i boją się, ażebyś pan nie wydał tych sekretów Francyi, gdyby minister wojny i marynarki zaofiarowali za nie dobrą cenę.
Robert zaprzeczył gestem.
O’Brien ciągnął dalej:
— Mówiąc to wszystko, wykazuję panu jasno, że pozostałem twoim przyjacielem, nieprawdaż, i że chodzi mi o to, ażeby się panu nie przytrafiło nic złego? Dlaczego? Może dlatego, że nienawidzę Prus, a może dla innych powodów... to najgłówniejsza, ażebyś pan wiedział, że cię nie zdradzę. Jesteś pan odważny, tak, jak i ja, również bez skrupułów, jak ja; również jak ja, nie cofający się przed niczem, to stworzyło węzeł między nami... Zanim upłynie czas dłuższy, opuszczę Paryż i Francyę, ażeby próbować szczęścia w wielkich miastach europejskich, ale do czasu mego wyjazdu możesz pan na mnie liczyć zupełnie.
— Jak pan możesz liczyć na mnie — wyrzekł Robert, ściskając rękę magnetyzera. — Pomimo to wszystko jednak boję się jeszcze.
— Czego się pan nadewszystko boisz?
— Przedmiotu, który pozostawiłem bezwiednie w ręku kobiety, z którą walczyłem. Przedmiot ten obwiniać mnie będzie zawsze i może się stać kiedyś dowodem rzeczowym, przygniatającym.
— Cóż to za przedmiot?
— Brelok, który się zerwał z mego łańcuszka od zegarka; stanowił on pieczątkę.
— I może z pańskiemi cyframi?
— Nie, nie z mojemi, tylko z cyframi pierwszego męża mojej żony.
— A! do dyabła! Czy ten brelok oddany został sędziemu śledczemu?
— Tak, lecz on oświadczył, że to go nie naprowadzi na żaden ślad.
— Więc co panu na tem zależy?
W tejże chwili dwa razy zapukano do drzwi saloniku.
— Proszę — rzekł O’Brien.
Drzwi się otworzyły i wszedł Pomerańczyk.
— Druga wybiła, panie doktorze — odezwał się — w poczekalni niecierpliwi się dużo osób, między innemi stara niewidoma, przyprowadzona przez dziewczynkę, zapewne ośmioletnią... Przyszła pierwsza i dałem jej numer pierwszy.
Robert drgnął.
To drgnięcie, chociaż lekkie, nie uszło uwadze magnetyzera.
— Czy panna Mariani jest w gabinecie porad? — zapytał.
— Jest, panie doktorze.
— To dobrze. Zaraz idę.
Pomerańczyk oddalił się.
— Kobieta, z którą pan walczyłeś w nocy z 1 go na na 2-gi stycznia, to ta stara niewidoma, nieprawdaż? — podchwycił O’Brien, zwracając się do Roberta.
— To ona! tak, to ona! zawołał tenże. — Sędzia śledczy pozostawił jej brelok, który wydarła mi podczas walki... z brelokiem tym przychodzi się radzić jasnowidzącej. — Dwadzieścia pięć tysięcy franków dla ciebie, doktorze, jeżeli, wychodząc ztąd, nie zabierze z sobą breloku.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków gotówką?
— Tak i pięćdziesiąt tysięcy, jeżeli ta kobieta nie będzie już w stanie mi szkodzić!
— A więc poprostu żądasz odemnie pan wspólnictwa! — wyrzekł O’Brien z jak największym spokojem.
— Ja pana proszę o wybawienie.
— Uczynię, co będzie zależało odemnie. Zaczekaj pan na skończenie porady.
— A ja czy mógłbym słyszeć tę poradę?
— Możesz pan, zostając tutaj i słuchając za temi drzwiami — odparł magnetyzer, wskazując drzwiczki, prowadzące z jego gabinetu do sali porad magnetycznych, zasłoniętych ciężką portyerę — ale, niech ani poruszenie, ani nawet oddech nie zdradzi pańskiej obecności dodał, podnosząc portyerę.
Otworzył drzwi, których umyślnie nie zamknął szczelnie, i wszedł do sali, gdzie się już znajdowała panna Ewa Mariani, gotowa do odegrania codziennej komedyjki, w której celowała, jak wiemy.


XIV.

Robert, uniósłszy ciężką portyerę, wślizgnął się między nią i drzwi, drżąc, z nadstawionem uchem, z sercem, ściśniętem jak kleszczami, z paznogciami wpijającemi się w dłonie.
Sala porad wyglądała osobliwie.
Oprócz fotelu, postawionego na estradzie, na którym siedziała mniemana jasno widząca, dla wydania swych wyroczni, stały jeszcze liczne krzesła, przeznaczone dla klientów.
Na stole, w tym celu przeznaczonym obok estrady, znajdowały się różne przedmioty. Lampa magnezyowa, której łodyga wysuwała się i zniżała dowolnie, kilka karafek kryształowych, małe słoiki szklane, zawierające produkty farmaceutyczne, dla stosowania suggestyi hypnotycznych, kilka hypnoskopów ze stali niklowanej.
Doktór przyszedł do panny Mariani, która nań czekała, poziewając.
— Każesz mi być punktualną, a sam się spóźniasz! — rzekła doń kwaśno.
— Cicho bądź i słuchaj — rozkazał. — Zaraz zaczniemy. Przyjdzie tu ktoś, którego muszę bardziej uwikłać w sieci. Ty bardziej, niż zwykle, udawaj, że walczysz ze snem... Muszę się namyślić...
— Dobrze — odpowiedziała Ewa.
I usiadła na fotelu.
Ze swego stanowiska obserwacyjnego Robert Verniere nie tracił ani słowa z tego, co się mówiło w pokoju sąsiednim.
O’Brien nacisnął guzik dzwonka elektrycznego.
Natychmiast ukazał się Pomerańczyk.
— Wprowadź numer pierwszy — rozkazał magnetyzer.
Po chwili przekroczyła próg pani Sollier, którą Marta prowadziła za rękę.
Wchodząc do sali, powleczonej zupełnie na czerwono, i którą światło z zewnątrz, tamowane roletami czerwonemi, oświetlało w sposób prawie fantastyczny, dziecko, zdjęte dreszczem, zatrzymało się i przycisnęło do babki.
O’Brien zauważył wrażenie, sprawione na małej dziewczynce umyślnem dziwactwem obicia i umeblowania.
— Zbliż się, moja pieszczoszko — rzekł głosem bardzo łagodnym. — Nie bój się i przyprowadź bliżej osobę, z którą przyszłaś, bo zdaje się, że ona niewidoma?
— Tak, panie — odpowiedziała Weronika — jestem niewidoma.
Doktór ujął panią Sollier za rękę i zaprowadził aż do fotelu o dwa kroki na estradzie, gdzie panowała panna Mariani, przybraną w rodzaj peplonu z białej materyi.
Posadził ją.
Marta, bardzo prędko uspokojona, usiadła na pierwszym schodku estrady i ztamtąd wzrokiem ciekawym rozejrzała się po sali, przyglądając się każdej rzeczy, aż wreszcie utkwiła oczy w twarz jasnowidzącej.
— Czy pani jesteś ociemniałą od urodzenia? — zapytał O’Brien Weronikę.
— Nie, panie.
— Odkąd pani jesteś dotknięta ślepotą?
— Prawie od pół roku.
— Czy ta ślepota następstwem jest ran, po których widzę blizny?
— Tak, panie.
— Czy chcesz pani radzić się mnie z powodu tych ran i ich następstw?
— Nie, panie.
Przez kilka sekund O’Brien przyglądał się uważnie oczom niewidomej.
— Być może jednak, że nie jesteś pani nieuleczalną — wyrzekł po tem badaniu.
Weronika drgnęła.
— Utrzymujesz pan, że możnaby mi wzrok przywrócić? — zawołała.
— Tak.
— Czyżbyś się pan tego podjął?
— Ja, nie.
— Któż więc?
— Specyaliści, dość śmiali, dla spróbowania operacyi trudnej i niebezpiecznej, gdyby się nie udała.
— Niebezpiecznej dla życia?..
— Tak.
— To jej nie spróbuję, nawet choćby były widoki powodzenia. Wnuczka moja potrzebuje mnie... Ja chcę żyć...
— Czy to dla dziecka chcesz pani mej porady?
— Nie, panie.
— Więc po co pani przyszłaś?
— Ażeby pańska wiedza mną pokierowała, ażeby dała mi sposoby poznania i oddania w ręce sprawiedliwości nędznika, który zamordował mego protektora, ukradł jego majątek i podpalił dom, a którego wspólnik chciał mnie zabić i oślepił. Czy pańska wiedza będzie mogła to uczynić:
— Wiedza moja nie ma wcale granic! — odpowiedział doktór z przesadą. — Jasnowidząca, uśpiona przezemnie snem magnetycznym, i wypytywana przezemnie, odpowie.
— To wypytuj się pan prędko i niech odpowiada!
— Ona będzie mogła uczynić to dopiero wtedy, gdy jej rozkażę spać i kiedy siłą woli mej odosobnię duszę od materyi.
— To uśpij ją pan!
— Przedewszystkiem muszę pani powiedzieć, że, pomimo nieprzepartego wpływu na nią, niepodobna jej widzieć tego, co ma widzieć, jak pani chcesz, jeżeli nie zaprowadzimy łączności między nią a osobą, która popełniła ohydną zbrodnię, o jakiej pani wspomniałaś.
— Jakże zaprowadzić tę łączność?
— Kładąc jej do rąk ten przedmiot, który należał do tej osoby. Jeżeli nie masz pani tego przedmiotu, to nic nie jest możebne.
— Mam, czego pan sobie życzysz.
— I cóż to takiego?
— Drobny klejnot, pochodzący od zbrodniarza.
— Gdzie on jest?
— Oto on.
I Weronika podała O’Brienowi brelok, oderwany od łańcuszka zegarka Roberta Verniere.
— Ależ — zapytał magnetyzer, udając ździwienie — w takim razie widziałaś pani tego nędznika?
— Widziałam go dwa razy.
— To go pani znasz?
— Znam go z twarzy, ale nie znam jego prawdziwego nazwiska. Gdyby nie to, czyżbym tu przyszła? Przychodzę zapytać pana o prawdziwe nazwisko nędznika.
— A ja nie będę mógł pani powiedzieć.
— Jakto? Mówiłeś pan przed chwilą, że pańska wiedza nie zna wcale granic...
— Ten wypadek jest jedynym wyjątkiem. Jasnowidząca może widzieć czyny, postępki, twarze i opisać je, ale nazwisko, rzecz niemateryalna, leży po za jej obrębem.
— W Lecz pańska jasnowidząca będzie mogła mi dopomódz? Będzie mogła śledzić nędznika, jakiem kolwiekbądź znajdowałby się miejscu, i wskazać może mi to miejsce?
— To może.
— To każ pan jej to zrobić! Pilno mi pomścić Ryszarda Verniere!
— Dobrze.
O’Brien wszedł na stopnie estrady i zbliżył się do Mariani.
— Trzeba spać! — rzekł do wspólniczki, zakreślając dokoła twarzy ruchy magnetyczne. — Trzeba spać i widzieć.
Powieki rzekomej jasnowidzącej zadrgały, ale nie opuściły się na oczy.
Po upływie dwóch czy trzech sekund wyjąkała słabym głosem:
— Sen nie nadchodzi. Czuję się złamaną.
Magnetyzer oparł jej rękę na czole.
— Śpij! — rozkazał.
Przez chwilę zapanowała wielka cisza.
Weronika czekała, przygnębiona, zaledwie oddychając.
Marta śledziła z głęboką uwagą wszystkie ruchy magnetyzera i jasnowidzącej.
— Śpij! — powtórzył O’Brien.

― Nie mogę — odpowiedziała Mariani tak cicho, że ledwie ją można było dosłyszeć.
Jakkolwiek cała publiczność składała się w tej chwili tylko z niewidomej i dziecka, Amerykanin nie zmieniał nic w układzie zwykłej sceny, dzięki której dowodził najmniej łatwowiernym swej władzy magnetycznej.
Ociemniała nie liczyła się wcale, ale dziecko tu było.
Dzieci są z natury gadatliwe, mała dziewczynka niechybnie więc opowiadać będzie, co się działo w jej oczach w gabinecie porad.
Opowiadanie jej winno zatem takie sprawić wrażenie, ażeby ze słuchaczów zwerbować mogło klientelę...
Skutkiem tego podwoił ruchy, nadając twarzy wyraz rozkazujący.
Kiedy ręce jego dotykały twarzy i piersi Ewy Mariani, ażeby ją otoczyć prądem magnetycznym, fałszywa jasnowidząca, odgrywająca rolę swą z doskonałością zwykłą, jakby odczuwała co chwila silne wstrząśnienie i drganie nerwowe, wstrząsające jej ciałem.
Po raz trzeci wyszeptała:
— Nie mogę.
O’Brien nakazał jej to przewlekanie.
Tymczasem namyślał się nad wynalezieniem sposobu, ażeby ochronić Roberta Verniere od wszelkiego niebezpieczeństwa, i przekładał niecierpliwie z ręki do ręki brelok oskarżający, który mu wręczyła ociemniała.
Nie dopisywała mu wyobraźnia.
Nie wpadał na żaden pomysł.
Schodząc z estrady i nacisnąwszy guzik metalowy, wypuścił oślepiające światło z lampy magnezyowej.
Następnie wysunął postument lampy, tak, że sięgała ona wysokości twarzy panny Mariani, i rozkazał:
— Patrz bezustannie na to świetlane ognisko!
Rzekoma jasnowidząca usłuchała, rzuciwszy spojrzenie na O’Briena, który gestem wskazał jej, że czas już odegrać komedyę ze snem.
Weronika, niecierpliwa, pełna niepokoju, czekała ciągle.
Mała Marta doznawała dziwnego wrażenia.
Zdawało jej się, że jakby twarz jej muskał delikatny podmuch.
Zdawało jej się, że nią wstrząsa jakiś dreszcz i że ją coś unosi.
Jak Mariani wlepiła oczy w błyszczący płomień drutu magnezyowego. Powieki jej zadrgały, jak poprzednio powieki fałszywej jasnowidzącej pod ruchami magnetyzera.
Upłynęły trzy czy cztery sekundy.
Wreszcie Mariani wydała się pokonaną.
Górna część ciała unieruchomiła się w pozie bezwładnej i oczy zamknęły się zwolna.
— Czy śpisz? — zapytał O’Brien.
Głosem zmienionym, prawie trudnym do rozpoznania, wyszeptała:
— Śpię.
Pani Sollier usłyszała to.
— Więc ona mówić będzie? — zapytała żywo.
— Tak sądzę — odparł magnetyzer — i za chwilę będę tego pewny.
Potem, zwracając się do Ewy, wyrzekł:
— Czy jesteś jasnowidzącą?
— Tak.
— W jakim stopniu?
— W stopniu jak najwyższym.
— Czy wola moja panuje nad tobą?
— Mam tylko wolę twoją.
— Więc będziesz widziała?
— Będę widziała, jeżeli mi każesz widzieć...
— I będziesz mi odpowiadała?
— Jeżeli mi każesz odpowiadać, będę odpowiadała...
Ociemniała słuchała, zadyszana, z rękoma zaciśniętemi na poręczy fotela, na którym siedziała, starając się przeniknąć otaczające ją głębokie ciemności.
O’Brien zwrócił się ku niej.
— Przypadek pani sprzyja — rzekł do niej — nigdy jeszcze medium nie było bardziej jasnowidzące i uległe.
— Czy mogę teraz zapytać o to, czego chciałabym się dowiedzieć? — odrzekła Weronika.
— To byłoby daremne — odparł doktor.
— Dlaczego?
— Ponieważ pani winnaś mówić ze mną bezpośrednio, a ja powtórzę zapytania pani. Najprzód jednak muszę zaprowadzić łącznik między nią i osobą, którą chcesz poznać.
O’Brien trzymał brelok, tworzący pieczątkę.
Szmaragd pieczątki oparł na czole Ewy Mariani i rzekł do niej:
— Rozkazuję ci widzieć i rozkazuję ci odpowiadać... Do kogo należy ten klejnocik?
Odpowiedziała ale nie rzekoma jasnowidząca.
Od chwili Marta, siedząca na pierwszym schodku estrady, miała oczy dziwnie wlepione w jeden punkt, jakby patrzyła po za swoją istotę.
Zaledwie magnetyzer wypowiedział te wyrazy:
Do kogo należy ten klejnocik? — gdy córka Germany podniosła się i głosem, jakby nie jej własnym, wyszeptała:
— Do mordercy pana Ryszarda Verniere.
— Bądź cicho, dziecko! — rozkazał Amerykanin. — Nie mąć tajemnic, których jesteś świadkiem, ale których nie możesz zrozumieć!
— Nie każ mi milczeć — odparła dziewczynka, a ton jej stawał się pewnym i głos stanowczym — przeciwnie, każ mi mówić, bo tylko ciało moje pozostało przy panu, dusza moja unosi się w przestrzeni, zdala od tego ciała uśpionego, a oczy moje widzą, czegoby oczy na jawie widzieć nie mogły.
Oszołomiony tą odpowiedzią, wyrażoną w takich słowach, jakie nie mogłyby wyjść z ust dziecka w tym wieku, O’Brien szybko skierował się ku niej i badał ją uważnie.
Rzeczywistość przemawiała za siebie i Amerykanin nie mógł się mylić.
Mała Marta spała snem hypnotycznym.
Słyszała, widziała, jednem słowem była jasnowidzącą — jasnowidzącą, jak było nią niegdyś w Stanach Zjednoczonych pierwsze medium doktora O’Briena, dziewczę z Illinois.
I oto jaka rzecz dziwna stała się w tej sali, gdzie w braku osobnika, rzeczywiście zdolnego podlegać suggestyi, odgrywała się codzień zręczna komedya, na którą dawała się brać publiczność.
Podczas gdy doktór, uciekłszy się do klasycznego kuglarstwa ruchów magnetycznych, które, jak się zdawało, żadnego nie dały rezultatu, spróbował energiczniejszego środka, lampy magnezyowej, dla uśpienia fałszywej jasnowidzącej, i gdy ta udawała, że stopniowo, powoli, ulega ogarniającemu ją snowi, Marta uczuła się owładniętą coraz bardziej prądem, który ją unosił, podmuch tajemniczy muskał jej włosy, opanowywało ją nieprzeparte odrętwienie, a jednocześnie prąd elektryczny wstrząsał całem jej ciałem.
Bo ona właśnie utkwiła oczy w lampę magnezyową, czuła na sobie jej skutki i spała już w chwili, gdy magnetyzer zapytał Ewę Mariani.
— Czy śpisz?
W ciągu sekund kilku, powtarzamy, osłupienie Amerykanina było niewysłowione.
Zaledwie mógł oczom swym wierzyć.
Panna Mariani, nie rozumiejąc nic, co się dzieje, opuściła swą pozę i patrzała na dziecko, które odpowiedziało zamiast niej.
O’Brien bardzo prędko odzyskał nad sobą władzę i pomyślał, czy czasem przypadek nie pozwolił mu napotkać jednego z tych osobników tak zadziwiająco podlegających suggestyi i tak trudnych do znalezienia, ponieważ, pomimo wszelkich poszukiwań, natknął się tylko na dwa w życiu, jeden w Stanach Zjednoczonych, drugi w Berlinie.
Teraz należało się przekonać, czy dziecko jest rzeczywiście jasnowidzącem, czy można się było po niem spodziewać podwójnego wzroku. Trzeba było z niem spróbować doświadczenia.
Chciał to uczynić natychmiast.
Weronika, ździwiona i zaniepokojona milczeniem, które zapanowało, nagle zapytała:
— Panie, co się tu dzieje?
— Prawdziwy cud, pani — odpowiedział doktór. — Moja władza magnetyczna jest tak wielka, że wywiera wpływ, nawet bez mej wiedzy! Przejęta prądem, jakim jest nasycona atmosfera tego pokoju, wnuczka pani odczuła na sobie skutki. Śpi, jest jasnowidząca, i to od niej samej dowiesz się pani, co chcesz wiedzieć.
— Jakto? — zawołała ociemniała ze zgrozą. — Marta jest jasnowidząca?.. Może wiedzieć, czego pan sam nie wiesz?..
— Tak.
— Ale — podchwyciła pani Sollier głosem drżącym ze wzruszenia — ale ten sen przestrasza mnie... Jak długo — on trwać będzie?
— Sekundę tylko, jeżeli pani zechcesz... mogę wnuczkę pani obudzić natychmiast... wystarczy jeden gest... Dlaczego jednak nie doprowadzić doświadczenia do końca, ponieważ dziecku nie grozi żadne niebezpieczeństwo?
— Tak pan twierdzisz?
— Tak.
— Jeżeli tak jest — wyszeptała niewidoma — wybadaj ją... zgadzam się...
W tej chwili O’Brien z szarlatanina, do jakiego się zniżył, stał się znowu prawdziwym uczonym.
Zapomniał zupełnie o Robercie Verniere i o strasznym powodzie, który doń sprowadził panią Sollier.
Teraz myślał tylko o tem, ażeby się przekonać o stopniu jasnowidzenia dziecka.
Robert, z czołem spoconem, drżący, z gardłem ściśniętem, jakby kleszczami, nie widział nic; lecz słyszał wszystko.
Przez chwilę miał chęć wejść do sali porad. wyrwać z rąk magnetyzera brelok, który powierzyła mu pani Sollier, i uciec z nim.
Lecz przestrach go paraliżował.
O’Brien, stojący obok Marty, położył jej rękę na głowie.
Doświadczenie miało być rozpoczęte.
— Śpisz? — zapytał.
— Tak, śpię — wyszeptało dziecko, nieruchome jak posąg, z oczyma, szeroko roztwartemi, wciąż jednak bez wejrzenia.
— Chcesz mi być posłuszną i odpowiadać?..
— Chcę.
— To rozkazuję ci myślą iść do Saint-Ouen.
— Myśl moja jest w Saint Ouen.
— W jakiej miejscowości?
— W pokoju, w którym babcia i ja mieszkamy, u pani Aubin.
— Czy w tym pokoju jest zegar?
— Tak, kukulka, zawieszona na ścianie.
— Czy chodzi ta kukułka?
— Tak... słyszę wyraźnie tak... tak...
— Którą wskazuje godzinę?
— Trzecią.
O’Brien spojrzał na zegarek.
Tak samo jak kukułka w Saint-Ouen wskazywał godzinę trzecią.
— Jasnowidzenie cudowne! — wyszeptał.
Potem podchwycił głośno:
— Opuść ten pokój i przenieś się do spalonej fabryki pana Verniere.
W ciągu sekundy czy dwóch, rysy Marty się ściągnęły.
Widać było, że mózg czyni wysiłki, ażeby być posłusznym suggestyi.
Wkrótce skrzywienie twarzy znikło.
— Jesteś już tam? — zapytał O’Brien.
— Jestem.
— Co widzisz?
— Robotników... Bardzo wielu robotników.
— Co robią?
— Pracują nad odbudowaniem fabryki.
— Spojrzyj w przeszłość... Cofnij się aż do nocy pożaru...
Twarz Marty zmarszczyła się znowu.
— Czy widzisz? — podchwycił doktor.
— Nie... Nie mogę.
— Rozkazuję ci widzieć...
Chwila milczenia... Potem dziecko zawołało:
— O! widzę... Widzę...
— Co?
— Płomienie... ogień wszędzie... otacza mnie.
Marta wydała okrzyk zgrozy i zaczęła drżyć całem ciałem.
— Nie masz się czego obawiać... zabraniam ci się bać! — rzekł O’Brien.
Wszelki ślad przestrachu zniknął.
Usłyszawszy krzyk, wydany przez wnuczkę, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
— Obudź ją pan... obudź ją... — wyrzekła głosem błagalnym. — Ona cierpi..
— Myli się pani, ona nie cierpi, przysięgam pani, zaraz będziesz miała dowód.
Potem, zwracając się do dziecka, zapytał:
— Czy cierpisz?
— Nie, ponieważ zabroniłeś mi się bać...
— Więc popatrz na pożar i powiedz mi, czy widzisz kogo wśród płomieni?
— Nie widzę nikogo...
Magnetyzer oparł na czole Marty pieczątkę Roberta Verniere.
— Przyjrzyj się lepiej — rozkazał — a zobaczysz tego, do kogo należy ten brelok.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął Martą od szyi do pasa.
— Tak.. tak... widzę go.. — rzekła widzę mężczyznę...
— Opisz go.
— Wysoki... brunet... sporą ma brodę... ma na sobie torbę, przewieszoną przez ramię.
— Co czyni?
— Wychodzi z palącego się domku.
— A teraz?
— Walczy z kimś, z jakąś kobietą, której twarzy nie widzę... Ta kobieta pada... on odchodzi.. już go nie widzę...
— Idź za nim.
— Nie mogę...
— Rozkazuję ci iść za nim i nie opuszczać go, dokądkolwiek pójdzie.
— Widzę go znowu... jest już daleko... na drodze... która skręca... zatrzymuje się...
— Gdzie?
— Przy domu, oświetlonym w nocy... A! to dworzec kolejowy... wchodzi tam... znika...
— Idź za nim ciągle.
— Widzę go, samego w wagonie pociągu, pędzącego szybko.. szybko...
— Co czyni?
— Liczy pieniądze, wyjęte z torby otwartej... dużo pieniędzy... banknoty... złoto...
O’Brien, aż do tej chwili oddany cały swemu doświadczeniu, przypomniał sobie raptownie o Robercie, którego jasnowidzenie dziecka mogło narazić na niebezpieczeństwo i powiedział sobie, że już dość daleko posunął suggestyę.
Marta we śnie ścigała dalej bratobójcę.
— Powraca... powraca... — rzekła nagle — widzę go...
— Gdzie? — zapytał Amerykanin.
— Tam... on jest tam — odpowiedziało dziecko, wyciągając rękę ku drzwiom, po za któremi znajdował się Robert.
Pot zimny zrosił skronie O’Briena.
Gdyby Weronika Sollier nie była niewidomą, to słowa i ten gest byłyby dostateczne, ażeby zgubić brata Ryszarda.
Magnetyzer zachował całą przytomność umysłu.
— Nie powinnaś go widzieć — odparł rozkazująco.
Dla Weroniki to zdanie znaczyło, że Marta popełniła omyłkę.
W rzeczywistości była ona nową suggestyą, zakazującą widzieć.
— Już nic nie widzę — wyszeptało dziecko ulegle.
Tego było dość.
Magnetyzer położył rękę na skroniach małej dziewczynki, palce oparł na szyi i muskając, otrzymał pożądany skutek.
Marta krzyknęła i, zdjęta gwałtownym atakiem nerwowym, przewróciła się w tył, bełkocząc słowa bez związku, oraz wydając głuche jęki.
Niewidoma podniosła się przerażona.
— Wnuczka moja, wnuczka — wyrzekła głosem złamanym, rzucając się w stronę, zkąd dawały się słyszeć jęki Marty.
Nogi jej potknęły się o ciało dziecka, ciskającego się na dywanie, zaściełającym estradę.
Uklękła przy Marcie i otoczyła ją ramionami.
— A! biada panu, jeżeliś zabił moje dziecko! — zawołała przerażona i grożąca.
— Jej wcale nie grozi niebezpieczeństwo — odpowiedział O’Brien, zwyczajny atak, który powinienem był przewidzieć przy naturze tak nerwowej. — Za kilka sekund uspokoi się zupełnie, ale nie radzę jej powtórnie usypiać, gdyż drugi atak mógłby ściągnąć dla życia jej wielkie niebezpieczeństwo.
Weronika powtarzała:
— Wnuczka moja.. moja wnuczka... uśpić ją jeszcze, o! nigdy!
Jęki stały się coraz słabszemi, aż ustały zupełnie.
Marta obudziła się ze snu magnetycznego.
— Babuniu odezwała się, przytulając do niewidomej. — Czy to się już skończyło?.. Czy ci odpowiedziano?
— Ależ to ty, moja droga, odpowiadałaś mi. Nie dowiedziałem się jednak nic takiego, od ciebie, coby mogło mną kierować.. a ty o mało co nie umarłaś.
— Ja odpowiadałam? — zapytała Marta ździwiona.
— Tak, zasnęłaś. Przypominasz to sobie.
— Dziecko nie może nic pamiętać — przerwał magnetyzer — napróżno byłoby je męczyć wypytywaniami. Jeżeli chcesz pani ciągnąć dalej posiedzenie i wypytać moją jasnowidzącą, do czego masz prawo, zaprowadzę pani wnuczkę do innego pokoju.
— Nie, nie, panie — odparła żywo niewidoma — na dziś dość tego, przyjdę innym razem, przyjdę bez niej. Chodźmy, moja droga.
Weronika, prowadzona przez dziecko, miała już skierować się ku drzwiom, gdy wtem zatrzymała się:
— Zechciej mi pan oddać klejnot, który panu powierzyłam.
Niepodobna było odmówić.
— Oto jest — odpowiedział O’Brien.
I włożył jej do ręki pieczątkę Roberta.
Następnie nacisnął dzwonek.
Ukazał się Pomerańczyk.
— Odprowadź panią z wnuczką — rozkazał Amerykanin — i nie wprowadzaj następnego numeru dopóki ci nie każę.
Lokaj był posłuszny.
Ewa Mariani znalazła się sama z doktorem.
— To dziecko — rzekł do niej — da nam majątek. Prędzej niż za rok będziemy mieli pieniędzy aż do zbytku! Rozumiesz.
— Pojmuję twój projekt, ale doprowadzić go do skutku nie tak łatwo! Jestem zdania poety francuskiego: Zwycięziwo bez niebezpieczeństw to tryumf bez chwały! My odniesiemy tryumf, pełen chwały! Za chwilę powrócę, czekaj.


XV.

O’Brien powrócił do gabinetu, gdzie zastał Roberta, zgnębionego, bladego jak trup, leżącego na fotelu.
Na widok magnetyzera, podniósł się i poszedł na jego spotkanie.
— Pieczątka? — spytał go zdławionym głosem — masz pan pieczątkę?
— E! co tam pańska przeklęta pieczątka — odparł Amerykanin, wzruszając ramionami. — Czyż mogę ją zabrać przemocą? Ślepa musi ją odnieść sędziemu śledczemu, który ją powierzył jej. Gdybym nie zechciał był jej oddać, coby się było stało? Byłaby powiedziała, w czyjem ręku ją zostawiła mimowoli. Wtedy miałbym u siebie policyę, badanie, oskarżenie o wspólnictwo. Byłby to najlepszy i najkrótszy sposób do zgubienia się razem!.. Nie! nie! nie jestem tak głupi! Pani Sollier ją zabrała, odda ją komu z prawa należy i wszystko się skończy.
— Sądzisz pan, że nie opowie tego co się tutaj stało! — zawołał Robert. — Inny magnetyzer będzie mógł uśpić dziewczynkę, jak paneś uczynił, i ona mnie zgubi, jak o mało nie uczyniła tego u pana.
— Zdaje mi się, że skoro wszystko pan słyszałeś, powinienbyś zrozumieć, że ja pobiegłem temu.
— W jaki sposób?
— Babce za bardzo zależy na życiu dziecka, aby się zgodziła na drogie doświadczenie, ponieważ oświadczyłem jej, że dziecko przy nowem uśpieniu mogłoby być zabite! Widzisz więc pan, że z tej strony nie masz się czego obawiać.
— Wcale tego nie widzę. Wszystko jest możebne, można ją nawet uśpić bez wiedzy jej babki!
— Nikt jej nie uśpi, prócz mnie.. kiedy będzie w mojej mocy!
— W pańskiej mocy! — powtórzył Robert ździwiony.
— Tak, niezawodnie! Muszę mieć to dziecko, którego jasnowidzenie jest cudowne i które stanie się narzędziem mego majątku.
— Porwanie?
— Kto nic nie ryzykuje, nie ma nic. Stare to przysłowie, które trzeba stosować w życiu, jeżeli kto nie chce umrzeć w biedzie. Porywając dziecko, usuwam niebezpieczeństwo, któregobyś się pan zawsze lękał, a które dla mnie nie istnieje.
— Stawiaj pan mężnie czoło wszelkim burzom, nawet, a zwłaszcza tym, które mogłyby nadciągnąć z Niemiec — a ja panu zapewniam powodzenie!
Powiedz pan sobie, że nikt w Paryżu nie będzie mógł odpowiedzieć na pytania ślepej, ani na wszelkie jasnowidzące szarlatanów, moich współkolegów, ani profesorowie szkoły Charcota! Śpij pan spokojnie i nie trwóż się snów.
— O! ta pieczątka... ta pieczątka! — wyszeptał Robert, jakby wcale nie uspokojony.
— Ona pana ciągle zajmuje jeszcze?
— Ciągle.
— Zastanówmy się trochę, kto będzie mógł panu dowieść, że ona pochodzi od pana?
— Weronika Sollier.
— Ona jest ślepą...
— Słyszałem od pana, że jej wyleczenie nie jest niemożebne.
— Tak, ale dodałem, że operacya bardzo niebezpieczna może narazić jej życie, na co ona odpowiedziała, że chce żyć i że dlatego nie poddałaby się operacyi. Nabierz więc pan otuchy! Głowa do góry! Ja tylko znam pańską tajemnicę i możesz pan być pewny, że nie będę się nią posługiwał przeciw panu.
— Jedno pytanie...
— Jakie?
— Czy wnuczka ślepej może teraz pamiętać, co się działo przed chwilą?
— Ona nie może nic pamiętać... Po obudzeniu, zapomniała o wszystkiem.
— Tak pan utrzymujesz?
— Przysięgam panu.
— A więc w dniu, kiedy zniknie to dziecko, które o mało co nie zgubiło mnie, dam panu sto tysięcy franków.
— To przygotuj pan już te sto tysięcy franków...
— One już są.. ale brelok.
— A! ona będzie się darła!.. Podejrzewać będzie mnie i zwierzy się z podejrzeń swych przed policyą. To nie ulega wątpliwości, lecz ja będę daleko, zanim agenci policyjni będą mogli przypuszczać, dokąd się udałem, dla zmylenia ich poszukiwań.
— Ale pan jesteś znany i wszędzie, gdzie będziesz się popisywał tem dzieckiem, zauważą cię i będą mogli aresztować.
— Dziecko nie będzie się wcale pokazywało publiczności. To pomysł nie mój, ponieważ należy do doktora Ladame z Genewy[2], ale ja z tego pomysłu skorzystam... hypnotyzm na odległość... suggestya przez telefon... Nigdy nikt nie zobaczy cudownego medium, którego wyrocznie sprowadzać będą tłumy... Co zaś do mego nazwiska, tak łatwo mi je zmienić, jak się ucharakteryzować nie do poznania. Drwię sobie z wszelkiej policyi!.
— Więc jesteś pan o siebie pewny?
— Najzupełniej.
— To działaj pan..
— Potrzebuję pańskiej pomocy.
— Do czego?
— Do udzielenia mi wiadomości potrzebnych.
— Jakich?
— Gdzie mieszka pani Sollier?
— W Saint-Ouen, w zajeździe matki Aubin. Wczoraj wyszła ze szpitala.
— Dziecko mieszka z nią?
— Tak.
— Tymczasem to mi wystarcza.. Jeżeli będę potrzebował wiadomości dodatkowych, dam panu znać...
— W jaki sposób?
— Listownie.
— Pisać to niebezpiecznie!..
— O! słówko tylko zaproszenia pana do gabinetu. Jestem przezorny, nie lękaj się pan... Wszak pański adres w Neuilly?
— Wybrzeże Sekwany, willa Platanów.
— Dobrze... To już pozostaje w mej pamięci. Teraz, mój drogi panie Verniere — dodał Amerykanin — panu to zawdzięczam, żem poznał owo cudowne dziecko, ów mały fenomen, który mnie wzbogaci... Wymiana usług... Ja panu powiedziałem, że pan jesteś zagrożony przez Niemcy, które sądziły, że cię już mają, dzięki zbrodni w Saint-Ouen... Jakkolwiek wykazałem baronowi Schwartz głęboki nonsens oskarżenia i jakkolwiek go przekonałem, jednakże on wciąż pana śledzi... Miej się więc na baczności, ponieważ Niemcy są prawdziwymi mistrzami w pięknej sztuce gubienia ludzi, którzy ich niepokoją lub którzy im zawadzają... Dostarczyłem panu sposobu do zamknięcia ust krukom pruskim, gdyby ci czem grożono... Pan mi dasz sto tysięcy franków, kiedy przezemnie zniknie mała Marta, którą uważasz za niebezpieczeństwo dla siebie... ja też chcę panu dać pewien papier, który wart swej ceny!..
O’Brien, mówiąc te ostatnie wyrazy, otworzył komodę, zamkniętą na potrójny zamek i wyjął z głębi szuflady kopertę, ukrytą pod książkami.
Ta koperta, bardzo duża i z papieru welinowego grubego jak pergamin, otwarta była ostrym instrumentem W górnej części.
Na szerokiej pieczęci z laku czerwonego orzeł pruski.
Napis opiewał po niemiecku te wyrazy, które tłomaczymy:
Do Jego Ekscelencyi ambasadora niemieckiego w Paryżu.
O’Brien ciągnął dalej:
— Zapewne poznałeś pan różne klucze do odcyfrowania korespondencyj, które przejęliśmy zręcznie w Berlinie, w biurze wywiadowczem głównego sztabu?
— Tak, kilka.
— List, zawarty w tej kopercie, jest cyfrowany — łatwo go pan zrozumiesz.
— Ale klucz do czytania?
— Słownik francuski.
— A! tak rzekł Robert to co tam nazywają kluczem małego Larousa 1874.
— Tak.
— Czy się nim wciąż posługują?
— Pomimo długiej pracy i cierpliwości, jest to jeden z najprostszych i najlepszych sposobów. List ten jest wielkiej doniosłości i daje panu przewagę nad ambasadorem Ja zachowałem dla siebie jeszcze drugi list niemniejszej wagi. To dla nas broń wspólna... bo my między sobą mamy przymierze zaczepno-odporne! Zgoda!
— Przysięgam!
Obaj uścisnęli sobie ręce.
Robert wziął kopertę i wyciągnął następujący list cyfrowany:
P. L. 515+6 = 670+23 = 245-9 = 132-1 = 672-11 = :26+8 = 614+9 = :87+20 = :39 +16 = 158-5 = 43+23 = 401-18 = 300+23 = 197-16 = 541+3 = 179-4 = :403+4 = :37-11 = :274-19 = 92-2 = 300+23 = 459+11 = 126-18 = 110+24 = 96-20 = 403-3 = 274-16 = 62+11 = 195+21 = 608—3 = 43+23 = 399+20 = 125 +13 = 492-6 = 574-6 = 279-5 = 430-17 = 426+14 = 385 +5 = 636 +26 =
U góry wydrukowane były te wyrazy:

„Służba Głównego Sztabu.“

— Ja to przetłomaczę prędko — rzekł Robert, wkładając list cyfrowany do koperty, którą schował do kieszeni.
— Ja mógłbym panu to wytłomaczyć zaraz w kilku słowach — odrzekł O’Brien, z uśmiechem. — Ale chcę dla pana zachować niespodziankę.
Amerykanin był iście przebiegłym.
Jeżeli tak zjednał dla siebie Roberta, to dlatego, że spodziewał się później wyciągnąć z niego wszelkie zyski.
Jeżeli mu dostarczał broni przeciw Prusom, to dlatego, że czuł się zupełnym panem położenia.
Pewny był, że Verniere jest zupełnie od niego zależny.
Trzymał go poznaną tajemnicą i trzymał go dobrze...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bratobójca opuścił ulicę Zwycięztwa i udał się do Neuilly.


∗             ∗

Weronika, wyszedłszy od magnetyzera wraz z Martą, która zaledwie oprzytomniała po doznanym ataku nerwowym, mogła była dzięki dziecku, które nią kierowało, dojść do najbliższej stacyi dorożek i wsiąść do fiakra, który ją odwiózł do Saint-Quen.
W drodze ociemniała wypytywała znów Martę, ażeby się dowiedzieć, czy rzeczywiście nic sobie nie przypomina z tego, co się działo w sali porad doktora O’Briena.
Odpowiedzi małej dziewczynki były zupełnie przeczące pod każdym względem.
Nie zachowała wcale wspomnienia z krótkiego okresu snu magnetycznego.
Weronika w końcu nabrała przeświadczenia, że słynny magnetyzer jest tylko poślednim szarlatanem, który, wyczytawszy w dziennikach opis potrójnej zbrodni w Saint-Ouen, nadużył jej łatwowierności i usypiając jej wnuczkę o mało co jej nie zabił.
Wątpić zaczęła o tej mniemanej wiedzy, na którą jeszcze w przeddzień tak wielce liczyła, dla odkrycia prawdy.
Jednakże nie uznała się za pobitą.
Nic nie mówiąc pani Aubin o tem, co zaszło w sali porad O’Briena, uprosiła Maryę, ażeby ją zaprowadziła do innej jasnowidzącej, której młoda służąca znała adres i która się cieszyła pewnym rozgłosem w Saint-Cloud i w Neuilly.
Pani Aubin pozwoliła narzeczonej Magloira, ażeby towarzyszyła ociemniałej, która tym razem pozostawiła Martę w domu.
U panny Leonory — arcy-jasnowidzącej — poprostu wyzyskano biedną Weronikę i za jej dziesięć franków naopowiadano jej różne brednie.
Pomimo tego niepowodzenia, chciała się jeszcze widzieć z ostatnią, którą reklamowano na zabój w ogłoszeniu na czwartej stronie dzienników.
Znowu za dziesięć franków, jasnowidząca oświadczyła jej, że mordercą jest młody Włoch ośmnastoletni, który potem uciekł do Ameryki.
Zniecierpliwiona pani Sollier wyrzekła się ostatecznie wszelkich złudzeń co do pomocy ze strony jasnowidzących?
— O pomoc trzeba prosić Boga! — pomyślała. — Ja jednak nie tracę nadziei... Mordercy sami się wydadzą!
I niewidoma poprosiła Maryę, ażeby ją zaprowadziła do gabinetu pana Daniela Savanne.
Biedna kobieta przyznała się do ujemnego wyniku swych starań i oddała brelok sędziemu śledczemu, który jej powierzył.
Biedna pani Sollier — rzekł — widzisz, że miałem słuszność powątpiewać... Pozostaje nam tylko czekać... a więc czekajmy.


XVI.

Trzy tygodnie upłynęły od czasu wyjazdu Magloira do Pont d’Ain.
Dzielny mańkut uważał sobie za obowiązek pisać do Weroniki i Marta z sercem, przepełnionem radością, odczytała babce ten dobry list donoszący, że matce jego już nie grozi niebezpieczeństwo i że, dzięki Niebu, może się spodziewać jeszcze długich lat życia.
Zapowiadając blizki powrót — prosił usilnie Martę, swą wspólniczkę-pieszczoszkę, ażeby nie pozwoliła zapomnieć jego klienteli znanych melodyj katarynki i odbywała codzień małe wyprawy, doskonałe dla zdrowia i intratne dla ich kieszeni.
Dziecko, jak wiemy, pragnęło serdecznie słuchać rad Magloira, lecz na to potrzeba byłoby przyzwolenia babki.
Poprosiło o nie.
— Zrobimy, co zechcesz, moja dzieweczko — odpowiedziała pani Sollier
I pewnego pięknego dnia obiedwie wyruszyły w drogę, pchając katarynkę, która była na składzie w zajeździe matki Aubin.
Od pierwszego razu mała muzykantka mogła sobie powinszować wykonania tego projektu.
Klienci tak samo jak Magloira wypytywali niewidomą — z zajęciem jeszcze większem, jak łatwo zrozumieć — i dla tej biednej kobiety rannej, ofiary swego przywiązania, szeroko się otwierały zarówno wielkie jak i małe woreczki.
Było to w miesiącu marcu.
Słońce coraz lepiej dopiekało.
Pogoda bardzo łagodna, prawie ciepła, sprzyjała wędrówkom babki i jej wnuczki.
Marta pamiętała doskonale zwykłą drogę Magloira i nie zapomniała ani o jednym z przyjaznych domów.
Uszczęśliwiona powodzeniem wytrwale znosiła znużenie, a raczej nie odczuwała go wcale, a jednak, odkąd poddana została snowi magnetycznemu u doktora O’Briena, nerwowość jej jeszcze się bardziej wzmogła.
Od dwóch tygodni puszczona już została w ruch fabryka pod firmą: Robert Verniere i C-ia.
Mularze, cieśle, stolarze, ślusarze ustąpili miejsca robotnikom, prawie tym samym, co i dawniej, którzy wzięli się znów do pracy, przerwanej pożarem.
Klaudyusz Grivot mieszkał teraz w fabryce.
Kasa Zajmował domek, zbudowany właśnie w tem miejscu, gdzie niegdyś Ryszard Verniere miał mieszkanie i biura zajmowały parter, on zaś pierwsze piętro.
Główny majster, który obecnie stał się wybitną osobistością W fabryce, pomimo to stołował się nadal u pani Aubin, w oddzielnym gabinecie, zazwyczaj z kasyerem Prieurem.
Filip de Nayle przyłączał się nieraz do nich, zrana, kiedy nie wracał na śniadanie do Neuilly.
Młodzieniec miał zupełne zaufanie do Grivota, którego oceniał zasługi, jako mechanika i którego nie omieszkał pytać o rady przy sposobności.
Roboty szły szybko i, dzięki przyjęciu dodatkowo pięćdziesięciu ludzi, można się było spodziewać wydążenia z zaległemi obstalunkami, na których wykonanie uproszono o zwłokę.
Codzień napływały nowe zamówienia do firmy Roberta Verniere, której przyszłość zapowiadała się jak najlepiej.
Robert w fabryce zajął się też wielkim pomysłem wyrabiania nowego rodzaju kul, który spodziewał się oddać z korzyścią, na usługi ministeryum marynarki.
Pasierb, Filip de Nayle, z zapałem mu w tem dopomagał.
Wszystko więc szło wybornie i pani Verniere, szczęśliwa z tego, że mąż jej stał się poważnym pracownikiem, jakby już zapomniała o przeszłości, w której tak wielce cierpiała.
Nastał dzień 20-ty marca.
— W przeddzień, w niedzielę — wbrew zwyczajowi — pracowano w fabryce przez pół dnia, ażeby w ten sposób powetować czas, jaki miano stracić nazajutrz, w poniedziałek.
Poniedziałek miał być świętem dla wszystkich.
Robert wydawał bankiet dla całego swego personelu, celem uczczenia odbudowy fabryki brata i powrotu do robót.
Bankiet miał się odbyć u pani Aubin.
Rodzina Verniere miała na nim być obecną.
Aurelia i Alina, jakkolwiek jeszcze w grubej żałobie, nie mogły się od tego wymówić. Nie była to rzecz przyjemności, lecz obowiązek.
Robert zdołał nawet uprosić Daniela Savanne, Henryka i Matyldę, ażeby, pomimo świeżej i tak bolesnej straty, znajdowali się w liczbie biesiadników.
Godzina południowa oznaczona została na biesiadę.
U matki Aubin już dnia poprzedniego panował ruch ożywiony.
— Tyle osób!.. tyle osób na obiedzie!.. — mówiła Marya. — Gdzie my ich pomieścimy?
Postanowiono wreszcie, że połowa biesiadników pomieści się w wielkiej sali na dole, druga zaś na pierwszem piętrze, gdzie usunięte zostaną ruchome przeforsztowania oddzielnych gabinetów.
W poniedziałek zrana już wszystko było gotowe.
Chorągwie powiewały we wszystkich oknach hotelu matki Aubin.
Przed bankietem oprowadzić miano zaproszonych gości po nowych budynkach.
Przy bramie, wychodzącej na ulicę Hordoin, ofiarowywać miano bukiety damom. Najstarszy z robotników fabrycznych, stary Szymon, miał być specyalnie delegowany do podania kwiatów pannom Alinie Verniere i Matyldzie Savanne.
Dwie osoby miały mu być dodane: Weronika Sollier i Marta.
Niewidoma najprzód odmówiła.
Wejść znów do tej fabryki, gdzie spełnioną została zbrodnia, której była jedną z ofiar, to jej się wydawało po nad siły.
Znaglono ją jednak, ażeby się zgodziła; matka Aubin dała jej do zrozumienia, że nie może się uchylać i wreszcie uległa.
Była to prawdziwa uroczystość.
Mer z Saint-Quen, jego pomocnicy i kilka rodzin wiejskich, mieli brać udział w obchodzie, który stał się głośnym w całej okolicy.
O godzinie jedenastej cały personel fabryczny znajdował się już w fabryce, oczekując nowego pryncypała i jego gości.
O godzinie jedenastej minut pięć zabrzmiała pierwsza rakieta, potem druga.
Rakiety oznajmiały przybycie czterech powozów, które nadjechały na ulicę Hordoin, stanęły przy bramie i osoby zaczęły z nich wysiadać.
Tłum wydał okrzyk:
— Niech żyje pryncypał!
Robert szedł pierwszy, trochę blady, ale bliski tryumf rozniecał ogień w jego źrenicach.
Szedł sam.
Za nim postępował Filip de Nayle, prowadząc pod rękę Alinę Verniere, potem Daniel Savanne i Aurelia, Henryk i Matylda.
Oczekiwała ich delegacya robotników.
Stary Szymon, Weronika i Marta, która prowadziła babkę, odłączyli się od reszty robotników, trzymając bukiety w ręku.
Od czasu do spotkania u O’Briena, Robert nie widział niewidomej i jej wnuczki.
Drgnął mimowoli, zobaczywszy je w pierwszym szeregu tych, którzy go mieli przyjąć.
Szymon, który miał ustaloną opinię dobrego mówcy, wygłosił małą mówkę, przez siebie ułożoną, której główną zaletę stanowiło, że nie była długą.
W kilku słowach powitał panią Verniere i przyrzekał jej przywiązanie i życzliwość wszystkich.
Rozległy się oklaski i okrzyki:
— Niech żyje Szymon!..
Aurelia wzięła bukiet z rąk przedstawiciela robotników i podziękowała uprzejmie.
Ozwały się okrzyki:
Niech żyje pani Verniere!
Niech żyje pryncypałowa!
Wtedy mała Marta zbliżyła się, trzymając za rękę babkę, którą przy prowadziła przed córkę Ryszarda.
— Babciu! — wyrzekła — to jest panna Verniere.

Ociemniała drżała

Zdołała jednak powstrzymać jęki, cisnące się jej do gardła, i wyjąkała:
— Nikt bardziej nademnie nie podziela głębokiej boleści pani... nie zapomnę nigdy, że ten, którego opłakujemy, był najlepszym ze wszystkich ludzi, a dla mnie był najlepszym panem... Ofiarujemy ci, pani, te kwiaty przez pamięć dla niego...
Wszyscy płakali.
Mała Marta odezwała się i, zwracając do Matyldy Savanne, rzekła:
— Jesteśmy wszystkie w żałobie, ale obok zmartwienia Bóg daje trochę nadziei dla wszystkich... Pani jesteś córką tego, który stara się wykryć morderców i ukarać ich... Ofiarujemy ci ten bukiet, prosząc Boga, ażeby kierował tak pani ojcem, iżby ofiary zostały pomszczone!..
Słowa dziecka wywołały prawdziwy zapał.
— Tak! tak!.. niech będą pomszczone! — zawołał stary Szymon.
I tłum powtórzył:
— Niech będą pomszczone!.. tak!.. tak!.. niech będą pomszczone!
Robertowi i Klaudyuszowi pot wystąpił na czoła.
Przemówienia się skończyły, zwiedzać miano fabrykę.
Podczas drogi Henryk Savanne przyłączył się de pani Verniere, która nań skinęła.
— Mój drogi Henryku — rzekła do niego — pomówimy w ciągu dnia o tej biednej pani Sollier. Dotąd nie mogłam się nią zająć. Powinieneś ją zbadać poważnie i przekonać się, czy twoja wiedza nie mogłaby poradzić dla jej wyleczenia.
— Myślę o tem często kochana pani — odpowiedział młodzieniec. — Zobaczymy, czy to wyleczenie jest możebne. I byłbym to już uczynił, gdyby nie cios straszny, jaki mi zadała śmierć mego ukochanego ojca.
— O! tak, mój drogi Henryku! — wtrąciła Alina — uczyń nawet niemożebność, ażeby jej przywrócić wzrok!
— Ona widziała mordercę, ponieważ z nim walczyła — dodała pani Verniere. — Jeżeli odzyska wzrok, może będzie w stanie go poznać i wydać sprawiedliwości?..
— Bóg to pozwoli! — wyrzekł Filip de Nayle, który się znajdował przy matce.
—Wszystko, co będzie można, uczynię — odparł Henryk.
Zwiedzanie fabryki miało się ku końcowi i zbliżała się godzina biesiady.
Udano się do zakładu pani Aubin, wszyscy zasiedli przy zastawionych stołach.
Na dole rodzina Vernierów, Savannów. władze z Saint-Ouen i majstrowie fabryczni.
Na pierwszem piętrze Filip de Nayle zastępował ojczyma.
Podług życzenia Aliny, mała Marta i jej babka siedziały po prawej i lewej stronie Henryka Savanne.
Zaczął się bankiet.
Zbyt świeżemi były głębokie i bolesne wspomnienia, ażeby możliwe być mogło wielkie ożywienie... Robotnicy byli spokojni i pełni uszanowania, w braku zaś wesołości najszczersza serdeczność panowała w ciągu całej biesiady.


XVII.

Wśród tłumu ciekawych, którzy obecni byli korowodowi uczestników bankietu, nikt nie zauważył starca o długich białych włosach, twarzy bladej i oczach, zasłoniętych okularami, zlekka przyciemnionemi.
Na ramieniu starca opierała się młoda kobieta, lat dwudziestu do dwudziestu pięciu; woalka okrywała jej twarz, która jednak wydawała się i z po za woalki bardzo ładną.
Oboje ubrani byli z wielką prostotą, tak, ażeby nie zwracać na siebie uwagi.
Mieli minę zwykłych przechodniów, którzy napotkali niespodziewane widowisko i przyglądali się mu przez ciekawość.
Starzec i młoda kobieta zamienili kilka słów pocichu — zresztą nie narażali się na podsłuchiwania, gdyż wyrażali się w języku cudzoziemskim.
Gdy wszyscy weszli do matki Aubin, dwie te osobistości skierowały się ku restauracyi, przed którą ustawionych było kilka stolików, dzięki pięknej pogodzie.
Przechodzień z włosami białymi i okularami ciemnemi, posadził swą towarzyszkę przy jednym ze stolików, a sam zbliżył się do matki Aubin, która się ukazała na progu swego zakładu i rzucała bacznem okiem na zewnątrz, pozostawiwszy Maryi kierunek służby wewnętrznej, z którego się wywiązała jak najlepiej.
— Czy pan sobie czego życzy? — zapytała dzielna kobieta tego nieznanego gościa, który odpowiedział zrozumiale zupełnie, chociaż z wybitnym akcentem cudzoziemskim:
— Czy pani, pomimo tłumu, jaki masz u siebie dzisiaj, możesz nam służyć śniadaniem?
— I owszem, jeżeli tylko państwo zechcą jeść śniadanie na otwartem powietrzu, gdyż w domu niepodobna mi przyjąć państwa, wszystkie sale są zajęte...
— Pogoda tak piękna, że jeść możemy na dworze.
— Sama państwu nakryję i podam kartę.
Zamówione śniadanie przyniosła służąca.
— Proszę się nie śpieszyć — rzekł cudzoziemiec do pani Aubin — mamy czas.
I jadł śniadanie rzeczywiście bardzo powoli, zaledwie od czasu do czasu zamieniając kilka słów z towarzyszką.
Stół, przy którym siedzieli, znajdował się obok okna wielkiej sali na dole.
I starzec, nachylając się trochę, co czynił dosyć często, widział wszystko, co się działo w sali.
Na parterze, zarówno jak i na pierwszem piętrze, dobre wina zaczynały rozwiązywać języki, mówiono już głośniej, jakkolwiek o tyle, o ile pozwalały względy przyzwoitości.
Już miano podawać deser.
Natłoczenie gości czyniło w sali upał nieznośny.
Otworzono okna, dla dostępu powietrza.
Robert Verniere nie odpowiedział jeszcze delegacyi robotniczej, która go zrana powitała przy wejściu do fabryki i ofiarowała bukiety pani Verniere, Alinie i Matyldzie.
Teraz zabrał głos i w kilku zdaniach, które pokrył naturalnie sztucznem wzruszeniem, okazał swą wdzięczność za dowody szacunku i życzliwości, któremi go obdarzano.
Potem, niosąc do ust kieliszek, napełniony szampanem, nędznik ośmielił się zakończyć temi słowy:
— Na cześć niezatartej pamięci mego ukochanego i nigdy nieodżałowanego brata, Ryszarda Verniere!
— Na cześć pamięci naszego szanownego i nieodżałowanego pryncypała, Ryszarda Verniere! — odpowiedzieli robotnicy, poruszeni do głębi duszy.
Słyszał to starzec, który jadł śniadanie na dworze.
Dreszcz przebiegł mu po ciele.
Robert — być może sam przerażony. uczuł krew, napływającą mu do twarzy.
Podszedł do jednego z otwartych okien.
Pod tem właśnie oknem siedział starzec, który na jego widok pochylił głowę i wyrzekł po niemiecku, jakby się zwracał do swej towarzyszki:
— Jesteś pan bardzo mocny. Nie lękaj się niczego, ja czuwam... Za kilka dni wszystko się skończy, dziewczynka zniknie.
Robert poznał głos.
— O’Brien wyszeptał.
Magnetyzer, bo to był on, tak niepodobny do siebie w peruce białej i ciemnych okularach, położył palec na ustach i przybrał poprzednią postawę.
Bratobójca opuścił okno i znów usiadł na swem miejscu.


∗             ∗

Daniel Savanne, pragnąc wcześnie powrócić do siebie, powierzył Matyldę opiece pani Verniere i oddalił się po przemówieniu Roberta do robotników.
Odkąd się dowiedział nagle o śmierci brata, nie znając jeszcze szczegółów, które miał przynieść list zapowiedziany, spodziewany z dnia na dzień, stał się głęboko smutnym i posępnym, i sprawy, które miał powierzone, odczuwały nieco straszliwy cios, który w niego ugodził.
To śledztwo w sprawie potrójnej zbrodni w Saint-Ouen znajdowało się jeszcze na tym samym punkcie, co i w dzień, kiedy Weronika Sollier stawiła się w jego gabinecie i złożyła zeznanie w obecności Roberta Verniere, Klaudyusza Grivot i kasyera Prieura.
Napróżno inspektor policyjny Berthout w ruch wprawił swoich agentów, wciąż otrzymywano tylko ujemne rezultaty.
Coraz mniejsza była nadzieja wykrycia winowajców, i teraz liczono najwięcej na przypadek — tego tak dzielnego pomocnika policyi.
Robert i Klaudyusz zaczynali oddychać swobodniej. Gdyby mała Marta znikła, wszelkie niebezpieczeństwo, jak mniemali, byłoby zażegnane, gdyż obaj mieli przeświadczenie, że Weronika Sollier jest nieuleczalną, a więc bezsilną.
Powróćmy do Saint-Ouen, na bankiet.
W wielkiej sali restauracyjnej matki Aubin pito właśnie kawę, stojąc.
Gromadki utworzyły się dokoła Roberta, objaśniającego w sposób nader zrozumiały, jaki postęp chce zaprowadzić w odbudowanej fabryce.
Słuchano słów jego z głęboką uwagą, bo to, co mówił interesowało słuchaczów do wysokiego stopnia.
Pani Verniere skorzystała z tej chwili, ażeby się zbliżyć do Weroniki, z którą Henryk Savanne dość długo rozmawiał podczas obiadu, wypytując ją o operacyę, jaką przechodziła, o cierpienia, jakich doznawała jeszcze, starając się zapamiętać wszelkie odpowiedzi biednej kobiety, niezmiernie wzruszonej, gdy go słuchała, bo myślała:
— To brat Marty, ten obok mnie, który do mnie mówi, a ja jednak przysięgłam, że nie wyjawię nigdy tej tajemnicy!..
Jakże gorąco pragnęłaby módz mu powiedzieć:
— Marta jest pańską siostrą!
Alina zrozumiała cel Aurelii.
— Moja dobra Weroniko! — odezwała się do niewidomej ciotka — moja, pani Verniere, chciałaby pomówić z tobą chwilę...
—Jestem na usługi pani Verniere — odparła babka Marty.
— Tu, przy tylu osobach, trudno mi badać — zauważył Henryk — ale tam jest gabinet dość spory, w którym byłoby najlepiej...
I wskazał drzwi gabinetu.
— Chodźmy tam — rzekła pani Verniere.
I poszła wraz z Aliną, Matyldą, Weroniką, prowadzoną przez Martę, oraz z Henrykiem Savanne i Filipem de Nayle, który zamknął drzwi za nimi.
Robert, rozprawiając wśród gromadek słuchaczów, śledził okiem poruszenia żony.
Widząc ją, wychodzącą z ociemniałą, zaniepokoił się.
Czego mogła chcieć pani Verniere od Weroniki Sollier?
Co wyniknąć miało z rozmowy, widocznie przez nią wywołanej? Trzeba więc było być na baczności.
W gabinecie Alina posadziła ociemniałą, którą Marta trzymała za rękę.
— Moja dobra pani Sollier — rzekła do niej Aurelia — oddawna pragnęłam już pomówić z panią, o jej położeniu... Choroba, która panią zatrzymywała w szpitalu Św. Ludwika, opóźniła tę chwilę... Wiem, jak byłaś pani przywiązana do pana Ryszarda Verniere... Dowiodłaś tego, nadbiegłszy mu na pomoc i rzuciwszy się na jednego z morderców z odwagą, której padłaś ofiarą. Znam również wielkie zmartwienia, które przeszłaś dawniej... Jednasz pani dla siebie zarazem szacunek i współczucie... Moja droga synowica Alina, i ja, postanowiłyśmy spełnić nasz obowiązek, zapewniając pani możliwie znośny byt... Powiedz mi, co mamy uczynić, ażebyś pani była szczęśliwą...
— Jakaś pani dobra — wyszeptała niewidoma głosem drżącym — z całego serca dziękuję pani za jej troskliwość... Wdzięczność moja jest bez granic... ale ja nic nie potrzebuję...
— Nic? powtórzyła pani Verniere.
— Nic, pani.
— Jednak nie jesteś pani bogatą, a teraz nie możesz pracować... jesteś ociemniałą.
— Jestem ślepą szepnęła smutnie biedna kobieta ale to nie przeszkadza mi zarabiać na życie. Bóg postawił na mej drodze zacnego chłopca, który dopomógł mnie i mojej kochanej wnuczce i dał nam sposób do zarabiania na chleb powszedni... Więcej nam nie potrzeba.
— Moja dobra Weroniko — odezwała się Alina — to położenie może każdego dnia uledz zmianie... Zachoruj choć lekko, a nie będziesz mogła chodzić tak jak teraz od willi do willi z wnuczką, grając na katarynce... Ja i stryjenka nie możemy pozwolić na położenie tak niepewne... Nie powinnyśmy dopuścić, ażebyś żebrała na życie...
Marta się obruszyła.
— My nie żebrzemy, proszę pani — zawołała z zadziwiającą godnością. — Ja śpiewam, gdy babka gra na katarynce, płacą mi za moje piosenki. płacą mi za me kabaly, które daję w razie żądania...
Słowo żebrać również wstrząsnęło dreszczem i niewidomą.
Zapewne córka Ryszarda Verniere wymówiła je tonem życzliwym, ale upośledzeni życiem mają drażliwości, godne zresztą szacunku.
— Moja wnuczka ma słuszność i ja tak samo myślę jak i ona — dodała Weronika. — My nie żebrzemy i jesteśmy szczęśliwe z naszego bytu.
— Rozumiem cię, moja dobra pani Sollier — wtrąciła pani Verniere — powinnaś jednak pomyśleć o przyszłości, jeżeli nie dla siebie, to dla tego kochanego dziecka... Dajmy na to, odmawiasz dla siebie naszej pomocy, ale coby się stało z twoją małą Martą, gdyby jej ciebie zabrakło?
Niewidoma uczuła drżenie na tę myśl, która ją często trapiła.
Przycisnęła dziecko do piersi, szepcząc:
— O! moja pieszczoszko!.. moja droga pieszczoszko!
Pani Verniere ciągnęła dalej:
— Nie chcesz pani nam zawdzięczać nic, niech i tak będzie, lecz przez godne podziwu poświęcenie dla Ryszarda Verniere uczyniła z nas pani dłużników i w imieniu naszego ukochanego nieboszczyka prosimy panią o możność spłacenia naszego długu... Zacny człowiek z prawem sercem znalazł się przy pani, ażeby ci nieść pomoc i opiekę... Pozwól nam wziąć udział w jego dziele.. Pomyśl o Marcie, pozwól nam ją wychować, oddać na pensyę...
— Rozłączyć się z moją wnuczką, nigdy! — zawołała niewidoma.
— Nigdy! nigdy, pani! — powtórzyła Marta, otaczając ramionami szyję babki. — Rozłączyć się z nią!.. Ona by z tego umarła!.. Gdybym nie była z nią, ktoby ją tak kochał, jak ja kocham, ktoby do niej mówił, ktoby czuwał nad nią, prowadził ją, otaczał staraniem?.. Niech pani o tem nie myśli, nigdy, nigdy, nie opuszczę mojej babuni!..
Pani Verniere, Alina i Matylda zamieniły z sobą spojrzenia.
— Nie będziemy nalegały, wobec postanowienia pani odezwała się Aurelia a jednak chcemy być pani użytecznemi i jednocześnie dać pani możność pomszczenia tego, którego pani kochała i kogo my opłakujemy.
— O! to uczynicie panie! — wyrzekła gorąco Weronika. — I ja wszystko, co do tego potrzeba uczynić, uczynię, poddam się wszystkiemu.


XVIII.

Filip de Nayle, który dotąd milczał, teraz zabrał głos.
— Czy pani widziałaś mordercę? — zapytał.
— Tak, widziałam go... widziałam dobrze — odpowiedziała Weronika.
— I mogłabyś go pani poznać, gdybyś się wobec niego znalazła i gdyby dane ci było odzyskać wzrok?
— Tak, poznałabym go z pewnością, ale gdzie odnaleźć tego nędznika? Chyba ręka Boża przyprowadziłaby go do mnie, a Bóg chyba nie chce jego kary, ponieważ mnie uczynił ślepą... Miałam wskazówkę, którą uważałam za cenną... Spodziewałam się... i ta wskazówka stała się nieużyteczną...
— Wskazówka? — powtórzyła pani Verniere.
— Tak.
— Jaka wskazówka?
— Klejnocik, wyrwany mordercy, podczas gdy z nim walczyłam... Przedmiot ten, oddany przezemnie sędziemu śledczemu, nie wydał mu się dostatecznym do wykrycia winowajcy... Ślepa jestem... niestety, ślepa! Gdyby cudem oczy mi zostały powrócone, poświęciłabym moje życie, moje całe życie, na poszukiwanie mordercy! Oto jedyne dobrodziejstwo, jakie przyjęłabym od państwa, wzrok... Ale państwo nie możecie mi go przywrócić...
— Kto wie? — wtrącił Henryk Savanne.
Słysząc, poznając głos młodzieńca, Weronika zwróciła się ku niemu.
— Jakim sposobem? — zapytała.
Henryk ciągnął dalej:
— A gdybym ja spróbował przywrócić pani ten wzrok, który byłby dla pani szczęściem, światłem dla sprawiedliwości, wreszcie zemstą!..
— Niestety to niemożebne — wyrzekła niewidoma z przygnębieniem.
— Kto pani to powiedział?
— Doktór Sermet tak twierdził... że operacya, jakaby została przedsięwziętą dla zdjęcia zasłony z oczu moich, sprowadziłaby prawie z pewnością nie światło, ale śmierć.
— Śmierć! — powtórzyły ze zgrozą Alina, Matylda i pani Verniere.
— A potem i kto inny mi to powiedział — ciągnęła dalej Weronika, zwieszając smutnie głowę na piersi.
— A inni wciąż pani twierdzić będą — odparł żywo Henryk Savanne — że, jakkolwiek operacya będzie ciężka, nie narazi życia pani na niebezpieczeństwo...
— Ci możeby się mylili?
— Czy chcesz, pani, pozwolić mi, ażebym zbadał twoje oczy.
— I owszem, panie.
— Usiądź tak, pani — rzekł młodzieniec, prowadząc Weronikę do krzesełka przy oknie — i pochyl głowę w tył.
— Czy tak dobrze?
— Dobrze. Niech się pani nie porusza.
Henryk zwolna podniósł powieki niewidomej i przez kilka sekund przyglądał się źrenicom.
W miarę tego badania, czoło mu się zmarszczyło, a po skończeniu nie wyrzekł ani słowa.
— A widzi pan — wyjąkała pani Sollier. — Milczy pan, nie śmiąc spróbować wyleczenia.
Henryk milczał.
To wahanie wydało się wszystkim złowróżbnem.
Aurelia, Alina i Matylda, ucałowawszy Martę i uścisnąwszy rękę Weroniki, opuściły gabinet, a za nimi obaj młodzieńcy.
Pani Verniere ujęła Henryka pod ramię.
— Co trzeba wnosić z pańskiego milczenia? — zapytała go. — Czy nie podobna przywrócić ci wzroku tej biednej kobiecie?
— Niepodobna? Tego nie mówię, pani — odpowiedział. — Ale nie mogę jeszcze wydać opinii. Zobaczę się z doktorem Sermet i poproszę go o pokazanie mi protokółu, który zapewne sporządził o jej operacyi. Będę badał... Będę się zastanawiał... Ale się bardzo lękam...
Henryk zamilkł.
Nie śmiał wyrazić całkowitej myśli.
— Czego? — spytała Aurelia.
— Powiedz prawdę, mój przyjacielu — dodał Filip.
— Boję się, ażebym nie był muszony przyjść do tego przekonania, jak i doktór Sermet, że operacya mogłaby się stać śmiertelną.
— Ale pan jej nie opuści, nieprawdaż, panie Savanne? — spytała pani Verniere. — Spróbujesz pan nawet niepodobieństwa...
— O! nie opuszczę, i przysięgam, że uczynię wszystko, co tylko będzie możliwe.
W tejże chwili zbliżył się do nich Robert.
— Spiski jakieś? — odezwał się ze śmiechem — czy mowa o polityce?
Aurelia odpowiedziała,
— Mówiliśmy o tej biednej kobiecie Weronice Sollier.
— A!..
— Uczyniliśmy wszystko, co zależało od nas, ażeby ją zdecydować do przyjęcia naszej pomocy, pensyi, któraby jej pozwoliła żyć spokojnie i wychowywać wnuczkę.
— I odmówiła?
— Tak — odrzekła Alina i dodała: — Nieszczęśliwie wymówiłam słowo, które wszystko popsuło i którego głęboko żałuję.
— Nie możecie jej zmusić do przyjęcia dobrodziejstwa pomimo jej woli — podchwycił Robert.
— Zapewne, lecz pomimo to naszym obowiązkiem jest starać się o uczynienie jej życia mniej przykrego, mniej bolesnego.
— W jaki sposób, skoro odmawia waszej pomocy?
— Istnieje inny sposób...
— Jaki?
— Starać się o przywrócenie jej wzroku.
Robert z trudnością wielką pokrył słabość, ogarniającą go raptownie?
— A! — wyrzekł — przywrócić jej wzrok...
Teraz wtrącił się Filip de Nayle.
— A gdyby usiłowanie powiodło się — rzekł — ja pierwszy prosiłbym o przywrócenie jej miejsca, które miała w fabryce przed nocą zbrodni.
— Ale wyleczenie jest niemożliwe — odparł Robert. — Pan Daniel Savanne powiedział nam, jaka jest pod tym względem opinia doktora Sermet. Któżby się więc ośmielił na próbę, zgóry skazaną na niepowodzenie?
— Mój przyjaciel Henryk — odpowiedział Filip.
— Pan, panie Savanne? — spytał Robert, zwracając się do młodzieńca.
— Tak, panie, lecz dopiero wtedy, gdy nabiorę zupełnego przeświadczenia, że operacya nie zagrozi żadnem niebezpieczeństwem życiu tej biednej kobiety...
— A gdyby pańskie przeświadczenie oparte zostało na pomyłce, zawsze możliwej? — podchwycił żywo bratobójca — jaki żal i wyrzut sumienia miałby pan wówczas!.. Czyż nie lepiej byłoby pozostawić Weronikę w niepewności... Odmówiła pomocy, którą jej proponowaliście, ale cóż łatwiejszego nad dopomaganie jej bez jej wiedzy, bez urażenia jej miłości własnej, zbyt drażliwej... o tem pomówimy jeszcze... Teraz już jest późno, ten dzień znużył mnie bardzo i chcę powrócić do Neuilly...
Wkrótce potem Robert, nowy dyrektor fabryki pod firmą: Robert Verniere i C-ia, wsiadł do powozu ze swą rodziną i opuścił Saint-Ouen wśród powtarzających się okrzyków: Niech żyje pryncypał!
Weronika i Marta pozostały same w gabinecie, dokąd Aurelia je zaprowadziła dla pomówienia z ociemniałą o zapewnieniu jej przyszłości.
Pochłonięta wspomnieniami świeżej sceny, pani Sollier pozostawała w milczeniu, z głową, zwieszoną na piersi. Grube łzy spadały z oczu, pozbawionych wzroku.
Dziecko zobaczyło te łzy.
— Babciu, babciu! — zapytała, całując Weronikę ― dlaczego płaczesz?.. Czy żałujesz, żeś odmówiła pomocy, jaką ci ofiarowywano, a której nie potrzebujemy, gdyż wystarcza nam opieka naszego dobrego przyjaciela Magloira?
— Myślę o tobie, pieszczoszko — odpowiedziała niewidoma. — Młodziutka jesteś, masz przed sobą długie lata, a ja już na schyłku życia... Może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy przyjęły to, co nam proponowano...
Marta odparła żywo:
— Ja, babciu, nie chcę dla siebie nic... Bozia nie odmawia nigdy chleba powszedniego tym, którzy pracują, ażeby go zarobić... Przyjąć cośkolwiek byłoby to wyrządzić krzywdę Magloirowi, który nam pierwszy dopomógł! To tak byłoby, babciu, jak gdybyśmy powiedzieć mu miały: Już nie mamy do ciebie zaufania! To jakaż byłaby z naszej strony niewdzięczność... Dobrze zrobiłaś, babciu, żeś odmówiła... Z katarynką naszego przyjaciela, gdy ci wyrobi medal, to jest pozwolenie, na granie przed domami, nic nam nie zabraknie. Ja będę rosła, będę coraz silniejszą i ty będziesz żyła coraz lepiej... Nie... nie... nie potrzebujemy pomocy tych ludzi... Zdaje mi się, że oni są dobrzy i że pragną dla nas dobra i czuję dla nich dużo wdzięczności, ale jednego tylko z nich kocham...
— Kogo, pieszczoszko? — zapytała Weronika.
— Pana Henryka Savanne.
Ociemniała drgnęła.
Dziecko ciągnęło dalej:
— Widzisz, babciu, jego pokochałam. Jego spojrzenie i wzrok są tak łagodne, że idą mi do serca... i on może ci wzrok przywrócić... Nie potrafiłabym ci wytłomaczyć, bo ja sama sobie nie tłomaczę, ale mam zaufanie do niego... zdaje mi się, że to jemu, tylko jemu będziesz zawdzięczała, że kiedyś będziesz mogła patrzeć na mnie oczyma, które mnie widzieć będą!...
— Ona kocha swego brata... — pomyślała Weronika. — Kocha go instynktownie, ani się domyślając, jakie ich z sobą łączą blizkie węzły. Bóg nas nie opuścił zupełnie. Może ona ma słuszność... Może panu Henrykowi Savanne będę wzrok zawdzięczała.
Weronika i Marta powróciły do sali restauracyjnej, która, po odjeździe rodziny Vernierów, znów się zapełniła gośćmi.
Robotnicy obchodzili dalej uroczystość, pijąc. Wesołość, powściągana dotąd obecnością osób urzędowych, stawała się swobodną.
Śmiano, się, zaczynano śpiewać.
Stół pośrodku został już usunięty.
— Szkoda, że pryncypał nie zamówił orkiestry — odezwała się młoda żona jednego z mechaników fabrycznych. — Bylibyśmy potańczyli trochę...
— Nie mógł tego zrobić odparł jeden z robotników — zanadto świeża jest śmierć jego brata.
— Ale my i tak moglibyśmy potańczyć — zauważył Vide-Gousset, który przypadkiem nie był jeszcze pijany.
Na myśl o tańcu, serca żywiej zabiły.
— Tak, tak... — odezwało się kilka głosów — potańczymy.
— Bez muzyki! zawołał stary Szymon.
— Będzie muzyka, jeśli zechcecie — podchwycił Vide-Gousset.
— A to jaka?
— Pani Weronika i Marta niech tylko zagrają na katarynce, a zaraz będziemy mieli kontredanse, walce, polki, czego dusza zapragnie!
— Doskonała myśl! doskonała.
Kobiety otoczyły niewidomą, prosiły ją, błagały.
— Babcia jest bardzo zmęczona, moi dobrzy przyjaciele — odpowiedziała Marta. — Potrzebuje odpoczynku i snu, ażebyśmy mogły jutro zrana wcześnie wyruszyć na wędrówkę.
— A! gdyby tu był Magloire! — zawołała Marya.
Na te słowa żalu, wyrażone tak naiwnie i gorąco, odpowiedział głos dźwięczny i wesoły:
— Potrzeba Magloira! To jest Magloire!
I mańkut, torując sobie przejście wśród gromadek, stanął na środku wielkiej sali.
Okrzyk, pełen zapału, przywitał jego przybycie.
Marta, krzyknąwszy z radości, rzuciła się ku niemu, a Weronika wyciągnęła ręce.
Magloire najpierw ku niej pobiegł.
— Jestem, jestem, babciu! — rzekł, tuląc ją do serca z uniesieniem — i jestem szczęśliwy z dobremi nowinami... Mama Magloira miewa się jaknajlepiej, a nawet już całkiem silna, a ja wracam, ażeby was już nie opuścić... Ucałuj mnie i ty, dzieweczko... i ty także, Maryo...
I jedyną ręką kolejno obejmował wszystkie wymienione i całował.
Zewsząd wyciągały się ręce, dla powitania dawnego żołnierza marynarki, którego wszyscy lubili.


XIX.

— A więc to jakiś bal? — zapytał, uścisnąwszy ręce wszystkim, w tej liczbie i Vide-Goussetowi.
W kilku słowach pani Aubin obeznała go ze wszystkiem, co się działo.
— A pana nie było, więc nie mogliśmy tańczyć — wtrąciła Marya.
— Potańczymy w dniu naszego ślubu — odparł Magloire z twarzą rozpromienioną — w dniu, kiedy będziemy właścicielami restauracyi pani Aubin i kiedy zafunduję przyjacielowi Vide-Gousset słynną bibę...
— Jaką bibę? — zapytał pijak.
— A te bibę, którą ci przyrzekłem, jeżeli wygram główny los na bilet loteryjny, któryś mi odstąpił...
— A! do licha! — zawołał robotnik, któremu te kilka słów odświeżyło pamięć. — Czy to już było ciągnienie?
— Właśnie dziś zrana...
— A mój numer... nie przypominam już sobie numeru mego biletu... Ale to nic nie szkodzi... no, czy padła na niego wygrana?
— Główna wygrana 50,000 tysięcy franków, tak, mój stary!..
— A to już takie moje szczęście! — jęknął Vide-Gousset, wychylając duszkiem wielką szklankę wina.
— A pamiętasz o naszych warunkach?
— Jeszczeby! Za kogo mnie masz... Co rzekło się, to się rzekło. Ale winieneś mi wielką bibę, jak powiedziałeś...
— I czy to naprawdę? — spytała pani Aubin — czy to tylko żarty?
— Najzupełniejsza prawda! słowo honoru!
— Zkądże się dowiedziałeś o tem, tak prędko?
— To cała historja. Wysiadłem z pociągu, przybyłego z Pont-d’Aim i spokojnie czekałem na omnibus z Bastylii do Saint-Ouen, gdy słyszę, jak krzyczy jakiś roznosiciel na zabój: Tabelka dokładna wygranych na loteryi Schronienia sierot, wiele wygranych, numer 5039 wygrał wielki los 50,000 tysięcy franków. Dziesięć centymów. Gdym usłyszał roznosiciela, jakby błyskawica oświetliła mój umysł.
Kroćset tysięcy!.. powiedziałem sobie, ale to numer zupełnie podobny do mego, do tego biletu, który mi odstąpił ten wiecznie spragniony Vide-Gousset. Biegnę do roznosiciela, płacę mu, wyrywam tabelkę i patrzę, 5039! To mi coraz bardziej przypomina podobieństwo mego numeru, ale może się mylę...
Chwytam więc dorożkę... każę się wieźć, co koń wyskoczy do Saint-Ouen. Przyjeżdżam, wbiegam do mieszkania... otwieram szkatułkę... wyciągam bilet!.. Jakże mi serce biło... Przecieram sobie oczy... tak... tak... To mój numer 5039. Tak, główna wygrana!. Sądzicie państwo, że się już uspokoiłem? Gdzietam! jadę do urzędu loteryi. Tylko co miano biuro zamknąć! Odtrącam woźnego i zapytuję urzędnika:
— Czy numer 5039 wygrał główny los?
— Tak. Czy pan go ma?
— A tak!
Pokazuję.
Kłaniają mi się.
Pojmujecie, ktoś, co wygrywa, to zaraz wielki pan!
— Winszuję! — odzywa się urzędnik.
— Czy mogę dostać pieniążki?
— Dziś nie, ale jutro!
— Jutro? Szkoda.
Biorę znów dorożkę. Walę do Saint-Ouen i oto jestem, ażeby wam powiedzieć: Mamo Aubin! kupuję twój zakład! Ženię się z Maryą za trzy tygodnie... mama Weronika i Marta nie opuszczą nas wcale.
— Brawo! Brawo! Magloire!
Wszyscy się do niego cisnęli... Winszowano mu z dobrego serca.
— A więc skoro jesteś, poczciwy Magloire, to nam zagrasz do tańca — rzekła młoda kobieta, która, pierwsza odezwawszy się o tańcu, nie wyrzekła się swego projektu.
— Ależ ja jeszcze nie jadłem obiadu — odparł mańkut.
— Będziesz jadł, gdy my będziemy tańczyli!
— To byłoby dla mnie trochę za trudno!
Od powrotu Magloira, pani Sollier znacznie się ożywiła.
Nie czuła już znużenia.
— Moja Marteczko — odezwała się — poproś Marye, ażeby przyniosła katarynkę naszego przyjaciela... Położymy się trochę później, a uczcimy powrót Magloira, grając do tańca tym wszystkim dzielnym ludziom.
Okrzyk powszechnej radości powitał te słowa.
Marya z Martą sprowadziły katarynkę do wielkiej sali, poczem Weronika kręcąc korbą, zagrała hucznego kontredansa.
Podczas gdy Magloire jadł obiad z potężnym apetytem, tańce szły raźno i dopiero o północy rozeszli się zmęczeni tancerze.
W sali pozostała tylko Weronika z wnuczką, pani Aubin, mańkut i Marya.
— Mamy z sobą trochę do pomówienia — odezwał się Magloire.
I zaczął w te słowa:
— Oznajmiłem ci więc, moja dobra mamo Aubin, i powtarzam, że jutro dostanę 50,000 franków... Czy zawsze gotowa jesteś ustąpić mi swój zakład za cenę, jaką oznaczyłaś?
— Słowa danego nia cofa się, mój chłopcze! — odparła dzielna kobieta — kiedy tylko zechcesz.

1 — To załatwimy interes jak najprędzej, chyba że...
Magloire przerwał sobie.
— Chyba że? — zapytała pani Aubin.
— Chyba że Marya nie zechce za trzy tygodnie zostać ślubną małżonką Jakóba Magloira, tu obecnego...
— Jakiś ty głupi! — odpowiedziała młoda dziewczyna, czerwieniąc się, jak piwonia, i podając rękę kataryniarzowi — przecież pani powiedziała: słowa danego ni cofa się!..
Mańkut ucałował swą narzeczonę.
— Dziękuję! — zawołał — i moja stara matka będzie na ślubie!.. To się dopiero ucieszy!
— Czy z nami będzie mieszkała?
— Nie. Nie mogłaby się wyrzec swych przyzwyczajeń i swego dworku.
I, ujmując narzeczoną za rękę Magloire, dodał:
— Tu będziemy mieli inną matkę do pielęgnowania i małą wnuczkę, nad którą czuwać będziemy... Kiedy Marta dorośnie, będzie ci dopomagała i stanie się twoją prawą ręką w domu, jaką ty byłaś u pani Aubin...
— Nie, Magloire — rzekła nagle Weronika — ani ja, ani Marta, nie zgodzimy się być ci ciężarem!.. Ja odmawiam!
— Tylko proszę mi nie gadać takich rzeczy! — odparł mańkut tonem wyrzutu.
— Ja muszę mówić te rzeczy, Magloire — podchwyciła pani Sollier. — Podczas twej nieobecności wnuczka i ja robiłyśmy, coś nam doradzał przed wyjazdem... Z katarynką odbywałyśmy wędrówki... Dochody miałyśmy takie, że nietylko starczyło na życie, ale można było jesz cze odłożyć. Ja potrzebuję ruchu i świeżego powietrza... Gdybyś nam zechciał zostawić swą katarynkę, żebyśmy dalej pracowały, z którą nam się tak dobrze wiodło... W zimie Marta pójdzie do szkoły i powetuje na naukę czas, podczas lata stracony. Ja jestem spokojną teraz, bo wiem, że gdybym umarła, wybyście jej nie opuścili... Ale tymczasem zostawcie nam swobodę, czego pragnę...
— Ha! skoro tak, to ja nie nalegam 159 odparł Magloire ― — bo zawsze będziecie przy nas, na oczach naszych i przy naszym stole. Jutro pójdę do mera, ażeby wyrobić dla pani medal na granie.
Marta skoczyła znów mańkutowi na szyję. Weronika podziękowała mu serdecznie.
Czas był już wielki udania się na spoczynek...
Rozstano się, mówiąc sobie: Do jutra.


∗             ∗

W chwili, gdy wszystko zdawało się obiecywać Robertowi Verniere bezkarność, nędznik nie był jeszcze spokojnym i czuł się jakby wciąż zagrożonym.
Henryk Savanne — o czem nie wątpił spróbuje przywrócić wzrok Weronice Sollier, a gdyby zdołał tego dokonać (na tym świecie nie ma nic niemożebnego), Filip de Nayle będzie nalegał, ażeby biedna kobieta odzyskała dawne miejsce odźwiernej w fabryce.
Teraz już go nie zajmował klejnocik, pozostawiony w ręku niewidomej.
Daniel Savanne oświadczył był, że ten klejnocik nie może go naprowadzić na żaden ślad.
Teraz nie przestraszał go już podwójny wzrok małej Marty.
Doktór O’Brien, rozłakomiony obietnicą stu tysięcy franków, postara się, ażeby znikła.
Dozór, którego był przedmiotem ze strony Niemiec, również pozostawiał go bardzo spokojnym.
Dzięki magnetyzerowi, gdyby go zaczepiono, mógłby się bronić i walczyć równą bronią.
Teraz jego nieprzyjacielem był Henryk Savanne.
On to mógł zgubić go, uzdrawiając niewidomą.
Wprawdzie O’Brien a przed nim doktór Sermet oświadczyli, że przedsięwzięcie operacyi równałoby się wydaniu wyroku śmierci na Weronikę.
Lecz wiedza również jak sprawiedliwość nie jest nieomylną.
Słowem Robert powiedział sobie, że tu jest słabsza strona jego pancerza i że skutkiem tego musi się uważać za dostępnego dla ran.
Noc przepędził bezsennie, starając się obmyśleć środki, jak mógłby zdruzgotać broń, mogącą go ugodzić, jak sparaliżować rękę, mogącą mu cios zadać.
Był sposób — o tem już nieraz myślał: — Sposób był, ale bardzo gwałtowny..
Trzeba byłoby raz na zawsze zgładzić babkę, gdy jednocześnie zniknęłoby i dziecko.
Ale kto by mógł tego dokonać?
O’Brien rzeczywiście; z wielkiego serca, pod warunkiem zdwojenia przyrzeczonej nagrody.
O! sumę tę onby chętnie podwoił bez wahania, byleby sobie zapewnić bezpieczeństwo. Czyż nie miał kasy oddzielnej, jemu tylko, wiadomej, obficie zaopatrzonej w pieniądze, skradzione bratu?
Po za tem życie wydawało mu się pięknem, znajdował się na czele wspaniałego przedsiębiorstwa, otaczał go powszechny szacunek iw przyszłości nie groziło mu rusztowanie.


XX.

Robert Verniere postanowił niezwłocznie zobaczyć się z O’Brienem, który poprzedniego wieczora powiedział mu: „Ja czuwam!“ i nakłonić go do spełnienia podwójnej zbrodni za podwójną cenę.
O godzinie dziesiątej zrana opuścił willę Neuilly, gdzie wszyscy spali jeszcze po znużeniu całodziennem.
Pieszo udał się do alei Wielkiej Armii, wziął powóz i podał adres magnetyzera. Kiedy powóz zatrzymał się przy ulicy Zwycięztwa, naprzeciw mieszkania O’Briena, Robert sam się zapytał, czy nie śni.
Szerokie tablice marmurowe, z napisami Instytutu magnetycznego znikły.
Natomiast nad drzwiami widniał duży afisz z ogromnemi literami:

DOM DO WYNAJĘCIA
w całości lub w części.

Co to znaczyło?
Robert wysiadł szybko z dorożki i zadzwonił.
Drzwi się otworzyły. Jakiś człowiek ukazał się na progu.
— Czy jest doktór O’Brien? — zapytał przybysz.
— Już tu nie mieszka — odpowiedział ów człowiek.
— A odkąd? Od kilku dni.
— Gdzie doktór znajduje się obecnie?
— Zagranicą.
— To niemożebne! — zawołał Robert Verniere, który w przeddzień widział amerykanina w Saint-Ouen.
— A jednak tak jest. Pan O’Brien sprzedał swe ruchomości handlarzowi, który wszystko zabrał nazajutrz, odprawił służbę i wyjechał z rzeczami i swą jasnowidzącą. Słyszałem, jak mówił do woźnicy: Na kolej Północną. Ale koleją Północną można wyjechać w różne strony.
Widocznie odźwierny nic więcej nie wiedział; zbyteczne było więc wypytać go dłużej.
Robert wstąpił na śniadanie do restauracyi na bulwarze.
Podczas śniadania mówił do siebie:
— To tylko udany wyjazd, przeznaczony do odwrócenia uwagi, w chwili prawdziwego wyjazdu... Wczoraj w Saint-Ouen O’Brien był przebrany! Przygotowuje wykradzenie małej Marty i ukrywa się w oczekiwaniu godziny odpowiedniej, dla wykonania tego projektu. Jednakże powinien był mnie uprzedzić a przynajmniej powiedzieć wczoraj, gdzie się z nim mogę zobaczyć. Cóż ja teraz uczynię? Czy mam czekać, aż się zgłosi do mnie po pieniądze, które mu obiecałem. A gdyby się opóźnił? gdyby przedtem Henryk Savanne spróbował operacyi, która ma przywrócić wzrok Weronice, gdyby mu się powiodło?... na samą myśl o tem, czuję dreszcze.
Zjadł śniadanie prędko i udał się do Saint-Ouen, chcąc czemprędzej znaleźć się w fabryce i zwierzyć się z obaw swych Klaudyuszowi Grivot, któremu oznajmił już o projektowanem porwaniu Marty.
O’Brien zatrzymał się rzeczywiście, ale nie w Paryżu. Odkąd przyszła mu myśl wykradzenia dziecka, które miało się w ręku jego stać teraz kopalnią złota, powiedział sobie, że powinien otoczyć się taką tajemnicą, że nawet cień podejrzeń nie może do niego dojść.
Należało więc udawać niezwłoczny wyjazd i zniknąć, ale oddalić się, tak, żeby mógł czuwać wciąż nad Martą i jej babką, i wybrać stosowną chwilę, dla wykradzenia, bez wszelkiego niebezpieczeństwa.
Pozostać w Paryżu nawet chwilowo nie chciał.
Chodziło o wyszukanie jakiego zakątka, gdzie mógłby po wykradzeniu ukryć dziewczynkę, aż do czasu wyjazdu.
Amerykanin znał dobrze okolice Paryża i różne ustronia, gdzie mógłby przebywać wraz z Ewą Mariani, bez zwrócenia uwagi.
Spodziewał się, że takie miejsce będzie dobre w parku Saint-Maur.
Udał się tam, przybrawszy powierzchowność zamożnego mieszczanina paryskiego i zaszedłszy do biura wynajmu lokali, znalazł odrazu pomieszczenie, jakiego pragnął.
Wskazano mu niewielki domek, położony przy alei, mało uczęszczanej, alei Jaskółczej, pośród dość gęstych zarośli.
Wysoki parkan otaczał dość obszerny ogród.
Domek umeblowany był bardzo skromnie, ogród był zapuszczony, lecz mało to obchodziło O’Briena, który spodziewał się tu zamieszkać bardzo niedługo. Wynajmowano jednak domek ten tylko całorocznie.
Komorne, płatne za pół roku zgóry, wynosiło tysiąc dwieście franków.
— Wynajmuję — rzekł O’Brien — bylebym mógł się niezwłocznie tu sprowadzić.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział właściciel biura wynajmu.
W godzinę później magnetyzer podpisał kontrakt wynajmu pod nazwiskiem Nelsona, zapłacił sześćset franków za pół roku i otrzymał klucze od domku, który, jak opiewała tablica blaszana, przybita obok bramy, nazywał się willą Kasztanową.
Rzeczywiście cztery wielkie kasztany rosły po za bramą i rzucały potężny cień.
Wkrótce potem amerykanin sprowadził się tu z Ewą Mariani.
Jedli śniadania i obiady po za domem, to w Paryżu, to w Champigny, najczęściej zaś w Saint-Ouen, dokąd przybywali, przebrani nie do poznania i gdzie przepędzali część dnia, ażeby szpiegować niewidomą i jej wnuczkę.
Od kilku już dni O’Brien kilka razy śledził Weronikę i Martę na ich wycieczkach, szukając odpowiedniej chwili do wykonania swego planu.
Wiedział dobrze, iż nie jest to rzeczą łatwą.
Zmieniając bezustanie przebrania, nie lękał się, aby go poznała dziewczynka. Zresztą starannie unikał jej wzroku.
Pewnego poranku, gdy miał udać się na kolej, ażeby pojechać do Saint-Ouen, dla prowadzenia spostrzeżeń w dalszym ciągu, ździwiony był, spotykając panią Sollier i Martę, które wysiadły z pociągu, przybyłego z Paryża i pchały przed sobą katarynkę Magloira.
— Jakto — rzekł do siebie — widziałem je wczoraj w Vincennes... Widocznie nocowały gdzieś w drodze?.. O! jeżeli co wieczór nie wracają do Saint-Ouen, to od dziś będę na nogach.
Naturalnie zmienił projekt podróży i zamiast kupić bilet w kasie kolejowej, jak zamierzał, podążył za babką i dzieckiem.
Przy bramie Białej zatoczyły katarynkę na podwórze małej restauracyi, dokąd weszły.
O’Brien podążył za nimi do zakładu i wszedł innemi drzwiami w chwili, gdy Marta sadzała Weronikę przy stole.
Za bufetem stała młoda kobieta.
— A! — rzekła, widząc nowo przybyłe ― to dziś wasza kolej na wybrzeże Marny.
— Tak odpowiedziała Marta — chodzimy tu co sobotę
— Czy przenocujecie tutaj dziś?
— Nie, nocowałyśmy w Vincennes... Wieczorem powrócimy do Saint-Ouen. Może nam pani dać śniadanie?
— Dobrze, moje dziecko, może zimnej cielęciny?
Czy chcesz, babciu, zimnej cielęciny, z serem, chlebem i winem.
— Dobrze, moja pieszczoszko, będziemy miały śniadanie, jak królowe...
— Zaraz podam — odrzekła młoda kobieta, odchodząc od bufetu.
O’Brien usiadł przy stoliku, niedaleko od niewidomej i Marty.
Ta spojrzała nań, lecz niczem nie przypominał magnetyzera, którego zresztą raz jeden tylko widziała.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała go młoda kobieta.
O’Brien, zmieniwszy głos tak, jak zmieniał powierzchowność, odpowiedział z wyraźnym akcentem angielskim:
— Kieliszek koniaku.
Restauratorka przyniosła mu żądany koniak, podczas gdy służąca stawiała nakrycie dla pani Sollier i dziecka, które potem usługiwać zaczęło babce.
Niewidoma jadła powoli, lecz dosyć zręcznie; nabrała już wprawy.
Amerykanin przyglądał się Marcie z zachwytem.
— Co za organizacya!.. — mówił do siebie — co za inteligencya!..
Połknął łyk alkoholu, postawionego przed nim, i nie mógł się powstrzymać od strasznego skrzywienia.
Zakrztusił się, potem, zwracając się do Marty, rzekł z podwójnem brzmieniem gardłowem i akcentem angielskim.
— Jakto, moja panienko, mieszkacie w Saint-Ouen?
— Tak, panie.
— I przychodzicie tutaj, ażeby zarabiać graniem i śpiewaniem?
Teraz odpowiedziała Weronika:
— Trzeba, mój panie... Wszędzie postępują z nami bardzo szlachetnie, ale nie możemy zawsze nadużywać dobroci tych samych ludzi. Tutaj jednak nie przybywamy wprost z Saint-Ouen... Kiedy zapuścimy się tak daleko, nocujemy w drodze tu i owdzie. To zależy od pracy w ciągu dnia.
— Ale tak dalekich wędrówek nie odbywa pani często?..
Raz na tydzień... Zgóry układamy sobie plan podróży...
— Przypuszczam, że nie idziecie pieszo z Saint-Ouen.
— O! nie, panie — odpowiedziała Marta. — Babcia byłaby zanadto zmęczona a może i ja... Wsiadamy na kolej... katarynkę wstawiamy do brankardu... i wysiadamy w tych stronach, gdzie chcemy dać się słyszeć.
— Dziś mamy sobotę podchwycił O’Brien — więc za tydzień tu znowu będziecie?..
— Niezawodnie — rzekła niewidoma — chyba że coś nieprzewidzianego nam przeszkodzi — dodała.
— A kiedy przepędzacie panie noc w Parc-Saint-Maure, to w tym domu nocujecie?
— Tak, panie... tutaj mamy dobrze...
— I nie biorą od nas drogo — wtrąciła Marta ze śmiechem.
Amerykanin wiedział już dość.
Co tydzień pani Sollier bywała z wnuczką w Parc-Saint-Maure, który przebiegały we wszystkich kierunkach od domu do domu.
To, jak myślał, powinno mu było znacznie ułatwić wykonanie planu.


XXI.

O’Brien niepostrzeżenie wylał resztki ohydnego koniaku na podłogę, potem wyjąwszy luidora z kieszeni i trzymając go w palcach, zbliżył się do Marty i pokazał go jej, podsuwając wprost przed oczy.
Dziecko, na widok błyszczącego metalu, wyraźnie zadrżało nerwowo, i spojrzenie jego utkwiło się w tarczy złotej, od której jakby nie mogło się oderwać.
Magnetyzer miał uśmiech na ustach.
Doświadczenie, którego spróbował, udało się zupełnie.
Marta była w wysokim stopniu wrażliwa na magnetyzowanie.
— To dla twej babci, moja pieszczoszko — rzekł do niej — i za każdym razem, gdy was spotkam, dam wam tyle.
Równocześnie włożył luidora do ręki dziecku, któremu, jak widział, powieki drgały szybko.
— Dziękuję panu za babcię — wyrzekła dziewczynka głosem zmienionym.
O’Brien zapłacił za kieliszek koniaku i znikł.
— Babciu, zgadnij, co nam dał ten pan — rzekła Marta.
— Nie wiem, moja pieszczoszko.
— Pięknego luidora, nowiusieńkiego, na dwadzieścia franków.
— Niech będzie błogosławiony — wyszeptała niewidoma — i niech mu to przyniesie szczęście.
— Czy ten dobry pan, tak szlachetny, mieszka w Parc-Saint-Maure? — zapytała dziewczynka właścicielkę zakładu.
Ta odpowiedziała:
— Być może, ale chyba od niedawna, gdyż widzę go po raz pierwszy.
Pani Sollier i Marta ukończyły skromne śniadanie.
Amerykanin po tem, czego się dowiedział, sądził, że może dać wiadomość Robertowi, iż czuwa i że nie trzeba będzie długo czekać na urzeczywistnienie projektu.
W ten sposób widzieliśmy go, jedzącego śniadanie, w poniedziałek w Saint-Ouen u pani Aubin i uprzedzającego brata Ryszarda Verniere.
Robert zatem wiedział, że O’Brien nie zasypia wcale, lecz wiadomość o odjeździe z Paryża, którą powziął nazajutrz, przejęła go znów niepokojem.
Powróciwszy do fabryki z Saint-Ouen, bratobójca, bardzo niespokojny, wezwał Grivota do swego gabinetu, pod pozorem wydania mu zleceń co do wykonania robót, i zwierzył się mu z wszelkich obaw, zrodzonych nagle nieprzewidzianymi wypadkami.
Grivot mniej był lękliwy od Roberta i nie tak łatwo tracił głowę.
Jednakże głęboką zgrozą przejęła go wiadomość, że Henryk Savanne gotów jest przedsięwziąć operacyę, w nadziei przywrócenia wzroku pani Sollier.
Weronika nie byłaby w stanie poznać go, gdyż chroniły go naówczas ciemności, lecz poznała by Roberta niezawodnie.
Otóż gdyby Robert, skompromitowany, oskarżony, aresztowany, stanął przed sędzią śledczym, czy miałby siłę i wolę nie wymienić swego wspólnika?
Położenie mogło lada chwila stać się niebezpiecznem w najwyższym stopniu.
Co przedsięwziąć dla sparaliżowania niebezpieczeństwa?..
Robert przyznał, że pomyślał o O’Brienie, który, podjąwszy się usunięcia dziecka, mógłby był również podjąć się zniknięcia babki.
Byłaby tu prawdopodobnie tylko pieniężna kwestya.
— Ha! to go zapłaćmy — rzekł Klaudyusz — a ponieważ ja tak samo zagrożony jestem, jak ty, podzielimy ten wydatek... Nie możemy żyć pod groźbą ciągłych strachów.. Kupmy spokój za jaką bądź cenę... Nigdy nie będzie za drogo, gdy chodzi o nasze głowy.,. Tylko bez pół środków, wszystko, albo nic.
W chwili, gdy Klaudyusz Grivot kończył te ostatnie wyrazy, zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę wyrzekł Robert.
Drzwi się otworzyły i wszedł woźny, trzymając w ręce bilet wizytowy, który podał pryncypałowi.
— Osoba, która mi go oddała — rzekł — prosi pana Verniere, ażeby ją zechciał przyjąć.
Robert rzucił okiem na brystol i wyczytał:

Nestor Wiewiórka.
Agencya główna informacyjna.
— Nie znam tego pana, nawet z nazwiska... Czy ci powiedział, czego chce? — zapytał.

— Polecił mi tylko oświadczyć panu, że przychodzi w interesie osobistym i pilnym.
— Dobrze... Przyjmę go.
Poczem, zwracając się do Klaudyusza Grivot, podchwycił:
— Nie zapomnij pan żadnych wskazówek, jakich panu udzieliłem co do tej roboty... wkrótce się z panem zobaczę.
Majster wyszedł, a woźny wprowadził Nestora Wiewiórkę.
Nie był to już ten dyrektor prawie młody Agencyi głównej informacyjnej z przedmieścia Św. Honoryusza, u którego widzieliśmy Gabryela Savanne na schyłku grudnia.
Włosy jego przedwcześnie posiwiały.
Ramię miał przewieszone na bandażu, nieruchome, aż litość brała, na jego widok, twarz ciągle była w drganiach nerwowych.
Przypominamy czytelnikom, że dawny inspektor policyjny, wychodząc od siebie dnia 1-go stycznia, rażony został atakiem apoplektycznym wraz Z częściowym paraliżem. Robert, przyjrzawszy mu się, wskazał krzesło, na które Nestor Wiewiórka osunął się ociężale.
— Wszak z panem Verniere mam zaszczyt mówić? — zapytał zwolna, głosem złamanym i niewyraźnym, gdyż język pod wpływem paraliżu odmawiał mu posłuszeństwa.
— Tak, panie — odpowiedział Robert.
— Oddawna powinienem był stawić się u pana — ciągnął dalej Wiewiórka — lecz wypadek, który mnie dotknął przed dwoma miesiącami, nie pozwalał mi się ruszyć z miejsca... Straciłem skutkiem choroby i pomoc i możność należytego wysławiania się... sądzę jednak, że będę w stanie dość jasno mówić, ażeby mnie pan zrozumiał.
— Oczekuję pańskich objaśnień, bo nie mogę się wcale domyśleć celu pańskich odwiedzin.
— Blizko trzy miesiące temu, pan kapitan okrętu, Gabryel Savanne, powierzył mi zadanie, zupełnie sekretne...
To nazwisko zajęło żywo Roberta.
— Do czego prowadzi, u dyabła, ta dziwaczna osobistość? — zapytywał siebie w myśli.
Nestor Wiewiórka, szukając słów i zdań, ciągnął dalej:

― I pan Savanne polecił mi, ażeby panu dać wiadomość o wynikach poszukiwań, których się podjąłem dla niego.
— Mnie! zawołał Robert.
— Tak, panu... Pana to dziwi?
— Niezmiernie.
— Przed opuszczeniem Paryża, dla odpłynięcia w nową podróż, przyjaciel pański, zapewne zwierzył się panu, jakie delikatne powierzył mi zadanie, co do wynagrodzenia, za które umówiliśmy się. Otrzymałem część tej ceny, pan zaś wypłacić miał resztę...
Robert spojrzał na gościa z najzupełniejszem ździwieniem.
— Co to znaczy?
Bezwątpienia Nestor Wiewiórka mniemał, że mówi z Ryszardem Verniere.
Jakże mógł nie wiedzieć, że tenże umarł?
Jakie zadanie sekretne powierzył mu Gabryel Savanne, o którem Ryszard wiedział i za które miał zapłacić?
Na chwilę przypuszczał, że owa choroba pomieszała Wiewiórce zmysły.

Nagle jednak przypomniał sobie, że w kasie brata znalazł pakiet banknotów, wynoszący sumę trzykroć sto tysięcy franków, na którego kopercie wypisane było:
Depozyt Gabryela Savanne.

Przypomniał sobie słowa Weroniki Sollier, wobec sędziego śledczego twierdzącej, że kapitan okrętu złożył wizytę w Saint-Ouen, wieczorem dnia 30-go grudnia, chociaż Daniel oświadczył, że to niemożebne, gdyż, według niego, brat przyjechał do Paryża dopiero nazajutrz, 31-go grudnia.
Widocznie tkwiła w tem jakaś tajemnica, chciał ją poznać i dlatego starał się wyciągnąć przybysza na słówka...
— To, co pan mi mówi — rzekł — dotyczy rzeczy natury niezmiernie delikatnej... I pojmujesz pan, że nie mogę ci odpowiedzieć, zanim pana wprzód nie wypytam.
— Oczywiście... Rozumiem i oceniam...
— Uczyń więc pan tak, jak gdybym o niczem nie wiedział, i powiedz mi, jakie zadanie powierzył ci Gabryel Savanne.
Wiewiórka otarł pot z czoła.
Zebranie i uporządkowanie myśli przyprawiło go o wielkie zmęczenie.
— O! doskonale... doskonale — powtórzył. — Tak, może pan mnie wypytywać, a ja panu odpowiadać będę, ażebyś się przekonał, że nie masz do czynienia z jakim oszustem... Otóż chodziło — jak panu wiadomo niezawodnie — o odnalezienie śladów pewnej młodej kobiety i dziewczynki, opuszczonych przed kilku laty przez kapitana, którego wyrzuty sumienia gnębiły strasznie. Wiewiórka zatrzymał się.
— Mów pan dalej — rzekł Robert...
— Stracił je z oczu przed siedmiu laty i pragnął (rzecz bardzo naturalna i przynosząca mu zaszczyt) naprawić złe, wyrządzone opuszczeniem. Z powodów poważnych i pewnych, nie chciał się z tem zwierzyć nikomu z rodziny. Panu tylko, swemu najlepszemu przyjacielowi, zgodził się odkryć tajemnicę swego serca! Dlatego też przed panem zdać mam sprawę z wyniku mych poszukiwań...
— Jakie jest nazwisko kobiety poszukiwanej? — zapytał Robert.
— Germana Sollier.
— A dziewczynki?
— Marta.
Od kilku sekund pewien rodzaj intuicyi ostrzegał Roberta, że Nestor Wiewiórka wymieni te dwa nazwiska. Słysząc więc je, nie doświadczył i nie okazał żadnego ździwienia.
Podchwycił:
— I powiadasz pan, że Gabryel Savanne chciał naprawić złe, wyrządzone opuszczeniem?
— Tak, panie.
— W jaki sposób?
— Tego nie wiem, przypuszczam jednak, że chciał dla swej córki przeznaczyć jaki kapitał...
— Ale to tylko pan przypuszczasz?
— Pan Savanne nie wdawał się ze mną w te szczegóły, które mnie nie obchodziły...
— I pan przychodzisz tu po...
— Ażeby oznajmić panu, że odnalazłem ślady Germany Sollier i jej córki...
Tym razem Robert nie mógł się powstrzymać od drżenia.


XXII.

— Odnalazłeś pan ślady Germany Sollier i jej córki! — zawołał bratobójca.
— Tak, panie — odpowiedział Nestor Wiewiórka.
Gdzież to?
— Tutaj, w Saint-Ouen... Szczególnym zbiegiem okoliczności obie osoby, których poszukiwanie zalecił mi pański przyjaciel, mieszkały tuż przy panu... Z poszukiwań zarządzonych okazuje się, że Germana Sollier umarła 26 grudnia 1895 roku i że jej córka Marta wziętą została przez swą babkę, odźwierną w pańskiej fabryce.
— Jesteś pan tego pewny?
— Raport mego wyniku jest dokładny, a dołączony jest do niego akt zejścia Germany Sollier, wyjęty w merostwie Saint-Ouen.
— I odkąd jesteś pan w posiadaniu tych wiadomości?
— Od 31-go grudnia.
— Dlaczego więc dopiero dzisiaj przychodzisz pan do mnie z temi wiadomościami?
— Zamierzałem przyjść z niemi do pana dnia 2-go stycznia... nie mogłem przewidzieć, że 1-go stycznia zrana, wychodząc od siebie, rażony zostanę apopleksyą, której tak smutne skutki odczuwam na sobie... Dodaję panu, że jestem zupełnie zrujnowany... Przez trzy miesiące mej choroby straciłem zupełnie klientelę... Nie mogąc już pracować i będąc bez środków, musiałem zamknąć biuro... wtedy odnalazłem w moich papierach raport, dotyczący Germany Sollier, przypomniałem sobie o rozkazach, wydanych przez pana Gabryela Savanne i przyszedłem pana uprzedzić.
— Trochę późno!
— To prawda, ale przyzna pan, że to opóźnienie jest nieszczęśliwe... Przytem, bądź cobądź dotarłem do rezultatu, tak żywo upragnionego przez kapitana, co uczyni go bardzo uszczęśliwionym.
— Uszczęśliwionym! — powtórzył Robert — byłby — nim zapewne, gdyby jeszcze żył...
Były inspektor policyjny podskoczył.
— Co mówi? pan — wyjąkał.
— Powiadam, że kapitan Savanne umarł przed kilku tygodniami.
Umarł!.. — powtórzył Nestor Wiewiórka ze ździwieniem.
— Jak również pan Ryszard Verniere.
— Pan Ryszard Verniere również?
— Blizko trzy miesiące temu.
— Więc któż pan jest?
— Ja jestem jego brat, Robert Verniere... Musiałeś pan rzeczywiście długo pozostawać bez przytomności, skoro nie wiesz nic o katastrofie, jaka nas pogrążyła w bolesnym smutku... Ryszard Verniere umarł, zamordowany wieczorem 1-go stycznia, unosząc do grobu tajemnicę, którą mu pan powierzyłeś. Marta Sollier znajduje się rzeczywiście przy babce, która już nie jest odźwierną w fabryce, gdyż oślepła skutkiem rany, otrzymanej w obronie mego brata.. Widzisz więc pan, jak pańskie wiadomości przychodzą zapóźno...
Nestor Wiewiórka wydawał się zgnębionym.
— Więc wynagrodzenie, które mi się należało — wyjąkał — na które liczyłem... po które przyszedłem...
— Nie mam obowiązku wypłacić panu, gdyż nie wiem, jaki pan miał układ z panem Gabryelem Savanne.
— Ależ ja jestem biedny, bardzo biedny...
Robert mu przerwał:
— Ileż, podług pana, miałbyś pan otrzymać za przyniesienie wiadomości osobom interesowanym?..
— Dziesięć tysięcy franków.
— Czyś pan co dostał już na rachunek?
— Pięć tysięcy franków, tytułem prowizyi.
— I nie uważasz pan tego za dostateczne?..
— Ależ, panie, co było umówione...
— Mnie nie obchodzi — przerwał znów bratobójca. — Ja o niczem nie wiem. Nawet nie znałem osobiście kapitana Savanne, a zatem nie mogę nic uczynić. Jednakże przez wzgląd na stan pańskiego zdrowia, ze współczucia, wynagrodzę panu za podróż, jaką tu odbyłeś...
I, wyjąwszy z pugilaresu, dwa banknoty po sto franków podał je Nesterowi Wiewiórce.
Ten zrozumiał, że nie może się sprzeciwiać. Wziął dwieście franków, mruknął jakieś podziękowanie, ukłonił się i odszedł, wielce zasmucony.
Robert okazywał zimną krew podczas całej rozmowy z Wiewiórką, gdy jednak ten wyszedł, uczuł się znów pomieszanym.
— Tu jest klucz zagadki, postawionej przez Weroronikę u sędziego śledczego! — wyszeptał. — Trzysta dziesięć tysięcy franków, znalezionych w kasie Ryszarda, Depozyt Gabryela Savanne, przeznaczony był dla Marty Sollier, córki naturalnej kapitana... Ryszard je przyjął, ażeby dać później dziecku, które już było u swej babki... Gabryel rzeczywiście odwiedził brata mego wieczorem 30-go grudnia... To o tej wizycie Weronika mówiła Danielowi Savanne... Rady, o które go prosiła, miały niezawodnie na celu otrzymanie objaśnienia, co uczynić, ażeby otrzymać majątek, przeznaczony dla małej... Zapewne ma ona w swem ręku pokwitowanie, podpisane przez Ryszarda. To znów jeszcze jedna groźba!.. Ta kobieta musi zniknąć, jak jej wnuczka, i ona zniknie... Ja tego chcę!..
Widział przed oczyma czerwono!..
Zdawało mu się, że grunt traci pod nogami...
Chwilowo nie był zdolny rozumować...
Jedyne ocalenie widział tylko w śmierci Weroniki Sollier...


∗             ∗

Daniel Savanne, opuściwszy Saint-Ouen w przeddzień wieczorem powrócił niezwłocznie do siebie, na bulwar Malesherbes.
List, który nań oczekiwał, nadesłany był z ministeryum marynarki.
Daniel, widząc kopertę urzędową, rzekł do siebie, że ten list powinien mieć związek ze zgonem Gabryela.
Otrzymano z Hanoi pakiet, poprzednio należący do kapitana okrętu i który przed śmiercią kazał przesłać swemu bratu.
Daniel wezwany został do ministeryum dla otrzymania tych papierów.
Od czasu wysłania depeszy, donoszącej w sposób la koniczny o zgonie, brakowało dalszych wiadomości. Wreszcie nadeszła wiadomość, w jakich warunkach nastąpiła śmierć kapitana Savanne.
Daniel nazajutrz zrana zakomunikował swemu synowcowi list, który otrzymał.
Henryk, obowiązany udać się do kliniki szpitalnej, dokąd go powoływały obowiązki, nie mógł towarzyszyć stryjowi do ministeryum, po skończonej jednak służbie, powrócić miał natychmiast na bulwar Malesherbes.
Tak samo, a może bardziej jeszcze niż Daniel, pragnął śpiesznie dowiedzieć się, co zawierają papiery, pochodzące od ojca.
O godzinie dziesiątej i pół, sędzia udał się na ulicę Królewską, gdzie natychmiast się zobaczył z oficerem, któremu powierzono wręczenie papierów kapitana.
Był to pakiet, opieczętowany pięcioma pieczęciami i zaadresowany do Daniela.
— Teraz, panie — zapytał, po pokwitowaniu — czy mogę poznać przyczyny katastrofy, która nas tak okrutnie ugodziła?
— Otrzymaliśmy raport szczegółowy — odpowiedział oficer. — Czy chcesz pan, abym mu go powtórzył?
— Proszę.
— Jest to poprostu protokół lekarza okrętu, dowodzonego przez pańskiego brata, a poświadczony przez zastępcę kapitana... Do protokółu dołączony został akt zejścia, który panu oddam.
Opuszczając Tulon w miesiącu styczniu, kapitan Savanne, obarczony sekretnem posłannictwem, otrzymał z prefektury marynarki pakiet zapieczętowany, z którym miał się zapoznać dopiero w tydzień po odjeździe. Kiedy otworzył ten pakiet, cierpiał już chorobę, na którą umarł po kilku tygodniach.
— Cóż to była za choroba, bo kiedym widział się z moim bratem po raz ostatni, nic nie zapowiadało w nim tak bliskiej katastrofy — zapytał Daniel.
— Była to z początku gorączka, a następnie tyfus... Kapitan Savanne zmuszony był zdać dowództwo okrętu na swego pomocnika. Położył się do łóżka... Przez chwilę spodziewano się, że będzie można pokonać chorobę.. (protokół doktora to zaznacza), wkrótce jednak stracono wszelką nadzieję, i kapitan umarł, powierzywszy swemu pomocnikowi papiery, przeznaczone pod pańskim adresem.
— A ciało mego brata? — wyszeptał urzędnik bardzo zmartwiony.
— Otrzymał pogrzeb marynarzy... w morzu.
Daniel zwiesił głowę, a z oczu jego popłynęły łzy, których nie starał się wcale ukryć.
Oficer wziął z biurka arkusz papieru stemplowego, pokryty pismem... Przyłożył pieczątkę ministerym marynarki i podał go sędziemu śledczemu.
— Oto — rzekł kopia zaświadczona aktu zejścia kapitana Gabryela Savanne.
Daniel wziął ją i powrócił na bulwar Malesherbes.
Tu, po przyjściu ze szpitala, czekał nań Henryk.
Przed otwarciem przyniesionego pakietu zapieczętowanego, pan Savanne opowiedział synowcowi, w jaki sposób umarł jego ojciec, a zmartwienie młodzieńca jeszcze się wzmogło, gdy się dowiedział, że nie będzie miał nawet pociechy modlenia się i płakania na jego grobie.
Otchłanie Oceanu przyjęły zwłoki marynarza.
Zarówno Daniel jak Henryk z niecierpliwością patrzyli na zapieczętowaną kopertę, która zawierała ostatnie zwierzenia kapitana, a jednak nie śmieli jej otworzyć.
Zdawało im się, że ztamtąd wydostanie się nowe zmartwienie.
Wreszcie Henryk wyszeptał:
— Czy pragniesz, stryju, zostać sam, ażeby zapoznać się z papierami, które są do ciebie zaadresowane?
Daniel odpowiedział:
— Nie, moje drogie dziecko, wcale tego nie pragnę, gdyż te papiery, jako pochodzące od twego ojca, obchodzą ciebie tak samo, jak mnie.
Poczem kolejno rozerwał pięć pieczęci na kopercie.
Przede wszystkiem zobaczyli dwa listy w kopertach, zapieczętowanych pieczątką kapitana.
Jeden z nich nosił napis:

Dla mego brata.

Drugi te trzy wyrazy:

Dla mego syna.

Sędzia śledczy podał ten list synowcowi, mówiąc:
— Dla ciebie.
Pismo na tych adresach było drżące, niepewne. Widocznie zbliżająca się śmierć czyniła rękę kapitana słabą i trzęsącą się, w chwili, gdy to kreśliła.
— Czytaj dodał urzędnik, widząc, że młodzieniec utkwił oczy, łez pełne, w list, który otrzymał.
I złamał pieczątkę na kopercie, noszącej jego nazwisko.
List, zaadresowany przez Gabryela do brata, był krótki.
Oto co zawierał:

„Mój drogi Danielu!

Dotknięty jestem nieubłaganą chorobą.
„Cokolwiekbądź mówi doktór, starający się mnie uspokoić, wiem, że jestem stracony, czuję, iż życie ze mnie ulata.
„Nie zobaczę już ani ciebie, ani syna, ani Francyi.
„Przeczucia nie omyliły mnie, umrę z najgłębszym żalem, że nie umieram jak żołnierz od kuli nieprzyjacielskiej, wśród bitwy!
„Tyś wychował mego syna, jak gdyby był twoim, drogi Danielu, a kochasz go, jak ja go kochałem. Ta pewność sprawia mi ostatnią radość i dzielę między was obu ostatnią myśl...
„Przebacz mi, mój bracie ukochany, ty, coś nigdy nic nie ukrywał przedemną, przebacz mi, że unoszę do grobu tajemnicę, której nie śmiałem i której nie śmiem jeszcze powierzyć. Tak mi ciężko w oczach twoich obniżać siebie... stracić twój szacunek, który mi był tak drogim...
„Jeżeli później dowiesz się o tej tajemnicy nieznanej, wszak nie będziesz bez litości... Okażesz mi swą pobłażliwość, rozgrzeszysz mnie, jak mnie rozgrzeszyli inni... to ostatnia prośba, którą ci zasyła umierający brat...
„W papierach, dołączonych do listu, znajdziesz mój krzyż legji honorowej. Zachowaj go dla mego syna. Oddasz mu go w dzień, gdy w nagrodę, zasłużoną za swe prace, otrzyma prawo noszenia jej.
„Pozostawiam Henrykowi piękny majątek, przeszło milion, złożony u mego notaryusza, zarazem i przyjaciela, którego znasz.
„Wiem, że Henryk kocha Alinę Verniere i mam nadzieję że i ona kocha go również. Błogosławię ich miłość. Szczęśliwy będę, jeżeli z po za grobu będę ich widział połączonych.
„W papierach, które ci przesyłam, znajdziesz list, do mego najlepszego przyjaciela, Ryszarda Verniere, który, czego jestem pewny, pragnie tego związku.
„Ucałuj za mnie mego syna, ucałuj Alinę, ucałuj Matyldę, — ja was całuję wszystkich.
„To mój ostatni pocałunek.
„Morze pochłonie moje ciało. Pamiętaj o mnie...
„Žegnam cię raz jeszcze, mój bracie... Żegnam!

Gabryel Savanne.“

XXIII.

Daniel nie mógł powstrzymać głośnego płaczu, twarz mu zalały łzy. ojca.
Henryk tymczasem czytał list, przysłany mu przez Na obliczu jego malowało się przerażenie.
Daniel spostrzegł, jak zbladł.
— Co ci jest, moje dziecko? — zapytał go. — Czy cię list ojca tak przeraził?.
— Tak... — wyjąkał młodzieniec.
— Czyż list zawiera coś nieprzewidzianego, strasznego!
Henryk podał list stryjowi.
— Czytaj, stryju. — rzekł.
Daniel czytał:
„Ukochane dziecko moje, już cię nie zobaczę nigdy... Jak memu bratu, posyłam ci ostatnią myśl moją, ostatnie pożegnanie.
„Sam pozostaniesz przy stryju, który więcej i lepiej był ci odemnie ojcem i który uczynił z ciebie uczciwego człowieka, prawego i pożytecznego...
„Ta pewność, że jesteście obok siebie, połączeni ciepłem i niewzruszalnem przywiązaniem, jest dla mnie wielką pociechą w tej posępnej godzinie, gdy potrzebuję tak bardzo być pocieszonym, bo ciężar bardzo wielki przygniata mą duszę, tembardziej, że zabieram z sobą tajemnicę błędu, do którego nie śmiem przyznać się ani przed bratem moim, ani przed tobą.
„Obawiam się, że znalazłbym w tobie niemiłosiernego sędziego, a jednak nieraz chciałem, żebyś mnie osądził!.. Ale nie śmiałem.
„Jest człowiek, który zna moją tajemnicę... To Ryszard Verniere, mój najlepszy przyjaciel... Ojciec Aliny, którą kocham!
„Piszę jednocześnie do niego.
„Pozostawiam mu swobodę, ażeby przed tobą odkrył błąd nieprzebaczalny, którego wyrzut mnie gnębi...
„Zapytaj go, jeżeli pragniesz...
„Jeżeli ci odpowie, nie potępiaj mnie... przebacz mi... Dłużej nie mogę pisać... Nie widzę już nic... Pióro usuwa się z palcy... Całuję cię i kocham...

„Twój ojciec.“

— Ale do jakiegoż to błędu nie śmiał się przed nami przyznać mój ojciec? — zawołał młodzieniec. — Błąd, który zatruwał ostatnie chwile jego życia, bolesna tajemnica, wiadoma tylko panu Ryszardowi Verniere?.. A pan Verniere nie żyje i nie dowiemy się o nim nigdy...
Daniel Savanne, ukrywszy twarz w dłoniach, zamyślił się.
Henryk podchwycił:
— Mój stryju, co ci ojciec napisał w tym przedmiocie?
— Zobacz, moje dziecko... — odpowiedział Daniel. I podał mu list brata, który Henryk przeczytał szybko.
— Żadnego szczegółu... — rzekł następnie z przygnębieniem —— żadnego! Ale gdzie jest list, o którym pisze... list do pana Verniere?..
— Zapewne w tych papierach...
Sędzia śledczy znalazł najprzód przed sobą kopertę niezapieczętowaną.
Zawierała w sobie krzyż legii honorowej nieboszczyka.
— To do ciebie należy — rzekł Daniel — zachowam krzyż, stosownie do woli twego ojca, ażeby ci go oddać w dniu, kiedy będziesz miał prawo go nosić.
Henryk wziął krzyż i ze czcią przycisnął do ust.
Pan Savanne szukał w papierach.
Oto list z tym napisem: rzekł po chwili, wskazując kopertę

Do oddania po mej śmierci i za pośrednictwem mego brata memu przyjacielowi Ryszardowi Verniere.

Koperta zamknięta była pieczęcią lakową.
— Zobacz, stryju, co zawiera ten list — wyrzekł młodzieniec, którego nurtowała gorączka powzięcia wiadomości.
Daniel wskazał na pieczęć.
— List jest zapieczętowany — odparł.
— Cóż to szkodzi?
— List zaadresowany jest do Ryszarda Verniere.
— On nie żyje...
— Nie mamy prawa otworzyć tej koperty...
— Masz prawo, stryju, ponieważ nie możesz listu doręczyć adresatowi... Ojciec pisze do mnie, że pozostawia swemu przyjacielowi wolność odpowiedzieć mi, jeżeli go zapytam... Tak więc jest to upoważnienie do zbadania listu, skoro Ryszard Verniere już nie żyje, list mi odpowie...
— Sumienie zabrania mi uczynić, czego żądasz — zawołał urzędnik.
— A cóż ci, stryju, nakazuje?
— Spalić tę kopertę, bez otworzenia jej...
— I nie dowiemy się niczego, i obadwaj mimowoli wyrzucać będziemy zmarłemu ojcu, że nie miał za życia zaufania do nas. Jest tam tajemnica, która przejmuje dusze nasze niepokojem... Czyż nie lepiej poznać błąd mego ojca, ażeby mu go przebaczyć... Nie pojmuję, stryju, twego wahania...
— Ja nie tylko się waham, ale wprost odmawiam... Obowiązkiem moim jest spalić ten list.
Daniel zbliżył się do kominka, na którym paliło się zlekka drzewo, lecz Henryk, podskoczywszy, zastąpił mu drogę.
— Nie, mój stryju — rzekł — nie spalisz tego listu! Jeżeli nie masz prawa go czytać, nie masz również prawa go spalić. Zaraz ci dowiodę...
— W jaki sposób?
— Alina jest spadkobierczynią po swoim ojcu. Jej to winieneś oddać list, adresowany do jej ojca, bo ten list do niej należy...
— Zatem — odparł sędzia śledczy — zatem chcesz, ażebym tej, która może, która ma zostać kiedyś twoją żoną, powierzył tajemnicę twego ojca?.. Czy podobna?
— Dlaczego nie?.. Ojciec mój popełnił błąd, muszę to przypuścić, skoro on przyznał i żałował, niezawodnie jednak błąd to nie taki, ażeby pozostawił niezatartą plamę na honorze. Dlaczego by więc Alina nie miała go poznać?
Pan Savanne miał odpowiedzieć, gdy wtem zapukano zlekka do drzwi gabinetu.
— Proszę — rzekł urzędnik, rzucając list na biurko.
Drzwi się otworzyły.
Ukazały się Alina i Matylda.
Henryk wydał okrzyk radosnego ździwienia.
Obie młode dziewczyny pobiegły do Daniela i ucałowały go.
— A to jakim sposobem jesteście w Paryżu, moje dzieci? — zapytał je sędzia.
Alina odpowiedziała:
— Miałyśmy trochę sprawunków do załatwienia... Pani Verniere była łaskawa nam towarzyszyć i czeka na nas w salonie.
— A! — zawołał Henryk — to nie przypadek was sprowadza: to Opatrzność..
Poczem, zwracając się do córki sędziego śledczego, dodał:
— Moja droga Matyldo, proszę cię, idź do pani Verniere, będącej w salonie, a my tam za chwilę przyjdziemy. Stryj i ja mamy do powiedzenia kilka słów naszej drogiej Alinie.
Matylda śpiesznie wyszła.
Alina stała, bardzo ździwiona, zapytując sama siebie, co to znaczy i jakie zwierzenie może jej pan Savanne uczynić.
— Stryju — rzekł wtedy Henryk do urzędnika, widocznie niezadowolonego — przed chwilą cię prosiłem... i teraz ponawiam prośbę. Nie odtrącaj jej.
— Chcesz koniecznie?
— Błagam cię o to.
— A więc, niech i tak będzie! Jeżeli jednak następstwa czynu, który mi narzucasz, będą fatalne, na ciebie spadnie odpowiedzialność zupełna.
— Zgadzam się!
Alina, z początku bardzo zaintrygowana, stała się niespokojną.
— Ale o cóż tu chodzi? — wyjąkała.
— Dziecko moje — odpowiedział Daniel — otrzymaliśmy szczegóły, których oczekiwałem w przedmiocie śmierci mego biednego brata... Dziś rano w ministeryum marynarki wręczono mi papiery, które dla mnie przysłał. Do tych papierów załączone były trzy listy: jeden do Henryka, drugi do mnie, trzeci...
Pan Savanne zawahał się.
— Trzeci? — powtórzyła młoda dziewczyna.
— Trzeci nosił nazwisko twojego ojca — ciągnął dalej Daniel, biorąc kopertę, porzuconą przedtem na biurku — oto ona. Przed śmiercią Gabryel pomyślał o przyjacielu, którego wielce kochał. Nie mogę, niestety oddać go twemu biednemu ojcu, stosownie do życzenia mego brata, i postanowiłem go spalić. Lecz, jak mi się zdaje, zawiera on w sobie tajemnicę, którą Henryk pragnie poznać. Nalegał też, ażeby list ten został tobie oddany, chce, ażebyś go otworzyła, przeczytała i ażebyś zdecydowała, tak jakby uczynił twój ojciec, czy powinnaś, czy możesz wyjawić nam jego treść? Jeżeli osądzisz, że obowiązkiem twoim jest zamilczeć przed nami, co się dowiesz, będziesz milczała... i sama zapomnisz!...
— Przysięgam to wam obu!
— Czytaj więc, moje dziecko.
I Daniel podał jej list.
Alina ręką drżącą rozdarła kopertę, przeczytała pocichu z głębokiem skupieniem ostatnie pożegnanie, które Gabryel Savanne przesyłał swemu przyjacielowi, Ryszardowi Verniere.
Henryk i stryj jego śledzili niespokojnie na twarzy młodej dziewczyny ślady wrażenia, jakie na niej sprawiało czytanie.
Ku wielkiemu ździwieniu zobaczyli, że maluje się na niej tylko wzruszenie. Ani osłupienia, ani przerażenia.
Córka Ryszarda płakała. — Ależ — rzekła przez łzy, gdy skończyła. — ten list wzruszający nie zawiera nic takiego, o czem byście nie mogli wiedzieć. Mówi on wprawdzie o tajemnicy, o zeznaniu, uczynionem memu ojcu przez swego przyjaciela, i zwalnia go od zaprzysiężonej tajemnicy, w razie, gdyby Henryk chciał go wypytywać.
— A o samej tajemnicy ani słowa? — zapytał młodzieniec.
— Ani słowa. Zresztą, mój drogi, możesz się upewnić własnemi oczyma.
I Alina podała mu list otwarty.
Henryk go pochwycił.
— O! możesz go przeczytać głośno 191 dodała panna Verniere.
Z gardłem ściśniętem, głosem zaledwie wyraźnym, syn Gabryela odczytał następujące wyrazy:

„Dobry mój, stary przyjacielu, Ryszardzie!

Gdyśmy się rozstawali, nie chciałeś dać wiary przeczuciom moim. Widzisz dzisiaj, że się sprawdzają. Ta myśl, która mnie trapiła, myśl o bliskiej śmierci, była ostrzeżeniem od Boga, przed którym stanąć mam i który, jak mam nadzieję, przyjmie mnie w Swem miłosierdziu.
„Stary przyjacielu mój, już się nie zobaczymy, kiedy będziesz czytał ten list, ja już przestanę żyć. Tyś był jedynym powiernikiem moich zgryzot... ty tylko wiesz, co ja wycierpiałem.
„Żałuję wreszcie, zachowam na zawsze wspomnienia tego wieczora godzinnego, który spędziłem przy tobie, wieczora bardzo posępnego, bardzo bolesnego, a jednak rozświetlonego prawie radosnem światłem — posępnego i bolesnego wspomnieniami złego, jakie uczyniłem, a rozświetlonego myślą, że to złe mogłem, dzięki tobie, naprawić nieco.
„W owej epoce, jak chyba nie zapomniałeś, ze zgrozą odtrącałem myśl, aby syn mój nie poznał tajemnicy mej słabości, mej winy. Przed śmiercią wyznaję przed nim, że w mojem życiu jest czarny punkt i że pragnąłbym od niego przebaczenia.
„Jeżeli zechce poznać ten punkt czarny, zapyta cię... Zwalniam cię z danej przysięgi... Powiedz mu prawdę. Być może nawet, że lepiej będzie, gdy się dowie.. Serce podyktuje mu, jak ma postąpić... a ja jestem pewny jego serca...
„Zegnaj, mój stary przyjacielu, myśl o mnie i przez miłość dla mnie, czuwaj dobrze, nad kim wiesz... Żegnam!

Gabryel Savanne.“

Dla Henryka żadne światło nie tryskało z tego listu. Jaką słabość, jaki błąd popełnił jego ojciec? Tylko Ryszard Verniere mógłby był na to odpowiedzieć, a Ryszard Verniere już nie istniał.
— Nic! — wyszeptał zniechęcony — nie dowiem się niczego nigdy!
Daniel Savanne ze skupieniem słuchał, gdy Henryk czytał głośno.
Dwa punkty go uderzyły.
Na słowa, wyrzeczone przez synowca: Nie dowiem się niczego nigdy!
Odpowiedział pocichu:
— A może ja się dowiem!..
I, biorąc z rąk młodzieńca list, zamknął go w szufladce biurka.


XXIV.

Pani Verniere oczekuje nas, mój drogi — wyrzekł następnie sędzia — nie dajmy jej czekać...
Alina i Henryk podążyli za nim do salonu, gdzie żona Roberta znajdowała się z Matyldą.
Rozmowa była krótka.
Daniel i synowiec jego nie ukończyli jeszcze przejrzenia papierów kapitana Savanne.
Wrócili się do gabinetu i przekonali się wkrótce, że to, co im pozostawało do obejrzenia, było względnie małego znaczenia.
— Ojciec pozostawił ci ładny majątek — rzekł sędzia śledczy, gdy ukończyli tę pracę. — Sądzę, że uczynisz dobrze, nie podnosząc go z rąk naszego przyjaciela Robineta, który oddawna ma powierzone interesa twego ojca i moje... To człowiek uczciwy i zacny administrator... Czyś gotów usłuchać tej rady?
— Bezwarunkowo, drogi stryju.
— Zjemy więc śniadanie prędko i idziemy do niego.
Obaj mężczyźni przeszli do pokoju jadalnego, gdzie podane już było śniadanie.
Pan Robinet, notaryusz, przy ulicy Richeuliego, nie wiedział o śmierci swego klienta, Gabryela Savanne.
Ponieważ wiadomość o tej śmierci nie doszła jeszcze przedtem do rodziny w sposób urzędowy, więc go wcale nie zawiadomiono.
Gdy mu oznajmiono wizytę sędziego śledczego wraz z synowcem, dał rozkaz, ażeby ich wprowadzono natychmiast, i poszedł na ich spotkanie z wyciągniętemi rękami.
Na widok szerokiej krepy na ich kapeluszach, zadrżał.
— Po kim jesteście w żałobie, moi przyjaciele — zapytał żywo.
— Mój brat umarł — odpowiedział Daniel, a oczy jego napełniły się łzami.
— Umarł. Kapitan Savanne umarł! — zawołał notaryusz zdumiony — a ja go widziałem tak pełnego życia przed trzema miesiącami niespełna! Co za katastrofa nieprzewidziana i smutna, gdzież i jak wydarzyło się to wielkie nieszczęście?
— Brat mój padł ofiarą tyfusu, na pokładzie nowego statku, na falach morza, przed miesiącem... Zwiastowała to nam depesza, ale dziś dopiero otrzymaliśmy kopię aktu zejścia.
— I przychodzicie, panowie, zapytać mnie, o stanie majątku, który złożył na me ręce mój klient nieodżałowany?
— Tak.
— Jestem cały do rozporządzenia panów. Siadajcie, proszę.
I rejent wskazał krzesełka, stojące przy biurku.
— Czy brat powierzył panu jaki testament? — zagadnął Daniel.
— Nie, i byłbym bardzo ździwiony, gdyby testament napisał. Po co? Syn jest jedynym spadkobiercą.
— Niewiadomo panu, czy Gabryel gdzie indziej pozostawił kapitały?
— Byłem jedynym depozytaryuszem wszystkiego, co posiadał, i z czystem sumieniem powiedzieć mogę, że podczas jego długiej nieobecności, jak najlepiej prowadziłem jego interesy. Zresztą podziękował mi za to uprzejmie, gdy mnie odwiedził w ostatnich dniach grudnia, i kiedy mu pokazałem rachunki i dowody na jego kapitał... Znalazł się bogatszym, niż przypuszczał.
Daniel zmarszczył brwi, słysząc pana Robineta, mówiącego o wizycie kapitana Savanne w ostatnich dniach grudnia, ale nie podniósł tego szczegółu, postanawiając go jednak później wyświetlić.
— Jaką cyfrę przedstawia obecnie spadek mego brata? — zapytał.
— Powiem panu co do centyma, gdy zajrzę do księgi kasowej.
Zadzwonił, kazał sobie przynieść książkę, zawierającą rachunki Gabryela Savanne, znalazł odpowiednie miejsce, i podsunął cyfry przed oczy Daniela i jego synowca.
— Widzicie, panowie — rzekł — milion sto tysięcy franków, do czego trzeba dodać jeszcze procent za trzy miesiące.
Urzędnik przebiegł wzrokiem szeregi cyfr.
Uderzyła go jedna data.
Trzydziestego grudnia — przeczytał głośno. — Gabryel był u pana trzydziestego grudnia roku zeszłego.
— Tak.
— I pan mu dałeś trzysta tysięcy franków?
— Z których pokwitowanie znajduje się w mojej kasie.
— Ależ — zawołał Henryk — ojciec nie był w Paryżu 30-go grudnia, skoro tego dnia stanął dopiero w Tulonie. W niedzielę zrana, wprost z kolei, przyszedł do mego stryja na bulwar Malesherbes... w tem musi być pomyłka co do daty...
— Niema żadnej pomyłki co do daty, kochany panie Savanne — odparł rejent — to tylko pańska pamięć nie dopisuje... Kapitan Savanne znajdował się w Paryżu 30-go grudnia niezawodnie, bo jeszcze był u mnie po raz pierwszy 28-go tegoż miesiąca.
— Dwudziestego ósmego?
— Tak, i to po zapoznaniu się ze swym rachunkiem i podziękowaniu za zarząd interesów, zażądał odemnie trzysta tysięcy franków, ot ta suma jest tutaj zapisana.
Oczywiście nie miałem w swej kasie trzysta tysięcy franków w banknotach, trzeba było sprzedać papiery wartościowe nazajutrz na giełdzie, 30-go grudnia, więc w ciągu dnia oddałem mu fundusz, którego potrzebował.
Daniel Savanne rozmyślał.
Rejent, wstawszy z fotela, otworzył kasę, wyjął papier, złożony we czworo, rozwinął go i pokazał sędziemu śledczemu, oraz jego synowcowi.
— Oto pokwitowanie — rzekł — widzicie, panowie, że ma datę 30-go grudnia.
Obaj przybyli milczeli.
Zapytywali się w myśli:
— Dlaczego skłamał przed nami, utrzymując, że przybywa zrana 31-go grudnia, gdy znajdował się w Paryżu co najmniej już od trzech dni?
Po chwili milczenia Daniel podchwycił:
— Pozwoli mi pan zadać jedno pytanie?
— I owszem.
— Czy brat mój powiedział panu, jaki użytek zamierza uczynić z trzystoma tysiącami franków, które od pana odebrał?
— Tak. Stwierdziwszy, że pieniądze te przedstawiają procenty narosłe, które mógł był wydać, które byłby wydał z pewnością, gdyby był pozostał we Francyi, że zatem syn nie może mieć pretensyi, gdyby niemi rozporządził, podług swego upodobania, objaśnił mnie, że jeden z jego przyjaciół, przemysłowiec, którego interesy się chwiały, odwołał się do niego, prosząc go o ratunek, co też uczynić chciał, pożyczając mu trzysta tysięcy franków.
— I pan w to uwierzyłeś?
Jakże mógłbym był wątpić w słowa pańskiego brata?
— Czy wymienił panu przyjaciela, któremu tak szlachetnie przychodził z pomocą?
— Nie, i przyznaj pan, że delikatność nie pozwoliła mię go wypytywać w tym przedmiocie.
— To słuszne. Dziękuję panu za udzielone nam. objaśnienia. Co zaś do majątku mego brata, należy on teraz do mego synowca, lecz w imieniu jego, proszę pana, abyś go zechciał zachować w swem ręku i czynić w dalszym ciągu dla syna, coś pan czynił dla ojca z takiem przywiązaniem i gorliwością.
— A ja będę panu tak wdzięczny, jak i mój ojciec — dodał Henryk Savanne.
Rejent podał rękę nowemu klientowi i odpowiedział:
— Uczynię to z całego serca.
Rozmowa się skończyła.
Stryj i synowiec opuścili kancelaryę przy ulicy Richeuliego i udali się razem na bulwar Malesherbes.
Młodzieniec wydawał się pod wrażeniem przygniatającego smutku, który zrodziło w jego duszy czytanie listów ojcowskich i tak niespodziewane objaśnienie rejenta.
— Niezawodnie — rzekł do stryja, zamierzając zachować dla siebie swoje myśli — biedny ojciec uniósł z sobą tajemnicę swego błędu; to, czegośmy się dowiedzieli, jest wyraźnym dowodem. Ryszard Verniere był jedynym jego powiernikiem, i ja nigdy się nie dowiem, o czem powinienem zapomnieć, wprzód przebaczywszy!...
— Może — odparł sędzia śledczy.
— Nie rozumiem cię, mój stryju... Czego się spodziewasz?.. Na co masz jeszcze nadzieję?..
— Mam nadzieję wnieść światło w otaczające nas ciemności...
— Jakim sposobem?
— Nie mogę ci wytłomaczyć w tej chwili, ale powtarzam ci, bądź pewny, że błąd, o który się oskarża twój ojciec nie należy do tych, jakie plamią honor, i że nawet, nie znając go, powinniśmy przebaczyć...
Przybywszy na bulwar Malesherbes, rozstali się.
Henryk zamknął się w swym pokoju, ażeby tam pracować, a Daniel w swym gabinecie, ażeby wszystko rozważyć.
On również — jak synowiec — uważał dziwne postępowanie brata, gdyż ten oznajmił, że przybył do Paryża dopiero 31-go grudnia.
U rejenta otrzymał niestety dowód tego kłamstwa, a nadto istniał jeszcze dlań inny, którego Henryk Savanne w strapieniu swem wcale nie zauważył, a który wynikał z listu, odczytanego przed kilku godzinami i napisanego przez Gabryela do Ryszarda Verniere.
Daniel odczytał ten list, w którym uderzyły go dwa zdania.
Wziął ołówek niebieski i je podkreślił.
Pierwsze zdanie było takie:
Ty byłeś jedynym powiernikiem mych zgryzot... Ty tylko wiesz, co ja wycierpiałem... Zachowasz, żałując mnie, wspomnienie o tym wieczorze grudniowym, który przepędziłem przy tobie...“
Zatem w wieczór 30-go grudnia Gabryel znajdował się w fabryce Saint-Ouen, dokąd się udał, wychodząc od rejenta, który mu dał trzysta tysięcy franków.
Zatem nazajutrz zrana Ryszard Verniere na bulwarze Malesherbes, stawał się wspólnikiem Gabryela, udając, że go widzi po raz pierwszy po jego przyjeździe.
Istniała między nimi jakaś tajemnica?
X. tej zagadki pozostawało niewiadome dla sędziego śledczego.
Ale urzędnik przypomniał sobie, że Weronika Sollier mówiła mu o jego bracie i że jej zaprzeczył, gdy twierdziła, że wprowadziła kapitana Savanne do Ryszarda Verniere, wieczorem 30-go grudnia.
Przypomniał sobie, że była w jego gabinecie, w sądzie, w chwili, gdy Henryk przybył zgnębiony, przynosząc wiadomość o śmierci ojca, i że wtedy niewidoma, badana przez niego, odpowiedziała:
— Teraz już nie mam nic do powiedzenia panu.
Weronika musiała więc znać tajemnicę, powierzoną przez Gabryela Ryszardowi Verniere.
Skoro nie stało Ryszarda, należało się do niej zwrócić.
Drugie zdanie, które podkreślił brzmiało następująco:
Żegnaj, mój stary przyjacielu, myśl o mnie i przez miłość dla mnie, czuwaj dobrze nad niem.“
Te ostatnie wyrazy szczególnie go uderzyły.
Nad kim Ryszard Verniere miał czuwać?
W tem była tajemnica Gabryela.
Urzędnik złożył list, zaadresowany do Ryszarda, i wziął drugi, pisany do niego przez brata.
Tu podkreślił również to zdanie:
Jeżeli później dowiesz się o tej fatalnej tajemnicy, nie będziesz nielitościwym. Rozgrzesz mnie jak inni rozgrzeszyli.
Inni go rozgrzeszyli.
Kogo Daniel wskazywał pod tym wyrazem inni?
Jednym z nich był niezawodnie Ryszard.
Daniel długo siedział zamyślony, szukając w swym mózgu klucza tajemnicy i nie znajdując nic, mówił do siebie:
— Ta wizyta mojego brata w Saint-Ouen, w przeddzień dnia, kiedy Ryszard Verniere został zamordowany i okradziony, kiedy podpalono jego fabrykę, kiedy Weronika Sollier padła, ugodzona jak i on, kulą mordercy... Gdyby to wszystko miało z sobą związek?..
Sędzia śledczy wstał raptownie, chodził gorączkowo po gabinecie, potem, zbliżywszy się do biurka, wyciągnął szufladę i wyjął brelok, zabrany przez Magloira z zaciśniętej ręki zemdlonej Weroniki.
Długo mu się przyglądał, następnie położył na to samo miejsce i zamknął szufladę.
— Wybadam znowu Weronikę Sollier i kasjera Prieur... — szepnął. — Ja nie tracę odwagi... Muszę się dowiedzieć, jaką tajemnicę powierzył Gabryel Ryszardowi... i będę wiedział...


XXV.

W życiu przykre wypadki często idą ławą, jak niepowodzenia w grze.
Tak samo szereg ich następował teraz dla Roberta Verniere.
Najprzód usłyszał jak Henryk Savanne twierdził, iż może przywrócić wzrok Weronice; potem dowiedział się od Nestora Wiewiórki, że Marta jest córką Gabryela, z czego wynikało, iż trzykroć sto tysięcy franków, skradzione przezeń z kasy brata, należało do tego dziecka; potem dowiedział się od O’Briena, że w ambasadzie podejrzewano go o popełnienie zbrodni w Saint-Ouen; potem powtórzył sobie sto razy, że Marta, uśpiona znowu snem mangnetycznym, nie omieszka wskazać go, jako mordercę Ryszarda, i oto nowy cios miał go ugodzić.
Otrzymał list od barona Wilhelma Schwartz, naczelnika biura wywiadowczego przy ambasadzie.
List ten zawierał tylko kilka słów, lecz groźny był swoim lakonizmem.
Oto jego treść:

„Panie Robercie Verniere!

„W interesie pańskim, w interesie przyszłości pańskiej fabryki i spokoju pańskiej rodziny, proszony jesteś o stawienie się jaknajwcześniejsze przy ulicy Verneuil, między 9-tą, a 10-tą zrana.
„Nieomieszkaj pan przybyć na to zaproszenie, którego powinieneś zrozumieć całą doniosłość, i przyjm moje ukłony.

Baron Wilhelm Schwartz.“

P. S.
„Przynieś pan ten liścik, wprowadzą pana do mnie dopiero po zobaczeniu liściku.“
Baron Schwartz był rzeczywiście człowiekiem, któremu, jak O’Brien polecił, należało nie dowierzać.
Czego on chciał? jaki cios miał zadać?
Robert przypomniał sobie list, który mu czytał O’Brien.
Ten list, jak twierdził magnetyzer, miał się stać tarczą, gdyby Niemcy chciały go zaatakować. Zaopatrzony w tę tarczę mógłby walczyć równą bronią.
Aż do tej chwili zajmował się bardzo mało teraźniejszością O’Briena, żyjąc w ciągłym strachu, nie zdawał sobie sprawy z otrzymanego podarunku.
Co przedsięwziąć? Czy miał posłuchać rozkazującego zaproszenia barona Schwartza?
Na to pytanie, które sobie postawił, odpowiedział tak, bez wahania.
Trzeba było zajrzyć niebezpieczeństwu w oczy i wiedzieć, czem mu grożono.
Przede wszystkiem jednak, trzeba było upewnić się, czy list, który posiadał, daje rzeczywiste bezpieczeństwo.
W tym celu należało przetłomaczyć cyfry.
Gabinet Roberta mieścił w sobie biblioteki, pełne prac wszelkiego rodzaju, umieszczone według specyalności.
Jedna szafa zawiera książki, dotyczące chemii, druga tomy, traktujące o mechanice, w trzeciej znajdował się zbiór bardzo zupełny wszystkiego, co miało związek z bronią i pociskami wojennemi prawie od trzech wieków.
Robert zbliżył się do jednej z szaf, otworzył drzwi szklane i wziął z pułki tom formatu ósemki nieoprawny świeżego wydania i noszący tytuł:

O ulepszeniach w uzbrojeniu marynarki, jakich można dokonać i o działach, szybko strzelających.

Między kartami tej ósemki znajdował się list cyfrowany.
Rozłożył go usiadł przed biurkiem i wyczytał tytuł:

Służba głównego sztabu.

Potem niżej skreślone po niemiecku te wyrazy:
„Jego ekscelencya ambasador cesarstwa niemieckiego w Paryżu.“
Dalej następowały zdania cyfrowane; podpis na tym dokumencie tajemniczym był umyślnie nieczytelnym, ale Robert dobrze go znał.
Widząc dwie pierwsze litery P. L. skreślone u góry, przypomniał sobie, że O’Brien powiedział mu: klucz małego Laroussa, (Petit Larousse).
Dla przetłomaczenia trzeba mu było trochę cierpliwości.
Wziął z biurka wydanie słownika w ósemce z roku 1874, potem wlepił oczy w list, otwarty przed nim.
Wydaje nam się zbytecznem podać czytelnikom list w całości. Ażeby im wytłomaczyć mechanizm przekładu, wystarczy pierwsza linia, która tak się przedstawiała:
= 515+7 = 670+23 = 245-9 = 132-1-672-11
Robert przyjrzał się pierwszym dwom cyfrom.
Były to 515 i 7.
Dawny szpieg w służbie pruskiej mógł z łatwością dokonać pracy, którą zapewne podejmował nie po raz pierwszy.
Otworzył encyklopedyę, przerzucił strony i zatrzymał się na stronie 515.
Znak, który następował, wskazywał mu, że powinien szukać wyrazu na drugiej kolumnie tejże strony, gdzie wyraz ten był siódmym.
Ten siódmy był to wyraz: Niech. Napisał go ołów.

kiem pod pierwszemi cyframi. Przechodząc wtedy do drugiej cyfry; 670+23 odnalazł stronicę 670 i policzył aż do dwudziestego trzeciego wyrazu na drugiej kolumnie, co dało mu wyraz: Wasz, który podpisał pod drugą cyfrą.
Przyszedł do trzeciej cyfry: 245-9, poszukał strony 245. Znak —, umieszczony między dwiema liczbami, mówił mu, że wyraz znajduje się dziewiąty na pierwszej kolumnie i że wyraz ten jest: Ekscelencja, i podpisał go pod trzecią cyfrą.
Jak z tego widać sekret ten był nader prosty i zarazem bardzo bezpieczny.
Komu mogłoby przyjść na myśl, że kryptografia niemiecka umieści sekret swej korespondencyi w encyklopedyi francuskiej?
Robert ciągnął dalej tę pracę.
Trzy kwadranse przepędził na odcyfrowaniu listu, i to mu dało dosłownie, co następuje:
— Niech — wasza — ekscelencja — nie traci — oczy — kapitan — artyleryi — D przydany — ministeryum — wojny — ma — wydać — plan — uruchomienie — armia — francuskie — wypadek — wojna — płacić — wynagrodzenie — pięć — sto — tysiące — frank — potrzeba — różne — Porozumienie — przedstawiciel — ambasada — dotyczący — proch — bez — dym — Potrzeba — nowy — pocisk marynarka — torpile.“
Tłomaczenie wolne tych myśli, podanych w stylu telegraficznym, nie było trudne do zrobienia.
Robert odczytał biegle:
„Niech wasza ekscelencya nie traci z oczu kapitana artyleryi D., przydanego do ministeryum wojny. Oficer ten ma nam wydać plany uruchomienia armii francuskiej na wypadek wojny. Zapłacić mu aż do wysokości pięć kroć sto tysięcy franków za potrzeby różne. Porozumiewać się z przedstawicielem wojskowym w naszej ambasadzie. Trzeba nam sekretu prochu bezdymnego, zastosowanego we Francyi i modelu nowych pocisków dla torpedowców i dział marynarki.“
— O’Brien mnie nie oszukał — rzekł do siebie Ryszard Verliere. — To istotnie broń potężna, którą zużytkuję w razie potrzeby.
Po raz drugi odczytał list.
— Co to za kapitan, którego tu podają tylko pierwszą literę? — zapytał siebie. — — Zresztą, co mnie to obchodzi! Tem gorzej dla niego, jeżeli będę potrzebował go obryzgać błotom! Niech każdy dba o siebie w walce życiowej!.. Tak! odpowiem na wezwanie barona Schwartza! On myśli, że mnie ma w swym ręku, a to ja go trzymam! Jutro, nie opóźniając się dłużej, pójdę na ulicę Verneuille.
Robert wziął arkusz białego papieru i na nim skopiował list cyfrowany, pod każdą cyfrą podpisując odnaleziony wyraz.
Kopertę wsunął do swej teki, a list oryginalny włożył do książki, która znów zajęła swe miejsce na półce biblioteki.
Jakkolwiek miał zupełną pewność, że jest potężnie uzbrojony do walki, zmarszczka głęboka przerznęła czoło Roberta.
Myślał o O’Brienie.
Gdzie znaleźć można Amerykanina? Tego nie wiedział, a jednak jego tylko uważał za zdolnego, do usunięcia z drogi wszelkich przeszkód, które ją zawalały.
Jednak starał się uspokoić, mówiąc:
— Interesa jego wymagają, ażeby mi przyszedł z pomocą, więc nie może i nie powinien mnie opuścić...
Wreszcie, ażeby odpędzić posępne myśli, które go trapiły, wyjechał do Saint-Ouen, gdzie roboty około fabryki wymagały codzień jego obecności.


∗             ∗

Miesiąc marzec był śliczny.
Kwiecień zapowiadał się również takim. Bzy, te pierwsze kwiaty wiosenne, już miały pachnące pączki, natura odżywała nowem życiem, budząc się ze snu zimowego.
Willa pani Verniere w Neuilly była trochę samotną, trochę smutną dla Aliny i Matyldy, które tak świeża żałoba usposabiała do smutku.
Co lata, lub zimy, odkąd opuściły pensyę, obie panienki towarzyszyły Danielowi Savanne do jego posiadłości w Parc-Saint-Maur, dokąd co wieczór po przyjeździe z sądu, zwykł się udawać dla odpoczynku po pracy całodziennej.
Alina i Matylda przyzwyczaiły się do tego domu miłego, gdzie całe spędzały wakacye.
Polubiły ten ogród obszerny, którego aleje w łagodnym spadku opuszczały się aż do brzegów Marny z wodami zielonemi.
Tam, pod cieniem drzew wiekowych, znajdowała się ławka wysoka, na której lubiały siadywać po całych godzinach, patrząc na trzciny, kołysane prądem rzeki.
Tak samo jak córka, jak Alina, pan Savanne pożądał z upragnieniem epoki tego sezonu letniego, podczas którego odpoczywał zarówno umysłowo, jak i fizycznie.
Potrzebował wielce świeżego powietrza i zupełnej samotności i znajdował je w Parc-Saint-Maur.

Zrana, po śniadaniu, o bardzo wczesnej godzinie, jeździł do Paryża, dokąd go powoływały niezbędne obowiązki, a wieczorem za powrotem znajdował się uszczęśliwiony wśród swych trojga dzieci, jak nazywał Matyldę, Alinę i Henryka.

XXVI.

Daniel życzył sobie przyśpieszenia epoki swego wyjazdu do Parc-Saint-Maur, nie chciał jednak znajdować się sam w willi, a nie śmiał powiedzieć pani Verniere:
— Zabieram pani moje dzieci!
Matylda i Alina miały tę samą myśl co i on, ale wahały się zwierzyć z niej przed sobą.
Córka Daniela zdecydowała się pierwsza to powiedzieć swej przyjaciółce i pewnego poranku, gdy się przechadzały po małym parku w Neuilly, rzekła do niej:
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak pragnęłabym nadejścia tej chwili, kiedy ojciec zawiezie nas do Parku Saint-Maur.
Alina westchnęła z pewną ulgą.
To, czego nie śmiała sama powiedzieć, wymknęło się z ust jej przyjaciółki.
— A! — rzekła, ściskając ręce Matyldzie — jak ja cię rozumiem i słuszność przyznaję.
— Więc podzielasz moje życzenie?
— O! tak!.. Ciotka moja pani Verniere jest bezwątpienia bardzo dobrą dla nas i bardzo przywiązaną, a jednak zdaje mi się, że oddycham tu mniej swobodnie, niźli tam. A przytem...
Alina przerwała sobie.
— A przytem co, moja droga? — spytała Matylda.
— Henryk, jak i za lat dawnych, zamieszkałby z nami w willi parkowej i widywałabym go przynajmniej codzień. Tu zaledwie zajrzy, a gdy przychodzi, zamieniamy z sobą zaledwie słów kilka. Tam rozmawialibyśmy długo, przechadzając się po cienistych alejach nad brzegami Marny, które wolę sto razy niż brzegi Sekwany... Tutaj ogród jest obszerny i drzewa piękne, ale nie wart tego, w którym razem stawiałyśmy pierwsze kroki i w którym nauczyłyśmy się kochać...
Matylda zamyśliła się.
— Czy tylko dla tych powodów pragniesz opuścić to miejsce? — spytała, bacznie wpatrując się w swą przyjaciółkę.
Na to pytanie Alina zarumieniła się i nie odpowiedziała.
Matylda otoczyła ją ramionami i, zaprowadziwszy na ławkę drewnianą, podchwyciła:
— Mów do mnie szczerze... Wiesz, że jestem twoją przyjaciółką... twoją przyjaciółką szczerą i przywiązaną... Wiesz, że znam tajemnicę twego serca... Nie wahaj się więc wyjawić, że szczęśliwą będziesz, oddalając się złąd, bo obok przywiązania pani Verniere, które jest dla ciebie drogiem, inne jeszcze uczucie sprawia ci utrapienie.
— O! prawda — wyszeptała Alina.
— Więc się nie omyliłam...
— Nie...
— To uczucie, jakkolwiek niewinne, jest Filipa de Nayle.
— Zrozumiałaś go?
— Oddawna już i to wcale nietrudne do odgadnicia, bo to bije w oczy... On cię, biedny chłopiec, kocha!
— Niestety!
— Czy ci to powiedział?
— O! nie, cóż znowu!.. Nie pozwoliłabym na to, ale dał mi to do poznania, jak i ciotka...
— Więc pani Verniere wie?
— Wie, że Filip mnie kocha i przed kilku dniami, krótkiemi słówkami, domyślnikami, dała mi do zrozumienia, iż byłaby szczęśliwą, widząc mnie żoną jej syna...
— Cóżeś ty na to odpowiedziała?
— Nic. Udałam, że nie rozumiem.
Trzeba było odrazu skończyć, mówiąc prawdę..
— Jaką prawdę?
— Że ty kochasz Henryka... że jesteś jego narzeczoną.
— Nie mogłam tego uczynić, gdyż jej wynurzenia nie były dość otwarte... A zresztą, obawiałam się ją zranić... tyle jej mam do zawdzięczenia!.. Pomyśl, co uczyniła dla mnie. Byłam zrujnowaną!.. Biorąc mnie za wspólniczkę z mężem i synem, czyż nie zapewniła mi majątku w przyszłości?.. Nie, nie, nie miałabym śmiałości wręcz wyznać, że kocham Henryka... Byłoby to złamać jej serce, bo ona ubóstwia swego syna, który jest zresztą dobrym i miłym chłopcem i dla którego byłabym z najzupełniejszem uznaniem, gdyby się nie był tak nie w porę zakochał we mnie...
— Więc gotowaś mu odmówić swej ręki?
— Raczej umrzeć wolałabym, niż się zgodzić.
— Więc gdy pani Verniere zada ci pytanie stanowcze, co odpowiesz?
— Sama myśl o tem mnie przestrasza.
— Pewna jesteś, że kochasz Henryka?
— Z całego serca i z całej duszy.
— A więc niech ta miłość doda mi odwagi... Pojmuję i podzielam twą wdzięczność dla pani Verniere. Ale nie będziesz potrzebowała majątku, mogącego od niej pochodzić, gdyż Henryk jest bogaty i majątek będzie twoim... Tak, opuśćmy ten dom, uciekniesz przed niebezpieczeństwem, które przewidujesz. Oddalisz od siebie Filipa i uprzedzisz Henryka, co się dzieje...
— A jeżeli się mylę?.. Jeżeli niebezpieczeństwo nie istnieje?.. Jeżeli ja biorę za oznaki miłości zwyczajną tylko grzeczność?
— Nie, wcale się nie mylisz, bo to, co ty widziałaś, i ja widziałam i zrozumiałam jak i ty, znaczenie tego ugrzecznienia ze strony Filipa... Chociaż się nie oświadcza, jego niepokój, kiedy się zbliża do ciebie, drżenie jego głosu, gdy do ciebie przemawia, spojrzenia, jakiemi się wpatrują jego oczy, gdy patrzy na ciebie, wszystko to dość wyraźnie mówi za niego... Gdy będziemy w Parku, będzie cię widywał rzadziej...
— I zapomni o mnie rzekła żywo Alina.
— Na to nie licz, moja droga! — odparła Matylda z uśmiechem — zbyt jesteś czarującą, ażeby o tobie zapomnieć tak prędko, ale w braku sposobności, kiedy Filip nie będzie cię męczył całodziennemi nadskakiwaniami, może zrozumie nareszcie, że nie ma najmniejszych widoków na spodobanie się tobie...
— Przypomnij sobie, że ojciec twój wymógł na pani Verniere obietnicę, że gdy się sprowadzimy do Parku, ona tam przybędzie, ażeby czas jakiś spędzić z nami...
— Tem lepiej, bo tam niepodobna jej będzie nie zauważyć porozumienia, istniejącego między tobą a Henrykiem... Zobaczy, że się kochacie i wyrzeknie się swych projektów... Zresztą, jeżeliby ona tego nie widziała, ja postaram się jej otworzyć oczy.
— Jak ty to wszystko dobrze układasz!..
— Tak... tak... pozwól mi działać... Najgłówniejszem będzie wpływać na ojca, ażeby jak najprędzej zabrał nas do Parku Saint-Maur... I tego również się podejmuję...
— Kiedy pomówisz z ojcem?.. — zapytała żywo Alina.
— Nic nie wiem, zapewne gdy zawiadomi, kiedy tu przyjedzie, w każdym zaś razie, napiszę doń, wstawszy od stołu, a właśnie dzwonią na śniadanie.
Rzeczywiście dźwięki dzwonka wzywały do pokoju jadalnego mieszkańców willi Neuille.
Przyjaciółki połączyły się z panią Verniere, która szła już na ich spotkanie.
Po śniadaniu Matylda udała się do swego pokoju, jak postanowiła, napisała do ojca.


∗             ∗

Prosimy czytelników, ażeby nam towarzyszyli na ulice Verneuil, do gabinetu głównego naczelnika służby wywiadowczej w ambasadzie niemieckiej.
Baron Wilhelm Schwartz siedział rozparty na fotelu za wielkiem biurkiem, pokrytem papierami i broszurami, i palił ogromne cygaro, głaszcząc się, ręką lewą po pięknej brodzie jasnej, przystrzyżonej wachlarzowato.
Przed nim stał rosły mężczyzna, w liberyi, pokorny, jak żołnierz pruski przed podoficerem na mustrze Był to lokaj, pomerańczyk, którego widzieliśmy przy ulicy Zwycięztw, w służbie u magnetyzera, któremu się zdawało, że liczyć może na jego przywiązanie i dyskrecyę.
— Z uwagą odczytałem wasz raport — mówił do niego baron Schwartz, puszczając kłąb dymu. — Trzeba, ażebyś mi dał dokładne szczegóły o faktach, których byłeś świadkiem.

― Pan baron raczy mnie zapytać — odpowiedział pomerańczyk — bo zdaje mi się, że nie mogę nic dodać do tego, com mu pisał w raporcie.
— Więc to Robert Verniere przychodził de doktora O’Briena?
— Tak, to on. Nie mogłem się omylić, ponieważ znam go oddawna.
— A ta kobieta, ta niewidoma, która przychodziła radzić się jasnowidzącej?
— To dawna odźwierna z fabryki Ryszarda Verniere.
— I to po odwiedzinach tej kobiety postanowił raptownie opuścić Paryż?
— Tegoż wieczora oznajmił mnie o swojem wyjeździe, a nazajutrz zrana zostaliśmy zapłaceni i odprawieni.
— I nawet nie mogliście się przekonać, czy ten wyjazd był rzeczywisty, czy udany i jaki był jego powód?
— Drzwi od gabinetu doktora były szczelnie zamknięte i dlatego starałem się napróżno podsłuchać, co się mówiło między nim i panną Mariani... Nie mogłem podchwycić ani jednego wyrazu, sądzę jednak, że wyjazd był konieczny, klientela się zmniejszała, pieniądze stawały się rzadkiemi, panna Mariani nudziła się... Mój pan miał ochotę spróbować szczęścia gdzieindziej...
— Czy jednak to dziecko, towarzyszące niewidomej, to dziecko uśpione, to dziecko jasnowidzące, które, jak się zdawało, mogło wydać mordercę Ryszarda Verniere, czy ono nie ma jakiego znaczenia w tym przyśpieszonym wyjeździe?
— Nie wiem, ale wątpię...
— Dlaczego?
— Ponieważ dziecko i jego babka są ciągle w Saint-Ouen.
— To dobrze... Jesteś bardzo użytecznym, Hermanie, i o tem pamiętać będziemy... Otrzymałeś ładną nagrodę, a Natan, bogaty bankier, całkiem nam oddany, dał ci miejsce doskonałe, gdzie musisz nam oddać usługi znaczne... Nie zapomnij otrzymanych poleceń.
— Polecono mi rozciągnąć bezustanny dozór nad oficerem artyleryi, do którego zgodziłem się za lokaja, upozorowawszy pochodzenie alzackie; mam otwierać szuflady przy pomocy dobranych kluczy, czytać całą jego korespondencye i kopiować wszystko, co mi się wyda szczególnie zajmującem.
— Tak... to dobrze... nie trać nic z oczu, a zwłaszcza nieomieszkaj przeglądać bacznie papiery zwinięte wrzucone do kosza... W ten sposób często można poczynić nieoszacowane odkrycia... francuzi są tak lekkomyślni.
— Przyniosłem w tej wielkiej kopercie kilka z tych papierów.
— Przejrzę je... Dostarczaj ich więcej.
— Pan baron może zawsze liczyć na mnie.
— Teraz cię więcej nie potrzebuję, mój Hermanie. Weź te dwa luidory, mój dzielny chłopcze, i nie zapominaj, że jeżeli mnie zobaczysz przychodzącego z wizytą do twego nowego pana, winienem pozostać dla ciebie zupełnie nieznanym.
— Ja nigdy nic nie zapominam, panie baronie odpowiedział Herman.
Pomerańczyk schował dwa luidory, ukłonił się z szacunkiem i wyszedł pocichu z gabinetu.
Baron spojrzał na zegar.
Była godzina dziesiąta.
— Czy przyjdzie dziś zrana? — mruknął.
Potem zaczął przeglądać papiery i czynić notatki.
Zapytując samego siebie: „czy przyjdzie“ — naczelnik biura wywiadowczego miał na myśli Roberta Verniere, który od dwóch dni powinien już był otrzymać list, znany naszym czytelnikom.
Robert, dostawszy list ten, powiedział sobie:
— Jutro pójdę.
Nazajutrz jednak, ustępując chwiejności, będącej główną właściwością jego charakteru, odłożył to na później.
Wreszcie, poradziwszy się swego wspólnika, Klaudyusza Grivot, bardzo zaniepokojonego tem grożącem wezwaniem, udał się w aleję Neuilly, spodziewając się tam znaleźć dorożkę.
Nie zawiódł się, przejeżdżała dorożka pusta.
Wsiadł do niej i kazał się zawieść na róg ulicy Ojców Świętych.
Ztamtąd przez ostrożność zamierzył iść pieszo na ulice Verneuill.
Dorożka była odkryta i koń biegł szybko.
Robert, wygodnie rozsiadłszy się, myślał o wizycie, na którą się udawał.
Powóz na wysokości Łuku Tryumfalnego, minął się z karetką wynajętą, zaprzężoną w dwa konie.
Bardzo zamyślony nie zauważył człowieka, którego twarz dawała się widzieć przez otwarte okno karetki i który dawał mu znaki ręką.
Dorożka toczyła się dalej.
Karetka zatrzymała się raptownie i zawróciła.
Siedzący w niej mężczyzna powiedział kilka słów do woźnicy.


XXVII.

Karetka podążyła za dorożką Roberta Verniere.
Ta zatrzymała się wreszcie na rogu ulicy Ojców Świętych.
Robert zapłacił dorożkarzowi i pieszo zapuścił się w ulicę.
Człowiek, który go śledził, również wysiadł i śpieszył się, jakby go chciał dogonić.
Zobaczył potem, że skręcił w ulicę Verneuil i zadzwonił do drzwi pałacyku, noszącego numer 4, poczem znikł po za bramą.
Śledzący zatrzymał się i zmarszczył brwi z miną niezadowoloną, ale wypogodził twarz prędko.
— Zaczepię go, gdy ztamtąd wyjdzie — wyszeptał, i zaczął go wyczekiwać, ale nie na ulicy Verneuill, lecz na rogu ulicy Ojców Świętych.
Śledzący wyglądał na lat pięćdziesiąt.
Bujna czupryna wpadała w kolor rudy, tu i owdzie przetkana włosami siwemi, tak samo jak długa broda, zakończona śpiczasto.
Z powierzchowności wyglądał na amerykanina.
Drzwi Robertowi otworzył służący, zapytując po niemiecku:
— Czego pan chce?
— Widzieć się z baronem Schwartz — odpowiedział bratobójca w tymże samym języku.
— Czy ma pan list dla wejścia?
— Mam.
— Proszę o ten list.
— Oto jest.
Lokaj spojrzał na adres i rzekł:
— A! bardzo dobrze... otrzymałem rozkazy... Pan baron czeka na pana.

tak — Czeka na mnie — pomyślał Robert ― więc był pewny, że przyjdę.
— Zechce pan ze mną pójść podchwycił słułący.
Jakkolwiek panował nad sobą zupełnie i zebrał się już wprzód na odwagę, mąż Aurelii nie mógł się ochronić od przejmującego wzruszenia, bardzo podobnego do niepokoju.
Wprowadzony został do przedpokoju, wybitego staremi makatami.
— Racz pan usiąść — rzekł lokaj, podając krzesło — zaraz uprzedzę pana barona.
Robert nie siadł.
Służący wyszedł, wrócił jednak za kilka sekund i, podniósłszy portyerę, dał znak gościowi, że może wejść.
Robert przestąpił próg gabinetu barona Wilhelma Schwartz.
Ten siedział przy biurku, paląc wiecznie grube cygaro i lewą ręką głaszcząc piękną brodę jasną.
Nie wstał nawet przy wejściu Roberta, a wyraz twarzy jego nie miał w sobie nic ujmującego.
— Spodziewałem się pana wcześniej, panie Verniere — rzekł doń tonem suchym.
— Dlaczego wcześniej? — zapytał nowo przybyły z wyraźnym spokojem.
Baron Schwartz uśmiechnął się złośliwie.
— Bo przypuszczałem, żeś pan dość sprytny, aby dobrze zrozumieć słowa mego listu — odpowiedział.
Robert odparł:
— Sprytu, jaki przypuszczał pan we mnie, może mi brak, ale wyznaję, że listu pańskiego nie rozumiem dotąd.
Prusak rzucił na Roberta szczególne spojrzenie.
— A jednak przyszedł pan... — podchwycił.
— Przez ciekawość. Ażeby szukać rozwiązania zagadki, którą mi pan postawił, i wreszcie przez wzgląd na pana, przedstawiającego naród, który mi niegdyś okazał życzliwość.
— Schwartz ukłonił mu się ręką.
— Szczęśliwy jestem, że słyszę od pana taką mowę — rzekł tonem, wyraźnie złagodzonym — dowodzi to, że pan pamiętasz o tej życzliwości... Niech pan siada. Mamy z sobą do pomówienia...
— Jestem do pańskiego rozporządzenia, ale wytłomacz mi pan najprzód, proszę, list pański, którego ostre wyrażenia zdawały się wyrażać groźbę.
— Jeżeli go pan tak zrozumiał, to dlatego, że pan się czujesz rzeczywiście zagrożonym.
— Ja?
— Tak, pan.
— Zbyteczne złudzenie, panie baronie, ja nie czuję się zagrożony niczem na świecie...
— Czyś pan tego tak pewien?
— Tak, jestem pewien i zapytuję się, jaki miecz Damoklesa, jak pan sądzisz, wisieć może nad moją głową?
Wilhelm Schwartz zacisnął cienkie wargi i, ważąc słowa, odpowiedział z powolnością wyrachowaną:
— Nie znałem pana dawniej w Berlinie, gdyś pan oddawał biuru wywiadowczemu głównego sztabu wielce szacowne usługi, i żałuję, gdyż przyjemnie byłoby mi stwierdzić, jak pańscy zwierzchnicy cenili zasługę pańską, gorliwość, przywiązanie dla naszych interesów, nienawiść dla Francyi.
Robert, który się spodziewał gwałtownego ataku, ździwiony był nieco tym wstępem tak łagodnym.
Miał się na baczności.
— Nienawiść moją dla Francyi? — powtórzył.
— Bezwątpienia.
— Mylisz się, panie baronie... Francya jest moim krajem.
— Ponieważ ją zdradzasz na korzyść Niemiec, musisz więc pan mieć powody dla jej nienawidzenia... Ja mam tu przed oczyma notatki, które pana dotyczą... Bardzo interesujące, z nich się dowiedziałem o wszystkiem, coś pan uczynił przeciw swemu krajowi, któregoś się pan wyparł oddawna.
Robert dał znak zaprzeczenia.
— Przepraszam! — ciągnął dalej baron Schwartz — nie można zadawać kłamu rzeczywistości. W danej chwili zgłosiłeś się pan z ofiarowaniem swych usług. Przyjęto je i uczyniono dobrze. Jeżeli nastąpiło zerwanie dobrych stosunków między panem i głównym sztabem, to z pańskiej winy, bo stałeś się podejrzanym. Zamknięto przed panem kasę, z której przywykłeś obficie czerpać, ale nie powinieneś pomimo to zapominać, że gdy wszystkiego panu brakło, znalazłeś w Niemczech oparcie i dochody.
Ta mowa wykrętna, która jakby nie zmierzała do żadnego celu, ściśle oznaczonego, denerwowała Roberta.
Przerwał wręcz baronowi Schwartzowi.
— Na co te rozprawy, które dałyby się streścić w kilku słowach? — rzekł. — Wiem, czem byłem, wiem czem jestem. Skoro mnie pan wezwałeś do siebie, miałeś powód. Jakiż to? Odpowiedz mi pan szczerze i nie baw się ze mną niepotrzebnie w dyplomacyę.
Jesteś pan doświadczonym, o tem wiem — rzekł dostojnik z uśmiechem.
— Obeznany jestem ze zwyczajami pańskiego rządu i tylko! Napisał pan do mnie co następuje: „W imieniu przyszłości fabryki pańskiej i spokoju pańskiej rodziny, proszony pan jesteś o przybycie jak naj prędzej na ulicę Verneuil.“ Otóż przyszedłem i oczekuję od pana objaśnienia. Racz mi je pan dać, w przeciwnym razie będę miał zaszczyt pana pożegnać.
Baron Schwartz przygryzł usta.
— Ten człowiek nie domyśla się, że go trzymam w ręku — pomyślał. — Gdyby się spodziewał, mówiłby innym tonem.
Potem dodał głośno:
— Chcesz pan objaśnienia stanowczego, drogi panie Robercie Verniere. To je panu dam...
— Sprawisz mi pan tem przyjemność.
— Bądź więc pan zadowolony. W jakich warunkach znajdujesz się pan w Paryżu? To nam jest wiadome. Brat pański umarł śmiercią tragiczną, którą się zajmiemy za chwilę, jeżeli to będzie potrzebnem. Żona pańska sprzedała wszystkie swe posiadłości na terytoryum niemieckiem, ażeby osiąść we Francyi i dostarczyć panu kapitałów niezbędnych do odbudowania fabryki w Saint-Ouen, którą prowadzisz ze swym pasierbem, w charakterze wspólnika.
Opuszczając Niemcy bez zamiaru powrotu, zabrałeś pan z sobą wielką ilość sekretów, które przeniknąć pozwalało panu nasze zaufanie. Te tajemnice, które w znacznej częcśi dotyczą postępu naszych uzbrojeń, są wielkiej doniosłości.
Chcemy wierzyć, że nie zechcesz pan ich zużytkować na naszą szkodę, więc nie mówmy o tem, lecz pomówmy o projektach, powziętych przez pana, kiedy byłeś w Berlinie. Przedstawiłeś pan w głównym sztabie modele nowych kartaczy, wynalezione przez pana...
— I zostały odrzucone! — zawołał Robert.
— Bo nie miałeś pan zaufania już w odpowiednich sferach, ale nie dlatego, ażeby nie uznano zalet wynalazku...
W fabryce w Saint-Ouen, urządziłeś pan oddział specyalnie dla wyrobu pocisków wojennych, oraz warsztaty dla fabrykacyi nowej udoskonalonej kartaczownicy. Pański pasierb, uczeń szkoły sztuki i rzemiosł w Châlons, i bardzo uzdolniony — podług naszych wiadomości — w przedmiocie uzbrojeń, będzie panu niósł pomoc ze swej wiedzy i zdolności, co zdwoi pańską siłę... Otrzymałeś pan już z ministeryum wojny i ministeryum marynarki zachętę i obstalunki... Wszystko to nie może nam się podobać i postanowiliśmy nakazać panu...
— Nakazać mnie! — przerwał Robert, podskakując na krześle.
— Doskonale! Na pozór będziesz pan pracował dla Francyi, w rzeczywistości jednak pracować pan będziesz dla Niemiec, a to panu zapewni świetne zyski pieniężne... W krótkim czasie dojdziesz pan do majątku!..
Widzisz więc pan, że nie bawię się w dyplomacyę — dodał baron Wilhelm Schwartz, gładząc piękną brodę — że gram z panem w otwarte karty!
— Więc masz pan szpiegów wszędzie! — wyszeptał Robert.
— Tak, wszędzie, kochany panie Verniere. Wiemy o wszystkiem, co się dzieje, o wszystkiem, co się mówi, o wszystkiem, co myślą we Francyi! Masz pan tego dowód. Teraz pomówmy o interesach. Ile pan zażądasz, ażeby być naszym człowiekiem? Ustanów pan cyfrę i zapamiętaj, że się nie targujemy...
— Nie zażądam nic, ponieważ nie chcę nic przyjąć! — odparł Robert.
— Nic?
— I wszelkie propozycye pańskie, jakkolwiek świetne, odrzucam.
— U!.. Co za bezinteresowność! ― rzekł baron tonem drwiącym. — Zaraz widać, że potrzeba nie dokucza panu, jak dawniej...
— To prawda, a kiedy potrzeba nie istnieje, pojęcia się zmieniają.
— Można mieć inny bat na człowieka, niż potrzebę, i o tem także się pan przekonasz... Ja jestem pobłażliwy, i dlatego ponawiam swe propozycye, które radzę panu przyjąć... Ileż trzeba panu ofiarować, ażeby Robert Verniere, wielki przemysłowiec z Saint-Ouen, stał się znowu dla Prus tem, czem był w Berlinie zgłodniały Robert Verniere?
— Nie trzeba mu nic ofiarowywać! Powtarzam panu, że wszystkiego odmawiam.
— Strzeż się pan! Zostaniesz złamany!
— Nic sobie z tego nie robię.
— Zobaczymy! Zacznijmy z innego tonu. Chciałem panu tego oszczędzić, ale nie każdy może czynić, jak chce, a pan mnie do tego zmuszasz. Przypomnę więc panu, bo jakbyś o tem zapomniał, że od trzech miesięcy idziesz drogą, która prowadzi na rusztowanie.
Robertowi zdawało się, że jest przygotowany na wszystko.
Tego się jednak nie spodziewał.
Dreszcz przeszedł mu po ciele.
Baron Schwartz ciągnął dalej:
— Tak, na rusztowanie!.. Słówko jedno, jedno tylko słówko odemnie, a zaraz byś się pan tam dostał! Sprawiedliwość francuska nie zna nazwiska mordercy pana Ryszarda Verniere... My jednak możemy ją o tem zawiadomić... Wtedy sąd zapyta brata człowieka zamordowanego, co czynił w Paryżu pod nazwiskiem Fryca Leymana od 28-go grudnia zeszłego roku?.. Zapyta go zwłaszcza, co uczynił z klejnocikiem, przywieszonym do łańcuszka od zegarka, który miał przy sobie w noc zbrodni w Saint-Ouen, a klejnocik ten odnaleziono w zaciśniętej ręce Weroniki Sollier. Jest to cacko sztuki, panie Robercie Verniere, prawdziwe arcydzieło cyzelerskie... Lew, leżący i w szponach trzymający szmaragd, na którym wyryte są dwie litery, H. i N. cyfry hrabiego Henryka de Nayle... pierwszego męża pańskiej żony.
Robert przestraszony stał się bladym.
— O’Brien mnie sprzedał — pomyślał.
Baron Schwartz spostrzegł dreszcz i bladość. Ciągnął też dalej:
— Czy więc nic sobie z nas nie robisz, czy też rozumiesz, kochany panie Verniere, że znajdujesz się w zupełności na naszej łasce? Zdawało ci się, że pozyskałeś bezkarność i to cię odurzyło! A teraz widzisz, że ta bezkarność trzyma się tylko na nitce. Przyjm pan nasze propozycye, powtarzam, albo pana zadenuncyuję.
Bratobójca zamyślił się.
Nie, O’Brien z pewnością nie mógł go zdradzić tak podle, gdy właśnie dawał mu broń do obrony.
Odzyskał więc panowanie nad sobą i postanowił z tej broni skorzystać.
Zamiast odpowiedzieć, jak baron się spodziewał, oświadczeniem najzupełniejszej uległości, odparł:
— Ażeby mnie zadenuncyować, musiał byś pan mieć dowody.
— Brelok, oderwany od pańskiego łańcuszka, jest już sam przez się dowodem niezbitym. Któżby go pozostawił w rękach odźwiernej fabrycznej, jeśli nie pan?


XXVIII.

Baron Schwartz spodziewał się zaprzeczenia.
Jakież więc było wielkie jego ździewienie, gdy usłyszał, że Robert Verniere odpowiedział mu:
— To ja, rzeczywiście.
— Przyznajesz pan?
— Przyznaję.
— To zaczynamy się porozumiewać.
— O! to bardzo niepewne... Cóż pan możesz przeciw mnie uczynić? Oskarżyć mnie... Powiedzieć, że jestem sprawcą zbrodni w Saint-Ouen...
— I to uczynimy, jeżeli pan nie przyjmiesz naszych propozycyi.
— Nie przyjmuję ich i dodaję, że panowie nie przejmujecie mnie wcale obawą!.. Oskarżcie mnie... Jak chcecie!.. Ja na wasze oskarżenie odpowiem również oskarżeniem! Ja zostanę uwięziony, skazany, ale zadam waszemu rządowi ranę nieuleczalną! Zdemaskuję was ku oburzeniu mocarstw europejskich, które potępią was przez pruderyę. Ja zabiłem człowieka! Więc cóż z tego? Wy chcecie zamordować naród!
Robert się zatrzymał.
— Zdaje mi się, niech mi Bóg przebaczy, że to pan grozisz teraz? — zawołał baron Schwartz z wściekłością.
— Pan mnie atakuje, ja się bronię! Idź pan i powiedz prokuratorowi rzeczypospolitej, że zamordowałem Ryszarda Verniere, mego brata, i złóż na to dowód... Ja na to odpowiem, i dowiodę, że byłem na żołdzie Prus i że działałem z ich rozkazów. One chciały zniszczyć fabrykę wielkiego przemysłowca Ryszarda Verniere, patryotę, człowieka niesprzedajnego, którego nie mogły kupić, a którego wynalazki i prace wydawały się im niebezpiecznemi dla nich.
— Wiesz pan dobrze, że to kłamstwo! — przerwał Wilhelm Schwartz, siny z gniewu.
— Wiem, że się to wyda prawdą! Zaczekaj pan! Musisz mnie wysłuchać, gdy powiem: Jestem ostatnim z nędzników, ukarzcie mnie, ale ukarzcie także tych, którzy mi nakazali zbrodnię!
— Nie uwierzą panu.
— Muszą mi uwierzyć, gdy złożę w sądzie dowody waszej nikczemności.
— Waryat pan jesteś! tych dowodów niema...
— Oto jeden... To list cyfrowany, pochodzący z biura głównego sztabu w Berlinie i adresowany do waszego ambasadora w Paryżu. Cóż pan na to?
Robert wyjął z kieszeni list, który rozłożył i przesunął go przed oczyma barona Schwartza, ale zdala od jego rąk.
Ten już nie głaskał jasnej brody.
Powieki mu drgały, drżenie nerwowe wstrząsało mu usta i ręce.
— List cyfrowany — wyjąkał.
— Ale pozwolił mi go odcyfrować egzemplarz słownika Petit Larousse z roku 1874 — podchwycił Robert. — List jest podpisany i ma stempel głównego sztabu i zresztą jest zrozumiały, jak się należy... Niech pan posłucha.
I bratobójca odczytał głośno, tonem szyderskim, list, już nam znany.
W chwili gdy kończył czytać, Wilhelm Schwartz schwytał z szuflady biurka rewolwer nabity i rzucił się na niego.
— List! — rozkazał. — Daj mi ten list, albo palne panu w łeb!
— O panie baronie, widocznie bierzesz mnie pan za głupca? — odpowiedział Robert z największym spokojem — powinieneś pan był pomyśleć, że to tylko kopia, a oryginał znajduje się w pewnem miejscu i w dobrych rękach. Taki wypadek jest przewidzianym. Gdybym nie wyszedł żywym od pana, ten szacowny oryginał zostałby oddany komu z prawa należy. Teraz oskarż mnie pan, jeżeli ci to serce dyktuje, a wiesz, jaka będzie odpowiedź.
Baron wydał ryk bezsilności.
— To O’Brien dał panu ten dokument, nieprawdaż? — zapytał głosem zdławionym.
Nie on, ale co pana to obchodzi? Pan wiesz, gdzie się znajduje ten przeklęty amerykanin?
— Wcale nie wiem.
— Za ile chcesz mi pan sprzedać oryginał tego listu?
— Ile mi pan ofiarowujesz?
— Trzysta tysięcy franków.
— To mało.
— Pięćset tysięcy franków.
— Ta cyfra dowodzi mi, jaka jest doniosłość dla pana tego papieru i jaki ona stanowi dla mnie środek bezpieczeństwa! Ponieważ więcej mi zależy na życiu, niż na pieniądzach, nie oddam tego papieru panu za żadne pieniądze... gdybyś mi pan nawet ofiarował miliony.
— Strzeż się, panie Verniere.
— Czego?
— Są tajemnice, które zabijają!
— Ta mnie nie zabije, dopóki nie będziesz pan miał nadziei dostania do rąk kompromitującego listu. Zresztą, nie będziesz się pan potrzebował obawiać niczego odemnie, jeżeli ja nie będę się obawiał niczego od pana... Przyjmijmy sposób postępowania zupełnie odpowiedni... Niemcy znają me zbrodnie... ja znam ich... Milczmy oto... i będziemy dobrymi przyjaciołmi...
Baron Schwartz uspokoił się.
— Rzeczywiście, jesteś pan człowiekiem bardzo silnym — rzekł z uśmiechem trochę wymuszonym — bardzo żałuję, żeśmy pozwolili panu od nas odejść.
— Ja również żałowałem tego dawniej, lecz teraz już nie żałuję.
— Pomówmy otwarcie.
— I owszem.
— Chcesz pan mieć majątek?
— Liczę na to, że mi go da praca.
— Mówię o majątku niemałoznacznym, wielkim majątku... majątku, przewyższającym pańskie nadzieje i marzenia... Trzy miliony... ja je panu dam...
— Chcesz mnie pan kusić.
— Trzy miliony — powtórzył Wilhelm Schwartz — i nasze poparcie dla obrony pana, gdyby cię oskarżono, i nasze wspólnictwo, gdyby ci było potrzebne, dla usunięcia swych wrogów... Stań się zarazem naszym przyjacielem, naszym sprzymierzeńcem, a pragnienia najbardziej wygórowane będą zaspokojone. Żyjesz pod kuratelą pani Verniere, podlegasz skutkom aktu spółkowego, który cię wiąże z jej synem i z córką pańskiego brata.. Jesteś tylko panem na pozór... My pana wybawimy z tej kurateli i z tych więzów, pieniądze przywrócą panu niezależność! Zostaniesz jednym z pierwszych, jeżeli nie pierwszym przemysłowcem we Francyi! Służ nam, a my uczynimy cię wielkim, i nikt z najprzebieglejszych dyplomatów nie odgadnie, jakie nas z sobą łączą stosunki. Tak, panie Verniere, nie możesz się wahać! Bądź jak dawniej naszym gorliwym współpracownikiem! Wydaj nam wszystkie sekrety uzbrojeń francuskich, które przy swojem położeniu będziesz mógł poznać lepiej niż ktokolwiek inny, i będziesz mógł liczyć na nas, jak my liczyć będziemy na pana! dobrze? Zgoda?
Czoło Roberta okryło się potem.
Człowiek, którego znamy, człowiek, którego poznaliśmy w jego uczynkach, nie mógł się obrażać na te propozycye.
Zepsuty do szpiku kości, chciwy pieniędzy, przejęty strachem sądu przysięgłych, rusztowania, pragnący bardziej niż kiedykolwiek życia hulaszczego i rozwiązłego, nie miał żadnych skrupułów, gotów był całkiem się zaprzedać, lecz nie chciał się oddać niezwłocznie.
Zapytał się sam, czy te miliony pokryją bezkarność, jaką mu przyrzekano, czy nie kryją w sobie jakiej zasadzki.
Gdy milczał baron Schwartz powtórzył:
— No czy się zgadzamy?
— Trzeba mi czasu do namysłu — odpowiedział Robert głosem głuchym.
— Czy to ukryta odmowa? ne.
— Nie. Ja nie odmawiam, lecz chcę się namyślić.
Przecież zrozumiałeś mnie pan dobrze?
— Tak.
— Więc dlaczego się pan wahasz?
— Bo, powtarzam panu, zastanowienie jest konieczne. Nie można brać tak lekko postanowienia tak ważnego.
— Niech i tak będzie. A list cyfrowany?
— Nie zrobię z niego użytku, powinieneś pan to zrozumieć, tylko w razie napaści z pańskiej strony. Możesz więc pan być spokojny, jak ja nim jestem.
— Byłeś pan u O’Briena w przeddzień jego zniknięcia?
— Być może, ale dopiero od pana dowiedziałem się o jego zniknięciu.
— Przyznaj pan, że to on ci oddał list, z którego broń masz przeciw nam.
— Nie zaprzeczam tego bezwzględnie, a zresztą z listu tego ja nie czynię broni, tylko tarczę.
— Więc utrzymujesz pan, że nie wiesz, gdzie się znajduje amerykanin?
— Tak, utrzymuję, bo to prawda.
— Powiedz pan raczej, że mi nie ufasz.
— Gdyby tak było, przyznaj pan że początek rozmowy z panem, dawałby mi do tego prawo.
Robert wstał, postanawiając nie przedłużać rozmowy.
— Proszę pana o miesiąc do namysłu — wyrzekł dalej — czy dasz mi go pan.
— Skoro trzeba, ale odtąd radzę panu nic przeciw nam nie przedsiębrać.
To było powiedziane tonem groźby.
— Nie mam w tem żadnego interesu bo oddalibyście cios za cios! — odpowiedział Robert. — Za miesiąc będę miał zaszczyt zobaczyć się z panem, panie baronie.
Bratobójca skierował się ku drzwiom gabinetu i opuścił pałacyk, odprowadzany przez Wilhelma Schwartza aż do bramy.
Powracając tą samą drogą, przez ulicę Ojców Świętych ku wybrzeżu, gdzie zamierzał wziąć dorożkę, Robert mówił do siebie:
— Jeżeli nie przyjmę ich propozycyi, ci ludzie znajdą sposób, ażeby mnie zgładzić i to tak, że nikt nie będzie mógł posądzić o morderstwo... Przygotują jaki wypadek... Bądź co bądź są oni silniejsi odemnie!.. I pomyśleć, że jedyny człowiek, który może mi doradzić i pomódz, zniknął niewiadomo gdzie... Dokąd wyjechał O’Brien? Co się z nim stało? Co porabia?
W chwili gdy nędznik zadawał sobie to pytanie, uczuł, że go ktoś zlekka dotknął.
Bardzo ździwiony obrócił się.
Człowiek, którego widzieliśmy w karetce, potem pieszo, był o dwa kroki od niego i głosem cichym i prędkim rzekł doń:
— Bierz pan to i idź śpiesznie, nie oglądając się za mną. Może ktoś z pod numeru 4-go ulicy Verneuil szpiegować pana.
Robert nie poznał ani osoby, ani głosu.
Wziął nie bez niepokoju kawałek papieru, który mu wsunął do ręki.
Człowiek z karetki ciągnął dalej:
— Czytaj pan i nie odwracaj się.
Potem udał się w kierunku przeciwnym, niż szedł Robert Verniere.
List człowieka, którego słowa: „Może ktoś z pod numeru 4-go ulicy Verneuil szpiegować pana“ zmieszały, ściskał gorączkowo w palcach i niecierpliwie pragnął jaknajprędzej poznać jego treść, starając się daremnie odgadnąć, kto może być tym tajemniczym nieznajomym.
Doszedł na wybrzeże, gdzie znajdowała się stacya dorożek.
Wsiadł do jednej z nich i kazał się wieść wybrzeżem w kierunku kościoła Najświętszej Maryi Panny.
Teraz zapuścił w dorożce firanki i rzucił oczyma na papier, który mu palił palce.
Zawierał on tylko te wyrazy, pisane ołówkiem:
„Wsiądź pan do pierwszego pociągu, który odchodzić będzie niebawem. Następnie wysiądź pan w Jouinville-le-Pont. Idź pan na most tam pośrodku mostu znajdziesz pan schody, prowadzące na brzeg Marny. Zejdź pan temi schodami i zaczekaj na mnie, przechadzając się na brzegu Marny, nie dam na siebie długo czekać.

O. B.

Robert wydał okrzyk radości.
O. B. Te pierwsze litery znaczyły tyle co podpis, co podpis magnetyzera z ulicy Zwycięztw, O’Briena.
Ten, który, jak sądził, może go podtrzymać i kierować nim... więc go zobaczy, w chwili gdy najmniej na to liczył...
Opuścił szybę dorożki i zawołał na woźnicę:
— Na dworzec Vincennes, szybko! Dostaniesz na piwo!..
Woźnica zaciął konia i dorożka potoczyła się prędko.


XXIX.

W chwili, gdy dorożka, wioząca Roberta Verniere, przybywała na plac Bastylli i miała wjechać na podwórze dworca kolejowego, musiała się zatrzymać, ażeby przepuścić wielki powóz odkryty, za którym jechał omnibus familijny ze stacyi.
W powozie znajdowały się: pani Verniere, Matylda Savanne i Alina.
Omnibus napakowany był kuframi i pudłami.
Robert wychylił głowę przez drzwiczki, aby zobaczyć, jaki jest powód zatrzymania się wehikułu, i cofnął się szybko, spostrzegając swą żonę, synowicę i córkę sędziego śledczego.
Wśród myśli i zajęć, jakie go oblegały zapomniał zupełnie, iż urzędnik, ustępując życzeniu Matyldy, które zresztą najzupełniej się zgadzały i z jego życzeniami, postanowił przyśpieszyć o trzy tygodnie swój wyjazd na wieś, dokąd pani Verniere miała im towarzyszyć i przepędzić z nimi czas pewien.
Dzień ten był wybrany do odjazdu.
Zegar stacyjny wskazywał godzinę 10 m. 50.
Pociągi odchodziły regularnie o godz. 11 minut 5 i o 11 godz. 35 min.
Robert, nie chcąc się znaleźć wobec żony, której trzeba byłoby wytłomaczyć jego obecność w tych stronach, dał rozkaz woźnicy, ażeby zatrzymał się przed bramą, sąsiadującą z dworcem.
Ztamtąd mógł się wszystkiemu przyglądać.
Widział, jak trzy kobiety, powiedziawszy kilka słów lokajowi Daniela Savanne, wyszły z dworca i skierowały się do restauracyi na bulwarze Beaumarchais.
— One jeść będą śniadanie — pomyślał — służba udaje się wprost do Parku Saint-Maur, ażeby wszystko gotowe było w chwili ich przyjazdu,.. Wobec tego będę musiał jechać dopiero następnym pociągiem...
Karetka, która nadjechała szybko i zatrzymała się u wejścia pasażerów, zwróciła uwagę Roberta.
Wysiadł z niej jakiś człowiek.
Verniere poznał w nim osobistość, która wsunęła mu do ręki papier na ulicy Ojców Świętych.
Był to doktór O’Brien, tak przedziwnie ucharakteryzowany, że niepodobna go było poznać.
Podejść do niego byłoby niezręcznie i ryzykownie.
— Ja miałem go oczekiwać — pomyślał Robert — to on na mnie będzie czekał...
I nie poruszył się wcale.
W pół godziny później pojechał pociągiem.
Była godzina 11 minut 35.
Już od pół godziny Daniel Savanne znajdował się w sądzie, w swym gabinecie z pisarzem i odczytywał po raz dziesiąty zeznania świadków, przesłuchanych w przedmiocie zbrodni w Saint-Ouen, przeglądając drobiazgowo śledztwo, rozpoczęte w tej tajemniczej sprawie.
W przeddzień wezwał znowu do siebie, jako świadków, kasyera Prieura, Magdalenę, byłą służącę Ryszarda Verniere, Weronikę Sollier i małą Martę.
Z niecierpliwością oczekiwał tych czworo świadków, pragnąc wielce zbadać tajemnicę, dotyczącą obecności brata jego Gabryela u Ryszarda wieczorem 30-go grudnia 1893 roku.
Zdawało mu się, że te odwiedziny Gabryela u jego przyjaciela, odwiedziny, do których się nie przyznawał, musiały mieć jakąś łączność z morderstwem przemysłowca i myślał o związku logicznym między tymi dwoma wypadkami.
Kasyer Prieur przybył pierwszy.
Wprowadzono go natychmiast.
— Ja mam pana zapytać o bardzo wiele rzeczy, panie Prieur — rzekł sędzia śledczy. — Być może jednak, że pańskie odpowiedzi będą mi użyteczne.
— Bardzo rad będę, jeżeli panu co objaśnię — odpowiedział kasyer.
— Wszak pan zakończył rachunki fabryczne swego pryncypała 30-go grudnia wieczorem?
— Tak, panie.
— O której godzinie?
— Między godziną szóstą a siódmą.
— Wszak tego wieczora znajdowała się w kasie Ryszarda Verniere suma około pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące franków?
— Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące dwieście dwadzieścia siedm franków piętnaście centymów — poprawił kasyer.
— Czy po ukończeniu rachunków, opuściłeś pan fabrykę? podchwycił urzędnik.
— Tak, panie.
— Niezwłocznie?
— Około kwadrans na ósmą.
— Czy się pan nie dowiedział, że po pańskiem odejściu przyszedł ktoś i złożył u pana Verniere sumę po ważną?
Prieur potrząsnął głową.
— Nie, panie — rzekł — i to mi się wydaje bardzo nieprawdopodobnem...
— Dlaczego?
— Nazajutrz, w niedzielę 31 grudnia, jadłem śniadanie z panem Ryszardem Verniere, w towarzystwie Klaudyusza Grivot, majstra... Pewnym jestem, że, gdyby jaki depozyt oddany został, pryncypał byłby mi o tem powiedział, polecając mi zapisać go W rachunkach firmy...
— A czy właściwie mógł o tem nie mówić?
— Tak, jeżeli suma, która mu została powierzoną, miała pozostawać po za wszelkiemi obrotami firmy....
— To dobrze, dziękuję panu, panie Prieur i nie zatrzymuję pana dłużej... Możesz pan wrócić do siebie.
Kasyer się oddalił i woźny wprowadził Magdalenę, dawną służącą Ryszarda.
Daniel Savanne miał jej zadać tylko jedno pytanie, mianowicie:
— Czy wieczorem 30-go grudnia widziała u swego pana jakiego oficera marynarki?
Odpowiedziała twierdząco: oficer ten jadł obiad z Ryszardem Verniere.
Stawało się pewnem, że list, pisany przez Gabryela Savanne do swego starego przyjaciela, był wyznaniem prawdy, że kapitan okrętu przepędził wieczór w Saint-Ouen i że on i Ryszard porozumieli się z sobą dla ukrycia celu ich widzenia.
Weronika Sollier mogła rozświetlić te punkty, pozostałe ciemnemi.
Zaraz też po odprawieniu Magdaleny, zostały wprowadzona niewidoma i mała Marta, które czekały w korytarzu.
Sędzia polecił swemu sekretarzowi, ażeby się oddalił chwilowo.
Pani Sollier, ździwiona wielce z otrzymania nowego wezwania, postanowiła się mieć na baczności.
O co ją chciano jeszcze wypytać?
Przeczuwała, że ze strony sędziego śledczego będzie teraz mowa o ojcu Marty.
Mając ciągle na pamięci przysięgę, uczynioną Ryszardowi Verniere i kapitanowi okrętu, postanowiła zgóry zbywać wymijająco wszelkie pytania, na które odpowiedź byłaby z jej strony złamaniem przysięgi.
Rozkaz sprowadzenia jej wraz z wnuczką dostarczał nowego materyału dla jej podejrzenia, dla jej nieufności.
Dziecko nie widziało nic ze zbrodni w Saint-Ouen, co dla sędziego wcale nie było obcem.
Zatem nie o przedmiocie tej zbrodni miano ją wypytywać.
— O cokolwiek cię zapytają, moja pieszczoszko — powiedziała Marcie — pamiętaj, że nie powinnaś nic oświadczać, bo pamięć twoja umarła... Ja odpowiadać będę za ciebie...
— Bądź spokojną, babciu — odparła córka Germany — o cokolwiek mnie zapytają, nie powiem nic.
Pan Savanne usadowił niewidomą naprzeciw siebie.
Marta usiadła obok niej na niższym stołeczku.
— Moja dobra pani Sollier — zaczął urzędnik — synowiec mój, Henryk Savanne, zajmuje się panią poważnie w tej chwili. Ja wcale nie zapomniałem o tem, żeś widziała mordercę Ryszarda Verniere i że gdyby ci został wzrok przywrócony, mogłabyś go poznać i wskazać sądowi. Synowiec mój ma dziś nawet zobaczyć się z doktorem Sermet, który panią leczył w szpitalu św. Ludwika, i zapytać go o rady a jednocześnie i o szczegóły operacyi, jaką pani przeszłaś. W szpitalu swym studyuje wypadki, mogące być podobnemi do wypadku pani... chce nabrać pewności, czy jest możebne poddać panią operacyi, bez narażenia życia... na niebezpieczeństwo, a kiedy będzie już pewnym, nie zawaha się wcale i odwoła się do pomocy i doświadczenia najsłynniejszych specyalistów.
— Oby Bóg dał, żeby się nie łudził! — wyszeptała Weronika.
— Bądź pani cierpliwą podchwycił Daniel miej nadzieję, jak i my, że Bóg zechce ci wzrok przywrócić, na ukaranie winowajców, których śledzimy wśród ciemności, w jakich się kryją... Zresztą, zdaje mi się, że jesteśmy na śladzie...
— Czy miałbyś pan podejrzenie na kogo? — zawołała niewidoma.
— Tak i nie — odpowiedział urzędnik, zmierzając dojść do celu wymijającemi drogami i odsłaniając myśl swoją dopiero w ostatniej chwili. — Kiedy sprawa jaka zajmuje człowieka bezustannie, wtedy łączy się z sobą jedne fakty z drugiemi i z tych kombinacyi nieraz tryska światło..
— Tak, ma pan słuszność — rzekła pani Sollier — jedno słowo wystarcza... jedna okoliczność, drobna, na pozór nic nie znacząca, ażeby otrzymać punkt wyjścia!
— Tak — ciągnął dalej Daniel, po kilku sekundach milczenia. — To też w pani zeznaniu perwszem jedna mnie rzecz uderzyła.
— Jaka, proszę pana?
— Kiedy pani przyszłaś tutaj, po wyjściu ze szpitala, wiedziałaś dobrze, że się znajdujesz w gabinecie urzędnika, któremu powierzono śledztwo w sprawie zbrodni w Saint-Ouen, lecz nie znałaś nazwiska tego nędznika.
— W istocie, proszę pana — odpowiedziała pani Sollier, nie odgadując jeszcze, dokąd zmierzają słowa sędziego śledczego.
Jednak zdanie następujące już ją ostrzegło:
— Przychodziłaś pani do sędziego śledczego z powziętym zamiarem powierzenia mu tajemnicy, zapytania go o radę...
Drgnęła i ręka jej ścisnęła ramię małej Marty, obok niej siedzącej.
— Chodziło o rzecz bez znaczenia — rzekła.
— Bez znaczenia może dla pani, lecz nie dla sprawiedliwości — odparł Daniel. — Mówiłaś mi pani o wizycie, złożonej panu Verniere przez mego brata, Gabryela Savanne, dnia 30-go grudnia wieczorem.
— Tak, przypominam to sobie, lecz pan mi odpowiedziałeś, że się muszę mylić, to bardzo było możliwe, ponieważ nie znałam kapitana Savanne...
— Niezawodnie wymienił przed panią swoje nazwisko, ażebyś go oznajmiła panu Verniere.
— Są nazwiska do siebie podobne, a pamięć może mnie mylić.
— To bardzo nieprawdopodobne... Ostatecznie ten oficer marynarki i pan Ryszard jedli z sobą obiad i przepędzili wieczór razem...
— To możebne... nie pamiętam tego dobrze... Dwa dni przedtem pochowałam córkę... w głowie mi się mąciło...
— Pani Sollier — zawołał sędzia — pani nie mówisz mi prawdy!
— Ja, panie?
— Tak, pani!.. Pani doskonale wiesz, że oznajmiłaś kapitana Savanne, że przepędził kilka godzin z panem Ryszardem Verniere, i musisz pani znać powody tej długiej rozmowy.
— Pan się myli! — rzekła ociemniała żywo.
— Ja się nie mylę i znajduję na to dowód w słowach, wymienionych przez panią tutaj nawet, gdyś się dowiedziała nagle, że brat mój umarł, i kiedy prosiłem panią o odłożenie na później zwierzeń, jakie miałaś mi uczynić... Pan Savanne umarł — odpowiedziałaś mi wręcz — nie mam panu już nic do powiedzenia... I to dlatego, że od kilku minut wiedziałaś, iż znajdujesz się wobec jego brata... Gabryel Savanne i Ryszard Verniere mieli między sobą jakąś tajemnicę, tajemnicę, wiadomą pani, którą byłabyś mi wyjawiła, gdybym się nie był nazwał Danielem Savanne...
My jesteśmy pewni — pewni, słyszysz pani, że Gabryel Savanne złożył u Ryszarda Verniere sumę trzysta tysięcy franków... W liście, pisanym przez brata mego do swego syna przed śmiercią, oskarża się o popełnienie za życia ciężkiego błędu. Oznajmia mu, żeby zapytał Ryszarda Verniere, do którego pisze jednocześnie, donosząc, że go zwalnia z danego zobowiązania i upoważnia go do odpowiedzenia synowi, jeżeli się tenże uda do niego. Ryszard Verniere umarł, a ja mam przekonanie, że pani tylko możesz odkryć tę tajemnicę, którą nam poznać należy w interesie prawdy i sprawiedliwości!
Czoło niewidomej zroszone było potem.
Byłaby chciała mówić, lecz ostatnie wyrazy, przez urzędnika wyrzeczone, przyprowadziły jej na pamięć przysięgę, uczynioną przez nią ojcu Marty, gdy Ryszard Verniere powiedział do niej co następuje: Zrozum mnie dobrze, Weroniko; dla rodziny pana Savanne, dla pamięci jego nieboszczki żony, dla nietknięcia w niczem szacunku, jaki syn ma dla ojca, potrzeba, ażeby ani on, ani nikt nie wiedział o błędzie ojcowskim, ani nie podejrzewał istnienie dziecka, które Henryk Savanne mógłby nazywać siostrą. A ona przysięgła, że zachowa tę tajemnicę we wszelkich okolicznościach. Przysięgła na mogiłę Germany i na głowę Marty!
Wprawdzie sędzia mówił, że kapitan okrętu pisał do syna, oskarżając się za błąd i dodając, że zwalnia Ryszarda Verniere z danego słowa.
Ale co to znaczyło dla niej? Mogli ją oszukiwać. Oszukiwano ją zapewne.
Najlepszy dowód, że chociaż Gabryel Savanne oskarżał się o winę, nie mówił jednak o jaką.
Pan Ryszard nie byłby też mówił, była tego pewną.
Powinna była milczeć, jak on!


XXX.

Ja nic nie wiem, proszę pana — rzekła niewidoma głosem nieco cichym ale bardzo stanowczym — nic a nic...
Daniel uczynił gest, wyrażający najzupełniejsze niezadowolenie.
— To znaczy, że pani nie chcesz odpowiedzieć? — odparł.
— Nie mogę odpowiedzieć, bo nic nie wiem...
— Czyż więc pani nie zrozumiała? Widzenie się mego brata z Ryszardem Verniere może się łączyć węzłami tajemniczemi ze zbrodnią, której Ryszard i pani byliście ofiarami... Gdybyś pani dała poznać nam przyczynę tych odwiedzin, może pomogłabyś pani sprawiedliwości do pomszczenia was obojga.
— Ja nic nie wiem, proszę pana...
— Przysięgasz mi na to pani?
Weronika zawahała się na sekundę.
— Dlaczego pyta mnie pan o przysięgę? — wyjąkała.
— Jeżeli pani nie kłamiesz, dlaczego nie masz tego uczynić?
Wyciągnęła rękę.
— A więc! — rzekła — przysięgam na to.
Widocznem się stawało dla Daniela Savanne, że nalegać dłużej byłoby zbytecznem.
Być może, że jakkolwiek to nieprawdopodobnem się wydawało, Weronika nie wiedziała o niczem.
— Pani Sollier — rzekł sędzia — żałuję, że panią trudziłem zbytecznie.
I zadzwoniwszy na woźnego, dał mu rozkaz odprowadzenia niewidomej i wnuczki aż na dziedziniec sądu.
Znalazłszy się na bulwarze, Marta ucałowała ociemniałą.
— Dobrześ odpowiedziała, babciu — wyszeptała do jej ucha — na twojem miejscu byłabym uczyniła jak ty.
— Zawołaj dorożkę, moja pieszczoszko — rzekła pani Sollier, ucałowawszy dziecko.
W kilka minut później babka i jej wnuczka jechały w kierunku Saint Quen.


∗             ∗

Skutkiem spotkania, jakie miał Robert na stacyi kolei żelaznej w Vincennes, doktór O’Brien pierwszy przybył do Joinville-le Pont i natychmiast udał się na miejsce, które wskazywał list lakoniczny, ołówkiem skreślony naprędce.
Naturalnie Roberta jeszcze tam nie było.
Nieobecność ta wydała mu się dziwną.
— Dlaczego nie przyszedł? — pytał się sam siebie, marszcząc brwi.
Zastanowił się jednak prędko, że jakiś wypadek mógł opóźnić brata Ryszarda Verniere, i dla zabicia czasu przechadzał się po wybrzeżu, zatrzymując się co chwila i spoglądając na most, w nadziei, że zobaczy przybywającego tego, którego oczekiwał z niecierpliwością.
Nadzieja jego nie doznała długiego zawodu.
Robert ukazał się, idąc bardzo prędko i kierując się ku schodom, prowadzącym na wybrzeże.
Magnetyzer powitał go u dołu tych schodów.
Uścisnęli sobie ręce.
— Nareszcie znajduję pana! — zawołał Robert. — Wiesz, żem pana przeklinał z całego serca.. Nie wiedząc, gdzie pan jesteś, nie otrzymując od pana żadnej wiadomości, sądziłem, żeś dał za wygranę wszystkiemu, pozostawiając mi na karku walkę z losem.
— Ja miałbym dać za wygranę; o nie! — odparł amerykanin. — Przecież idzie mi o rozegranie partyi aż do końca, a szczególniej o wygranę, musisz pan jednak zrozumieć, że powinienem się otoczyć wyraźnemi ostrożnościami, i przebrania moje dowodzą panu, jaką doniosłość przywiązują do tego, ażeby nie zostać poznanym.
— Mamy do pomówienia.
— Tak, dużo!
— Ale ja literalnie umieram z głodu... Gdzie możnaby tu zjeść śniadanie?
— Najlepiej będzie w gnieździe słowika... Pięć minut drogi.
— Co to za gniazdo słowika? — powtórzył Robert ździwiony.
— A. to restauracya, urządzona w budynku, stojącym w pobliżu... Szczególna siedziba... Byłem już tam raz ze spaceru w tych stronach... Śniadanie będziemy mieli niezłe i rozmawiać będziemy spokojnie... Ta restauracja słowika w niedzielę jest licznie nawiedzaną przez paryżan, którzy robią wycieczki po Marnie. W dniu powszednim bardzo mało osób... najczęściej niema nikogo...
Podążyli w oznaczoną stronę, po drodze rozmawiając o interesach.
Robert pragnął się dowiedzieć, jakim sposobem O’Brien znajdował się właśnie w chwili, gdy wychodził z ulicy Verneuil, O’Brien zaś chciał poznać powód wizyty Roberta u barona Wilhelma Schwartza.
Kilka słów wystarczyło amerykaninowi dla objaśnienia bratobójcy, że udawał się do willi w Neuilly, gdzie spodziewał się go zastać, gdy wtem minął się z nim jadącym i dlatego zawrócił i śledził go, i że lękając się szpiegów niemieckich, postanowił wyznaczyć mu schadzkę po za Paryżem.
Ze swej strony Robert opowiedział szczegółowo scenę, jaka się odbyła między nim a naczelnikiem biura wywiadowczego.
— Wszystko to było tak dziwne, że przez kilka minut sądziłem, żeś pan mnie zdradził.
— Nie mam do pana urazy za te podejrzenie — odpowiedział O’Brien. — Było one nieuzasadnione, lecz prawdopodobne. Ale prawdziwego zdrajcę znam.
— Któż to taki?
— Łotr pomerańczyk, który był u mnie w służbie, którego wcale nie podejrzewałem, a który podsłuchiwał podedrzwiami i podglądał przez dziurkę od klucza na rachunek barona Schwartz. Zapewne słyszał, jak dziecko mówiło we śnie magnetycznym, szpiegował nas, gdyśmy rozmawiali w sprawie pieczątki, pozostałej w ręku Weroniki Sollier, i opowiedział to wszystko później na ulicy Verneuil. To aż nadto tłomaczy, dlaczego naczelnik biura był tak dobrze obeznany ze wszystkiem... Co z nim chcesz uczynić?
— Ten mnie trzyma tym nieszczęsnym brelokiem — rzekł Robert.
— Tak, ale pan go trzymasz listem, który panu oddałem.
— List nie zabezpiecza mnie zupełnie... Ci ludzie mnie zgładzą, ażebym im nie szkodził.
Amerykanin nie odpowiedział.
W myśli zaś mówił do siebie:
— O! do tego są zdolni zupełnie.
Poczem, zwracając się do Roberta:
Przyjm pan, co ci proponują — rzekł.
— Mam miesiąc do namysłu... Zobaczę, co uczynić, co przedsięwziąć...
Przyszli przed restauracyę Słowika, rozglądając się.
Było tę coś oryginalnego.
Dwie ściany długości około czterdziestu metrów a wysokości dwa i pół były zbudowane, a na tych murach osadzony został maleńki budynek, w którym korytarz miał przepierzenie, dzielące całe miejsce na dwie części.
Dwa pokoje stanowiły mieszkanie Słowika, inne stanowiły gabinety restauracyjne.
Na dole znajdowała się kuchnia, mały salonik, na przodzie pokój dość obszerny, rodzaj muzeum, którego przedmioty były bardzo dziwaczne.
Tu, na ścianach, wisiały w małych ramkach fotografie słynnych złodziei, podpalaczy, morderców, anarchistów; obrazy lub rysunki, przedstawiające ważniejsze zbronie, popełnione w departamencie Sekwany od lat dwudziestu...
W głębi była cała zbrojownia, złożona z broni morderców, sztyletów, noży i t. p.
Potem w innych ramkach listy z pochwałami urzędowemi od prefekta policyi, od naczelnika służby bezpieczeństwa.
Figura woskowa przedstawiała Słowika, ranionego podczas aresztowania mordercy.
Robert zatrzymał się, przyglądając się tej szczególnej knajpce...
— Któż jest ten Słowik? — zapytał O’Briena.

― Dawny inspektor policyi! — odpowiedział tenże. — Dwadzieścia razy narażał życie w walce ze zbrodniarzami najstraszniejszymi, wreszcie przyszedł tu szukać wypoczynku, spokoju i sposobu do zarabiania trochę pieniędzy.
— I pan mnie prowadzisz do policyanta? — wyszeptał bratobójca z żywym niepokojem.
— Uspokój się pan — odparł amerykanin z uśmiechem! — Słowik raz na zawsze rozstał się z służbą bezpieczeństwa. Zerwał z policyą i zajmuje się tylko jedynie ogłaszaniem swych pamiętników w jednym z poczytnych dzienników... Zaledwie go widać w jego zakładzie.
Przeszli po stopniach schodów drewnianych i weszli.
Chłopiec ukazał się na ich spotkanie.
— Czem panom służyć? — zapytał.
— Śniadaniem.
— Dziś dzień powszedni, goście bywają w takie dni rzadko i śpiżarnia mało zaopatrzona. Mamy tylko jajka świeże, kurczę na zimno, szynkę, sałatę i sery.
— To więcej niż potrzeba — odpowiedział O’Brien i dodał, wskazując na jadłospis. — Proszę nam to podać.
Obaj przybysze rozgościli się.
Byli sami, zatem mogli rozmawiać swobodnie.
Ani jeden, ani drugi, nie słyszeli, jak z tyłu budynku otworzyło się okienko.
Ukazała się w niem głowa męzka o wesołem obliczu.
— Ho! ho! ho! — mruknął po chwili właściciel tej głowy — co tu porabia ten ptaszek?
— Kto taki? — zapytała osoba, siedząca przy stoliku, na którym stały dwie filiżanki kawy.
— A Robert Verniere, brat wielkiego przemysłowca, zamordowanego w Saint-Ouen... Jego spadkobiercy... A! mój stary Słowiku, gdybyś ty był jeszcze tam, w prefekturze, mam nadzieję, żebyś był wytropił całą sprawę, gdy teraz oni nic nie robią i winowajcy pozostają nieznanymi!
Słowik, bo to był on, właściel restauracyi, dawny inspektor policyi, wstał i sam zajrzał przez okienko.
— Nie dziwię się, że Robert Verniere znajduje się tutaj — rzekł po chwili. — Jest on z jegomościem, którego już widziałem w tych stronach od kilku dni, a który mi się wcale nie podoba... Ale wiesz, mój dobry Magloire, że mam już dość tego polowania na łotrzyków, morderców, anarchistów i na wszelkich złoczyńców. Niech wszyscy łotrzy się włóczą, a mnie co do tego?
— Niestety, — odrzekł Magloire, zamykając okno.


XXXI.

Obaj znów usiedli przy stole.
Słowik nalał kawy do filażanek i wódki do kieliszków.
— Zatem żenisz się? — zagadnął następnie.
— Za dziesięć dni, w sobotę. Wszak będziesz mi drużbą?
— Czyż można odmówić tego staremu koledze z pułku? Pamiętałeś o mnie, to mi sprawia przyjemność, mój stary; a będę i na weselu. Więc chcesz się pożegnać z katarynką?
— Tak i zamieniam ją na bufet restauracyjny. Ale mam następczynię, a raczej dwie. Biedną kobietę ociemniałą, o której ci mówiłem, i jej wnuczkę. Poznasz je na weselu. Oddałem im katarynkę.
— To dobry uczynek! Zresztą, tyś zwykł czynić dobrze, i przyniesie ci to szczęście w małżeństwie.
Przerwali gawędkę dla zapalenia fajek.
Tymczasem w małej salce jadalnej Robert Verniere i O’Brien, jedząc śniadanie, zajmowali się interesami, które były powodem ich zebrania, nie przypuszczając, że byli widziani i zauważeni przez najwierniejszego i najlepszego przyjaciela Weroniki Sollier.
Gdy chłopiec usługujący wyszedł, O’Brien zapytał Roberta:

― Więc baron Schwartz oskarża mnie, żem panu oddał ten list, który panu daje nad nim przewagę?
— Tak.
— I chciał się koniecznie dowiedzieć, czy panu wiadome jest miejsce mego schronienia?
— Chciał koniecznie coś ze mnie wydobyć, i sądzę, że, gdyby wiedział, gdzie pan jesteś, miałbyś bardzo wielką przykrość.
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Ja się go nie boję — rzekł.
— Tak, ale ja się go obawiam wielce! Mam przekonanie, że ci ludzie mnie zgładzą, jeżeli nie zechcę być im posłuszny. Panie O’Brien, ja w tobie pokładam całe zaufanie. Ale pan, pomimo obietnic, nic jeszcze nie przedsięwziąłeś, względem usunięcia tego dziecka, tak podatnego na wpływ magnetyzmu, że kto inny może je uśpić i wszystkiego się dowiedzieć.
— Bądź pan cierpliwy i uspokój się. Dziecko za kilka dni będzie w mej mocy.
— A Weronika Sollier?
— Weronika jest ślepą.
— Lecz pan powiedziałeś, że może wzrok odzyskać.
— Narażając się na utratę życia!.. Ktoby się ośmielił przedsięwziąć taką operacyę?
— Kto?.. Henryk Savanne, synowiec sędziego śledczego, a każdy go zachęca, ażeby się nie wahał. Jego wiedza okulistyczna jest wielka. Może mu się udać, a jeżeli mu się uda, przyznajesz pan, że jestem zgubiony. Ja za zniknięcie Marty ofiarowałem panu sto tysięcy franków... Podwoję tę sumę, jeżeli jednocześnie zniknie Weronika... ażeby się nie pokazać więcej.
— Ja się w takie rzeczy nie bawię — odpowiedział magnetyzer przestraszony, rozglądając się dokoła, ażeby się upewnić, czy kto nie mógł usłyszeć Roberta mówiącego.
Byli jednak sami.
— Więc mnie pan opuszczasz! — wyjąkał bratobójca, a twarz jego blada i zmieniona przedstawiała niewysłowiony widok przestrachu.
— Popełnić za dwieście tysięcy franków zbrodnię, która mnie może zaprowadzić pod gilotynę i jeszcze nad to porwać dziewczynkę... nie, mój przyjacielu, nie!
— Trzysta tysięcy!..
— Próżne byłyby pańskie złudzenia!.. Jest pańska pieczątka. Śmierć Weroniki Sollier nie przeszkodziłaby pozostaniu tego dowodu w ręku sędziego... Trzebaby znaleźć jaki sposób, ażeby nietylko usunąć ślepą, ale usunąć i ten dowód, który w danej chwili może pana zgubić.
— Znajdź pan ten sposób, a ja ci ofiaruję trzecią część tego, co Niemcy mi przyrzekają, jeżeli przyjmę ich warunki.
— Przyrzekają panu trzy miliony?
— Tak, więc dla pana będzie jeden.
Amerykanin przyłożył palec do ust, nakazując milczenie.
Do pokoju wszedł posługacz, przynosząc nową potrawę.
O’Brien, z czołem zmarszczonem od myśli, rozważał, gdy Robert mu usługiwał.
— Milion — powtarzał sobie. — Milion...
I rozłakomiony ponętną perspektywą otrzymania tego miliona, szukał sposobu, ażeby go zarobić.
Naraz podniósł głowę, a oczy mu się zaświeciły ogniem.
— Mam! znalazłem! — rzekł.
Robert spojrzał na niego, jak skazany na śmierć patrzałby na zwiastującego mu ułaskawienie.
— Ale — dodał magnetyzer — powodzenie zależy od wielu rzeczy... Trudności są wielkie.
— Ale czy są niepodobne?
— Nie wiem jeszcze. Posłuchaj pan i odpowiedz mi.
— Czy pan jesteś pewny, że Weronika Sollier oddała sędziemu śledczemu pieczątkę, która znajdowała się w jej ręku, gdy przyszła na ulicę Zwycięztw, ażeby się poradzić jasnowidzącej?
— Tego jestem pewien.
— Czy pan Savanne ma ją u siebie, czy też znajduje się w jego kancelaryi w sądzie?
— Zapewne jest u niego w domu wraz z aktami sprawy w Saint Ouen, którą studjuje bezustannie.
— Czy pan zupełnie pewny tego jesteś?
— Nie, ale przypuszczam.
— Trzeba w jak najkrótszym czasie przekonać się o tem stanowczo.
— Przekonać się! Ale w jaki sposób?
— E! mój kochany panie, miej trochę przedsiębierczości i trochę pomysłów. Ja nie mogę wszystkiego brać na siebie. To, czego od pana żądam, nie przedstawia trudności! Pan jesteś bratem ofiary i przyjacielem sędziego śledczego. Pan Savanne, jeżeli go zapytasz zręcznie, sam ci wszystko powie, uważając za rzecz naturalną, że pragniesz poznać w tej sprawie najdrobniejsze szczegóły...
— Dobrze, już ja się tem zajmę.
— Gdzie mieszka Savanne?
— Na bulwarze Malesherbes.
— Czy zajmuje cały pałacyk sam?
— Nie, ale obszerne mieszkanie.
— A! do dyabła!..
— Ale — ciągnął dalej Robert — od dziś, korzystając z pogody, przeniósł się czasowo do własności, jaką posiada w parku Saint-Maur.
O’Brien drgnął.
— W parku Saint-Maur! — powtórzył.
— Tak. Przy alei Północnej. Jest to wielka i piękna willa, której ogród ciągnie się aż do wybrzeża Marny...
— Znasz pan ten dom?
— Nie jeszcze, ale go poznam, gdyż pani Verniere przyjedzie tam, ażeby przepędzić jakiś czas z Savannami, i córką po moim bracie.
Ponieważ żona pańska będzie tam mieszkała, wszak i pan mógłbyś tam zamieszkać chwilowo, gdyby okoliczności tego wymagały, to jest, gdybym w pobycie pańskim widział sposób uwolnienia pana od obaw w przedmiocie pieczątki.
— Uczynię tak, ażeby to było możebne.
— Czy w tej willi obszerne jest pomieszczenie?
— Obszerne, jak nam mówił Henryk Savanne...
— Mogą się tam pomieścić cztery rodziny...
— Czy młody Savanne, przyszły operator Weroniki Sollier, mieszka ciągle przy stryju?
— Ciągle... W zimie na bulwarze Malesherbes, a w lecie w parku Saint-Maur.
— Doskonale! A teraz posłuchaj mnie pan z całą uwagą.
— Zbyteczne zalecanie.
— Zamiast przeszkadzać żonie i pasierbowi w namawianiu Henryka Savanne do spróbowania operacyi z Weroniką Sollier, przyłączysz się do nich, prosząc go, ażeby projekt swój jak najprędzej urzeczywistnił...
— I pan to mówisz poważnie?
— Jak najpoważniej w świecie... Ponieważ potrze ba będzie przynajmniej dwóch tygodni dla przygotowania tej operacyi, a podczas tych dwóch tygodni chora musi ciągle znajdować się, pod okiem okulisty, a pan tego dokaż, ażeby operacya odbyła się w parku Saint-Maur, w willi pana Savanne.
Robert spojrzał na mówiącego z wyraźnem ździwieniem.
— Operacya ślepej u sędziego śledczego? — zawołał. — Czyś pan głowę stracił?
— Bynajmniej.
— To wytłomacz mi pan jaśniej, bo ja nic a nic nie rozumiem.
— Tylko zrób pan tak, jak pragnę... Rezultat sam odpowie za mnie.
— Sprowadzić niewidomą do tego domu, gdzie w razie przywrócenia jej wzroku pierwsze spojrzenie jej padłoby na mnie! Ależ to niedorzeczne!..
— Powiedziałem panu, że dwóch tygodni potrzeba na przygotowania...
— Więc cóż z tego?
— Otóż, zanim te dwa tygodnie upłyną — jeżeli tylko słuchać będziesz moich rad i pomagać mi będziesz sprytnie Weronika Sollier nie będzie już istniała, pan odzyskasz pieczątkę, która cię niepokoi, a mała Marta będzie w mojem ręku.
— Pan to uczynisz?
Uczynię, jeżeli tylko pan dokażesz tego, czego żądam.
— Licz pan na mnie, zrobię nawet niemożebne.
Rzecz naturalna, że mała Marta musi towarzyszyć babce do Daniela Savanne.
— Nie rozłączą ich. Ale czy niewidoma zechce zamieszkać w willi?
— Musi zamieszkać.


XXXII.

Po chwili milczenia i namysłu Robert wyszeptał:
— Tak się wszystko urządzi, że i ona zechce...
O’Brien podchwycił:
— Udaj się pan jak najprędzej do willi w parku Saint-Maur. Poznaj pan jak najdokładniej rozkład wewnętrzny, schody, drzwi, a jeżeli możebne zaopatrz się pan w klucze... Zresztą, musimy się prędko zobaczyć z sobą... W interesie pańskim jest, ażebym ciągle był wtajemniczany w to, coś pan uczynił... Ja dotrzymam słowa, a liczę, że i pan swego dotrzyma.
— Z trzech milionów, przyrzeczonych przez barona Schwartza, pan otrzymasz jeden, to zaprzysiężone.
— Przy najbliższem spotkaniu wszystko załatwimy... Wyjazd mój opóźnię o miesiąc, jeżeli zajdzie potrzeba, i uczynię dla pana, co nikt nie byłby zdolny uczynić!..
— Daj mi pan swój adres.
— W parku Saint-Maur.
— W parku!.. powtórzył Robert Verniere ździwiony.
— Tak, przy alei Jaskółczej nr. 1... Willa Kaszta nów, niedaleko od alei Północnej, gdzie, jak mi pan powiedziałeś, znajduje się willa pana Daniela Savanne.
— Jeżeli miałbym panu co donieść, pod jakiem nazwiskiem trzeba byłoby do pana napisać? Pod nazwiskiem Nelsona.
Robert wyjął z kieszeni notes, w którym zapisał sobie nazwisko i adres magnetyzera.
Służący przyniósł kawę.
— Rachunek natychmiast rozkazał bratobójca.
Dwaj wspólnicy zamienili z sobą ostatnie i krótkie objaśnienia i opuścili zakład Słowika, który już poprzednio wyszedł, ażeby „odprowadzić do Noyent swego kolegę pułkowego, Magloira.
Na końcu miasta Joinville O’Brien i Robert rozstali się.
Amerykanin brzegiem rzeki powrócił do parku Saint-Maur.
Chciał sam naocznie poznać położenie i powierzchowność zewnętrzną willi sędziego.
Podwójna zbrodnia, którą miał obmyślić, musiała wpłynąć na zmianę poprzednich jego planów, dotyczących wykradzenia Marty.
Ale tym razem chodziło o milion.
Można było pracować, bez żałowania czasu i roboty, gdy chodziło o zarobienie takiej sumy.
I on też pracował głową, w oczekiwaniu aż nadejdzie czas do działania.

Daniel Savanne, wychodząc z gmachu sądowego, miał udać się do swej rodziny w parku Saint-Maur, gdzie zamierzał przepędzić dwa czy trzy dni i rozgospodarować się w swym gabinecie, który zajmował co rok w lecie.
Pożegnawszy swego sekretarza, dając mu urlop czasowy, ułożył systematycznie w skórzanej tece, którą z sobą zabierał, wszystkie dokumenty, dotyczące zbrodni Saint-Ouen, wziął z szuflady kilka kluczy i wyszedł.
Zamiast jednak skierować się ku stacyi Vincennes, gdzie wyznaczył spotkanie Henrykowi, udał się na wybrzeże Złotników. Tam wszedł do sklepu, na którego wystawie rozłożone były rozmaitego rodzaju przedmioty jubilerskie.
Jubiler, który go znał oddawna, wyszedł pośpiesznie na jego spotkanie.
— Daleko pan już z tą robotą, którą panu powierzyłem? — zapytał go pan Savanne.
— Przedmiot wrócił z odlewu dziś zrana, panie sędzio — odpowiedział kupiec. — Posłałem go niezwłocznie do jednego z naszych najzręczniejszych rytowników, wraz z modelem, który mi pan dał... Kazałem oszlifować kamień bez wartości, ale zupełnie podobny z koloru do szmaragdu w breloku. Na kamieniu kazałem też wyryć dwie owe litery cyfry i mogę pana zapewnić, że, prócz wartości, kopia będzie zupełnie podobna do oryginału.
— I kółko będzie tak złamane jak u oryginału?
— Zupełnie.
— Tak, że trudno go będzie odróżnić?
— Tak, panie.
— A kiedy robota będzie ukończona?
— Najpóźniej za trzy dni; jeżeli pan zechce, mogę panu go odnieść do sądu...
— To zbyteczne. Wolę go wziąć tutaj. Ale jeszcze co innego: Czy pan raczył się zająć zebraniem wiadomości, których pan był łaskaw się podjąć?
— Zająłem się zaraz nazajutrz po bytności u pana sędziego.
— I cóż?
— Nic jeszcze. Widziałem się z kilkoma kolegami, bardzo biegłymi w jubilerstwie artystycznem. Nie zgadzają się oni z sobą co do pochodzenia owej pieczątki, chociaż wszyscy uznają ją za bardzo dawną... Jeden z nich widzi robotę włoską i przypisuje ją chętnie Benvenutowi Cellini, inny powiada, że to robota rossyjska, inny wreszcie oświadcza, że to dzieło flamandzkie lub niemieckie.
— A pan jakiego jesteś zdania?
— Nie śmiem go mieć, gdyż nie jestem takim znawcą, jak moi koledzy, chociaż w tym razie. i doświadczenie ich nie doprowadziło do niczego. Ja jednak twierdzę bez obawy omyłki, że jeżeli pieczątka jest starodawną, wspaniały szmaragd rytowany jest współczesny i zastąpił inny kamień, który pochodził z epoki klejnotu.
— I który zapewne nosił inne cyfry — rzekł pan Savanne.
— Prawdopodobnie.
— A zatem za trzy dni przyjdę do pana po model i kopię.
— Będą gotowe.
Daniel Savanne oddalił się i wziął dorożkę, ażeby się udać na stacyę Vincennes, gdzie od kilku chwil oczekiwał go już synowiec.
Sędzia wyglądał posępnie.
Nietylko śmierć jego brata smutkiem przepełniała mu duszę, ani upór Weroniki, nie chcącej odpowiedzieć na pytania, dotyczące kapitana Savanne, ale nadto niepowodzenie zupełne i rozpaczliwe poszukiwań czynionych, dla odnalezienia tropu morderców Ryszarda Verniere.
Cztery długie miesiące upłynęły od strasznego dra matu w nocy z 1-go na 2 stycznia, i sprawiedliwość bezsilna nie mogła postąpić kroku naprzód, ani rzucić światła na gęste ciemności, zalegające dokoła zbrodni.
Dzienniki już jakby zapomniały o tej sprawie, gdy nagle przed kilku dniami, jakby na dane hasło, znów zaczęły pisać, używając wyrazów gwałtownych, oskarżając prefekta policyjnego o ślamazarność, a służbę bezpieczeństwa publicznego o niedoświadczenie, przyczem nie szczędzono wymówek prokuratorowi i sędziemu śledczemu Danielowi Savanne.
Jego zwłaszcza traktowano brutalnie, mówiono o jego reputacyi wyśrubowanej, o jego nadętej miernocie.
Draźniło to Daniela i szukał wszelkich sposobów, ażeby szydercom nakazać milczenie powodzeniem.
Ponieważ różne ślady, któremi dążono, nie doprowadziły do żadnego rezultatu, z rozpaczy pomyślał w końcu o klejnocie oskarżycielskim, który miał w ręku.
— Klejnot ten — o ileby nie był klejnotem rodzinnym — musiał pochodzić od jubilera francuskiego lub zagranicznego, który, gdyby mu go pokazano, poznałby go i wskazał nabywcę.
Nie chcąc więc niczego zaniedbać, powziął myśl zrobienia dokładnej kopii pieczątki i posłania agenta pewnego i zręcznego, dla pokazania tej podobizny wszystkim jubilerom w większych miastach.
W innych okolicznościach to się już udawało, codzień też dawało dobry skutek z fotografiami zbrodniarzy, mogło więc raz jeszcze uwieńczone być powodzeniem.
Zapewne długiem to byłoby i kosztownem, ale na to nie zważał Daniel Savanne.
Jemu chodziło tylko o skutek możliwy.
Henryk — jak powiedzieliśmy — oczekiwał stryja na stacyi.
Po skończeniu codziennej pracy w szpitalu swoim i po zjedzeniu śniadania na prędce, młodzieniec udał się do mieszkanie prywatnego chirurga naczelnego w szpitalu św. Ludwika, do doktora Sermet.
Przynaglany przez panią Verniere, przez Matyldę i przez Alinę, ażeby spróbował jak najprędzej przywrócenia wzroku Weronice Sollier, Henryk chciał wypytać chirurga o szczegóły co do rany, która sprowadziła ślepotę, i co do operacyi, przez niego dokonanej, a której ranna prawdopodobnie zawdzięczała życie.
Doktór znał Henryka.
Przyjął go jak najgrzeczniej, odpowiadał na wszystkie jego zapytania i zawnioskował, że nie wierzy w powodzenie usiłowań, o których mu mówiono, i opinię swą opierał na rozumowaniach naukowych bardzo poważnych.
Henryk nie dochodził jeszcze do żadnego wniosku. Chciał zbadać na nowo i bardzo zblizka kalectwo Weroniki, przed pomówieniem z naczelnym ordynatorem swej kliniki.
Stryjowi, który go wypytywał, odpowiedział:
— Wszystko, co mi mówią, niepokoi mnie... Nie wiem jeszcze, jakie powezmę postanowienie, ale przyznać muszę, że się lękam.


∗             ∗

Brama główna posiadłości Daniela Savanne otwierała się na aleje Północną.
Willa, zbudowana między wielkim dziedzińcem z trawnikami i staremi drzewami, a ogrodem, który mógł być uważany za mały park, była w stylu średniowiecznym, i jakkolwiek możnaby się posprzeczać o czystość tego stylu, sprawiała dobry efekt wśród krajobrazu.
Sztachety z żelaza kutego zamykały podwórze. Po za temi sztachetami krzewy, artystycznie przystrzyżone, tworzyły firankę z zieleni.
Szerokie schody kamienne o ośmiu stopniach prowadziły do drzwi wejściowych, dających wstęp do przedsionka bardzo wysokiego o ciemnych obiciach.
Do tego przedsionka otwierały się obszerne pokoje parterowe, salon, jadalnia, sala bilardowa, biblioteka i palarnia.
Na pierwszem piętrze dwa apartamenty oddzielne, Daniela Savanne i Matyldy. Alina, jak w Paryżu, zajmowała pokój, łączący się z pokojem Matyldy.
Gabinet pracy sędziego śledczego oddzielony był od jego sypialni małym salonikiem.
Drugie piętro było powtórzeniem pierwszego.
Henryk miał tam swój pokój.
Na trzeciem piętrze, dokąd prowadziły osobne schody, mieściła się służba.
Ogród — jakeśmy powiedzieli — ciągnął się aż do Marny, kończąc się placykiem, przytykającym do parkanu i ocienionym podwójnym rzędem wspaniałych kasztanów.
Na lewo od tego placyku wznosił się kiosk wiejski z pokryciem słomianem, na prawo zaś maleńki domek z dwoma pokojami na parterze i z dwoma również na pierwszem piętrze.
Okna ich otwierały się na Marnę, pośród wielkich drzew.


XXXIII.

Młode dziewczęta, Matylda i Alina, gdy przybyły do tej willi, gdzie od lat dziecięcych przepędzały tak miłe chwile, uczuły niezmierną ulgę wydało im się, jakby co najmniej ciężar spadł im z piersi.
Pani Verniere bardzo się spodobała ta siedziba.
Matylda pokazała ją jej szczegółowo i prosiła o wskazanie apartamentów, gdzie chciałaby zamieszkać, proponując jej ustąpienie mieszkania, które zajmowała z Aliną.
Aurelia oparła się temu, ażeby w czemkolwiek zmieniać tryb życia dwóch przyjaciółek i wybrała jeden z eleganckich małych apartamentów na drugiem piętrze.
Kiedy Daniel z synowcem przyjechał do willi, goście już się rozgościli i obiad był gotów.
Po obiedzie odbyto mały spacer nad brzegiem Marny, której wody spokojne odbijały gwiazdy, i każdy około godziny dziesiątej udał się do swego pokoju...
Nazajutrz zrana Henryk odjechał do kliniki, gdzie zajęcia wymagały jego każdodziennej obecności.
Powrócić miał na śniadanie w południe do parku Saint-Maur.
Daniel Savanne przepędził część poranku w bibliotece na porządkowaniu papierów, które wziął z sobą.
Tak się urządziwszy w sądzie, iż mógł był trzy dni przepędzić na wsi, korzystać chciał z tych trzech dni odosobnienia, dla nowego zbadania akt i dokumentów w sprawie Saint-Ouen.
Przeprosiwszy panią Verniere, że nie może dotrzymywać jej towarzystwa, dodał, że Matylda, Alina i Henryk, skoro powróci z Paryża, zastąpią go jak najkorzystniej.
Matylda kazała ogrodnikowi spuścić na rzekę łódkę do przejażdżki.
Liczyła na to, że kuzyn jej po południu, przewiezie ich po Marnie, co było ulubioną ich rozrywką.
Zresztą w razie potrzeby, mogła była przy pomocy Aliny zastąpić młodzieńca, gdyż obiedwie, oddawna przyzwyczajone do wiosłowania, nabrały wprawy fachowych przewoźników.
Nadzieja ich nie doznała zawodu.
Henryk powrócił do willi na śniadanie i pierwszy zaprojektował zawiezienie pani Verniere i młodych dziewcząt aż do mostu Chenueriere, pośród uroczych wysepek, na których słońce wiosenne przyśpieszało kiełkującą roślinność.
Pożegnano się z panem Savanne, który właśnie pragnął sam pozostać, ażeby zasklepić się w swej pracy, i udano się drogą dolnego ogrodu.
Henryk zaopatrzył się w wiosła, znajdujące się w szopie, i podążył za Aliną, panią Verniere i Matyldą, niosącą ster, i otworzył furtkę, dającą przejście na wybrzeże.
Osoby nasze miały się skierować ku małej przystani, gdzie spoczywała łódka, gdy Henryk zatrzymał się raptownie.
Naprzeciw schodków drewnianych, prowadzących z brzegu do łódki i pozieleniałych od wód zimowych, znajdowała się szeroka barka płaska, przywiązana do długiej i mocnej żerdzi, wbitej w koryto rzeki.
Na tyle łodzi siedział jakiś człowiek przed stalugą, mającą płótno, na którem widniały pierwsze zarysy krajobrazu.
Człowiek o włosach białych i takiejże brodzie, przybrany w kapelusz słomkowy o szerokich rondach, przeznaczony do zabezpieczenia go od promieni słonecznych, wydawał się pochłoniętym zupełnie przygotowaniem na palecie farb, które miały odpowiadać barwie nieba na jego obrazie.
Usłyszawszy otwierającą się furtkę, przerwał swą pracę i obrócił się.
Na widok dam ukłonił się.
Odkłoniły mu się, a on znów zabrał się do pracy.
Łódź, do której wsiadali mieszkańcy willi Savanne, była elegancka, mocna i dość znacznych rozmiarów, tak, że pomieścić mogła ośm osób.
Zresztą nie należało się lękać żadnego niebezpieczeństwa, gdyż Henryk ze zręcznością przewoźnika łączył wiele spokoju i ostrożności.
Przyczepił ster, założył wiosła i wprowadził kobiety.
— Idźcie panie powoli — zalecał — proszę ostrożnie... bo nie byłoby przyjemnie, pomimo słońca, użyć kąpieli, która byłaby zupełną, gdyż woda jest tutaj głęboka...
Malarz wyszeptał między zębami, tak, że go nikt nie mógł słyszeć:
— Cztery metry... ja sondowałem.
Matylda usiadła przy sterze.
Pani Verniere i Alina zajęły miejsca na środkowej ławeczce.
Henryk odwiązał łódkę, wziął wiosła i, robiąc niemi po mistrzowsku, manewrował ku środkowi rzeki.
Malarz patrzył na oddalających się, potem zwrócił oczy ku miejscu, które opuściła łódka.
— Takie wycieczki są mi bardzo nie na rękę — mruknął — ale cóż zrobić.!. Tymczasem wiem, co wiedzieć chciałem... Tą furtką wychodzą na spacer. Zapewne pozostawiają klucz od furtki w kiosku, który ztąd widzę, albo w szopie... Widziałem już, co robią, gdy wychodzą... Teraz trzeba zobaczyć, co robią, gdy powracają... Wynalazłem najlepszy sposób szpiegowania... Malarstwo ma swoje dobre strony nieraz, nawet gdy jest tak liche, jak moje. Pragnę tylko, ażeby pogoda dopisywała, a w przeciwnym razie malowania moje w tych stronach, stałyby się nietylko nieprzyjemnemi, ale i bezpożytecznemi.
Łódź, prowadzona przez Henryka, znikła za mostem.
Malarz — w którym czytelnicy poznali niezawodnie magnetyzera O’Briena w nowej jego postaci — odwiązał barkę swą od żerdzi, wbitej w koryto Marny, i przypłynął do przystani obok willi Savanne.
Kiedy dotarł na miejsce, przyjrzał się drobiazgowo palom, podtrzymującym schody.
— Wszystko to bardzo kruche! — rzekł do siebie, po szczegółowych oględzinach.
I odbił łodzią na miejsce, które zajmował przed tem, potem znów się wziął do pędzli i szkicował dalej niebo i główne punkta krajobrazu, mówiąc do siebie:
— Trzeba, kiedy powrócą, ażeby widzieli, że pracowałem i że tutaj jestem nie po to, ażeby im się przyglądać.
O’Brien nie miał wcale talentu malarskiego, lecz pędzle jego biegały szybko po płótnie i mógł uchodzić za amatora malarza.
Towarzystwo z willi, przybiwszy do mostu Chenueriere, wysiadło na brzeg i poszło do wsi, ażeby zwiedzić folwark, gdzie podczas oblężenia, przed 24 laty, znajdowała się potężna baterya, ustawiona przez prusaków, grożąca całemu pierścieniowi Marny.
Po tej wycieczce, orzeźwiwszy się nieco w restauracyi, przed którą uwiązali łódź, powrócili znów do niej.
Tym razem Matylda i Alina ujęły za wiosła, a Henryk usiadł przy sterze.
Panienki robiły wiosłami bardzo zgodnie i łódź płynęła szybko.
Wkrótce przybyto do schodków przystani!
— Malarz ciągle jest jeszcze — rzekła cicho pani Verniere.
Przybito do brzegu.
Tym razem O’Brien nie poruszył się wcale. Nadstawił tylko uszu, udając zajętego najzupełniej pracą, chcąc pochwycić rozmowę.
Henryk przywiązał łódkę i dopomógł paniom wysiąść.
— Masz klucz od furtki? — zapytała go Matylda.
— Mam. Ja zabieram z sobą rzeczy. Klucz zostanie w zamku, zamkniesz za mną.
— A gdzie go położyć?
— Razem z kluczem od łódki w szopie, jak zwykle.
Henryk wziął dywanik, którym przykryta była ławka, oraz ster i poszedł otworzyć furtkę.
Pani Verniere i Alina szły naprzód i zwolna podążyły do willi.
O’Brien nie stracił ani słowa z tego, co było mówione.
Na teraz wiedział już dosyć.
Złożył przybory malarskie, odwiązał łódkę i odpłynął ku Saint-Maur, gdzie przybił naprzeciw restauracyi, której właściciel wynajął mu na kilka dni łódkę, mającą mu posłużyć, jak mówił, do robienia szkiców z natury na rzece.


∗             ∗

Powróćmy do fabryki w Saint-Ouen.
Klaudyusz Grivot, chociaż żarliwy przy robocie, z twarzą, zawsze uśmiechniętą, niemniej jednak zajęty był przyszłością.
Niebezpieczeństwa, gromadzące się dokoła jego wspólnika, a tem samem i jemu grożące, przejmowały go prawdziwym przestrachem.
Pomoc O’Briena budziła w nim zaufanie bardzo ograniczone, a zresztą czyż amerykanin, nawet rozłakomiony obietnicą bardzo grubej sumy, zgodzi się zgładzić Weronikę Sollier.
I łamał sobie głowę, ażeby wynaleźć kombinacyę, która mogłaby zapewnić im ocalenie, w razie gdyby magnetyzer cofnął się, zrażony ogromem zbrodni.
Bezwątpienia Grivot sam zdolny był do popełnienia tej zbrodni. Ale po co broczyć krwią ręce, jeżeli można było uczynić inaczej?
Ale jak?
Szukał więc ciągle sposobu.
Nagle myśl pewna przebiegła mu przez głowę.
Znalazł sposób pożądany, a Robert niezawodnie zgodzi się na niego.
Robert jednak dnia tego nie pokazał się w fabryce, nie mógł więc niezwłocznie podzielić się z nim powziętym projektem.
Trzeba było zatem czekać do dnia następnego.
Bratobójca nie mógł przecie nie być przez dwa dni z rzędu w fabryce, gdzie roboty wymagały jego kontroli.
Rozstawszy się z O’Brienem na moście Joinville, Ro bert uznał, z powodu spóźnionej pory za właściwe nie jechać do Saint-Ouen i udał się wprost do willi Neuilly, gdzie, jak wiedział, nie zastanie już żony, ani synowicy, ani też córki Daniela Savanne.
Filip, wróciwszy z fabryki, opowiedział mu, co się tam działo w ciągu dnia.
Z tej strony nie potrzebował się niczego obawiać. Wszystko szło, podług życzenia.
Nazajutrz, bardzo wcześnie, pojechał do fabryki z pasierbem.
Młodzieniec wyglądał smutnie, i smutek ten nie uszedł uwagi męża Aurelii.
— Jakoś mi wyglądasz strapionym? — zagadnął — dlaczego? Czy co w interesach naszych nie idzie tak, jakbyś chcial?
Filip, tak znienacka zagadnięty, mocno się zaczerwienił.
Na chwilę zawahał się, zanim odpowiedział:
— Nie, mój przyjacielu, nie... — wyjąkał wreszcie.
Robert spostrzegł to pomieszanie i wahanie.
— Doprawdy? — podchwycił.
— Ależ zapewniam cię.
— Tak mnie zapewniasz, że jeszcze bardziej mnie to utwierdza w przypuszczeniu, że ci coś dolega... Czy to z powodu fabryki?
— Bynajmniej.
— Nie masz jakiego kłopotu z robotnikami i majstrami?
— Najmniejszego.
— A z Klaudyuszem Grivot?
— Również. Od wszystkich doznaję życzliwości i szacunku.
— To nie rozumiem twej miny stroskanej... Czyż to odjazd matki tak cię martwi?..
— Tak, trochę — odpowiedział młodzieniec, znowu się rumieniąc.
Rumieniec ten po raz drugi uderzył Roberta.
— Ho! ho! rzekł z uśmiechem. — Niepotrzebniem się trwożył! Twój smutek należy do tych, jakie nie powinny niepokoić... Rozumiem go....
— Co rozumiesz? — wyjąkał Filip, spoglądając lekliwie na ojczyma.
— Powiem ci, jeżeli przyrzekniesz mi odpowiedzieć z zupełną szczerością...
— Ależ...
— No, moje drogie dziecko, jestem twoim przyjacielem, u dyabła, prawie twoim ojcem, więc możesz mieć we mnie powiernika... Ciebie zasmuca nietylko odjazd twej matki... przy niej są dwie panienki, zachwycające... Ty jesteś także młody, a miłość łatwo się rodzi w młodych sercach... Odgadłem, co?
Ton dobroduszny, jakim mówił Robert Verniere, ośmielił Filipa.
— A więc tak — wyszeptał — zgadłeś!..
— Bo było to tak widoczne, że powinienem był odgadnąć wcześniej... To Matylda Savanne, nieprawdaż?


XXXIV.

Filip potrząsnął głową, słysząc ojczyma, wymawiającego nazwisko Matyldy Savanne.
— Nie ona — odpowiedział.
Robert drgnął.
— Czyżby syn jego żony miał pokochać córkę brata, przezeń zamordowanego?
— Alina? — zawołał głosem nieco drżącym.
— Tak... Alina...
Lekki pot zwilżył skronie bratobójcy, ale szybko otrząsnął się ze wzruszenia.
— A czy wie Alina, że ją kochasz? — zapytał.
— Nie.
— Czy matka twoja wie, jakie cię uczucie przejmuje, mój synowcze?
— Tak.
— I pochwala to?..
— Tak sądzę.
Czoło Roberta zmarszczyło się.
— Dlaczego mi nie mówiła o tem? — spytał.
— Czeka zapewne na to, aż przyszłość naszej fabryki będzie zupełnie zapewnioną, a ty osądzisz, że jestem zdolny do twojej pomocy, i wydaje się możebnym na dobrego męża...
Robert odparł:
— Bardzo jesteś jeszcze młody, ażebyś się miał żenić, mój drogi chłopcze.
— Mam już lat dziewiętnaście skończonych.
— I myślisz, że w roku dziewiętnastym już się jest mężczyzną, skończonym.
— Bezwątpienia, jeżeli kto ma przymioty poważne i rozsądek męzki...
— Dobrze... Przepędzimy niedzielę całą w parku Saint-Maur u pana Savanne i ja pomówię z twą matką o tem, coś mi powiedział.
Twarz Filipa rozpromieniła się.
Było dlań wiadomem, że matka bronić będzie jego sprawy z porywającą wymową i że ją wygra.
Rozmowa poprzedzająca odbywała się w drodze z willi Neuilly do Saint-Ouen.
Powozik zatrzymał się przed bramą fabryki.
Robert udał się niezwłocznie do swego gabinetu, ażeby przejrzeć nadeszłe listy, Filip zaś poszedł do pokoju, dlań przeznaczonego i łączącego się z salą rysunkową. Tu przyjrzał się planom, które w przed dzień kazał ostatecznie wykończyć.
Potem wraz z ojczymem zwiedzili warsztaty, gdzie wykonywane były obstalunki, które w ciągu następnego miesiąca miały być dostarczone dla marynarki do Tulonu.
Klaudyusz Grivot wyszedł na ich spotkanie, zawsze pełen uszanowania, jak zwykle, wobec Roberta i Filipa de Nayle.
Ten ostatni nie mógł więc ani na chwilę podejrzewać zażyłości tajemniczej, jaka istniała między tymi dwoma ludźmi, związanymi zbrodnią.
— Cóż się dzieje z kulami nowego modelu? — zapytał Robert.
— Modele są gotowe — odpowiedział Grivot.
— A nasza kartaczownica polna?
— Będzie skończona za dni kilka?
— Dla doświadczeń?
— Tak, panie.
— Bądź łaskaw przygotować notatkę, objaśniającą o nowych działach — rzekł Robert do pasierba — i niech to będzie w jak największym sekrecie — dodał.
— Brak mi kilku ostatnich wiadomości — odparł młodzieniec — ale to, czego żądasz, będzie gotowe, zanim będziemy musieli pójść do komisyi egzaminacyjnej w szkole Fontainebleau...
— Pośpiesz się, moje dziecko... W tym interesie kartaczownic — oprócz względów patryotycznych — zarobić można ogromne sumy. Mozin jest naszym współzawodnikiem, nie zapominajmy o tem.. musimy mieć nad nim przewagę, znaczną przewagę... Panie Grivot, niech pan zajdzie do mego gabinetu, mam z panem do pomówienia...
Robert Verniere opuścił warsztaty, a za nim wyszedł majster.
Gabinet pryncypała opatrzony był podwójnemi drzwiami, tak, że rozmowy w nim nie podobna było słyszeć na zewnątrz, gdyby nawet kto chciał podsłuchiwać.
Nikt też nie mógł wejść, bez uprzedzenia dzwonkiem elektrycznym, a Robert dopiero naciskał sprężynę przy biurku, która drzwi otwierała.
Skoro się znaleźli sami, Klaudyusz zabrał głos.
— Pilno mi było zobaczyć się z tobą — rzekł.
— Czy masz mi powiedzieć coś ważnego?
— Nie, ale chcę ci wyjawić projekt, jaki mi przyszedł do głowy.
— Co do naszych wynalazków?
— Co do naszych interesów.
— W fabryce?
— Po za fabryką.
— Pozwól wprzód ci powiedzieć, żem się widział z O’Brienem...
— I cóż?
— Zgadza się.
— Zgadza się na usunięcie ślepej?
— Tak. Ale to będzie kosztowało drogo.
— Nigdy za drogo nie kupuje się spokoju. Ileż wreszcie?
— Obiecałem milion.
Grivot podskoczył.
— Milion! — zawołał — czyś ty oszalał?
— Wszak powiedziałeś przed chwilą, że nigdy za drogo nie kupuje się spokoju...
— Ależ wszystko ma swe granice!.. Zresztą zkąd weźmiesz ten przy obiecany milion?
— To nie ja go zapłacę...
— Któż więc?
— Niemcy.
— Jakto, Niemcy?
Tu Robert opowiedział znaną czytelnikom rozmowę z przedstawicielem Prus.
— I ty gotów jesteś poddać się wymaganiom Niemiec? — zagadnął Grivot.
— Zdecydowany jestem na wszystko, ażeby ocalić nasze głowy. Za dwa raporty o wynalazkach, Prusy zapłacą trzy miliony, O’Brien działać będzie, a my, zaopatrzeni w dwa pozostałe miliony, zostawimy mojego pasierba, ażeby sobie radził jak może z fabryką, sami zaś powędrujemy dokąd indziej.
— Tak, ale podejrzenie ścigać nas będzie.
— Podejrzenie bez dowodów nie znaczy nic.
— Ha! masz słuszność... Niemcy są naszą jedyną deską zbawienia... Wyjaw im te sekrety, ale za pieniądze gotówką.
— Bądź spokojny, będę działał i o tyle będę ostrożny, ażeby się nie skompromitować względem Francyi. Jeżeli oskarżenie ma nastąpić, spadnie ono na tych, którzy nie będą w stanie dowieść, że nie są winni.
— Kiedy O’Brien ma działać?
— O ile można jak najprędzej... Działanie jego zawarunkowane jest jeszcze wykonaniem różnych kroków przygotowawczych względem pani Sollier.
Klaudyusz z głową zwieszoną, z czołem zmarszczonem, rozmyślał.
— Co ci jest? — zagadnął Robert.
— Bo mnie się wydaje, że w tej chwili nie mamy wciąż jeszcze gruntu pod nogami, że nic jeszcze pewnego niema w tych twych planach zarówno jak amerykanina, i że zanim dojdziecie do kresu swych projektów, nadejść może katastrofa, która zniweczy wszystko i wyśle nas w podróż, której ani ja ani ty wcale sobie nie życzymy.
— Słowem, boisz się?
— Ja tylko tak jak ty, dbam o swą skórę i wcale nie jestem uspokojony waszemi kombinacyami, które mi się wydają wątpliwemi.
— Znajdź coś lepszego — rzekł Robert oschle.
Może znalazłem.
— Wytłomacz się.
— Ażeby się wytłomaczyć, muszę trochę zboczyć od przedmiotu, ale niebardzo... Czy pan Daniel Savanne bardzo przywiązany był do twego brata?
— Jak brat.
— Czy również przywiązany jest dla twej synowicy?
— Kocha Alinę, jak gdyby była jego córką, i gotów byłby dla niej do wszelkich poświęceń?
— Do wszelkich poświęceń?
— Za to ręczę! gdybyśmy nie byli przyjechali do Francyi, gdyby żona moja nie była się zajęła przyszłością tego dziecka, jestem pewien, że byłby uczynił dla niej to, co uczyniłby dla swej córki... Tak, on kocha Alinę tak samo, jak kocha Matyldę, a ta uważa Alinę jak swą siostrę...
— Otóż gdyby ta Alina, to dziecko, dla którego, jak powiadasz, gotów byłby do wszelkich poświęceń, zagrożone było w swoim honorze lub w honorze kogokolwiek ze swoich bliskich i gdyby dość było mu zamknąć oczy, dla zapobieżenia tej niesławie, czy sądzisz, że uczucie jego, jakby ojcowskie, nie odniosłoby przewagi nad jego bezstronnością sędziowską? — Zadajesz mi zagadkę, której nie domyślam się rozwiązania — odparł Robert.
Grivot ciągnął dalej:
— Czy sądzisz wreszcie, że przywiązanie Daniela Savanne dla Aliny Verniere byłoby dość silne, ażeby go skłonić do zapewnienia spokoju twej synowicy, gdyby w tym celu musiał się wyrzec ukarania sprawców zbrodni w Saint-Onen? Robert wlepił w Klaudyusza oczy, pałające gorączką.
— Nie rozumiesz? — podchwycił majster.
— Mniej niż kiedykolwiek — odpowiedział bratobójca. — Jakim sposobem przywiązanie Daniela Savanne dla córki po moim bracie mogłoby z tego urzędnika, niewolniczo oddanego swym obowiązkom, niezłomnego, uczynić wspólnika naszego, bo milczenie jego, gdyby znał zbrodniarzy, byłoby wspólnictwem.
— Dość byłoby, gdyby twój pasierb został mężem Aliny Verniere.
— Filip! — zawołał Robert.
Wymawiając to imię, nędznik pomyślał o zwierzeniu, jakie przed kilku chwilami wyznał syn Aurelii.
Dodał:
— Filip miałby zaślubić Alinę!..
— Ach, mój Boże! Widzisz, jakie to proste... Zgadzam się na wszelkie twoje z O’Brienem kombinacye — przypuszczam, że się powiodą, lecz ta, którą ci proponuję, uwieńczy dzieło, zapewniając nam bezkarność ostateczną... Niechaj twój pasierb zostanie mężem panny Verniere. Gdy to małżeństwo zostanie zawarte — małżeństwo, na które pan Savanne, jako opiekun przydany, da swe przyzwolenie — nie lękam się już wcale, gdyby nawet otrzymał oskarżenie, poparte dowodami, przeciw nam, bo czyżby się nie cofnął przed skandalem przygniatającym, którego pierwszą ofiarą byłaby jego droga wychowanica. Chętnie zamknie on wtedy oczy i uszy i cały interes w łeb weźmie. Teraz rozumiesz?
Tak, Robert rozumiał.
Bezwątpienia rozumowanie Klaudyusza było niecne, ale zarazem odznaczało się bezwzględną logiką.
Sędzia śledczy niezawodnie odwagi nie miałby ugodzić Alinę w serce, wyjawiając jej nazwisko mordercy jej ojca i posyłając pod gilotynę bratobójcę.
— Masz słuszność — wyrzekł Robert po chwili milczenia.
— Tego pewny byłem zgóry — podchwycił Klaudyusz Grivot. — Ażeby przyznać mi racyę, dość mnie było zrozumieć... Więc zgadzasz się na mój plan?
— Tak.
— Zatem jużeśmy w zasadzie postanowili małżeństwo; czy jednak nie będzie przeszkód do pokonania?
— Jakich? Jeżeli Daniel Savanne jest opiekunem przydanym Aliny, ja jestem jej opiekunem głównym... Radzie familijnej wiadomo, ile dowodów przywiązania złożyłem dla tego dziecka... Nowy też dowód złożę, wydając ją za mąż za mego pasierba, który jest bardzo miłym młodzieńcem i będzie bardzo bogatym!.. Rzeczywiście myśl twoja jest wspaniała... O’Brien ze swej strony działać będzie, a my ze swej przez małżeństwo Filipa de Nayle z Alina Vernier, mój zaś układ sprzymierzeńczy z baronem Schwartz opłaci koszta weselne. Przyszłość zapowiada się wesoło.
Rozmowę przerwał odgłos dzwonka elektrycznego.
Robert natychmiast nacisnął sprężynę, otwierającą drzwi.
Filip wszedł.
Przynosił ojczymowi rysunki poważnych robót mechanicznych, które fabryka miała wykonać.
Wszyscy trzej zajęli się sprawami fabrycznemi.


XXXV.

Dzielny przyjaciel nasz, mańkut Magloire, pomimo załatwiania wszelkich interesów, związanych z objęciem w posiadanie hotelu i restauracyi po matce Aubin i dotyczących jego małżeństwa, które miało nastąpić jednocześnie z zagospodarowaniem się w kupionym zakładzie, — Magloire, pomimo to wszystko, znalazł jeszcze czas, ażeby być u komisarza policyi w Saint-Ouen i u mera, ażeby przekazać na Weronikę Sollier pozwolenie na odbywanie wędrówek z katarynką we wszystkich wsiach departamentu Sekwany.
Weronika czuła się uszczęśliwioną, jak sama dla siebie tak i przez wzgląd na Martę, że mają teraz położenie niezależne, które zawdzięczały przywiązaniu zacnego chłopca z sercem złotem, wciąż jeszcze nazywanego w Saint-Ouen: Magloirem Kataryniarzem.
— Ależ ja już nie jestem kataryniarzem! — wołał nieraz z gniewem udanym. — Instrument mój i klientelę ustąpiłem mamie Weronice i jej wnuczce. Ja teraz jestem właścicielem poważnym, hotelarzem i restauratorem.
Pewnego dnia zwykli stołownicy, przybywszy na śniadanie, spostrzegli, że nie było już dawnego szyldu.
Zamiast słów: U matki Aubin, czytano dużemi literami:

POD KATARYNKĄ
Restauracya. — Wina. — Likiery. — Gabinety towarzyskie. — Salony dla uczt weselnych.
Dawna firma Aubin.
MAGLOIRE — NASTĘPCA.

Przyklaśnięto tej zmianie i dawny zakład pani Aubin wkrótce już znany był jako restauracya pod katarynką.
Wesele dawnego żołnierza odbyć się miało za dni kilka. Zapowiedzi już wyszły, zaproszenia zostały poczynione.
Kilku robotników z fabryki Verniere, Vide-Gousset i stary Szymon na czele, mieli się znajdować w liczbie biesiadników. Tymczasem Weronika co rano udawała się, jak i Marta, na wędrówkę z katarynką, musiały jednak zmienić rozkład wycieczek.
Pierwsze dnie wiosenne były bardzo piękne.
Wille, niezamieszkane podczas zimy, naprędce przystrajały się na przyjęcie swych lokatorów, żądnych świeżego powietrza i ciepłych promieni słonecznych.
Weronika i jej wnuczka nie miały już dni oznaczonych na zwiedzanie tej lub owej wioski.
Tam, gdzie zamierzały pozostać tylko godzinę, musiały chodzić z katarynką z ulicy na ulicę i od domu do domu przez dzień cały.
Monety srebrne padały bezustannie do rąk Marty, która, po wyprzedaży kabał amatorom, śpiewała głosem wątłym, lecz bardzo dokładnym piosenki, których ją nauczył przyjaciel Magloire, a którym wtórowała Weronika na katarynce.
Fundusik ich oszczędnościowy zwiększał się z dniem każdym, ku wielkiej radości babki.
— Nie jestem już młodą — mówiła do siebie — i miałam wiele zmartwień, a to niszczy człowieka. Może już nie pożyję długo... Z pewnym kapitalikiem Marta będzie mogła dać sobie radę... Przytem gdy mnie nie stanie, Magloire jej nie opuści, pod tym względem jestem spokojną, najlepiej jednak byłoby, ażeby pozostała zupełnie niezależną i niepotrzebującą nikogo...


∗             ∗

Daniel Savanne, jak już wiemy, zachował dla siebie dwa czy trzy dni odpoczynku, ażeby je spędzić w willi Saint-Maur.
W sobotę udał się do sądu, ażeby zajść do gabinetu i przejrzeć nagromadzone podczas jego nieobecności papiery.
Po wyjściu z sądu, przed powrotem na wieś, wstąpił do jubilera, któremu powierzył wykonanie kopii pieczątki oskarżycielskiej.
Kopia ta była gotowa i Daniel aż się zadziwił na widok doskonałej roboty i dokładności naśladownictwa, gdy porównał z sobą oba przedmioty.
Zaledwie przy pomocy lupy można było rozróżnić oryginał od kopii.
— Ponieważ ja sam mógłbym się omylić — rzekł do jubilera pan Savanne — może pan będzie łaskaw naznaczyć czem model.
— Jubiler białą nitką jedwabną obwiązał szyję lwa srebrnego.
— Podług życzenia pańskiego rzekł.
Daniel zapłacił umówioną cenę i zabrał oba przedmioty.
Przybywszy do willi, udał się wprost do swoich pokojów, uwolnił się od różnych papierów, przyniesionych z sądu i rozwinął klejnoty — fałszywy i prawdziwy.
Oryginał schował w szufladzie biurka, kopię zaś pozostawił na biurku, w miejscu widocznem, poczem rzekł do siebie: Mając go przed oczyma, nie zapomnę, a w poniedziałek, przy odjeździe, dopilnuję, ażeby Berthoud, zaopatrzony w ten klejnot, rozpoczął niezwłocznie poszukiwania.
Zadzwoniono na obiad.
Daniel poszedł do salonu, gdzie nań czekano.
Zasiedli do stołu.
Po obiedzie udano się do parku, dla przechadzki nad brzegami Marny, mało uczęszczanemi, prócz niedzieli.
Alina szła pod rękę z Danielem.
Pani Verniere postępowała obok nich, unosząc się nad pięknościami krajobrazu, który się roztaczał przed jej oczyma zachwyconemi i który słońce zachodzące złociło wszystkimi swymi ogniami.
Matylda i Henryk szli zwolna za nimi.
Młoda dziewczyna jakby umyślnie zwolniła kroku, ażeby dać się bardziej wyprzedzić przez idących na przodzie.
Podążano zwolna ku mostowi Champigny.
Nie zdając sobie sprawy z życzenia Matyldy, Henryk chciał iść prędzej.
Położyła mu rękę na ramieniu.
— Idź wolniej — rzekła do niego półgłosem — mam z tobą do pomówienia i pragnę, ażeby pani Verniere nie mogła mnie słyszeć.
Henryk spojrzał na nią ze ździwieniem.
— Tak — podchwyciła młoda dziewczyna, czytając w oczach kuzyna ździwienie. — chcę z tobą pomówić i to w twoim interesie... Nie miejże tak ździwionej miny i posłuchaj mnie...
— Cały jestem w słuch zamieniony, moja droga kuzyneczko — odparł Henryk z uśmiechem. — Cóż to, czy jestem czem zagrożony?
— A tak.
— Cóż znowu?
— I to poważnie.
— Doprawdy, nie stawiaj mi zagadek. Co chcesz mi powiedzieć nowego?
— Bardzo ważne rzeczy. Spisek się knuje przeciw tobie...
— Spisek przeciw mnie!.. A mój Boże, z jakiego powodu?
— Z powodu miłości twej dla Aliny.
Henryk drgnął, a z ust jego zniknął uśmiech.
— Co mówisz? — wyrzekł jednak tonem prawdziwego niedowierzania.
— Czyś nie zauważył w willi Neuilly niezwykłej uprzejmości Filipa de Nayle względem Aliny?
— Nie, nie zauważyłem tego. Widziałem tylko, że Filip tak samo jak jego matka, otacza Alinę jak najdelikatniejszemi staraniami, i przyznaję, że wydało mi się to bardzo naturalnem...
— Bardzo naturalne, gdyby to było oznaką tylko przyjaźni, ale syn pani Verniere nietylko przyjaźni doznaje dla mej przyjaciółki. Poprostu miłość popycha Filipa de Nayle przeciw tobie, a pani Verniere, pochwalając tę miłość, marzy tylko o tem, ażeby ożenić swego syna z tą, która jest twoją narzeczoną.
— O! moja Matyldziu, to ci się zdaje...
— O! nie.
— Ależ tak, bo nawet to byłoby zgoła niemożebne.
— Dlaczego?
— Filip nie ma jeszcze dwudziestu lat... Panienkę można wydać w tym wieku, a nawet wcześniej, ale nie żeni się chłopca dziewiętnasto-letniego...
— Czyż prawo tego zabrania?
— Nie, ale zwyczaje...
— To nic. Ja ci powiadam, że Filip kocha Alinę i że ona to już spostrzegła tak, jak i ja... Nie śmiała ci o tem mówić... Pani Verniere zaś co chwila ma to na myśli i pozwala to odgadywać w swych słowach... Ona sobie wbiła w głowę to małżeństwo i wszystko uczyni, ażeby dopiąć swego zamiaru.


XXXVI.

Henryk z brwiami zmarszczonemi zamyślił się w ciągu kilku sekund, potem podchwycił.
— Ależ takie małżeństwo byłoby niedorzecznością... Toż dwoje dzieci!..
— Ja cię w każdym razie uprzedzam — podchwyciła Matylda. — Teraz, skoro cię ostrzegłam, rzecz twoja czuwać.
— Alina jest moją narzeczoną. Ma słowo moje, a ja jej... Wie, że może mi zaufać, a zaufanie moje dla niej jest bez granic...
— Masz słuszność, lecz Alina jest słabszą, aniżeli sądzisz..!
Te ostatnie wyrazy zaniepokoiły nieco syna Gabryela Savanne.
— Nawet gdyby Alina była słabą — wyszeptał — nie złamałaby słowa, zresztą ona mnie kocha.
— Tak, i z całej duszy... Ale przewiduje ona, że lada dzień pani Verniere i Filip otwarcie pomówią z nią... i boi się...
— Czego?
— Boi się zranić i o rozpacz przyprawić tych, dla których czuje przecież głęboką życzliwość i bezgraniczną wdzięczność... i kto wie czy nie będzie zbyt słabą, ażeby powiedzieć stanowczo: Nie.
— A! — wyrzekł Henryk z widocznem rozdrażnieniem — małżeństwo moje z Aliną musi czemprędzej nastąpić.
— Nie śpiesz się... Tymczasem niema jeszcze niebezpieczeństwa palącego.
— Mam nadzieję, ale nie chcę — słyszysz, nie chcę — ażeby Filip de Nayle mówił o miłości do mej narzeczonej!..
— Filip jest zakochany, ale bardzo młody i bardzo lękliwy, więc się nie ośmieli. Zaczekajmy... Ja o to dbać będę, ażeby Filip nie miał nigdy sposobności do rozmowy z Aliną sam na sam... Gdyby więc wyznał miłość swą twojej kuzynce, byłoby to w mojej obecności, a licz na mnie, że, odpowiem. Teraz sza, już o tem ani słowa, oto ojciec mój już powraca.
Daniel Savanne rzeczywiście wracał.
Powrócono do parku.


∗             ∗

Zaproszeni na niedzielę do willi Savanne, Robert Verniere z pasierbem wyjechali z Neuilly o godzinie siódmej zrana.
Niecierpliwość Filipa była wielką. Zobaczyć się miał z matką a jednocześnie z tą, która, odkąd po raz pierwszy ujrzał ją, pozostała bez przerwy w jego myśli.
Robert — ale dla innego powodu — niemniej od niego był niecierpliwym.
Mógł teraz przystąpić do wykonania planu, powziętego przez O’Briena, i chociaż nie przenikał nawskróś myśli amerykanina, gotów był posłusznym mu być we wszystkiem.
Jednocześnie myślał i o projekcie Klaudyusza Grivot, ażeby z Filipa de Nayle, swego pasierba, uczynić męża Aliny Verniere i zmusić w ten sposób sędziego śledczego, gdyby prawda wyszła na wierzch, do pozostawienia zbrodni nieznaną, dla ocalenia honoru nazwiska Verniere.
Było to zapewnienie wybawienia.
O godzinie dziewiątej i pół powóz Roberta zatrzymał się w alei Północnej przed bramą, po której otwarciu, zajechał przed ganek willi.
Na ganku znajdowali się pani Verniere, Alina, Matylda i Henryk Savanne.
Daniel, nie spodziewając się tak wczesnego przyjazdu gości, pracował w swym gabinecie, i tak dalece zatopił się w pracy, iż nie słyszał wcale, jak powóz zajechał.
Roberta i jego pasierba powitała Matylda.
Henryk trzymał się nieco na uboczu.
Zajęty zwierzeniami, uczynionemi mu w przeddzień przez kuzynkę, przyglądał się uważnie Filipowi.
Ten, ucałowawszy matkę, zbliżył się do Aliny i, ściskając ją za rękę, to bladł, to się czerwienił.
W zachowaniu się młodej panienki znać było pewne pomieszanie.
— Matylda ma słuszność — rzekł do siebie Henryk. — On ją kocha! To bije w oczy! Jakim sposobem ja tego wcześniej nie spostrzegłem.
Robert doskonale panował nad sobą, ukrywając trapiące go myśli.
— Czy pana Savanne niema w domu? — zapytał Henryka.
— I owszem jest, drogi panie — odpowiedział młodzieniec. — Stryj spodziewał się panów nieco później i zapewne pracuje w swoim gabinecie, jak to czyni codzień, nawet w niedzielę, aż do śniadania...
— Czy nie moglibyśmy mu uścisnąć ręki, nie przeszkadzając w pracy?
— Byłby już swą pracę przerwał, gdyby wiedział o przybyciu panów. Może panowie pozwolą, że ich do niego zaprowadzę?
— Prosimy.
Henryk Savanne skierował Roberta i Filipa aż na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało mieszkanie Daniela, i zapukał zlekka do drzwi gabinetu.
— Proszę! ― odezwał się urzędnik.
— Mój drogi stryju rzekł — młodzieniec, otwierając drzwi — pan Verniere i pan de Nayle przychodzą cię przywitać.
Sędzia śledczy zerwał się szybko z krzesła i poszedł z wyciągniętemi rękoma na spotkanie gości.
— O! moi przyjaciele! — zawołał tonem szczerego żalu. — Wybaczcie, żem ja was nie powitał pierwszy. Nie spodziewałem się was tak wcześnie... Raz jeszcze wybaczcie, a chyba nie potrzebuję was zapewniać, jak jestem rad, że was widzę?..
— Czy nie przerywamy pracy pańskiej? — zapytał Robert.
— Bynajmniej... Nic mnie nie nagli, a jeżeli pracuję dziś zrana, to tylko z przyzwyczajenia... Może się przejdziemy trochę przed śniadaniem... Zobaczycie, panowie, jaka jest piękna okolica.
Daniel i Henryk przystawili krzesła przy biurku, stojącem pośrodku pokoju.
Robert, siadając, rzucił na biurko ukradkowe spojrzenie.
Nagle drgnął.
Ujrzał pieczątkę, pozostawioną przez siebie w ręku odźwiernej, fabryki Saint-Ouen, podczas nocy z pierwszego na drugi stycznia.
Dowód jego zbrodni znajdował się tu, na świetle dziennem.
Dość byłoby mu wysunąć rękę, ażeby go pochwycić, ażeby go usunąć, i byłby ocalony — jak mniemał — gdyż nie wiedział, że przed oczyma miał teraz tylko kopię, której sędzia śledczy posiadał oryginał.
Lecz Daniel i Henryk znajdowali się naprzeciw niego.
Filip zajął krzesło obok.
Kradzież klejnotu była niewykonalną w tej chwili, lecz nędznik wiedział przynajmniej, gdzie się on teraz znajduje.
Nagle ogarnął go niezmierny przestrach.
Niebezpieczeństwo niezwłoczne groziło mu, i to najstraszniejsze, jakie mógł sobie wyobrazić.
Filip de Nayle znał ten klejnot, jako pochodzący od jego ojca.
Gdyby jego spojrzenie padło, poznałby go i nieomieszkałby zapytać:
Zkąd się tu znalazła pieczątka po jego ojcu?
Wtedy nastąpiłaby katastrofa.
Pozostawałoby mu tylko palnąć sobie w łeb, dla uniknięcia kary.
W ciągu kilku sekund, Roberta wstrząsało nerwowe drżenie, a na czoło wystąpił pot zimny.
Ale uspokoił się prędko.
Gruby tom akt różnych leżał na biurku tak, że zasłaniał klejnot przed oczyma Filipa, a zresztą młodzieniec, pogrążony w miłości swej dla Aliny, nie zwracał wcale uwagi na otaczające go przedmioty.
Pomimo to, Roberta paliło pragnienie opuszczenia pokoju, dokąd został wciągnięty ze swym pasierbem.
Ziszczenie tego życzenia nie dało na siebie długo czekać.
Odezwał się odgłos dzwonka.
Daniel Savanne wstał.
— Dzwonek zaprasza nas na lekki posiłek — rzekł — śniadanie będzie dopiero w południe, a ponieważ odbyli panowie tak ranną podróż, zapewne jesteście przy apetycie.
Wyszli z gabinetu, i Robert zauważył, że Daniel nie zamknął drzwi na klucz.
Dobrze było o tem wiedzieć i oznajmić o tem O’Brienowi, który chciał być szczegółowo powiadamianym.
Posiłek trwał krótko.
Panie poszły się przebrać ze strojów rannych, a Daniel zaprosił gości do zwiedzenia jego posiadłości.
Robert przyglądał się wszystkiemu bacznie i starał się jaknajdokładniej zapamiętać.
Park był doskonale zadrzewiony, a zatem i zacieniony.
Z tarasu, przylegającego do Marny, można było dostać się do domu ścieżkami będąc nie widzialnym.
To szczególnie uderzyło bratobójcę.
Robert wskazał ręką domek po prawej stronie.
— A to ładny pałacyk — rzekł — znakomite schronienie dla lubiącego pracę poważną, zdala od wszelkiego zgiełku.
— Henryk mieszka tu czasem podczas większych upałów — odpowiedział pan Savanne — powietrze tu znacznie świeższe, niż w willi, a to z powodu rozłożystych drzew i sąsiedztwa rzeki.
— To pałacyk jest umeblowany?
— O! i bardzo dogodnie... Zaraz pan zobaczy.
Henryk na znak stryja, skierował się do pałacyku, otworzył drzwi, potem okna i podniósł rolety.
Weszli.
Pokój główny na parterze umeblowany był wielką sofą, mogącą w razie potrzeby służyć za łóżko, stołem, kredensem i kilku krzesłami, pokrytemi kretonem w duże kwiaty.
— To prawie sypialnia — rzekł Robert.
— Prawdziwa znajduje się na pierwszem piętrze — odparł Henryk.
— Jak to ładnie! zupełne odosobnienie... a więc i zupełna cisza.
Wyszli z domku.
Robert zauważył, że młodzieniec poprzestał na zamknięciu drzwi, pozostawiwszy klucz w zamku.
Wskazał sztachety, osadzone w parkanie, i zapytał:
— Dokąd prowadzi furtka w tych sztachetach?
Na brzeg Marny, naprzeciw przystani naszej łódki.
— A to państwo zajmujecie się żeglugą?
— Tak, ale tylko dla przejażdżki naszej kuzynki panny Verniere, które bardzo lubią tę rozrywkę.
— Otwórz nam i pokaż — rzekł Daniel Savanne do swego synowca.
Henryk poszedł po klucz do szopy i otworzył furtkę.
Robert wbijał w pamięć wszystko, co widział.


XXXVII.

Spacerujący udali się na brzeg rzeki, który liście już rozwinięte kasztanów pokrywały lekkim cieniem.
Po rzece przejeżdżali się odświętni Paryżanie.
Marna była poprzerzynana licznemi łódkami.
Wiosła przewoźników, miarowym ruchem uderzając o fale, pryskały grubemi kroplami wody, które promienie słoneczne zapalały tysiącem ogni.
— W niedzielę ten zakątek jest bardzo ożywiony — rzekł Daniel. — Ale w ciągu sześciu dni powszednich zupełna tu cisza...
Doszli aż do małej przystani na rzece.
O dwadzieścia kroków znajdowała się wciąż płaska łódź, którą przed dwoma dniami zauważyli pani Verniere, obie panienki i Henryk, a w niej pracował tenże sam pejzażysta.
Robert rzucił nań bystre spojrzenie.
Pomimo peruki i białej brody poznał O’Briena i pomyślał:
— Czuwa... można na nim polegać...
Na szmer głosów nieznajomy zwolna obrócił się.
Zamienił spojrzenie z Robertem, poczem znów się zabrał do roboty.
Filip de Nayle przypatrywał się z upodobaniem łódce.
— Doskonała przejażdżka! — zawołał. — Łódka lekka, elegancka i mocna!...
— Żałuję, że z niej dziś nie możemy korzystać. — odrzekł Daniel Savanne. — Ale to dzień nieodpowiedni... Po rzece snuje się za dużo ludzi... Jednak spodziewam się, że panowie odwiedzą nas nieraz w ciągu tygodnia, a Henryk rad będzie zwiedzić wraz z panem najładniejsze brzegi Marny.
— Taką przyjemność i ja radbym dzielić — wtrącił Robert.
— A czyż stoi co na przeszkodzie? — podchwycił Daniel. — Dom jest dla pana otwarty i zawsze bardzo szczęśliwi będziemy widzieć pana u nas; niechże pan raczy z panem Filipem przepędzać wszystkie wolne chwile, jakie pozostawi panom fabryka w Saint-Ouen.
— Tysiąckrotne dzięki za tak uprzejme zaproszenie — odparł Robert.
— Z całego serca proszę.
— Przyjmujemy je tak samo i skorzystamy z niego, skoro tylko na to pozwolą prace fabryczne.
Słowa te wyrzeczone zostały dość głośno, ażeby je mógł usłyszeć amerykanin w swej barce.
Powrócono do parku i skierowano się ku domowi, gdzie panie, siedząc w cieniu na tarasie, oczekiwały powrotu spacerujących.
Henryk i Filip poszli naprzód.
Robert, znalazłszy się nieco w tyle sam z Danielem, skorzystał z tego, ażeby zapytać:
— Czy ma pan jakie nowe wiadomości o zbrodni w Saint-Ouen?
— Niestety, nie — odpowiedział urzędnik — gdyby nie szło o pomszczenie brata pańskiego, który był moim przyjacielem, poddałbym się zupełnemu zniechęceniu i prosiłbym prokuratora o zwolnienie mnie od obowiązków, gdyż powątpiewam już sam o sobie. Wspomnienie Ryszarda, ojca naszej drogiej Aliny, nakazuje mi iść do końca, a przytem skoro rozpoczęłem sprawę, nie mogę jej zaniechać bez kompromitacyi. Pan jednak musi pojmować, jak są dla mnie bolesne te wszystkie zawody w tem nieszczęśliwem śledztwie... Ani kroku naprzód.
— Więc już pan niema nadziei wcale?
— Ha! mam jeszcze pewną nadzieję... w tym klejnocie, pozostawionym przez mordercę w ręku jednej z jego ofiar. Kto wie, czy ten klejnot mną nie pokieruje? Zbyt ohydną jest zbrodnia, ażeby sprawiedliwość Boża nie wydała winowajców sprawiedliwości ludzkiej.
Robert, słysząc sędziego śledczego, tak mówiącego, pomyślał:
— Ponieważ klejnot, o którym mowa, jest jego ostatnią nadzieją, wkrótce przestanie się spodziewać.
Doszli do tarasu.


∗             ∗

Z rzeczy ważnych, z któremi O’Brien pragnął się zapoznać, przed rozpoczęciem dzieła, dużo już było Robertowi wiadomych.
Wiedział, gdzie się znajduje brelok oskarżycielski i miał już pewność, że będzie mógł osiąść w willi Savanne na dni kilka, gdy okoliczności uczynią jego obecność potrzebną.
Teraz pozostawało mu tylko nakłonić Henryka Savanne do operacyi z Weroniką Sollier, ażeby sprowadzić ją do mieszkania sędziego.
To było najtrudniejsze.
Jednak nędznik liczył, że dopnie celu.
Skoroby tylko Henryk ustąpił jego naleganiom, do których bez cienia wątpliwości dołożą swe prośby Aurelia, Alina i Matylda, pomyśli o doprowadzeniu do skutku małżeństwa swego pasierba z córką Ryszarda.
Gdy po śniadaniu podano kawę na tarasie i towarzystwo usiadło dokoła stołu wiejskiego, Robert uznał chwilę za stosowną i zagadnął syna Gabryela Savanne.
— Kochany panie Henryku, jak daleko pan jesteś z badaniami dotyczącemi biednej dawnej odźwiernej fabrycznej??
— Ciągle prowadzę jeszcze studya — odpowiedział młodzieniec.
— Ale pan nie zrzekł się myśli spróbowania jej wyleczenia? I czy to możebne?
— Nie, ale zamierzam się jeszcze radzić naczelnego lekarza w mem szpitalu... czy jednak nie będzie jeszcze innych trudności?
— Jakich? — zapytał Robert?
— Czy Weronika Sollier zechce się poddać operacyi...
— Jeżeli tylko zaręczysz pan jej, że nie ryzyku je życia.
— Przygotowanie do operacyi potrwa niedługo.
— Cóż to szkodzi?
— Potrzeba będzie, ażeby ze trzy tygodnie przepędziła w szpitalu, a jestem pewny, że nawet dla odzyskania wzroku, nie zgodziłaby się rozstać na tak długo z Martą, swoją wnuczką.
— Dziecko zabierzemy z sobą — orzekła pani Verniere.
— Ona się nie zgodzi.
— Więc co robić? — wtrąciła Alina.
— Zdaje mi się, że istnieje bardzo prosty sposób dla usunięcia trudności — zauważył Robert.
— Jakiż to sposób? — zapytał Henryk.
— Za zezwoleniem pańskiego stryja, który, jak jestem przekonany, chętnie się na to zgodzi, mógłby pan poddać tu nawet panią Sollier leczeniu przygotowawczemu.
— Tutaj?
— Tak. W ten sposób znajdowałaby się ona bezustannie pod pańskiem okiem, a miałaby przy sobie oprócz wnuczki, trzy dozorczynie, któreby ją pielęgnowały biegle i troskliwie.
— Jeżeli to może wpłynąć skutecznie na zezwolenie Weroniki, zgadzam się z całego serca — rzekł Daniel Savanne.
— Zrobić operację w tej willi?.. — wyszeptał młodzieniec. — Ależ gdzie moglibyśmy pomieścić niewidomą i jej wnuczkę? Potrzeba mi byłoby cienia, bardzo dużo cienia... okien jak najmniej słonecznych i okiennic, mogących dać zupełne ciemności.
— Ależ — zawołał Robert — a ten pałacyk nad brzegiem Marny... przecież on zdaje się odpowiadać wszystkim warunkom, postawionym przez pana.


XXXVIII.

— Pałacyk! — zawołał Henryk — ależ tak, tak! pan Verniere ma słuszność.
— Tak, to prawda! — poparł Daniel Savanne. I — teraz trzeba ci się zabrać do dzieła, mój kuzynku...
— Dobrze, ale wprzód muszę się poradzić jeszcze naczelnego lekarza w mej klinice.
— I owszem.
Rozmawiano jeszcze dość długo.
Potem Daniel wstał, ażeby napisać list do swego przyjaciela, okulisty naczelnego w szpitalu.
Matylda i Alina poszły do swego pokoju, chcąc się podzielić wrażeniami o zachowywaniu się Filipa.
Ten udał się wraz z Henrykiem do sali bilardowej, dla zagrania partyi.
Robert pozostał sam z żoną.
— Czy chcesz się ze mną przejść po parku? — odezwał się.
— Masz ze mną do pomówienia?
— Tak.
— O czem?
— O Filipie...
— Spodziewam się, iż nie daje ci powodu do użalenia — podchwyciła Aurelia niespokojna.
— O! cóż znowu! mam w nim doskonałego pomocnika, pełnego talentu, wiedzy i pracowitości.
Aurelia promieniała, tak mile połechtana w dumie macierzyńskiej.
Robert ciągnął dalej:
— Ja chcę pomówić z tobą o jego przyszłości.
— O jego przyszłości? — powtórzyła pani Verniere.
— Tak, i bardzo poważnie.
— A to pomówimy.
Poszli do parku i usiedli na ławce pod lipami.
Para małżeńska prowadziła dalej rozmowę.
Robert delikatne poczynił uwagi o zmianach, zaszłych w usposobieniu Filipa, i o smutku, jaki go chwilami ogarniał; żona to samo przyznawała, i powoli zwierzyli się przed sobą, o czem wiedzieli dobrze, o miłości młodego chłopca dla Alina.
Wkrótce po wspólnem porozumieniu, oboje zadowoleni, że jedno drugie popiera w zamiarach, ułożyli projekt małżeństwa w sposób stanowczy.
— Niech Filip oświadczy się. Ja sam zakilka dni pomówię z panem Savanne.
Robert wstał i podał rękę swej żonie.
Wrócili do willi i weszli do sali bilardowej, gdzie grali Henryk i Filip.
Daniel, Matylda i Alina przyłączyli się wkrótce.


XXXIX.

O siódmej zasiedli do stołu.
O dziesiątej punktualnie Robert z pasierbem wsiadł do powozu.
Pani Verniere, całując syna, szepnęła mu do ucha słowa, które go przejęły radością.
Myśli się o twojem szczęściu.
Pomimo to opuszczał park Saint-Maur z żalem.
Miał nadzieję, że traf pozwoli mu znaleźć się choć na kilka minut razem z Aliną, ale doznał zawodu.


XL.

Gdy Daniel Savanne powrócił do pałacu sprawiedliwości, wezwał do swego gabinetu naczelnika policyi.
— Czy zaszło co nowego w sprawie Saint-Ouen? — zapytał.
Naczelnik potrząsnął głową ze zniechęceniem.
— Nic a nic odpowiedział.
— A pańscy agenci?
— Znużeni bezustannem niepowodzeniem... Jeden tylko nie traci otuchy...
— Który?
— Brygadyer Berthoit. W sobotę jednak powrócił skwaszony, gdyż go zawiodła nadzieja odkrycia śladu, sądził bowiem, że już się znajduje na tropie. Jest tu właśnie w sądzie.
— To każ mu pan przyjść. Mam do pomówienia coś...
Naczelnik policyi oddalił się i po kilku minutach powrócił z głównym inspektorem.
— Berthout — rzekł doń sędzia — czy poznajesz ten przedmiot?
I pokazał mu wyjętą z papierowego owinięcia kopie breloku Roberta Verniere.
— Doskonale, panie sędzio. To jest ten klejnocik, który Magloire znalazł w ręce zemdlonej Weroniki.
— A przynajmniej to jego kopia dokładna.
— Kopia!.. To!..
— Tak, rzeczywiście o tyle dokładna, że trudno a odróżnić od oryginału. Na ten przedmiot liczę, że wskaże nam ślad nędznika, do którego należał, a przynajmniej który go nosił...
— Panie sędzio, trzebaby wiedzieć, z jakiej fabryki pochodzi ten brelok i u którego jubilera został kupiony...
— Ja też liczę, że pan to wykryjesz.
— Bardzo dla mnie zaszczytne zaufanie, jakie mi pan sędzia okazuje... Ale ten klejnot wydaje mi się bardzo starym... Może ma sto lat i więcej... Nie można więc udać się do żadnej fabryki... Gdyby przynajmniej było mi wiadomo, z którego kraju pochodził.
— Jużem się o tem dowiadywał — przerwał sędzia śledczy.
— I cóż panu odpowiedziano?
— Że może być pochodzenia genewskiego, włoskiego lub niemieckiego.
— To za mało... Całe życie inspektora policyjnego zaledwieby starczyło na szperanie we wszystkich miastach europejskich u jubilerów, handlarzy osobliwości i przedmiotów sztuki, którzy mogliby byli sprzedać ten przedmiot... a nie mówiąc już o tem, że handlarz ten może już nie żyć.
— Trzeba jednak liczyć na przypadek.
— To prawda, ale chyba jakiś szczęśliwy traf pozwoliłby napotkać tego, co sprzedał. Zresztą mam znajomego antykwaryusza, który mieszka w Survilliers... Będę musiał do niego się udać i zapytać o radę.
— To będzie najlepiej, mój dzielny Berthout, bierz ten klejnocik. a oto na koszta podróży.
I pan Savanne podał mu sto franków.
Berthout podziękował i oddalił się.


XLI.

We wtorek zrana Berthout pojechał koleją do Survilliers i w niespełna półtory godziny znajdował się już u swego przyjaciela antykwaryusza, pana Dutac, który mieszkał tu w ładnym, schludnym dworku.
Dutac powitał go serdecznie, po długiem niewidzeniu, a po rozmowie o dawnych czasach, podczas smacznego i obfitego śniadania, agent opowiedział mu cel odwiedzin i pokazał mu pieczątkę.
Znawca osobliwości, wytrawny antykwaryusz przyjrzał się jej zaledwie przez sekundę, poczem zawołał:
— Wolne żarty, to ma być staroświecki klejnot!.. a juści!.. Pieczątka jest srebrna, ale ten kamień to szkło i wart jest trzy i pół franka.
— Bo nie dałeś mi powiedzieć, że to tylko kopia, wykonana dla sędziego śledczego.
— A! to znowu co innego. Wolałbym widzieć oryginał, ale i kopia jest wcale niezła... Cyzeler znał swe rzemiosło...
— Jak sądzisz? czy oryginał jest bardzo stary?
Dutac nie odpowiedział nic.
Teraz cały zatopiony był w badaniu cacka.
— O! o! rzekł naraz — nie, nie mylę się... ja miałem w swem ręku oryginał tej kopii...
Berthout podskoczył, jakby pod naciśnięciem sprężyny.
— Miałeś oryginał w ręku? — powtórzył, niespokojnie.
— Tak... Jestem tego pewny.
— Kiedy?
— O! dawno... Bardzo dawno?
— No, ale mniej więcej?
— Dwadzieścia pięć... a może trzydzieści lat temu...
— Tak dawno!
— Kupiłem go na wyprzedaży we Włoszech, podczas jednej z moich podróży... Cyzelowanie było przedziwne i śliczny również szmaragd, który zastępuje tu szkiełko kolorowe... Benvenuto Cellini pozostawił we Włoszech uczniów, którzy z ojca na syna szli za jego przykładem... klejnocik, wyobrażający jednego ze lwów na placu św. Marka, musiał być wykonany przed stu laty... Bardzo się zapaliłem do tego przedmiotu i zapłaciłem nawet drogo..
— Ile?
— Nie pamiętam już, ale bardzo drogo... Naówczas nie było cyfr, wyrytych na szmaragdzie... Po powrocie do Paryża, wystawiłem tę pieczątkę w moim sklepie przy ulicy Lafitte... Bardzo się podobała... ale wysoka cena, którą podałem, a nie mogłem innej oznaczyć, ażeby sam na sprzedaży nie stracić, odstręczała amatorów, i sądziłem, że długo będę musiał czekać...
— Jednakże przyszedł jakiś nabywca?
— Naturalnie, skoro już nie posiadam tego cacka, a nie zostało mi skradzione...
— To postaraj się przypomnieć, komuś je sprzedał.
— Niepodobna, po tylu latach. Miałem bardzo liczną klientele. Setkami różne rzeczy sprzedawałem codzień, a jeżeli przypominam sobie kilku kolekcyonistów, którzy odwiedzali mnie regularnie, byli mi znani... inni klienci przygodni, przechodnie i zwabieni wystawą sklepową, nic pozostawili żadnego śladu w mej pamięci.
— No przypomnij sobie.
— Już ja swą pamięć od chwili wysilam, mój chłopcze i nie odnajduję w niej nic a nic... Zapomniałem już nawet, za ile sprzedałem klejnot i za ile go kupiłem... Tylko rękę włożyłbym do ognia, że sprzedałem go, ile był wart, czyli bardzo drogo.
Po ostatnich słowach dawnego handlarza osobliwości zapanowała chwilowa cisza.
Berthout zamyślił się głęboko.
Naraz zagadnął raptownie.
— Ależ musiałeś zapisywać w swych książkach sprzedawane przedmioty?
— Naturalnie, jak i przezemnie kupione.
— Więc i nazwiska sprzedawców?
— Zawsze.
— I nabywców?
— To zależało...
— Od czego?
— Kiedy miałem odsyłać do domu, zapisywałem nazwisko i adres... bo to było konieczne. W innych razach bardzo rzadko... Pojmujesz, że nie miałem potrzeby zapytywać o nazwisko kupującego, który płacił gotówką i zabierał z sobą nabyty przedmiot.
— Więc może właśnie — podchwycił Berthout, coraz bardziej rozgorączkowany — odesłałeś ten przedmiot do mieszkania nabywcy?
— Nie wiem!
— Ale możesz się dowiedzieć.
— W jaki sposób?
— Czy wycofawszy się z handlu, zachowałeś swe książki rachunkowe?
— O! tak. Były to towarzyszki całego mego życia... Przykro mi byłoby je sprzedać.
— Cóżeś z nimi zrobił?
— Są tu, na strychu... i zapewne myszy nieźle się niemi uraczyły...
— A gdybyś je przejrzał?
— Cóż znowu!
— Dlaczegóżby nie?
— Ależ to rachunki za lat pięćdziesiąt!.. Co za praca.
— Kochany Dutac, zrób to jednak. Proszę cię o to, w imię przyjaźni, którą mi okazujesz, jak i w imieniu sprawiedliwości, której możesz dopomódz.
— Tak... tak... Ja siebie znam... nie będę miał nigdy tyle cierpliwości.
— Ja ci dopomogę... Jeżeli pozwolisz, siądę tu przy tobie i strona po stronie przejrzę te wszystkie rejestry, gdzie spoczywa niezawodnie prawda.
— To znowu co innego. Tobie do przejrzenia oddam wszystko. A kiedy przybędziesz?
— Skoro tylko dostanę pozwolenie od mej władzy — odparł Berthoud.


XLII.

Za staraniem Henryka Savanne zebrało się konsylium specyalistów-okulistów i w willi Saint-Maur u sędziego śledczego znakomici ci lekarze, przy udziale doktora Sermet, chirurga, mającego dać im wskazówki o leczeniu Weroniki Sollier, zbadali stan biednej ociemniałej.
Specyaliści przyszli do przekonania, że operacya, celem przywrócenia wzroku, udać się powinna, i chociaż ciężka, nie zagraża życiu nieszczęśliwej.
Pomimo to ociemniała nie chciała się poddać operacyi żadną miarą, z obawy, podtrzymywanej dawnemi twierdzeniami lekarskiemi, iż może operacyi nie przeżyć, skutkiem czego śmierć jej osierociłaby tak drogą jej wnuczkę Martę.
Żadne perswazye, żadne namowy, nie odniosły rezultatów.
Doktorzy, wobec tego opuścili willę, natomiast pozostał u niej jeszcze Robert, który przybył niby umyślnie, dla wysłuchania zdań lekarzy.
Pozostał on, gdyż chciał, za nadejściem nocy odszukać O’Briena pod wskazanym adresem i zawiadomić go o stanie rzeczy.
Dopiero więc o godzinie ósmej i pół wieczorem pożegnał się z Danielem.
Zamiast jednak udać się na kolej, w drodze zboczył i zadzwonił do samotnego mieszkania rzekomego Nelsona.
— Kto tam? — zapytał ktoś zcicha.
— To ja, Robert odpowiedział nowoprzybyły.
Klucz zgrzytnął w zamku i drzwi się otworzyły.
— Spodziewałem się pana — rzekł amerykanin — proszę...
Świeczka w lichtarzu mosiężnym oświetlała licho dość obszerny pokój, w którym okiennice były szczelnie zamknięte.
— Jesteś pan sam? — zapytał Robert.
— Zupełnie.
— A panna Mariani?
— Pojechała przed czterema dniami do Włoch, gdzie ma na mnie czekać... Nudziła się tutaj śmiertelnie, a zresztą była krępującą... Teraz pomówimy... co pana sprowadza... Jeżeli się nie mylę, pańska obecność o tej porze jest pomyślną wróżbą...
— Mylisz się pan zupełnie.
I opowiedział swemu wspólnikowi o oporze Weroniki, nie zgadzającej się na operacyę, choć, według opinii lekarskiej, mogła odzyskać wzrok.
O’Brien zaklął straszliwie.
— Ha! to ja tutaj straciłem czas! — zawołał.
— Czy to z mojej winy?
— Tego nie mówię, lecz niemniej wszystko, co wykombinowałem staje się niemożebnem. Złakomiony cyfrą przyrzeczonej mi przez pana sumy, chciałem po głupiemu ubiegać się za dwoma zającami naraz... a teraz klapa! Ja powinienem był już teraz znajdować się z małą Martą daleko od Paryża, daleko od Francyi, daleko od niebezpieczeństw, które mi grożą zarówno! Zamiast tego jestem tu i jestem dla niczego!
— Znajdźmy inny sposób.
— Plan, który ułożyłem, był jedynie wykonalny. Gdyby Weronika Sollier i jej wnuczka umieszczone zostały w willi Savanne, wszystko byłoby możliwe, prawie łatwe. Tymczasem niema ich tam nie przyjdą, wszystko się skończyło... Pan nie masz się czego obawiać, a ja jestem okradziony....
— Ja, powiadasz pan, nie mam się czego obawiać. — powtórzył Robert, nie pojmując znaczenia myśli amerykanina.
— Naturalnie. Ślepa nie chce się poddać operacyi, zatem przestaje być dla pana niebezpieczną, ponieważ pana nie pozna nigdy... Co do breloka kompromitującego, który oddała sędziemu śledczemu, wiesz, gdzie on jest, a klucze są we wszystkich drzwiach zatem to już bagatela... Więc kochany panie, zabierz go... Do tego nie potrzebujesz mnie pan!
— Więc mnie pan opuszczasz?
— Ponieważ możesz pan sam działać...
— Zrzekasz się pan zarobienia sumy przyrzeczonej? Majątku?
— Zrzekam się, ponieważ jest to niemożebne.
— I chcesz porzucić myśl wykradzenia dziecka?
— O! nie. Majątek, którego nie będę mieć od pana, przyjdzie mi od niej!.. Ja porwę dziecko, a pan mi wyliczysz obiecane dwieście tysięcy franków.
— Ale jeżeli brelok wróci do mnie, nie będę już potrzebował się bać dziecka?
O’Brien zaczął się śmiać.
— Tak, to prawda... ale ja dla pana sprzedałem swe meble, porzuciłem gabinet porad magnetycznych, zamieszkałem tutaj, co nie jest wesołem, słowem, poświęcałem się najzupełniej, dla korzyści pańskich interesów. Jestem pewien, że pan sobie to wszystko przypomina i wypłaci mi owe dwieście tysięcy franków bez targu, których zresztą potrzebuję, dla rozpoczęcia swych wędrówek po Europie.
— Kiedy pan będziesz gotów do odjazdu — odparł — przyjdź pan do Neuilly, a ja wręczę tę Robert sumę.
— To co innego!.. Z przyjemnością widzę, że masz pan pamięć i rozwagę. W dniu, kiedy Martę dostanę w swe ręce, przyjdę po wypłatę.
— Będę pana czekał i zawsze jestem na pańskie usługi.
Robert wstał i podał rękę magnetyzerowi.
— Do zobaczenia prędkiego. — rzekł O’Brien, ściskając wyciągniętą rękę.
Robert, opuściwszy O’Briena, pośpieszył na stacyę kolejową i wsiadł na pociąg, którym mógł do siebie powrócić.


XLIII.

Roboty wyjątkowe, któremi Filip de Nayle i Klaudyusz Grivot zajmowali się w fabryce Saint-Ouen, postępowały szybko.
Plany nowej kartaczownicy polnej, bomb, wynalezionych przez Roberta dla torpedowców i armat szybko strzelających, jak również formuły chemiczne nabojów, mających posłużyć do wyrzucania tych pocisków, zostały przejrzane, poprawione i oddane komisyi egzaminacyjnej.
Ta uderzona została pomysłowością nowych i śmiałych kombinacyj.
Władza zażądała prób.
Chciano odbyć doświadczenia.
Komisya uznała też wielką pomysłowość kombinacyj nowych i śmiałych.
Bezwątpienia, gdyby rezultaty praktyczne były takie, jak można się było spodziewać, Francya w razie wojny, miałaby w ręku broń potężną przeciw nieprzyjacielowi.
Próby z tymi nowymi wynalazkami odbyć się miały w szkole artyleryjskiej w Fontainebleu, w obecności komisyi egzaminacyjnej i ministra wojny.
Opisy wynalazków zostały oddane, a duplikuty ich pozostały w fabryce.
Robert poprosił pasierba, ażeby przygotował jeszcze jeden egzemplarz planów i formuł.
— Po co ten trzeci egzemplarz, skoro został się nam duplikat? — zapytał Filip.
— Może nam być potrzebny, a chciałbym, ażebyś go sam napisał, jak i poprzednie.
Kiedy ojczym dawał zlecenie, Filip nie sprzeciwiał się nigdy.
W kilka dni potem nastąpiły urzędowe doświadczenia z wynalazkami i dały rezultat jak najlepszy.
Był to tryumf zupełny.
Nazajutrz podpisany został kontrakt w ministeryum marynarki i wojny, a w dwa dni później Journal Officiel ogłosił nominacyę dyrektora fabryki w Saint-Ouen, jako kawalera Legii honorowej, za wyjątkowe zasługi.
W fabryce obchodzono uroczyście nominacyę Roberta i z inicyatywy Klaudyusza Grivot, robotnicy złożyli się między sobą, dla ofiarowania mu krzyża, ozdobionego djamentami.
W domu Daniela Savanne powitano zdarzenie to wielką radością.
Aurelia, zapominając o przeszłości, stawała się dumną ze swego męża.
Filip, promieniejąc, mówił:
— To sprawiedliwość!
— I dodał pocichu:
— Może i ja tego dostąpię w przyszłości.
Sam też Robert upajał się powodzeniem i nie myślał nawet o tem, że ta wstążeczka czerwona, oznaka honorowa, którą śmiał nosić, była ufarbowana krwią jego brata!
Prace naglące i bieganina po ministeryach nie przeszkadzały mu myśleć bezustannie o projekcie małżeństwa Filipa z Aliną, o małżeństwie, będącem dlań środkiem wybawczym.
W niedzielę następną udał się wraz z Filipem do willi Savanów, z zamiarem wyjawienia swych życzeń swej synowicy i jej opiekunowi przydanemu, Danielowi.
W ciągu dnia, po naradzie z żoną, poprosił sędziego o chwilę wspólnej rozmowy, podczas której Robert wyznał swój plan co do Aliny.
Jakżeż jednak się ździwił i jak pani Verniere uczuła się strapioną, gdy Daniel oświadczył, iż współczuje wielce Filipowi, mając dlań wiele życzliwości, lecz Alina jest już narzeczoną jego synowca, Henryka, i że młoda para kocha się bardzo wzajemnie.
— Sądzę jednak, — dodał — że nie macie państwo do mnie o to urazy i że zostaniemy i nadal przyjaciołmi...
Wymawiając te wyrazy, Daniel wstał i wyciągnął ręce do Aurelii i Roberta.
Nie mogli oni źle przyjąć wyjaśnienia, udzielonego z taką szczerością, uczciwością i serdecznością.
Robert nie dał po sobie poznać gni
ewu. — Kochany panie Savanne, masz pan najzupełniejszą słuszność — rzekł, ściskając rękę urzędnikowi. — Nic nie może i nic nie powinno zachwiać naszej przyjaźni, która tak jest szacowną dla mnie. Filip będzie cierpiał, że jednak to chłopiec pełen zdrowego rozsądku i delikatności, i kocha Henryka Savanne, jak brata, nie będzie mu zazdrościł tego szczęścia i zapomni o swem marzeniu.
— Biedny Filip — wyszeptała Aurelia ze łzami w oczach — zawczasu pozna zmartwienie.
— A teraz moi drodzy przyjaciele — podchwycił urzędnik — muszę wam oznajmić, że w sobotę przyszłą przypada rocznica moich urodzin; Matylda, Alina i Henryk zwykle cieszą się zgóry tą uroczystością rodzinną.
Państwo Verniere chętnie przyjęli zaprosiny sędziego.


XLIV.

Przed odejściem do pokoju jadalnego, na którego progu Daniel Savanne opuścił Aurelię, dla wydania jakiegoś polecenia, Robert znalazł się na chwilę sam z żoną.
— Widziałaś, że nie nalegałem, i że nie mogłem — rzekł do niej pocichu głosem głuchym i drżącym od powstrzymywanego gniewu. — Ale ja chcę, ażeby się Filip ożenił z Aliną.
Aurelia spojrzała na męża niespokojnie.
— Będziemy przeciw sobie mieli wszystkich — szepnęła.
— Mniejsza!.. On musi się ożenić z nią! ja chcę! słyszysz, i tak być musi!...
Pani Verniere nie miała czasu dla zapytania go o objaśnienie.
Daniel do nich nadszedł.
Podczas śniadania Robert wydawał się takim jak zawsze, a jednak jakkolwiek brał żywy udział w rozmowie, myśl jego biegła do gabinetu sędziego śledczego, gdzie znajdował się dowód rzeczowy jego zbrodni.
Po śniadaniu poszli wszyscy na taras.
Przy kawie Robert wstał.
— Kochany panie Savanne — odezwał się — przypomniałem sobie, że wczoraj zapomniałem napisać list dość pilny... Czy macie państwo tutaj skrzynkę pocztową?
— Na stacyi w Champigny o dziesięć minut ztąd.
— Gdzie mógłbym znaleźć co do pisania?
— W moim pokoju odparła pani Verniere.
— Po co pan ma przechodzić dwa piętra ― rzekł Daniel Savanne. — Wejdź pan do mego gabinetu, znajdziesz tam przybory do pisania; ogrodnik zaniesie list na stacyę... Chcesz pan, ażebym cię zaprowadził?
— O, po co by pan miał opuścić panie — rzekł Robert. —Znam rozkład domu... Dziękuję panu... Za kilka chwil powrócę.
I oddalił się.
Idąc po schodach. prowadzących na pierwsze piętro i wchodząc do gabinetu sędziego śledczego, uśmiechał się dziwnie, a oczy mu błyszczały.
Plan, zbudowany przez niego przed kilku chwilami, udał się.
Zaledwie usiadł przy biurku, wziął ćwiartkę papieru, umaczał pióro w kałamarzu, ale położył je zaraz.
Wysunął szufladę biurka.
Pierwszym przedmiotem, który uderzył jego oczy, był brelok, oderwany od łańcuszka zegarkowego.
Pochwycić go, wsunąć do kieszeni kamizelki, zamknąć szufladę, wszystko to było dlań dziełem jednej chwili.
— Mam nareszcie ten dowód, który mnie przestraszał — wyszeptał tryumfalnie. — Weronika pozostanie na zawsze ślepą!.. nie mam się czego obawiać.
Ująwszy znów za pióro, nakreślił na kopercie taki adres:

PAN CHESNAYE.
ulica Aubulier № 24.
Paryż.

Do tej koperty włożył ćwiartkę papieru i zapieczętował.
Adres był zmyślony i koperta zawierała papier niezapisany. Wszystko miało pozostać niedoręczonem przez pocztę.
Brakowało mu wszakże marek.
Z listem w ręce powrócił na taras, gdzie się jeszcze znajdowali wszyscy goście willi.
— Raz jeszcze dziękuję panu sędziemu — rzekł — znalazłem w pańskim gabinecie wszystko, co mi było potrzebne, prócz marek. Poproszę pańskiego ogrodnika, ażeby mi kupił je i nalepił, przed oddaniem na pocztę...
— Po co odrywać ogrodnika od roboty — przerwał Filip. — Ja pójdę się przejść na stacyę, a po drodze znajdę marki.
— Idź, jeżeli ci się podoba — odrzekł Robert — dla mnie najgłówniejsza, ażeby ten list odszedł.
I dał kopertę pasierbowi.
— A i wy, moje dzieci, mogłybyście towarzyszyć panu de Nayle, dla nabrania trochę ruchu — rzekł Daniel Savanne do córki i synowicy Roberta.
— I owszem, proszę ojczulku — rzekła żywo Matylda — będzie nam przyjemnie towarzyszyć panu Filipowi... Chodź, Alino, weźmy parasolki, bo słońce dopieka.
Po chwili wszyscy troje znajdowali się już za willą, na drodze do stacyi.
Szli zwolna.
Filip nie mówił ani słowa.
Alina czuła się zakłopotaną, zmieszaną...
Matylda tylko sama ponosiła cały ciężar rozmowy, a raczej monologowała, mówiąc o byle czem, aby tylko nie dać zapanować milczeniu.
A gawędząc tak, myślała:
— Gdybym mogła dać mu do zrozumienia, że Alina jest narzeczoną mojego kuzyna.
Sposób na to znalazła wreszcie.
Alina wyjęła z kieszeni chustkę do nosa, a jednocześnie wypadła jej z kieszeni mała ćwiartka papieru, zadrukowana.
Była to „przepowiednia szczęścia“ jedna z tych, które mała Marta sprzedawała po wsiach, a którą przed kilku dniami ofiarowała Alinie.
Filip schylił się, ażeby podnieść papier, i oddał go dziewczęciu, ale przeczytał tytuł:

Przepowiednia szczęścia.“

— Czyż pani wierzy w takie rzeczy? — zapytał z uśmiechem.

da Matylda ucieszyła się niezmiernie.
— Jest więc sposób, którego szukałam pomyślała.
Alina nic nie odpowiedziała na zapytanie Filipa.
— Jakżeby nie wierzyła — rzekła żywo Matylda — przecież ten papierek właśnie mówi prawdę...
— Prawdę? — powtórzył Filip, — ciagle uśmiechnięty jaką prawdę?
— Alino, moja pieszczoszko, daj tę przepowiednię szczęścia panu de Nayle, przeczyta ją niezawodnie z przyjemnością.
I Matylda przy tych słowach mrugnęła oczyma, co Alina zrozumiała.
Podała papier Filipowi.
— Niech pan czyta — rzekła.
Młodzieniec wziął papier ręką niepewną.
Serce mu się ścisnęło, jakby od przykrego uczucia.
— Niech pan czyta — powtórzyła córka Ryszarda Verniere.
Filip począł czytać półgłosem:

Przepowiednia szczęścia.“

„Chcesz poznać swój los? Chcę cię zadowolić. Zaczynam od powiedzenia ci prawdy, że jesteś piękną i dobrą, kochaną jesteś i kochasz.
„Osoba, którą ci los przeznacza, powołaną jest do zajęcia wysokiego stanowiska w świecie. Tak samo jak ty, on jest dobry... Pogardza ludźmi złymi, głupimi... Szanuje ludzi inteligentnych. Ma lat dwadzieścia cztery.
„Jest z niego pracownik niestrudzony i z czasem stanie się dobroczyńcą ludzkości.“
Filip, przejęty nerwowem drżeniem, przewrócił papier i czytał na odwrotnej stronie.

Odpowiedź przepowiedni.“

„Odwagi!
„Zanim posiądziesz tego, którego kochasz i który już jest twoim narzeczonym, doświadczysz różnych przykrości. Twoja rodzina sprzeciwiać się będzie. Zechcą cię nakłonić do porzucenia twej miłości.
„Nie ustępuj i oprzyj się! Dlatego mówię ci:
„Odwagi!
„Miałaś już dużo zmartwień, i jeszcze je mieć będziesz, ale wyjdziesz zwycięzko z walki.
„Nie ufaj człowiekowi, który do ciebie przemawia po ojcowsku. To dusza fałszywa, od której rodzina twoja i przyjaciele mogą oczekiwać tylko żałoby i boleści.
„Słuchaj tylko głosu serca i obowiązku. Idź tylko po drodze prawej i pamiętaj o swych przysięgach.
„Taka jest prawdziwa odpowiedź wyroczni.“
Było to wszystko.


XLV.

Bladość wielka rozlała się na twarzy Filipa.
Miał jednak tyle siły, że zmusił się do uśmiechu.
— Czy trzeba wierzyć, panno Alino, jak przed chwilą twierdziła panna Savanne, że wszystkie rzeczy, wydrukowane na tym papierze, są dla pani prawdą? — zapytał młodą dziewczynę, która, bardzo zakłopotana, zaczerwieniła się i milczała.
Matylda pośpieszyła jej przyjść z pomocą.
— Ależ niezawodnie, panie de Nayle! — rzekła.
— A! — wyszeptał Filip.
— Tym młodzieńcem, którego jej los przeznacza, jest mój kuzyn, Henryk Savanne.
Filip czuł się blizkim omdlenia.
— Henryk Savanne — wyjąkał.
— Zresztą on jest narzeczonym Aliny oddawna.
— Narzeczonym — powtórzył Filip głosem prawie dosłyszalnym.
— Nie wiedziałeś pan o tem?
— Nie... nie wiedziałem... Jakże mogłem odgadnąć?


∗             ∗
Nie będziemy opisywali reszty przechadzki na stacyę.

Nie będziemy też rozwodzili się nad zapewnieniem, jak bolesny cios otrzymał Filip przez to wyznanie, tak dlań niespodziewane.
Alina czuła się też zmieszaną.
Tylko Matylda była bardzo zadowolona, że nareszcie wyjaśniło się położenie i że Henryk zaoszczędzi sobie przez to wielu przykrości.
Zresztą powiedzmy, może ku ździwieniu czytelników, lecz ku pochwale Filipa, boleść swą postanowił zasklepić w sobie, nie żywiąc nienawiści ku szczęśliwemu rywalowi.
Bo natura młodzieńca, prawa i szlachetna, przyznawała, iż Henryk Savanne jest ze wszechmiar takim, o jakim mówiła owa przepowiednia, i że najzupełniej godnym jest Aliny.


XLVI.

Berthout nie tracił czasu w Survilliers u pana Dutaca, byłego handlarza starożytności.
Ze strychu do pokoju, dlań przeznaczonego, zniósł wszystkie książki rachunkowe i regestry, w których spodziewał się odnaleźć wiadomości o sprzedaży klejnotu, którego kopię powierzył mu pan Savanne.
Uporządkował regestry podług lat.
Pierwszy datował z roku 1840.
Ale była w nim luka.
Od roku 1845 do 1852 regestrów brakowało.
Dutac objaśnił, że tomy te prawdopodobnie pozostały zapomniane w ręku jego następcy.
I gdy po upływie tygodnia inspektor policyi nic nie odkrył z regestrów Dutaca, udał się do Paryża, zaopatrzony w list dawnego handlarza starożytności do jego następcy.
Ten przypomniał sobie, że, objąwszy magazyn w posiadanie, znalazł stare regestry, ale co się z nimi stało?
Czy je sprzedano na funty, jak stare szpargały, czy też napalono nimi w piecu? Handlowiec przyrzekł bądź co bądź poczynić poszukiwania.
W razie pomyślnego rezultatu, zawiadomiłby niezwłocznie sędziego śledczego.


∗             ∗

Robert, powróciwszy do willi Neuilly, udał się natychmiast do gabinetu swego, przyległego do sypialni, ażeby przeczytać listy, nadeszłe podczas jego nieobecności.
Przede wszystkiem zamknął w szufladzie, od której klucz nigdy go nie opuszczał, brelok, skradziony Danielowi Savanne.
Następnie odpieczętował listy.
Oprócz dwóch nic nie znaczących, trzeci wywołał uśmiech na jego ustach.

List, pochodzący z ulicy Verneuil, zawierał następujące wyrazy:
„Kochany panie!

Przyjdź w poniedziałek zrana na ulicę Verneuil. Chcianoby panu powinszować osobiście wielkich powodzeń.“
Bez podpisu.
— Niezawodnie pójdę — rzekł, paląc ten papier kompromitujący.
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie, chcąc przed udaniem się na ulicę Verneuil porozmawiać z Klaudyuszem Grivot.
Doznał pewnego ździwienia, nie widząc Filipa, gotowego do towarzyszenia mu, według zwyczaju.
Robert poszedł do mieszkania pasierba.
Młodzieniec pracował.
Wstał i podał rękę panu Verniere.
— Moje drogie dziecko, czas jechać — rzekł.
— Chciałem pana uprzedzić, że dziś zrana nie będę w fabryce...
— Dlaczego?
— Mam ukończyć pilną robotę, której potrzebuje Klaudyusz Grivot... Wyliczenia dość trudne dla dokładnego oznaczenia siły opornej pocisków, a nie mogę tych wyliczeń zrobić w fabryce, mając tu pod ręką poważne dzieła specyalne.
— Ha, to zostań tu, drogie dziecko, ja sam pojadę.
— Czy będziesz pan na śniadaniu w Saint-Ouen?
— Nie, interesa powołują mnie też do Paryża... Tam zjem śniadanie... Zatem, do wieczora...
— Do wieczora.
Robert odjechał.
W Saint-Ouen opowiedział Klaudyuszowi Grivot w kilku słowach, co zaszło w willi Savanne i w jaki sposób odzyskał klejnocik, pozostawiony dnia 1-go stycznia w ręku Weroniki.
Klaudyusz przyznał mu, że teraz wszelkie niebezpieczeństwo już znikło.
— Teraz, mój stary kolego — rzekł doń Robert — trzeba się tylko nie zatrzymywać w drodze. Trzeba nam majątku, prawdziwego, dużego, milionów. Idę na ulicę Verneuil.
— A tak, to prawda — wyszeptał Klaudysz, marszcząc brwi — powiedziałem, że oni cię jeszcze trzymają?
— Trzymają, ale łańcuchami złotymi, a te nie wydają mi się ciężkimi — odparł, śmiejąc się bratobójca.
I opuścił majstra.
W godzinę później dzwonił do bramy pałacyku barona Schwarta.
Lokaj był uprzedzony.
Gościa wprowadził natychmiast do swego pana.
Prusak podał mu prawą rękę, gdy lewą, jaśniejącą od pierścieni, głaskał, jak zwykle piękną brodę, jasnowłosą.
— Mój drogi baronie — rzekł doń Robert tonem swobodnym — przychodzę po powinszowania, które pan mi chciał osobiście wyrazić.
— Nie będę ich panu szczędził — odparł urzędnik do specyalnych poruczeń — i oświadczam panu, że są bardzo szczere. Oceniają pana w wysokim stopniu, jak na to zasługujesz, żałują nieskończenie — mam polecenie to panu powiedzieć — że nie oddano wcześniej sprawiedliwości człowiekowi pańskiej wartości... Byłeś pan oczerniony w oczach głównego sztabu... Źle uczyniono, dając wiarę nieprzychylnym raportom, nie dość uzasadnionym, lecz jeżeli przekonają się, że z łatwością zapomnisz tych fatalnych nieporozumieniach i że gotów pan jesteś przyjąć wyrazy naszego żalu i zostać znów naszym przyjacielem...
— Gotów byłbym, jeżeli ta przyjaźń okupi się w sposób należyty...
— To znaczy, żeś się pan namyślił, nieprawdaż?
— Prosiłem pana o miesiąc czasu.
— Brak tylko jeszcze dwóch dni do upływu miesiąca, a czas nagli. Podałeś pan rządowi francuskiemu swe wynalazki wojskowe i teraz otrzymałeś polecenie ich szybkiego wykonania. Otóż Niemcy powinny być gotowe równocześnie z Francyą... W razie gdyby Francya zechciała wypróbować na nas swe uzbrojenia nowe, trzeba, ażeby natknęła się na takie same uzbrojenia u nas. Rozumiesz pan to?
— Doskonale.


XLVII.

— Słowem — podchwycił baron Schwartz, wciąż głaszcząc piękną brodę — czy gotów jesteś pan sprzedać nam za podwójną cenę wszystko, coś pan oddał ministrom wojny i marynarki?
— To zależy... — odparł Robert.
— Od czego?
— Od ceny...
Niemiec okazał ździwienie.
— Czyż ta cena nie jest umówioną? — zawołał.
— To jest pan uczyniłeś mi propozycyę, której ani nie odrzuciłem, ani nie przyjąłem.
— A jednak była ona nader kwalifikująca się do przyjęcia.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, mówiłeś pan o trzech milionach.
— Tak. A więc?..
— A więc to warte jest więcej... i zaraz panu dowiodę... Kiedy miałem przyjemność rozmawiania z panem przed niespełna miesiącem, doświadczenia nie były jeszcze uskutecznione urzędownie z powodzeniem piorunującem... należy to panu wiedzieć, i nie byłem jeszcze nagrodzony za wyjątkowe zasługi... Słowem, jestem teraz całkiem innym człowiekiem... Ja urosłem, bardzo urosłem, i trzeba mnie odpowiednio zatem traktować.
— Zapominasz pan, że posiadamy pańskie tajemnice... Gdybyśmy zaczęli mówić, co byłoby dziś z panem?...
— Dziwnie te słowa brzmią w przyjacielskiej naszej pogawędce, panie baronie — rzekł Robert pogardliwie. — Ja się niczego od panów nie boję, ale panowie możecie się obawiać odemnie wszystkiego, lub się spodziewać...
— Wreszcie, jakież są pańskie wymagania?
— O! bardzo skromne, wobec naszego wzajemnego położenia... jeden milion więcej.
Baron Schwartz, pozostawiwszy w spokoju brodę, podniósł obie ręce ku sufitowi, jakby go chciał wziąć na świadka zadawanego mu gwałtu moralnego.
Robert ciągnął dalej:
— Jak pan chcesz... Tylko bez targu... Pan nie potrzebujesz nawet radzić się swego rządu... Zgóry jesteś pan pewien jego przyzwolenia... Dano panu najzupełniejsze pełnomocnictwo.
— Jeżeli się zgodzimy, kiedy pan będziesz mógł nas zaspokoić?
— Za tydzień.
— A więc, dobrze... Otrzymasz pan cztery miliony
— W jaki sposób nastąpi wypłata?
— Za pańskie plany i formuły dany panu będzie czek w wysokości dwóch milionów do banku berlińskiego, a drugi tejże wartości do banku w Frankfurcie...
— Odrzucam stanowczo.
— Dlaczego?
— Nie chcę mieć wcale do czynienia z waszymi bankami niemieckimi... Byłoby to dla mnie strasznie kompromitującem...
— Zatem jak się do tego wziąć?
— Niech kredyt na umówioną sumę będzie mi regularnie otwarty w domu bankowym w Paryżu, naprzykład u Rotszylda, gdzie mam już złożone kapitały...
— I owszem, a zatem czekać pana będę za tydzień i skończymy... Ale — dodał baron Schwartz bardzo uprzejmie i z miłym uśmiechem — czy przyznasz pan przynajmniej, że byłem dla pana bardzo dogodnym pośrednikiem, dbającym o pańskie dobro?
— O! — rzekł Robert, również się uśmiechajac — porękawiczne tak samo jest w modzie w Niemczech, jak we Francyi!
— Cóż robić, nie jestem bogaty, a w Paryżu, gdy kto lubi dobrze żyć, życie dużo kosztuje.
— Ja też, kochany panie baronie, będę pana prosił o łaskawe przyjęcie stu tysięcy franków.
— Jesteś pan prawdziwym dżentelmanem — zawołał Niemiec, ściskając serdecznie rękę nędznika! — Więc za tydzień.
Obaj ukłonili się sobie i bratobójca opuścił pałacyk przy ulicy Verneuil.


∗             ∗

Filip, niezwłocznie po odjeździe ojczyma z willi Neuilly, zabrał się żarliwie do pracy.
Zaglądał kolejno do tomów, leżących na biurku, pokrywał cyframi arkusze papieru, rysował kule, liczył i przerabiał rachunki, i irytował się, że nie udaje mu się rozwiązać zadania, jakie sobie postawił.
Naraz zatrzymał się, zaczął się namyślać i po chwili wyrzekł głośno:
— A! to na dole znajdę, czego mi potrzeba...
Natychmiast wyszedł ze swego pokoju i udał się do mieszkania ojczyma i przystąpił do biblioteki, zawierającej wszystkie dzieła, dotyczące broni i pocisków wojennych.
Pośród tych dzieł wybrał jedno i zabrał je z sobą, szepcząc:
— Tego właśnie szukałem.
I zabrawszy się znów do pracy, przerzucał kartki w grubym tomie, od czasu do czasu czyniąc notatki ołówkiem i zapisując cyfry.
Gdy przerzucił jednę kartę, zwrócił uwagę na szeroką kopertę, której pieczęć z czerwonego laku wydawała się plamą krwawą.
Filip przyjrzał się pieczęci i nie mógł powściągnąć ździwienia.
— Herby Niemiec! — rzekł. — Cóż to jest?
Odwrócił kopertę i przeczytał napis.
List był adresowany do ambasadora niemieckiego w Paryżu.
— Jakim sposobem list do ambasadora niemieckiego może się znajdować w książce tutaj... w bibliotece pana Verniere? — zapytał sam siebie.
Czoło jego zmarszczyło się nagle.
Wyjął z koperty, której jedna część była rozciętą, ćwiartkę papieru, która zawierała, i rozwinął.
— Ależ to list cyfrowany! posłannictwo dyplomatyczne... W jaki sposób on mógł z rąk adresata dostać się do rąk mego ojczyma? To dziwne...
Oczy jego spoczęły znowu na ćwiartce papieru.
Na czele napisane były te wyrazy w języku niemieckim:
Pan ambasador.
Potem wydrukowany był nagłówek: Sztab Jeneralny.
U spodu zaś te dwie litery:
P. L.“
Potem niżej:
„515+7 = 670+23—“
— To dla mnie jest niezrozumiałe! — wyszeptał Filip pod wpływem niezmiernego niepokoju. — Co to znaczy... Jakaś zagadka chińska... Bezwątpienia cyfry te zawierają jakąś tajemnicę — ciągnął dalej młodzieniec rozgorączkowany, niespokojny. — Jakiej jednak natury?
I Filip starał się zrozumieć, odgadnąć klucz do uczynienia zrozumiałem tego dlań tajemniczego dokumentu.
Powracał wciąż do dwóch liter P. L. stojących po nad cyframi.
— Te dwie litery stanowią niezawodnie klucz — myślał, i czynił wysiłki nadludzkie, ażeby odnaleźć niewiadoma z tego zagadnienia.
Zmęczony wreszcie, z tętniącemi skroniami, rzekł do siebie.
— Ja tego nie porzucę. Muszę się dowiedzieć... Dowiem się, dowiem... List ten nie opuści mnie... Zatrzymam go przy sobie.
Spojrzał jeszcze na pieczątkę pocztową.
Nosiła ona rok 1893 z początku grudnia.
— Data wcześniejsza od naszego przybycia do Paryża, wyszeptał Filip. — Nowe zawikłanie.
Poszedł do gabinetu Roberta, położył tom w bibliotece na poprzedniem miejscu, potem wyszedł z domu i pojechał do Paryża.
Tu wstąpił do jednej z główniejszych księgarni i kupił obszerne dziełko o kryptografii czyli o umiejętności odcyfrowywania tajemnych pism.
Zjadł śniadanie w restauracyi na bulwarze, następnie wrócił do Neuilly, zamknął kupioną książkę do szafki i udał się do Saint-Ouen, powtarzając do siebie:
— Tak, muszę wiedzieć, co w sobie zawiera ten list cyfrowany, i będę wiedział.


∗             ∗

O’Brien nie zasypiał sprawy.
Nie zaniechał wcale projektu porwania małej Marty i czynił ku temu odpowiednie przygotowania.
Amerykanin był człowiekiem pomysłowym.
Wpadł na taką myśl: Uśpić dziewczynkę i przez silną suggestyę zmusić ją do pójścia za nim.
Było to możebnem, a nawet łatwem, gdyż Marta, jak miał tego dowód, była wrażliwa na hypnotyzm do najwyższego stopnia.
Lecz jak ją uśpić, skoro niewidoma znajdowała się przy niej ciągle?
Przekonany będąc, że sposobność nastręczy się lada chwila, nie tracił cierpliwości i śledził nieustannie Weronikę Sollier i dziewczynkę podczas ich wędrówek, będąc rozmaicie przebrany, zmieniając twarz i ubiór do niepoznania.
Często zatrzymywał się przy malutkiej kataryniarce i o jej babce, rozmawiał z nią, wypytywał i nigdy nie mieszkał włożyć jaki pieniądz srebrny do ręki Marty.
Tyczasem zbliżył się dzień 9 czerwca, kiedy miano w willi Savanne obchodzić uroczyście imieniny sędziego, który jednocześnie chciał też uczcić zarazem nominacyę Roberta Verniere na kawalera Legii honorowej.
Od tygodnia panował nieznośny upał.
To nie przeszkadzało wcale Weronice i Marcie do ich zwykłych wycieczek! W sobotę miały powędrować z katarynką do Champigny, a ztamąd powrócić do parku Saint-Maur.


XLVIII.

W sobotę zrana panował gorączkowy ruch w willi Savanne.
Urzędnik sprowadził dodatkową usługę z Paryża, kucharza z pomocnikami oraz kilku lokajów.
Śpiżarnia i piwnica zostały suto zaopatrzone.
Na śniadanie, jak i na obiad, zaproszoną została spora ilość gości.
Robert, którego pan Savanne prosił, ażeby ze swej strony porozsyłał zaproszenia, wskazał, kto ma przybyć.
Pośród zaproszonych tych, znajdował się Klaudyusz Grivot, w charakterze starszego majstra fabryki, Prieur kasyer, główny rysownik, stary Szymon, przedstawiciel robotników i kilku majstrów warsztatowych, których powierzchowność i obejście nie mogły być rażące wśród gości sędziego.
Wymienić jeszcze należy mera z Saint-Ouen z żoną, kilku oficerów ze sztabu ministeryum wojny i kilku poważniejszych klientów.
Wśród gości rachowano też i na doktora Sermet i ordynatora naczelnego szpitala, przy którym pracował Henryk.
Śniadanie zapowiedziane zostało na 12-tą godzinę w południe.
Od godziny jedenastej Daniel, Matylda i pani Verniere zaczęły przyjmować przybywających.
Bukietów i życzeń była prawdziwa obfitość.
Sędzia śledczy promieniał.
Robert i Filip, przybyli nieco później.
Punkt o dwunastej całe zebranie było w zupełnym komplecie i udano się do sali jadalnej.
Około godziny drugiej śniadanie kończyło się i miano pić kawę i likiery na tarasie, gdzie stoliczki ustawiono w cieniu.
Wydaje nam się zbytecznem dodać, że przy deserze gorące toasty były wznoszone na cześć Daniela Savanne i Roberta Verniere, znakomitego przemysłowca, pierwszorzędnego wynalazcy, który dał Francyi nowe siły i otrzymał jako dobrze zasłużoną nagrodę Krzyż Legii honorowej.
Pani Verniere była u szczytu radości.
Mąż jej stawał się wreszcie takim człowiekiem, o jakim marzyła.


∗             ∗

Weronika Sollier i Marta wśród spiekoty słonecznej odbyły zwykłą wędrówkę i około godziny pierwszej zatrzymały się w restauracyjce, położonej przy moście Champigny, ażeby się posilić przed udaniem się do parku Saint-Maur, który był dla nich zyskowniejszym od innych.
O’Brien, który właśnie siedział w tej restauracyi, widział, jak przybyły znużone.
Wiedząc, że przechodzić będą tędy, czekał na nie, gotów je śledzić, skoro tylko opuszczą skromny zakład, gdzie się zatrzymały.
Godzina druga wybiła na kościele w Champigny, gdy udały się w dalszą drogę.
Niewidoma jakby się pokrzepiła posiłkiem, lecz Marta, przeciwnie, wydawała się zupełnie wyczerpaną.
Nerwowo tylko dopomagała pani Sollier do pchania katarynki.
Przeszły przez most, kierując się do stacyi Champigny, ale gdy przybyły na drogę, prowadzącą nad brzegiem rzeki, Weronika zatrzymała się.
Nagle zabrakło jej sił.
— Coraz goręcej, pieszczoszko — rzekła. — W willach parku Saint-Maur każdy zapewne siedzi teraz w domu... Kto zechce sobie przeszkadzać, gdy zagramy nasze piosenki... Moglibyśmy jeszcze trochę odpocząć, czekając, aż słońce zejdzie niżej... Upał mi dziś dokucza.
— I mnie także, babciu — odpowiedziała dziewczynka. — Czuję się bardzo znużoną. Chodźmy nad brzeg Marny, wiesz, tam, gdzie, jak ci powiedziałam, taka piękna trawa i taki cień od kasztanów i wielkich drzew na wybrzeżu. Będziemy w cieniu i zaczekamy, aż upał największy trochę przejdzie.
— Dobrze, to poprowadź mnie... Przyjemnie będzie usiąść na trawie pod dużemi drzewami.
O’Brien, który podążył za nimi, nie tracił z oczu żadnego z ich poruszeń.
Weronika i wnuczka przeszły pod mostem kolejowym.
Przyśpieszył kroku i zobaczył wkrótce, jak niewidoma i dziecko zatrzymały się, zostawiły katarynkę przy parkanie, obok sztachet, i usiadły, a raczej położyły się na trawie.
O’Brien posunął się ukradkiem do drzew, stojących nad brzegiem rzeki. Tu usiadł i przyglądał się uważnie.
Po niejakim czasie zobaczył, że ociemniała wyciągnęła się na trawie obok wnuczki.
— Obie chcą spać... — rozmyślał.
Zaczekał jeszcze dziesięć minut, wstał i zwolna przeszedł tuż obok nich.
Dziecko spało już snem głębokim, lecz pani Sollier czuwała jeszcze, gdyż na odgłos bardzo nawet cichy kroków przechodnia, podniosła się nawpół.
Babka i wnuczka znajdowały się właśnie naprzeciw sztachet posiadłości Daniela Savanne.
O’Brien poznał to miejsce, gdzie w ciągu dni kilku przebywał, jako malarz amator.
Nie mógł nic jeszcze przedsięwziąć w tej chwili.
Weronika na szmer najmniejszy, na najmniejszy ruch podejrzany, nie omieszkałaby wołać o ratunek.
Amerykanin poszedł dalej.
Ociemniała, nie słysząc już nic, wyciągnęła ręce ku Marcie, przy niej leżącej, dotknęła jej ubrania i przekonawszy się, że jest, znowu się wyciągnęła, znużona snem.
Magnetyzer, w ukryciu po za drzewami, przystanął i szpiegował znowu.
— I ona także zasnęła! rzekł do siebie O’Brien po chwili. — Teraz czas!
I podążył w jej stronę.
Nagle zatrzymał się z gniewem.
Niewidoma podniosła się raptownie i, zbliżywszy się jeszcze bardziej do znanych nam sztachet, nadstawiła uszu, chcąc przysłuchać się odzywającym głosom, po drugiej stronie parkanu.
— Co się jej stało? Dlaczego tak słucha? — pytał sam siebie amerykanin.
I znów pozostał w kryjówce.
Oto co się działo.
Śniadanie u Daniela Savanne skończyło się i po kawie kilku gości małemi gromadkami rozeszło się po parku, ażeby używać przyjemnego i chłodnego powietrza pod wielkiemi drzewami.
Inni rozmawiali w salonie.
Inni jeszcze grali w bilard.
Wreszcie Filip z matką, Matyldą i Alina, pojechali na spacer dla obejrzenia pomnika w Champigny, postawionego na pamiątkę żołnierzy, którzy zginęli w tej wiosce 1870 roku.
Henryk nie chciał opuścić stryja.
Robert przechadzał się po parku z Klaudyuszem Grivot.
Obadwaj zeszli aż na dół ogrodu i, paląc cygara w alei, ciągnącej się wzdłuż parkanu od strony Marny, rozmawiali półgłosem, chociaż przypuszczali, że są zupełnie sami.
Właśnie mówił Klaudyusz:
— Co chcesz, to odemnie silniejsze... boję się tego O’Briena... Niezręczność jaka z jego strony mogłaby nas zgubić niechybnie.
O’Brien!
To nazwisko usłyszawszy po za sztachetami, osłoniętemi od góry do dołu płótnem, pani Sollier wstała prędko i zbliżyła się do miejsca, zkąd się odzywały głosy.
O’Brien!
To był magnetyzer, do którego chodziła się radzić jasnowidzącej.
Tak się nazywał człowiek, który uśpił małą Martę.
Weronika wyciągnęła ręce naprzód i poczuła pod palcami kamienie parkanu i żelazo sztachet oraz płótno.
Rozmowa ciągnęła się dalej między dwoma wspólnikami.
Robert odpowiedział:
— Bądź spokojny... O’Brien nie popełni żadnej nieostrożności... Dla dopięcia swego celu, przedsięweźmie wszelkie środki ostrożności, a gdy będzie miał medium w swem ręku, czemprędzej opuści Francyę i nigdy nie powróci.
Głosy były umyślnie przygłuszone i niewidoma ich nie mogła poznać.
— O czem oni mówią? — zapytywała sama siebie. — O jakich ostrożnościach? Co to są za ludzie?
Robert i Klaudyusz, którzy, chodząc, rozmawiali, zawrócili znowu.


XLIX.

Na chwilę zatrzymali się przy sztachetach, które je tylko oddzielały od niewidomej.
Ona słyszała. jak przystanęli.
— I pomimo to wszystko musisz mu dać dwieście tysięcy franków? — rzekł Klaudyusz.
— Odmówić byłoby nieroztropnie.
— Ja też tego nie mówię, tylko powiadam, że to drogo.
— Nie mogę się targować i przyrzekłem mu taką sumę.
— Ha! skoro przyrzekłeś, to wykonaj. Pragnąłbym już dowiedzieć się żeś go zapłacił i że znajduje się zagranicą... chciałbym, ażeby już był daleko od nas.
— Ty teraz nie drżyj. Teraz nie mamy się czego obawiać. Sprawa narobiła wiele hałasu, ale idzie w zapomnienie... i jesteśmy panami położenia.
— Tak, ale niechby przypadkiem...
— Drwię sobie z przypadku! Kto mógłby podejrzewać, proszę cię, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu właśnie poruczono ich aresztować?
Rozmawiając w dalszym ciągu, oddalili się zwolna.
Głosy ich coraz mniej były dosłyszalne, wreszcie ucichły zupełnie.
Weronika, blada i chwiejąca się, wysłuchała wszystko.
Chciała krzyczeć, wołać, lecz głos jej jakby sparaliżowany został w gardle.
I zresztą ktoby przybył na jej wołanie?
Może ci mordercy.
Pot przerażenia zmroził jej skronie. Pewna była, że zrozumiała dobrze.
O jej uszy obiły się te wyrazy:
Kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu poruczono ich aresztować?
Nie poznawała jednak tych przytłumionych głosów.
Cóż to byli za ludzie, którzy tak mówili?
— A ja jestem ślepa!.. ślepa!... — rzekła do siebie biedna kobieta z goryczą. — Byłabym mogła widzieć ich przez jaki otwór w płótnie, mogłabym ich była poznać... bo z nich jednego znam... a traf, o którym wątpiłam, sprowadza go do mnie!.. A ja nie mogę uczynić nic... nic... a! trzeba mi wzroku, muszę go odzyskać! Ja muszę widzieć, choćbym miała to niezwłocznie przypłacić życiem.
Weronika, nie podnosząc głosu, zawołała:
— Marto! Marto!
Dziecko, obudziwszy się natychmiast, powstało żywo i zapytało:
— Co, babciu?
— Chodź tutaj.
— Jestem.
— Spojrzyj przez szpary w tych sztachetach, które są przed nami... Spójrz... Patrz... po tamtej stronie jest dwóch ludzi.
Marta zbliżyła się.
W jednem miejscu płótno nie dostawało do sztachet i dziecko zajrzało tędy do parku willi Savanne.
— Widzę tylko drzewa, moja babciu — rzekła — niema nikogo.
— Przyjrzyj się lepiej... Powiadam ci, że tam jest ktoś...
— Poczekaj, babciu, ja wdrapię się... Podtrzymaj mnie...
Marta oparła nogi na fundamencie sztachet i, podtrzymywana przez Weronikę, przesunęła głowę po nad płótno.
— I cóż zapytała niewidoma.
— Widzę, babciu, po nad sztachetami.
— I nic nie widzisz?
A! tak... tak...
— Dwóch ludzi, nieprawdaż?
— Tak, między drzewami...
— Widzisz ich twarze?
— Nie... zanadto są daleko... Znikają... Już ich nie widzę.
— A gdybyś ich spotkała, czy mogłabyś ich poznać?
— O! nie, babciu to byłoby niemożebne...
— I nie powracają?
— Nie, babciu.
Marta zeszła ze sztachet.
— Gdzież my jesteśmy tutaj? — zapytała Weronika.
— Na wybrzeżu Marny, babciu.
— W parku Saint-Maur?
— Tak, babciu.
— Naprzeciw czyjej posiadłości?
— A! tego nie wiem... Po tamtej stronie jest tylko pałacyk, bardzo ładny...
Dziecko starało się rozróżnić po nad wierzchołkami drzew dom, którego dach wznosił się ku niebu na wierzchołku wzgórza.
— A! wiem... wiem... — rzekła nagle. — Poznaję chorągiewkę... To posiadłość pana Savanne.
— Posiadłość pana Savanne... — powtórzyła ociemniała. — Ależ tak... Powinnam była to odgadnąć, ponieważ jeden z tych dwóch nędzników rzekł: „Jesteśmy gośćmi u sędziego śledczego...“ Chodź, Marto... Poprowadź mnie... Muszę zobaczyć się z panem Henrykiem Savanne... On musi mi wzrok przywrócić... Chodź... chodź...
Marta zaprowadziła babkę do katarynki, postawionej między drzewami, i wraz z Weroniką skierowała się w stronę alei Północnej.
O’Brien, ukryty w gęstwinie krzaków nad brzegiem Marny, nie stracił nic z pantominy wyrazistej pani Sollier.
Ale — nie mogąc słyszeć — daremnie odgadnąć się starał znaczenia tej pantominy.
Gdy babka z wnuczką przeszły przed nim, on dopiero po chwili opuścił kryjówkę i podążył za nimi zdaleka.
Widział potem, jak zatrzymały się przed bramą willi Savanne.
Przy furtce stał ogrodnik, który poznał dziewczynkę.
Postąpiwszy dwa kroki, rzekł:
— Źleś się wybrała, moja pieszczoszko... Dziś w willi wielkie przyjęcie... Nikt nie będzie słuchał waszej katarynki... Panie wyszły na spacer... panowie zajęci są grą...
Weronika to usłyszała.
— Proszę pana — odezwała się — proszę mi otworzyć... Muszę się zobaczyć z panem Henrykiem Savanne... Muszę koniecznie.
— Ależ, niepodobna, moja kochana pani. Powtarzam ci, że w domu pełno gości i pan Henryk nie jest widzialny.
Weronika nie ustępowała.
— Powtarzam panu, że muszę się z nim zobaczyć... Muszę z nim mówić... — odparła z siłą. — Marto, moja pieszczoszko, zadzwoń, niech państwo się dowiedzą, że tu ktoś jest... Zadzwoń, moje dziecko, musimy wejść, zanim kto wyjdzie z tego domu!
Posłuszna Marta miała już zadzwonić, ku wielkiemu oburzeniu odźwiernego, gdy Henryk, wychodząc z willi, ukazał się na ganku.
Dziecko spostrzegło go.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołała — niech pan tu przyjdzie... prędko... prędko, babcia chce z panem pomówić...
Młodzieniec skinął ręką, że usłyszał i czemprędzej poszedł ku furtce, po za którą stała ociemniała i Marta.
— Otwórz! — rozkazał odźwiernemu.
Ten pośpieszył spełnić rozkaz.
Dziecko, ująwszy babkę za rękę przeszło próg.
— Cóż się to dzieje, pani Sollier? — zapytał Henryk Weronikę.
— Chcę, ażebyś mi pan przywrócił wzrok, panie Savanne — odpowiedziała, chwytając oburącz rękę młodzieńca. — Ja muszę widzieć.
I ciszej, przyciągając go do siebie, ażeby mogła mu powiedzieć do ucha, dodała:
— Mordercy pana Ryszarda Verniere są tutaj, w tym domu... u pańskiego stryja...
Henryk spojrzał na Weronikę niespokojnie.
Sądził, że biedna kobieta zwarjowała.
— Pani Sollier — wyszeptał niech pani pomyśli dobrze, co mówi.
Marta, wyjątkowo rozwinięta pod względem umysłowym, zrozumiała, co się dzieje w myślach syna Gabryela Savanne.
— Nie... nie... panie Henryku — rzekła — babcia ma słuszność... Przed chwilą na brzegu Marny... po za parkanem posiadłości pańskiego stryja... usłyszała... ona mówi prawdę...
To oświadczenie dziecka, oświadczenie stanowcze, którego niepodobna było poddać w wątpliwość, przeraziło Henryka.
Widocznie stało się coś dziwnego, niezwykłego.
Trzeba się było dowiedzieć.
Schowaj katarynkę pani Sollier do wozowni — rozkazał ździwionemu odźwiernemu — i ani słowa o tem, coś słyszał.
Potem, ująwszy Weronikę za rękę, dodał:
— Pójdź, pani...
I zaprowadził ją na schody, prowadzące na wszystkie piętra willi.
Nikogo nie spotkali po drodze.
Henryk wprowadził Weronikę i Martę do gabinetu stryja.
Tu dopiero mogły się wytłomaczyć swobodnie, bez obawy, aby mogły być słyszane.
Daniel Savanne, opuściwszy na chwilę gości, znajdował się w swoim gabinecie.
Otrzymał właśnie od naczelnika policyi telegram w tych słowach.
Dawne książki rachunkowe Dutaca odnalezione u jego następcy... Czekam na instrukcje.“
Odpowiedź niezwłoczna była niezbędną.
Daniel, udawszy się do swego gabinetu, zredagował odpowiedź możliwie lakoniczną:
Niech działa inspektor Berthout.“
Na widok drzwi otwierających się i wchodzącego Henryka wraz z panią Sollier i małą Martą, urzędnik wydał okrzyk ździwienia i zapytał:
— Mój drogi Henryku, co się stało?
Weronika poznała głos Daniela Savanne.
Ona też odpowiedziała:
— Stało się to, że u pana znajdują się mordercy, złodzieje i podpalacze fabryki Saint-Ouen...
Sędzia oszołomiony cofnął się o krok i spojrzał na synowca.
Tak samo jak Henryk przed chwilą, pomyślał, że ociemniała dotknięta została obłędem.


L.

Henryk zrozumiał nieme badanie wzroku Daniela.
— Nie, mój stryju — zawołał pani Sollier — jest przy zdrowych zmysłach. Ona słyszała słowa, które usprawiedliwiają jej twierdzenie.
Pan Savanne, wstrząśnięty zgrozą, pochwycił drżące ręce Weroniki i zapytał:
— Coś pani słyszała?
— Te wyrazy: — odparła niewidoma. — Niczego się nie możemy obawiać... Sprawa narobiła wiele hałasu, ale idzie w zapomnienie... sąd zaniechał poszukiwań klucza zagadki i jesteśmy teraz panami położenia...
— Nic nie dowodzi jeszcze, ażeby te wyrazy dotyczyły Ryszarda Verniere — przerwał urzędnik.
— Poczekaj pan! — podchwyciła pani Sollier — ten człowiek, co to mówił, dodał jeszcze: Kto mógłby podejrzewać, że sprawcy nieodnalezieni zbrodni w Saint-Ouen są dzisiaj gośćmi u sędziego śledczego, który powinien ich aresztować!..“ Oto, co słyszałam, panie, po za parkanem parku od strony Marny.
Nie, nie jestem szalona!.. Tam dwóch ludzi rozmawiało... dwóch nędzników... którzy tryumfowali ze swej bezkarności... Ci nędznicy są tu, u pana... Ja muszę ich zobaczyć, ażebym ich zdemaskowała, ażebym ich wydała panu... i dlatego potrzeba mi wzroku! Przywróć mi go, panie Henryku! Ja zgadzam się na operacyę, której się bałam... nawet teraz błagam o nią!.. Niech tylko widzę na chwilę... na jednę minutę, a ta minuta będzie mi wystarczającą, ażeby poznać tego, z którym walczyłam i który w mem ręku zostawił dowód swej obecności... Na imię niebios, w imię sprawiedliwości, przez pamięć na Ryszarda Verniere, który nie został jeszcze pomszczony, przywróć mi pan wzrok!
Daniel Savanne, pod wpływem strasznego wzruszenia, zawołał, zwracając się do synowca:
— Tak... tak... Henryku, przywróć jej wzrok, choćby na chwilę... niech będzie wstanie zobaczyć morderców, którzy dostali się do mego domu.
— To, czego żądasz. mój stryju, jest niemożebnem — odpowiedział młodzieniec z przygnębieniem.
— O! panie Henryku!.. panie Henryku, przywróć wzrok babci! — błagała z kolei Marta.
— Wzrok... wzrok... szeptała ociemniała.
— Niestety! to niemożebne! — powtórzył syn Gabryela.
— Niemożebne! — wykrzyknęła Weronika zrozpaczona, ujmując czoło w ręce. — Ależ to ja jestem istotą przeklętą! Jakto, ci, co skradli, ci, co podpalili, co zabili, są tu, obok nas, a ja nie mogę wam powiedzieć: Oto oni! i wyjdą ztąd, ażeby już nie powrócić nigdy. Panie Henryku, powiadasz pan, że to niemożebne — ciągnęła dalej pani Sollier, unosząc się coraz bardziej. — Ha! uczyń to niemożebne!.. Przywróć mi wzrok!.. Nie trzeba pozwolić, ażeby uciekli mordercy pana Verniere, którzy chcieli mnie zabić, którzy spalili fabrykę i zrujnowali Martę, pańską siostrę...
Daniel i Henryk, usłyszawszy te ostatnie słowa, spojrzeli na siebie z osłupieniem.
— Babciu!.. Co ty mówisz? — zawołała Marta.
— Ja mówię prawdę, moje dziecko!.. musisz i ty o tem wiedzieć, niech i on o tem wie! To może im doda odwagi i zachęty do zdarcia z mych oczu zmroku!
— Weroniko! — rzekł pan Savanne, drżąc ze wzruszenia — pojmujesz dobrze, że tym razem powinnaś wszystko wytłomaczyć jasno. To, co ci się teraz wymknęło z ust, jest tajemnicą, której nie chciałaś mi powierzyć w mym gabinecie sądowym? Marta jest córką mego brata, Gabryela Savanne, nieprawdaż?
— Tak, panie... — wyszeptała Weronika.
— Siostro moja! siostro! — zawołał Henryk, biorąc w swe objęcia małą Martę, i całując ją namiętnie.
Dziecko zalało się łzami i całując również Henryka, wyjąkało:
— Bracie mój!.. bracie!..
— Pani Sollier — podchwycił urzędnik — ja muszę wiedzieć wszystko... Marta jest córką mego brata i nazywa cię babką, zatem jej matka?..
Tu Daniel zamilkł.
— Matka jej była Germana Sollier, moja córka — dokończyła ociemniała. — Brat pański zobaczył Germanę i na moje nieszczęście, jak i na nieszczęście biednego dziecka, pokochał ją. Wykradł. Już jej żywej nie oglądałam. Ze związku ich urodziła się córka, Marta... Zdjęty wyrzutami sumienia, po latach, bolejąc nad opuszczeniem, W jakiem pozostawił matkę z dzieckiem, usiłował to naprawić, zapewniając przynajmniej przyszłość dziecku. 30-go grudnia 1893 roku złożył w depozycie na imię Marty sumę trzysta tysięcy franków w ręce pana Verniere, który dał mi pokwitowanie... ale pana Ryszarda Verniere zamordowano, a jednocześnie skradziono mu cały majątek, a zatem skradziono i majątek Marty. Przysięgłam, iż nigdy nie dam panu poznać błędu pańskiego brata, panie Danielu, winy pańskiego ojca, panie Henryku i liczyłam na to, że przysięgi dotrzymam... Okoliczności doprowadziły mnie do złamania przysięgi. Przebacz mi pan i przywróć mi wzrok, ażebym mogła pomścić wszystkich.
Daniel przygnębiony upadł na krzesło.
Mała Marta pobiegła ku niemu.
— O! panie, przebacz memu ojcu! — rzekła. — Mamusia przebaczyła mu także przed śmiercią...
Daniel przyciągnął ją do siebie.
— Przebaczam mu, moje dziecko — odparł, nachylając się ku niej, dla pocałowania twarzyczki, skąpanej łzami — i ciebie też kochać będziemy... bardzo...
Potem, odzyskując przytomność umysłu.
— Pani Sollier — rzekł do niewidomej — postaraj się uspokoić, jak ja, i odpowiedz mi. Jeżeli mordercy Ryszarda Verniere i twoi są rzeczywiście tutaj, nie lękaj się, ażeby się wymknęli... Przepędzą tu część wieczora... Jeżeli więc operacya, której pani żądasz, jest wykonalna, będziesz mogła ich zobaczyć i wskazać... Profesor Henryka, przełożony kliniki, jest u mnie, a Henryk poprosi go tutaj, i on się zajmie.
Henryk wyszedł pośpiesznie.
Daniel ciągnął dalej:
— Ale ani słowa o przytoczonych pobudkach, dla których zapragnęłaś pani niezwłocznej operacji... Niech to wszystko pozostanie między nami... To jest konieczne.
— Będę milczała, panie... Ale jeżeli ci nędznicy uciekną...
— Nie uciekną.
— Może byłby jeszcze inny sposób, dla ich odnalezienia?
Daniel nadstawił uszu.
— Jaki? zapytał żywo? Słyszałam, że ci dwaj nędznicy mają wspólnika...
— Wspólnika, a pani go znasz?
— Jest to człowiek, u którego się radziłam... magnetyzer... O’Brien.
— — Jesteś tego pani pewna?
— Wymienili jego nazwisko...
Czyjeś kroki dały się słyszeć na zewnątrz.
— Teraz milczenie rozkazał urzędnik niewidomej. — Puozwól mi mówić... I ty, moja pieszczoszko. — dodał, zwracając się do Marty — ani słowa.
— O! panie! — oddarła z dziecinną dumą córka Gabryela Savanne — ja potrafię milczeć. Tajemnicę zachować tak dobrze, jak babcia!
Drzwi od gabinetu otworzyły się.
Henryk wrócił, przyprowadzając przełożonego kliniki.
Ten wykrzyknął ze ździwienia, zobaczywszy ociemniałą.
— Czyżbyś się pani namyśliłà wreszcie — rzekł — i zgadzasz się na uleczenie?
— Tak, panie... — odpowiedziała Weronika.
— Wybacz, mój przyjacielu — rzekł Daniel — żem cię wezwał do siebie... Ale czy nie mógłbyś dziś jeszcze, przed opuszczeniem tego domu, dokonać operacyi na pani Sollier i przywrócić jej wzrok choćby na kilka chwil?
— Nie, to niemożebne... Trzeba ją poddać przygotowaniom leczenia, a które potrwa około dwóch tygodni, a wtedy będę działał w imię Boże!..
— Więc pan twierdzi, że za dwa tygodnie będę mogła widzieć? — zapytała Weronika.
— Tak.
— A czy pan Savanne może mi powiedzieć, iż to, o chciałam dziś uczynić, będzie możebne i za dwa tygodnie?
— Postaram się wszelkiemi siłami — odpowiedział Daniel.
— To niech pan czyni co chce.
— Henryku — odezwał się przełożony kliniki — jutro zrana przyjdziesz do mnie, dla bliższego porozumienia.
Młodzieniec odprowadził chirurga do salonu. — Pani Sollier — odezwał się sędzia śledczy — pozostaniesz tu z Martą. Damy ci mieszkanie w pałacyku nad brzegiem wody, tam będziesz pielęgnowaną.
— Ale przez te dwa tygodnie nędznicy uciekną.
— Nie trzeba się tego lękać, ponieważ nie mogą podejrzewać niebezpieczeństwa, które im zagraża... Za dwa tygodnie zbiorę znów tutaj moich gości dzisiejszych, i pani, przypatrzywszy się im kolejno, będziesz mogła nam powiedzieć, którzy z nich są mordercami.
W kilka godzin później, gdy goście zasiadali do obiadu w obszernym pokoju jadalnym w willi, Henryk wprowadził Weronikę i Martę do pałacyku nad rzeką, gdzie lokaj German już poczynił odpowiednie przygotowania dla ich zamieszkania i dokąd miał im przynieść obiad.
O’Brien nie opuścił wcale alei, na którą wychodziła główna brama willi Savanne.
Widział już, jak niewidoma wraz z wnuczką wprowadzone zostały przez Henryka do domu jego stryja.
Ponieważ choć noc zapadła, nie widział, ażeby ztamtąd wyszły, powiedział sobie, że pani Sollier niezawodnie zgodziła się na operacyę i to przeświadczenie skłoniło go do wykonania pierwotnego planu.


LI.

Pomimo ogólnej radości, Daniel Savanne nie zdołał się otrząsnąć z ponurej zadumy, w jaką go wprawiły odkrycia Weroniki.
Wybiła godzina jedenasta.
Goście zaczęli się żegnać.
— Kochany panie Savanne — odezwał się Robert Verniere — zanim goście pańscy się rozejdą, niech mi wolno zaprosić ich do siebie... Panie i panowie — dodał, zwracając się do obecnych — wynurzam do wszystkich, bez wyjątku, prośbę, ażebyście raczyli przepędzić u mnie, w Neuilly, dzień, który postaram się uczynić również przyjemnym jak dzisiejszy... Czy mogę na państwa liczyć?
Wszyscy odezwali się jednozgodnie:
— I owszem... i owszem... przyjmujemy.
Daniel drgnął:
To, co Robert zaproponował, właśnie o to samo on chciał prosić.
A więc wszyscy ci obecni znów zebrani będą, kiedy Weronika odzyska wzrok i będzie mogła wskazać człowieka z którym walczyła na podwórzu fabryki w Saint-Ouen, w miejscu zbrodni... i to może nastąpi u niego! Straszliwy skandal nie. w domu sędziego wybuchnie.
— Z wielką przyjemnością, drogi panie Robercie, przyjmujemy —rzekł, zmuszając usta do uśmiechu.
Potem dodał:
— Kiedy pan zamierza urządzić to przyjęcie?
— Za dwa tygodnie, 23-go czerwca, proszę do siebie wszystkich, do willi Platanów, w Neuilly. Program będzie taki sam, jak dzisiaj... Śniadanie w południe, a obiad o godzinie siódmej... Zgoda?
— I owszem.
W kilka chwil później wszyscy opuścili willę Savanne.
Nazajutrz bardzo wcześnie, gdy jeszcze nikt nie wstał w willi, sędzia wraz synowcem udali się do domku nad rzekę, gdzie zamieszkały Weronika i Marta.
Dziecko spało na dole, Weronika na pierwszem piętrze.
Marta siedziała już przy babce.
Spała bardzo dobrze, lecz Weronika, pod wrażeniem strasznych myśli, nic zamknęła oczu przez całą noc i czuła się zgorączkowaną.
Wkrótce Henryk odszedł, udając się do kliniki a Daniel, pozostawszy ze staruszką, długo ją wypytywał.
Opowiedziała mu wszystko, nic nie zapomniawszy, o swej wizycie u magnetyzera O’Briena i o szczegółach tej bytności, poczem powtórzyła słowo w słowo, co usłyszała w przeddzień po za parkanem.
Urzędnik zapisał to zeznanie, lecz umówiono się, że przyczyna, dla której Weronika, zmieniła postanowienie swoje pozostanie w tajemnicy dla wszystkich.


LII.

Bratobójca, jak wiemy, spędził noc w willi Savanów.
Jakież było jego ździwienie, gdy nazajutrz zrana wyszedłszy z żoną do parku, ujrzał Daniela, idącego z małą Martą, którą trzymał za rękę.
— A! pojmuję ździwienie pańskie — wyrzekł sędzia ze śmiechem — nie spodziewaliście się spotkać mnie tego rana w towarzystwie małej pieszczoszki.
— Naturalnie — wyszeptał Robert.
— Ale jakim trafem? — zapytała Aurelia.
— Bardzo prostym — odpowiedział Daniel. — Weronika, na skutek rad rozsądnych, namyśliła się... Teraz mieszka ona z wnuczką w pałacyku i tam przygotowywać się będzie do operacyi.
— A! tem lepiej! — zawołała pani Verniere — dałby Bóg, ażeby się operacya udała i ażeby biedna kobieta wskazać mogła mordercę, brata mego męża.
Robert nagle odzyskał panowanie nad sobą.
— Rzeczywiście — wyrzekł głosem, wcale nie drżącym — szczęście wielkie, iż się namyśliła.
— Ja teraz — podchwycił sędzia — idę z tem dzieckiem do willi, ażeby je polecić Alinie i Matyldzie.
— To i ja pójdę z panem sędzią. Czy Matylda i Alina nie wiedzą, że pani Sollier znajduje się w pałacyku?
— Nie wiedzą jeszcze... Wczoraj wieczorem nie chciałem nikomu przeszkadzać i w tajemnicy zatrzymałem przybycie niewidomej.
— To ich ździwienie będzie tak wielkie jak i nasze!
Daniel, Aurelia i Marta skierowali się w stronę willi.
Robert pozostał sam.
Przestrach, jaki do tej chwili powściągał, ogarnął go gwałtownie.
Głosem głuchym wyszeptał:
— Tu! Ona jest tutaj!.. Zgadza się na operacyę!.. Ja jestem na brzegu przepaści. Jeżeli Weronika odzyska wzrok, ja będę na szubienicy!


∗             ∗

Przepędziwszy pół godziny w willi, Marta powróciła do pałacyku.
Oczekiwano powrotu Henryka z niecierpliwością, gdyż wszystkim pilno było odwiedzić panią Sollier, a na to jego przyzwolenie było potrzebne.
O godzinie drugiej Filip i Henryk przybyli do willi.
Henryk przede wszystkiem udał się do niewidomej, ażeby rozpocząć kuracyę przygotowawczą, według narady, odbytej zrana z przełożonym kliniki.
Chciano mu towarzyszyć.
Odmówił energicznie.
— Chora trochę gorączkowała w chwili mego odjazdu — odrzekł. — Chcę jej dać lekarstwo i rozpocząć leczenie oczu. Obecność państwa byłaby dla mnie krępującą i zmęczyłaby Weronikę.
I my też nie pójdziemy za nim na tę wizytę i nie będziemy obecni przy pierwszych początkach leczenia.
Henryk nauczył Martę, swą siostrzyczkę, jak ma pielęgnować chorą podczas jego nieobecności.
— O, możesz na mnie liczyć, panie Henryku, jak gdybym była dużą osobą... ja nie zapomnę o niczem...
Młodzieniec ujął ją w swe objęcia.
— Moja droga — rzekł, całując ją — kiedy jesteśmy tylko we dwoje, nazywaj mnie swym bratem.
— Kocham cię, braciszku — rzekła Marta, wywzajemniając mu się w pocałunkach. — O! kocham cię z całego serca!..
Henryk opuścił pałacyk i powrócił do willi, gdzie rozmowa toczyła się na wielką skalę.
Pani Verniere oznajmiła Danielowi, że, dla przygotowań do przyjęcia gości w Neuilly, musi z wielkim żalem opuścić wille Savanne, w końcu tygodnia, i prosiła go o pozwolenie na zabranie Matyldy, ażeby jej nie rozłączać z córką Ryszarda.
Alina, która po tem, co zaszło, nie obawiała się uprzejmości Filipa, a Matylda, będąc przekonana, że w Neuilly widywać będzie Henryka częściej niż w parku Saint-Maur, poparły usilnie prośbę Aurelii.
Pan Savanne zgodził się.
Sędzia potrzebował spokoju do działania.


∗             ∗

Nazajutrz zrana o godzinie siódmej i pół Robert zadzwonił do bramy mniemanego Nelsona, to jest doktora O’Briena.
Amerykanin, na widok wchodzącego Roberta, uśmiechnął się dziwnie.
— Słowo honoru, drogi przyjacielu, oczekiwałem ciebie — wyrzekł.
— Oczekiwałeś pan mnie! — powtórzył bratobójca ze ździwieniem.
— Od soboty wieczora... I wszystko, o czem chcesz mi donieść, już sam wiem. Weronika zgodziła się teraz na operacyę i przyjętą została gościnie pod dach pana Savanne.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Oto mniejsza. A ponieważ pana tu widzę u siebie, więc trzeba nam powrocić do pierwotnego planu, nieprawdaż?
— Tak i trzeba skończyć.
— Ja skończę, jeżeli i pan pamiętać będziesz o warunkach pierwotnych.
Nie zapomniałem i dotrzymam ich.
— Zatem milion po skończeniu?
— Tak, milion!
— To pomówimy! Ja od soboty już wiele rzeczy ułożyłem.
Przeszło godzinę rozmawiali z sobą, rozważając w najdrobniejszych szczegółach projekty O’Briena.
Kiedy się rozstali, Weronika i Marta były skazane nieodwołalnie.
Jedna miała umrzeć, a druga zniknąć.


LIII.

Teraz Robert myślał przede wszystkiem o tem; ażeby otrzymać miliony niemieckie, wydając modele uzbrojeń, które Francya, jak sądziła, ma tylko dla siebie, i za które tak wspaniale wynagrodziła wynalazcę.
Klaudyusz Grivot przygotował i dopasował wszystkie części kartaczownicy, które miały być w sposób potajemny przesłane na ulicę Verneuil do barona Wilhelma Schwartza, jak i model kul i bomb.
Filip, przynaglony przez ojczyma, wykończył wszelkie wyliczenia, objaśniające wynalazki.
W dwa dni później Robert, wszystko już gotowe mając w ręku, w nocy, przy pomocy Klaudyusza, przewiózł modele w zamkniętej karetce na ulicę Verneuil.
Ohydna zdrada została dokonaną i Robert otrzymał od barona Schwartza umówioną sumę, za co dał mu sto tysięcy franków porękawicznego.


∗             ∗

Piętnastego czerwca nastąpiło otwarcie sezonu rybołóstwa.
Na Marnie ukazały się liczne łodzie rybackie.
Około godziny szóstej zrana od strony Champigny nadpłynęła łódka i zatrzymała się naprzeciw małej przystani, należącej do willi Savanne.
Rybak, siedzący w łódce, zarzucił wędkę do rzeki.
Połów zapowiadał się dobrze.
Po chwili już wydobył ładnego szczupaka.
Pozostawmy tego przybysza na rzece, a udajmy się do willi Savanne, w której stronę i on zwracał od czasu do czasu wzrok, przysłonięty binoklami zlekka kolorowemi.
W przeddzień jeszcze pani Verniere, Alina i Matylda odjechały do Neuilly. Daniel i Henryk pozostali sami w domu z lokajem Germanem, kucharką i ogrodnikiem.
W pałacyku Weronika była doglądana bardzo uważnie przez Martę, która ją opuszczała tylko po to, ażeby się trochę przejść po parku, lub iść do willi po zapasy żywności.
Odkąd Henryk Savanne zaczął leczyć niewidomą, stwierdził widoczne polepszenie. Podwójna katarakta zmniejszała się szybko, a przełożony kliniki, któremu donosił codzień o najmniejszych szczegółach, rokował najzupełniejsze powodzenie operacyi.
Codzień zrana, przed odjazdem ze stryjem do Paryża, młodzieniec opatrywał oczy chorej. W południe po śniadaniu odwiedzał ją sam, a wieczorem robił opatrunki na noc.
Dnia 15-go czerwca przyszedł jak zwykle do pałacyku, poczem pojechał do Paryża, a po powrocie, opatrzywszy niewidomą, zaproponował, dla sprawienia dziecku przyjemności, ażeby z nim pozwoliła przejechać się łódką po rzece.
Marta nie dała sobie tego powtórzyć.
Poszli oboje do przystani, wsiedli do łódki, Henryk pokazał siostrze, jak ma sterować, i popłynęli ku Jounville.
Rybak pilnie się im przypatrywał, a gdy znikli mu z oczu, czemprędzej dotarł do brzegu, wyskoczył na ląd, otworzył niezamkniętą furtkę w parkanie, poczem przez park dostał się do pałacyku, wyjął z kieszeni klucz dorobiony, włożył w zamek i, przekonawszy się, że pasuje doskonale, wyjął znów ten klucz, przymknął furtkę i powrócił do łodzi.
Po krótkiej chwili znów siedział przy wędce z miną wytrawnego rybaka.
W godzinę później Henryk Savanne powrócił z Martą, uszczęśliwioną z przejażdżki.
Łódkę umieścili w dawnem miejscu i zamknęli za sobą furtkę.
Z niezwykły cierpliwością rybak pozostał w łódce swej aż do zapadnięcia nocy, poczem uznał za stosowne oddalić się, zabierając z sobą obfity połów ryb.
Dopłynął do przystani wynajmującego łódki, który zarazem utrzymywał w pobliżu restauracyę, i tam kazał sobie przyrządzić trochę ryb na obiad.
Wieczorem mgła spadła dość gęsta.
O godzinie dziewiątej brzegi Marny stały się spokojnemi i pustemi.
W willi Savanne kolejno gasły światła w oknach. O dziesiątej wszyscy już udali się na spoczynek.
W pałacyku nad rzeką Marta powiedziała dobranoc babce, która też zasypiała snem spokojnym.
Dziecko zeszło na dół, gdzie spało, gotowe odezwać się na pierwsze wołanie Weroniki, gdyby w nocy czego potrzebowała.
Tylko schody o kilku stopniach, oddzielały oba pokoje, od których drzwi pozostawały otwarte.
Dziecko zgasiło świecę i położyło się do łóżka.
Na kominku paliła się lampka nocna, słabo oświetlająca pokój.
Marta zasnęła prawie natychmiast.
Głęboka cisza zapanowała w pokoju, nad którym się unosiła przejrzysta mgła.


∗             ∗

Godzina jedenasta wieczora wybiła na wszystkich wieżach w okolicy.
Lekki wietrzyk rozwiał w części mgłę, rozciągającą się nad pasmem Marny.
Gwiazdy świeciły na niebie czystem, ciemno szafirowem.
Od strony mostu ukazał się jakiś człowiek, trzymając w ręku zapaloną latarkę.
Szedł brzegiem rzeki, wzdłuż parkanów kilku willi i zatrzymał się dopiero przed sztachetami parku willi Savanne.
Cofnąwszy się trochę, przyjrzał się okiennicom, zamykającym okna pałacyku od strony wybrzeża.
Nie wymykało się przez nie żadne światełko.
Powrócił do furtki i pochylił się ku zamkowi, w który włożył klucz.
Klucz wszedł bez oporu i hałasu. Furtka się otworzyła.
Przybysz, znalazłszy się w parku, zamknął furtkę.
Przez kilka sekund, nadstawiwszy uszu, i powstrzymując oddech, nadsłuchiwał.
Nie dawał się słyszeć żaden szmer.
Wtedy wolnym krokiem na palcach, skierował się ku pałacykowi, gdzie spała Weronika z wnuczką.
Ręka jego oparła się na klamce.
Drzwi nie były zamknięte.
Popchnął je i wślizgnął się do pokoju na parterze.


LIV.

Przy słabem świetle lampki nocnej spostrzegł małą Martę, śpiącą snem głębokim i przykrytą tylko prześcieradłem.
Zrzuciła kołdrę, gdyż na dworze panował upał.
Zbliżył się do dziecka i przyłożył palec do czoła.
Marta poruszyła się zlekka.
On nacisnął palec nieco mocniej i głosem bardzo cichym, bardzo wolnym, poniekąd przygasłym, wyrzekł te słowa, nachylając się ku małej dziewczynce:
— Nie budź się.
Dziecko nie poruszyło się wcale.
— Czy śpisz ciągle? — zapytał ów człowiek.
— Tak — wyjąkała Marta.
— Czy słyszysz mnie wyraźnie w śnie?
— Tak.
I gotowa jesteś być mi posłuszną? Marta nie odpowiedziała wcale.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął jej całem czołem.
Człowiek ów przybrał głos bardziej rozkazujący.
— Trzeba mi być posłuszną, ja tego chcę.
Dziecko podniosło się na poduszce, z nawpół otwartemi powiekami.
Spojrzenia magnetyzera wlepiły się w nią, jak u węża, który magnetyzuje ptaka.
— Będę posłuszną! — wyrzekła głosem słabym jak oddech.
— Ubieraj się.
Pod wpływem wszech władnej woli magnetyzera, jakby owładnięta niepokonalną siłą, nieświadoma swych postępków, dziewczynka wstała i ubrała się prędko, a może nawet prędzej niż zwykle, gdy się przebudzała.
— A teraz — podchwycił O’Brien, którego czytelnicy odrazu poznali — niech myśl moja stanie się twoją. Czy już?
— Tak. To, co pan myśleć będziesz, i ja tak myśleć będę jak pan...
— Wyjdź z tego domu.
Marta wyszła, a za nią amerykanin.
— Zamknij drzwi.
Marta to uczyniła.
— Weź, gdzie jest, klucz od furtki, wychodzącej na Marnę i otwórz mi furtkę.
I to dziewczynka wykonała.
Potem czekała na nowe rozkazy.
— Pójdź — wyrzekł O’Brien — i przymknij tylko furtkę.
Wyszli na wybrzeże.
Tu magnetyzer rozkazał Marcie, ażeby się udała na most, znajdujący się nad rzeką.
Dziecko uśpione zawahało się, ale na ponowiony rozkaz magnetyzera poszło.
Na moście amerykanin zatrzymał dziewczynkę.
— Patrz! — wyrzekł — widzisz!
— Widzę.
— Pamiętaj.
— Będę pamiętała.
W dali na zegarze wśród głębokiej ciszy wybiła północ.
— Policz uderzenia godziny podchwycił magnetyzer.
Marta liczyła.
Dwanaście — wyrzekła — północ.
— Jutro o tejże godzinie, musisz tu przyjść z babką.
Dziewczynka drgnęła od stóp do głowy.
— Z babką powtórzyła głosem, ze strachu drżącym.
— Nie.
— Będziesz mi posłuszną... ja tak chcę!
— Ale po co?
— Ażeby ją wyleczyć. Ale niech ona nie wie, dokąd ją poprowadzisz.
— A jeżeli nie zechce przyjść?
— Przekonasz ją i będzie musiała przyjść.
— Nie — wyrzekła Marta poraz drugi.
O’Brien dotknął jej czoła.
— Nie powinnaś mieć innej woli, tylko moją — rzekł. — Będziesz posłuszną?..
— Tak — wyjąkało dziecko, pokonane niepowściągnioną władzą suggestyi.
— Przyjdziesz tu tą samą drogą — podchwycił magnetyzer. — Zatrzymasz się w tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Zamkniesz oczy i nie będziesz widziała, co się dziać będzie.
— Zamknę oczy i nie będę widziała.
— Nie będziesz też słyszała.
— Nie.
— Teraz powróć do pałacyku, śpij snem zwyczajnym, obudź się o zwykłej godzinie. Jutro wieczorem uśnij, jak zazwyczaj i obudź się dopiero w oznaczonej chwili, ażeby mi być posłuszną.
Marta powróciła do pałacyku tą samą drogą, uśpiona, rozebrała się automatycznie i zasnęła snem głębokim.


∗             ∗

Nazajutrz zrana Marta obudziła się, jak zwykle, nie przypominając sobie żadnego szczegółu ze snu hypnotycznego.
Zajęła się gospodarstwem i otoczyła babkę troskliwością i pieszczotami!
O dziewiątej Henryk odwiedził chorą dla obandażowania.
Zbadał uważnie oczy niewidomej.
— Moja dobra pani Sollier. — rzekł — wszystko idzie dobrze. Dziś wieczorem nie przyjdę do pani, gdyż będę musiał zostać w Paryżu do późnej godziny, lecz Marta mnie zastąpi przy pani.
Henryk odszedł.
Dzień upłynął bez sprowadzenia żadnego wypadku, godnego zaznaczenia.
Marta czuła się zdenerwowaną, sama nie wiedząc dlaczego niespokojna.
Drżała na szmer najlżejszy, jakby się czegoś spodziewała.
Około dziewiątej wieczorem, pomógłszy babce położyć się do łóżka, dziecko samo ułożyło się do snu i zasnęło natychmiast, jak to rozkazał był magnetyzer.
O godzinie jedenastej suggestya rozpoczęło swe dzieło.
Marta ze snu zwykłego wpadła w stan sonambulizmu, pełnego świadomości.
Wstała, ubrała się, zapaliła świecę przy lampce i udała się do pani Sollier.
Weronika spała, szmer ją obudził.
— Prędko.. prędko... musisz się ubrać, babciu — rzekła do niej. — Pan Henryk kazał mnie zaprowadzić cię do niego... Dla wyleczenia.
— Ale, moja pieszczoszko, zdaje mi się że zaledwie zasnęłam — odparła Weronika ździwiona — któraż godzina?
— Przeszło dziewiąta... Śpieszmy się... Pan Henryk czeka na ciebie.
I bezwiednie, pod wpływem suggestyi, pomagała niewidomej ubierać się...
W kilka chwil później była już gotową.
Marta ujęła ją za rękę, sprowadziła ze schodów i, zagasiwszy świecę, wyprowadziła z domku.
— Dokąd mnie prowadzisz, moje dziecko? — zapytała pani Sollier.
— Gdzie pan Henryk na nas czeka.
Pozbawiona oczu, z mgłą na źrenicach, biedna kobieta nie widziała otaczających ją ciemności. Czyż mogła zresztą przypuszczać, że dziecko kłamie?.. Nigdy. Dziewczynka wziętym kluczem otworzyła furtkę i pociągnęła niewidomą pod drzewami w stronę mostu kolejowego.
Weronika zatrzymała się.
— Którędy my idziemy? spytała, jakby zaniepokojona.
— Którędy trzeba. Chodź, babciu.
Szły dalej.
Przed niemi, w pewnej odległości, posuwała się jakaś postać ludzka.
— Trzeba wejść na schody od parku, babciu — rzekła wnuczka, gdy doszły do kamiennych schodów, prowadzących na most — podaj mi rękę.
Weronika weszła i zatrzymała się na ostatnim stopniu, ażeby trochę odpocząć.
— Jużeśmy prawie przyszły podchwyciła dziewczynka.
I pociągnęła ją.
Weszły na most i po przejściu około pięćdziesięciu kroków Marta zatrzymała się nagle.
Północ biła jak w przeddzień.
Weronika policzyła uderzenia.
— To południe — rzekła.
Dziecko usunęło rękę z dłoni niewidomej i, posłuszne suggestyi, zamknęło oczy, ażeby nic nie widzieć i nie słyszeć.
— Marto! — wyszeptała pani Sollier.
Zaledwie wymówiła imię dziecka, gdy jakiś człowiek, przedtem zaczajony, skoczył ku niewidomej, porwał ją z tyłu, uniósł z siłą herkulesową i przerzucił przez poręcz mostu do rzeki.
Weronika nie zdążyła się nawet opierać.
Krzyknęła przeraźliwie, a głuchy odgłos spadającego ciała do Marny obił się o uszy O’Briena.
Marta, pod wpływem suggestyi, nie widziała nic, ani nie słyszała.
Magnetyzer, wziąwszy dziecko na plecy, uśpione snem hypnotycznym, poniósł je ku swemu mieszkaniu.


LV.

W chwili, gdy biedna Marta prowadziła nieświadomie babkę swą na śmierć, zajaśniało światło w jednem z okien willi Savanne.
Henryk, po powrocie z Paryża, wszedł do swego pokoju.
W niespełna dziesięć minut O’Brien, dźwigając lekki ciężar, przybył do swego mieszkania.
Otworzył drzwi od ogrodu, potem od pawilonu, złożył dziecko na łóżku, przygotowanem jeszcze w przeddzień w pokoju w suterynie, zapalił świecę i przystąpił do łóżka.
Na widok dziewczynki nieruchomej, podobnej raczej do martwej niż żyjącej, uczuł przez chwilę przestrach.
Czyżby sugdestya zabiła tę wątłą istotę?
Ale się uspokoił. Po śnie magnetycznym nastąpił sen naturalny, zgodnie z rozkazem, danym przez magnetyzera.
O’Brien zamknął suterynę na klucz i sam udał się na spoczynek.


∗             ∗

Przeraźliwy krzyk, wydany przez panią Sollier, kiedy przelatywała z mostu do rzeki, która miała ją pochłonąć, krzyk ten, złowróżbnie rozlegający się wśród nocy, słyszany był przez cztery osoby, które w łódce płynęły ku Joinville.
Z tych czterech osób jedna wiosłowała. Inne rozmawiały pocichu.
Ten krzyk złowrogi prawie nad ich głowami przeszył ich dreszczem.
Wioślarz przestał wiosłować.
Ktoś rzucił się z mostu odezwał się jeden ze spacerowiczów nocnych.
— I to tuż przy nas — wyjąkała młoda kobieta zdjęta przestrachem.
— Może jakaś zbrodnia — wtrącił wioślarz.
Wszyscy nadstawili uszu.
Usłyszeli chlupotanie wody pod nerwowemi wysiłkami miotającego się ciała, potem głos, prawie przygasły, który jęczał:
— Do mnie! do mnie!.. ratunku!..
— Wiosłuj! Wiosłuj prędko, Berthout! Pod most! śpieszmy na ratunek.
Weronika uczepiła się rozpaczliwie sznura, który znalazła pod ręką, a który związywał razem dwie sieci rybackie.
Poznała głos tego, co wołał do niej, i krzyknęła:
— Do mnie, Magloire, do mnie!
Magloire — gdyż to był on — zadrżał od stóp do głowy, wstrząśnięty strasznem wzruszeniem.
Poznał głos Weroniki tak, jak ona jego poznała.
W łódce mieścili się, Berthout, inspektor policyjny, jego dawny kolega Słowik, Magloire i Marya, już żona Magloira.
Wracali razem od krewnego Maryi z Channevieres i właśnie na czas zdążyli z pomocą dla pani Sollier.
— Odwagi! odwagi! Jesteśmy tutuj! — zawołał znowu mańkut, podczas gdy ociemniała powtarzała głosem słabym:
— Do mnie, Magloire!
Berthout powiosłował szybko.
Słowik, wychyliwszy się z łódki, pochwycił panią Sollier za ramię i przy pomocy Magloira i jego żony wyciągnął ją z rzeki do łódki.
Czas już był wielki, gdyż Weronika zemdlała.
Magloire przyklęknął przy niewidomej i podnosił jej głowę.
— To pewna, że nie pani Sollier rzuciła się do rzeki z własnej woli — rzekł. — Sama też nie mogła wyjść, ztamtąd gdzie była, ażeby tu przyjść... A co się stało z Martą kochaną? Niezawodnie to zbrodnia... Zaniesiemy ją do pałacyku, gdzie powinna być, u pana Savanne.
— U pana Savanne, sędziego śledczego? — zawołał inspektor policyi.
W kilku słowach Magloire wytłomaczył mu wszystkie okoliczności.
— O! — szepnął policyant. ― W tem wszystkiem jakaś bardzo nieczysta sprawa.
Za wskazówką Magloira przybili do brzegu Saint-Maur.
Wyniesiono z łodzi ciało nieruchome Weroniki i położono na trawie. Magloire podszedł do furtki w parkanie. Była otwarta. Serce mu się ścisnęło złowróżbnego przeczucia. Pobiegł do pałacyku, zapalił świecę. Zawołał na Martę. Nikt się nie odezwał. Dziecka nie było.
I gdy Berthout, Słowik i Marya przynieśli Weronikę do domku, rozebrali ją z mokrej odzieży i położyli na łóżku, Magloire pobiegł do willi sędziego. Tu zastał Daniela i Henryka i w krótkich słowach opowiedział im o strasznych wypadkach.
— Zbrodnia! zbrodnia tutaj! — zawołał sędzia śledczy. — Czy podobna?
Razem udali się natychmiast do pokoju niewidomej.
Ta leżała wciąż zemdlona.
Henryk zabrał się do cucenia, Daniel zaś patrzał ze ździwieniem na Berthouta i dawnego inspektora policyjnego, którego wyjścia ze służby żałował nieraz.
Berthout i Słowik wytłomaczyli mu swą obecność, uzupełniając opowiadanie Magloira.
— A Marta, wnuczka Weroniki, co się z nią stało?
— Furtka na wybrzeże otwarta — odparł mańkut. — W domu tym nie zastaliśmy też nikogo.
— Mój Boże... mój Boże... Co tutaj zaszło? — szeptał Daniel.
— Weronika odpowie stryjowi — odezwał się Henryk — już przychodzi do siebie.
Rzeczywiście, dzięki staraniom młodzieńca, niewidoma odzyskiwała przytomność.
Usłyszała mówiących przy niej.
— Marto... czy jesteś tu, Marto? — wyjąkała głosem słabym.
— Marty niema — odpowiedział Henryk — ale pani przyjaciele są tutaj. Magloire z żoną, stryj mój, ja i inni jeszcze... Powiesz nam, pani, co się tutaj działo... jakiej zbrodni ofiarą padłaś... co to są za sprawcy?.. W ten sposób odgadniemy może, co się stało z Martą.
Weronika podniosła się na łóżku, dysząc.
— Marta — wyrzekła, płacząc — ależ to ona mnie powiedziała, ona kazała mi iść, mówiąc, że pan na mnie czeka, panie Henryku, że pan ma mnie uzdrowić... Szłam długo, prowadzona ciągle przez Martę, która mnie trzymała za rękę... Potem ktoś mnie pochwycił, uniósł w powietrze i rzucił... Upadłam z wysoka i czułam, że tonę... Zaczęłam krzyczeć o ratunek... Usłyszałam głos Magloira i straciłam przytomność.


LVI.

Wrażenie głębokiej zgrozy przejęło słuchaczów, w miarę jak mówiła pani Sollier.
— Ależ to okropne! — zawołał pan Savanne — zdaje mi się, że widzę jasno w tym potajemnym spisku! Nędznicy, którzy panią chcieli zabić, to są mordercy Ryszarda Verniere!.. wiedzą o pani obecności w tym domu; drżą, że gdy pani wzrok odzyskasz, będziesz w stanie wydać ich w ręce sprawiedliwości. Wszystko się tłomaczy... Ale jakim sposobem mogłaby być Marta wspólniczką tych zbrodniarzy!.. to niemożebne!.. Ani ja, ani nikt nigdy nie uwierzy, ażeby Marta, spełniając rozkazy tych ludzi, zaprowadziła panią tam, gdzie miałaś umrzeć!..
— A jednak — podchwyciła niewidoma, wybuchając płaczem. — Dlaczego dziecko skłamało? Dlaczego niema go tutaj?
— Bo je porwano — odparł sędzia śledczy.
— W tem jest jakaś tajemnica, którą trzeba wyświetlić — rzekł Magloire — mógłbym przysiądz, że użyto jej do popełnienia zbrodni, ale jej nie zabito następnie.
— Ja jestem tego samego zdania — wtrącił Słowik. — Zapewne winowajca nie opuścił tej okolicy, gdzie niezawodnie mieszkał od pewnego czasu, dla lepszego przygotowania morderstwa i po spełnionym czynie zaniósł dziecko do swego mieszkania. Trzeba teraz pilnować na wszystkich stacyach kolejowych i czynić poszukiwania we wszystkich domach, gdzie mogą być lokatorzy podejrzani...
— Tak — dodał Magloire — trzeba szukać wszędzie... a ja potrafię uwolnić pieszczoszkę!
Weronika znowu zemdlała.
— Pozwólcie — rzekł Henryk — ażebym sam czuwał nad tą biedną kobietą... po tem nowem omdleniu nastąpi sen.
Wszyscy, oprócz Henryka, opuścili pokój niewidomej i wyszli z domku.
— Maryo — rzekł Magloire do żony — nie możesz zostawać tu aż do rana... przyjaciel Słowik zaprowadzi cię do siebie i da ci pokój... Jutro zrana pierwszym pociągiem powrócisz do Saint-Ouen... Ja zostaję tutaj...
— Berthout, zatrzymuję cię przy sobie — rzekł pan Savanne.
— Jestem na rozkazy pana sędziego.
Odprowadzono Słowika i Maryę do łódki, a gdy odpłynęli, pan Savanne wraz z Magloirem i Berthoutem udali się do willi.
Sędzia był teraz bardzo spokojny. Dał rozkazy na piśmie Berthoutowi i mańkutowi.
W pół godziny później obadwaj opuścili willę i każdy podążył w inną stronę.
O godzinie piątej powrócił do willi Magloire z komisarzem policyi i kilkunastoma żandarmami, w kilka chwil potem przybył naczelnik policyi z Berthoutem i kilkoma agentami.
Sędzia wytłomaczył im, o co chodzi.
Żandarmi i agenci otrzymali szczegółowe polecenia, celem czynienia poszukiwań.


∗             ∗

O’Brien wstał o świcie, zaledwie się przespawszy.
Zamiarem jego było pojechać pierwszym pociągiem, stającym w Champigny.
Ucharakteryzowawszy się w odmienny sposób, zabierał się do odjazdu.
Przed opuszczeniem jednak willi Kasztanów zeszedł do suteryny, gdzie była zamknięta Marta.
Dziecko spało ciągle, ale snem szczególnie niespokojnym, oddech nierówny świszczący podnosił jej pierś.
Magnetyzer dotknął palcem jej rozpalonego od gorączki czoła.
— Śpij — wyrzekł jednocześnie.
Amerykanin wyszedł, zamknął drzwi na podwójny spust, opuścił willę i skierował się na stacyę Champigny.
Pociąg miał nadejść.
Wziął bilet do Paryża i w kilka chwil był już w drodze.
W Paryżu podążył do biura telegraficznego i wysłał ztamtąd następującą depeszę: „Verniere Neuilly. Interesy skończone. Czekam na śniadanie w Petersa, godzina jedenasta.

Yankes.“
To słowo Yankes, oznaczające amerykanina, wskaże mu jasno źródło depeszy.

Z biura udał się do kawiarni, ażeby spędzić czas aż do godziny, oznaczonej na spotkanie Roberta.


∗             ∗

Bratobójca znajdował się w swym gabinecie, gdy lokaj wraz z gazetami przyniósł mu powyższą depeszę.
Zrozumiał podpis i twarz mu się wypogodziła.
— Nareszcie — wyszeptał — skończone. Co się tam dziać musi w willi Savanne... Czy aby tylko to nie blaga... Daniel Savanne z synowcem ma tu przybyć na cały dzień... Przyjadą, jeżeli się nic nie stało... W przeciwnym razie...
Nie dokończył zdania.
Lokaj wszedł, przynosząc mu inną depeszę, którą otworzył i przeczytał:
Sprawa bardzo ważna zatrzymuje nas w Parku. Nie czekaj pan na nas.

Daniel Savanne.“

— No, teraz niema już wątpliwości pomyślał bratobójca sprawa bardzo ważna to zniknięcie Weroniki Sollier i jej wnuczki... Wszystko idzie dobrze... O’Brien jest uczciwym łotrem, który robi, co powinien.
Rzucił depeszę Daniela na biurko, telegram od magnetyzera wsunął do kieszeni. i zabrał się do rozpieczętowania przyniesionych z poczty listów.
Jeden z nich zwrócił jego uwagę.
Z Portsmouth donoszono, że machina, przysłana z fabryki w Saint-Quen, nie działała dobrze.
Ponieważ chodziło tu o kwestyę podwójną: pieniędzy dość znacznych, a nadewszystko o kwestyę miłości własnej co do wynalezionej machiny, Robert postanowił nazajutrz pojechać do Anglii.


LVII.

Uprzedziwszy żonę o wyjeździe do Anglii na dwa dni, Robert udał się na schadzkę, wyznaczoną mu przez O’Briena.
Amerykanin już od dwudziestu minut czekał nań w restauracyi i dał znak wchodzącemu, któryby go nie był poznał, tak był ucharakteryzowany.
Uścisnęli się za ręce w milczeniu, poczem udali się do gabinetu na pierwszem piętrze.
Gdy zostali sami, Robert zapytał:
— Cóż Weronika?
— Na dnie Marny.
— A dziecko?
— U mnie... uśpione... Nie obudzi się, dopóki jej nie rozkażę.
I opowiedział, co zaszło.
— Kiedy zamierzasz wyjechać? — podchwycił Robert.
— Dziś wieczorem.
— Już?
— Chcę opuścić tamte strony jak najprędzej. Dziś jeszcze wieczorem będę w drodze do Szwajcaryi, zkąd udam się do Włoch...
— To nie zabierzesz pan z sobą umówionej sumy?
— Dlaczego? — zapytał O’Brien marszcząc brwi.
— Gdyż nie mam u siebie takiej sumy w banknotach. Mam tylko dwieście tysięcy franków i przyniosłem je... Są w tej kopercie. Co do reszty zaś, oto przekaz, płatny na okaziciela u Rotszylda.
Twarz amerykanina zasępiała się coraz bardziej.
— Ależ, ja muszę opuścić Paryż — odparł — boję się już pokazywać, i niebezpiecznie byłoby dla mnie chodzić do kantoru Rotszylda... Powinieneś był pan to przewidzieć... Nie mogę trzymać dziecka w śnie hypnotycznym w ciągu dni całych. Przy pańskiej kombinacyi, będę mógł oddalić się z Paryża dopiero jutro wieczorem... To zapóźno...
— Czy ufasz mi pan?
— No tak — odpowiedział O’Brien, po sekundzie wahania.
— To jedź pan, a ja panu prześlę pieniądze, dokad mi pan wskażesz.
Amerykanin nic nie odpowiedział.
Robert zrozumiał jego myśl.
— Jeżeli się to panu nie uśmiecha — ciągnął dalej — podnieś pan sumę jutro zrana i jedź dopiero jutro wieczorem.
O’Brien zdecydował się nagle.
— Daj mi pan bilety bankowe i przekaz — rzekł — opóźnię wyjazd, skoro inaczej niemożebne.
— Proszę.
I magnetyzer schował zapłatę za podwójną zbrodnię.
Po skończeniu śniadania wstali, ażeby odejść.
O’Brien wziął pod pachę spory pakiet:
— Poczyniłeś pan sprawunki? — zapytał go Robert.
— Tak... Ubranie chłopczyka... Rozumiesz pan...
— Doskonale. Marta podróżować będzie w tym kostyumie... Na wypadek, gdyby rozpoczęto poszukiwania, podług rysopisu, szukać będą dziewczynki, a nie zwrócą uwagi na chłopczyka... To bardzo sprytne.
Rozstali się na bulwarze, życząc sobie wzajemnie powodzenia.
Robert, wolny tym razem od wszelkiej obawy, udał się z powrotem do Neuilly.
O’Brien, myślał o Marcie, wziął dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec Bastylli.
Uprzedźmy go w parku Saint-Maur.
Dziecko obudziło się o ósmej zrana.
Ździwienie jego było niezmierne, gdy zobaczyło, że leży w ubraniu na łóżku nie swojem.
Marta niespokojnie rozejrzała się po pokoju, gdzie się znajdowała, a którego nie poznawała wcale.
Wązkie okienko o szybkach zatłuszczonych i opatrzone kratami zewnątrz, wpuszczało do tej izby światło mdłe, półciemne.
Okienko to zbyt było wysoko, ażeby je mogła była otworzyć.
Dziwne wrażenie ją ogarnęło, uczucie przestrachu.
— Gdzież ja jestem? — zapytała sama siebie, drżąc cała.
Podbiegła do drzwi i chciała je otworzyć, ale były zamknięte hermetycznie.
— Mój Boże!.. mój Boże — wyjąkała przerażona — dlaczego mnie zamknięto tutaj... Chciano mnie ukarać?.. Ależ ja nic złego nie zrobiłam.
Drżała coraz bardziej.
— Babciu, babciu! — zawołała, wstrząsając z całej siły zamkniętemi drzwiami. — Panie Henryku... Otwórzcie... otwórzcie... ja boję się...
Nikt nie odpowiedział.
Wołała znowu.
Takie samo milczenie.
Wtedy wybuchła płaczem, nie przestając wołać.
Nagle przestała płakać.
Oczy jej zwróciły się ku dwom wązkim okienkom, które tak licho oświetlały podziemie.
Przystawiła krzesełko do ściany pod oknem i weszła na nie, ale nie mogła nawet rękami dosięgnąć.
Znowu się rozejrzała dokoła siebie.
— Łóżko... łóżko... — wyszeptała gorączkowo.
Było to niewielkie łóżeczko żelazne.
Przysunęła to łóżko pod okno, postawiła na niem krzesełko i weszła na nie.
Tym razem znalazła się na poziomie zatłuszczonych szyb i mogła patrzeć na zewnątrz.
Przed nią rozciągała się trawa leśna, gęsta, i pnie drzew.
Chciała otworzyć okno, biła w szyby pięściami, ale szkło było podwójne, nic nie zrobiła i tylko poraniła sobie ręce.
Zbierając wszystkie siły, zawołała:
— Ratunku!.. ratunku!.. do mnie!
Ściany piwnicy tłumiły jej głos.
Zeszła z łóżka, powróciła do drzwi i, bijąc w nie nogami i rączkami, powtarzała:
— Babciu... babciu...
Wreszcie wyczerpana, usunęła się na zimną, wilgotną podłogę.
Zemdlała.


LVIII.

Omdlenie Marty trwało długo godzin pięć.
Wreszcie dziecko szeroko otworzyło oczy, podniosło się i jak w chwili pierwszego obudzenia rozejrzało się dokoła ździwione.
Pamięć jej wszakże wracała.
— Jestem uwięziona — wyjąkała. — Babci też niema... może co złego jej zrobiono...
Wstrząsnęła się.
Uklękła i, złożywszy ręce, wyrzekła głosem błagalnym:
— Mój Boże, ulituj się nad babcią i nademną, a jeżeli ja mam umrzeć, czuwaj nad babcią... opiekuj się nią...
W chwili gdy po gorącej modlitwie podniosła się, drgnęła i, powstrzymując oddech, nadstawiła uszu, ażeby dosłyszeć odgłos daleki.
Czy rzeczywiście słyszała go, czy też istniał tylko w jej rozgorączkowanej wyobraźni?
Zdawało się jej, że słyszy znane dźwięki, że rozróżnia piosenkę, którą znała, którą słyszała dawniej często.
Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy.
Słuchała z natężoną uwagą.
Nie, nie myliła się.
Inna muzyka odezwała się w dali, muzyka jej również znana, marsz wojskowy.
— Ależ to gra katarynka Magloira, nasza katarynka — rzekła drżąca.
Dźwięki zbliżały się.
Dziecku przyszedł natchniony pomysł.
Trzeba było w jakikolwiek sposób stłuc choć jednę szybę w oknie.
Weszła na łóżko, ujęła krzesełko za nogę, podniosła i jak młotem uderzyła w szybę, która tym razem rozleciała się w kawałki.
Wtedy dziewczynka postawiła znów na łóżku krzesełko, które jej wyświadczyło tak wielką przysługę, i wgramoliła się na nie.
Dźwięki katarynki zbliżały się coraz bardziej do jej uszu.
— To babcia Weronika lub Magloire... Szukają mnie niezawodnie.
Chciała wołać, ale się rozmyśliła.
— Nie, nie... — wyrzekła — jeszcze są oni zadaleko... nie mogą mnie usłyszeć... a ci, którzy mnie zamknęli, możeby mię usłyszeli... Trzeba zaczekać, aż się zbliżą...
Słuchała znowu, a serce się jej ścisnęło.
Dźwięki katarynki zamiast zbliżać się, oddalały.
Niewysłowiony smutek ogarnął dziewczynkę. Nadzieja, która ją ożywiła na chwilę, znikła.
Więc wszystko się dla niej skończyło. Nigdy już nie zobaczy babki, ani swego przyjaciela Magloira, ani pana Henryka, swego brata.
Pięć minut upłynęło, potem dziesięć, potem dwadzieścia.
Nic...
Wtem znów jej wróciła nadzieja.
Katarynka znowu dawała się słyszeć bliżej.
Tym razem równocześnie z wygrywaniem melodyi przez katarynkę, czyjś głos śpiewał:

Cieszcie się, chłopcy dziewczęta,

Tańczcie, śpiewajcie już,
W gaju świergocą ptaszęta,

Nadszedł czas wisien i róż...“

A to Róże i Wiśnie! moja piosenka — wyszeptała Marta, upojona radością — i to Magloire ją śpiewa.
Wtedy Marta zawtórowała drugą zwrotkę.

Wesoła ludzi dola,

Śmieją się do nich pola,
Kwiateczki pachną mile,

Całują kwiat motyle...“

Potem umilkła i słuchała..
Magloire, gdyż to on był, wraz z Berthoutem i czterema agentami, poznał głos Marty.
— To głos dziecka — wyrzekł. — Jestem tego pewnym. A! miałem dobrą myśl... Ona tam schowana jest... Zamknięta...
Właśnie znajdował się mańkut i Berthout w tej chwili naprzeciw sztachet willi Kasztanów.
— Tak, to tutaj — rzekł inspektor policyjny. — Dzięki twemu pomysłowi, przyjacielu Magloire, wyszukaliśmy gniazdo.
Magloire zawołał:
— Marto! Marto!
Dziecko odpowiedziało:
— Magloire... Do mnie, Magloire!
— Odwagi!.. Jesteśmy tutaj.
I lewą ręką zaczął gwałtownie dzwonić u drzwi.
— A! — rzekł Berthout — to zupełnie zbyteczne zrywać dzwonek! Gdyby tam kto był, prócz dziecka, nie pozwolonoby mu było wołać i śpiewać.
— Tak, więc co robić?
— Trochę gimnastyki.
Nadeszli i agenci.
Na rozkaz inspektora, jeden z nich przelazł sztachety i otworzył je potem z zewnątrz.
Magloire wbiegł do ogrodu, a potem pobiegł do domu.
Marta, widząc go, klaskała w ręce i wołała:
— Jestem, moja pieszczoszko — rzekł — tylko chwilkę cierpliwości.
Ale drzwi willi były zamknięte.
Pod wspólnym jednak naporem czterech agentów, wreszcie ustąpiły.
Wejście było wolne.
— Ty, Magloire do małej — rzekł inspektor — a my tymczasem zrobimy rewizję w domu.
Magloire zeszedł śpiesznie do suteryny i bez żadnej trudności wyważył drzwi od więzienia Marty.
Dziecko krzyknęło z radości i padło w jego ramiona zemdlone.


∗             ∗

O’Brien wsiadł na pociąg o godzinie pierwszej minut pięć.
O godzinie pierwszej minut czterdzieści dwie przybył do parku Saint-Maur.
U drzwi stacji spostrzegł nagle żandarmów i strażników.
— Do djabła! — szepnął — policja już na nogach! Stacje są strzeżone.
Nie mylił się.
Przez chwilę żywo się zaniepokoił, ale się i uspokoił prędko.
Dozór niezawodnie rozciągnięty był nie nad tymi, którzy przyjeżdżali do Parku, lecz nad tymi, którzy się chcieli ztąd oddalić.
Rozumowanie to było trafne.
Magnetyzer wyszedł wśród innych podróżnych, którzy wysiedli jednocześnie z pociągu i, zapuszczając się do Parku, skierował się ku willi Kasztanów.
Gdy się do niej już bardzo zbliżył, zatrzymał się, zadrżał i zbladł z przestrachu.
Z alei wychodziła gromadka ludzi, z których jeden pchał przed sobą katarynkę.
Obok szedł mańkut, trzymając dziewczynkę za rękę...
O’Brien poznał Martę, bardzo bladą, zaledwie mogącą iść.
Ogarnął go szalony przestrach.
— Wszystko wykryte — szeptał, cofając się do alei bocznej, ażeby nie być widzianym i chowając się w zarośla.
Za Magloirem i Martą człowiek jakiś niósł walizę. Amerykanin nie mógł się omylić, to była jego waliza, z papierami i pieniędzmi.
— Jestem zgubiony — rzekł do siebie. — Trzeba uciekać czemprędzej.
I krokiem chwiejnym, ale podniecany strachem, podążył wśród zarośli do Greteuil, przebył most na Marnie i zapuścił się w puste uliczki wioski ku drodze do Maisons-Altois.


LIX.

Komisarz policyi z Joinville i naczelnik policyi zjedli śniadanie u Daniela i czekali na wiadomości od rozesłanych na wszystkie strony agentów. Weronika, powierzona staraniom Henryka, który jej nie opuszczał, przespała kilka godzin.
Po przebudzeniu znów wypytywała o Martę, wypytywała z rozpaczą.
Nagle u bramy willi dało się słyszeć gwałtowne dzwonienie.
Henryk pobiegł do okna, wychodzącego na podwórze, i wydał okrzyk radości.
— Marta jest!.. — zawołał. — Znaleźli ją... Przyprowadzają...
I wybiegł.
Weronika została, drżąc całem ciałem, z twarzą, zroszoną łzami.
— Moja wnuczka... — wyjąkała z uniesieniem. — Marta!.. Marta!..
Drzwi pozostały otwarte.
— Babciu!.. Babciu... — odpowiedziało dziecko, wchodząc do pokoju, prowadzone przez Henryka.
Rzuciła się w objęcia niewidomej, która ją przycisnęła do serca i pokryła pocałunkami.
Magloire, Berthout i agenci ukazali się na progu.
— Widzicie — zawołał Magloire — powiedziałem, że ją znajdę, i oto ją macie!..
Henryk ściskał serdecznie jedyną rękę byłego żołnierza marynarki.
— Ale zkąd przychodzisz, nieszczęśliwe dziecko? Cóżeś ty uczyniła? Dokąd ty mnie zaprowadziłaś? — zapytała pani Sollier.
— Ja nic nie wiem... Sama się obudziłam w jakiejś piwnicy. Kto mnie tam zaniósł? Ja nie wiem...
— W tem jest coś dyabelskiego — wtrącił Magloire..
— Pozwólcie, państwo, że ja ją wypytam. — rzekł Daniel Savanne, przyciągając dziecko do siebie. — Coś wczoraj robiła, moja pieszczoszko, przy babce?
— Opatrzyłam oczy babci, jak mi polecił pan Henryk... Zjadłyśmy śniadanie... Pochodziłam trochę koło domu.... Wieczorem znów opatrzyłam oczy babci... Poszłam po obiad do willi... po obiedzie wszystko uporządkowałam, życzyłam babce dobrej nocy, ucałowałam ją i położyłam się spać...
— Która to była godzina?
— Trzy kwadranse na dziesiątą.
— Jesteś tego pewna?
— Tak. Nastawiłam właśnie zegar.
— Czy podczas dnia nie widziałaś się z kim obcym?
— Z nikim.
— Czyś zaraz zasnęła?
— Tak, byłam bardzo znużona.
— Jakim więc sposobem wstałaś przed północą, obudziłaś babcię, powiedziałaś babci, że pan Henryk oczekuje, ażeby wyleczyć ja, i zaprowadziłaś ją na most kolejowy w Champigny?
Marta wydawała się najzupełniej oszołomioną.
— Ja... ja... ja to uczyniłam? — wyjąkała. — Ależ ja nie wychodziłam z domu... Ja spałam...
— I nikt ci nie kazał zaprowadzić babci na most w Chapigny o północy?
— Nikt... Nikogo nie widziałam.
— Możesz przysiądz na to?
— O! tak... tak... — rzekło dziecko, wybuchając płaczem. — Na grób mojej mamy, przysięgam... przysięgam...
Przysięga Marty uczyniła niewysłowione wrażenie na obecnych.
Pan Savanne czuł się głęboko wzruszonym, nie przestał jednak wypytywać.
— Ależ — podchwycił — przynajmniej powinnaś wiedzieć, kto cię zaprowadził do domu, gdzie byłaś zamknięta?
— Nie, nie wiem... Przysięgam...
— Przestań wypytywać Martę, mój stryju — rzekł w tejże chwili Henryk. — Ona ci nic nie odpowie... nie może odpowiedzieć..!
— A to dlaczego? — zapytał pan Savanne bardzo ździwiony.
— Dlaczego?.. Ja już odgadłem... Ponieważ bezwiednie posłuszną była woli tajemniczej i wszechwładnej... Znajdowała się ona pod wpływem suggestyi i po obudzeniu nie może pamiętać nic o rozkazach, jakie jej były dane, ani o ich wykonaniu.
Urzędnicy spojrzeli po sobie z pewnym przestrachem.
— Rozumiem! rozumiem! — zawołała Weronika. — Magnetyzer! ten z ulicy Zwycięztw! O’Brien!..
— O’Brien! — powtórzył Daniel Savanne — wspólnik morderców Ryszarda Verniere!..
— Tak, to nazwisko człowieka, u którego znaleźliśmy dziecko — rzekł inspektor Berthout, podchodząc i stawiając na stole walizę, którą przyniósł jeden z agentów. — Waliza ta, przezemnie zabrana, zawiera różne dokumenty, znaczną sumę w papierach wartościowych i sporo listów, zaadresowanych do doktora O’Briena, 42 bis, ulica Zwycięztw, w Paryżu. Urządziłem ładną pułapkę w willi Kasztanów, gdzie mieszkał. Wszystkie drzwi, któreśmy pootwierali znów są zamknięte... Dwaj agenci ukryli się w domu...
— Dobrze — odpowiedział sędzia śledczy — przejrzę zawartość tej walizy przy sposobnej chwili.
Poczem, zwracając się do Henryka, dodał:
— Sądzisz więc, że to dziecko było najprzód zahypnotyzowane, a potem działano na nie suggestyą?
— Mam nazupełniejszą pewność...


∗             ∗

Wieczorem, Henryk zawiózł panią Sollier do szpitala, gdzie miała się odbyć operacya z jej oczyma, dla przywrócenia wzroku.
Sędzia pojechał również do Paryża, ażeby się widzieć z prokuratorem, przed odjazdem zaś polecił, ażeby nikt w willi nie mówił o cudownem odnalezieniu Marty.


LX.

Tegoż dnia w willi Neuilly Filip de Nayle pracował żarliwie nad czytaniem obszernego tomu Traktatu Kryptografii.
Właśnie zajęty był ostatnią częścią tego dzieła, w której opisywano: Metody i systemy, używane w dyplomacyi, metodę Juliusza Cezara, metodę japońską, metodę równoległoboków, metodę Scootha, metodę Walerego Grousfelda, metodę lorda Bacona, metodę dzielników, e t c.       .
Zatopił się w czytaniu wszystkich tych systemów, ale żaden z nich nie objaśnił go dostatecznie.
Wtedy przeszedł do ogólnych uwag.
Jeden z paragrafów zastanowił go bardzo:
„Można też mieć litery lub wyrazy w książce, zgóry oznaczonej, byleby wydanie było dokładnie oznaczone. W tym razie trzy cyfry numerów tworzą klucz. Pierwsza cyfra oznacza stronę książki, druga wiersz, a trzecia wyraz, z którego ma się zrobić użytek.“
— Trzy cyfry — powtarzał Filip.
Zdawało mu się, że mu się rozświetla w oczach.
Przyjrzał się znów listowi cyfrowanemu.
— Spróbujmy zrozumieć... Ależ nie... tutaj są tylko dwie cyfry, przedzielone znakami minus i plus.
Znów powrócił do książki i czytał:
„Kilka gabinetów posługuje się również dla korespondencyi cyfrowanej zgóry oznaczonym słownikiem, którego wydanie bądź w języku francuskim lub w obcym jest ściśle wskazane. Wtenczas dosyć dwóch cyfr, dla oznaczenia strony i miejsca wyrazu.“
Filip drgnął.
— Dwie cyfry — rzekł — to jest... tak...
I palcem wskazał list cyfrowany.
— To musi być metoda słownikowa — ciągnął dalej. — Ale jaki słownik?.. angielski? włoski? francuski? jak się dowiedzieć?
Oczy jego zatrzymały się na literach P. L., stojących na czele po lewej stronie pierwszej cyfry.
P. L... Co mogą oznaczać te dwie litery? Czy wskazują jakie dzieło... czy jaki słownik?
Błyskawica przeszła mu przez głowę.
Piotr Larousse! — rzekł nagle. — Gdyby to było?..
Młodzieniec miał w swej bibliotece cały komplet licznych tomów wielkiego słownika Laroussa.
Wstał, wziął z półki pierwszy tom i rozłożył go przed sobą.
Dwie pierwsze liczby, oznaczone w liście, połączone znakiem i zawarte w dwóch znakach = były = 517+7 =
Otworzył tom, poszukał strony 515, policzył siedm pierwszych wyrazów na pierwszej kolumnie i czynił tak dalej, stosownie do wskazówek podręcznika.
Oczekiwał go zawód.
Rezultat tej pracy nie miał żadnego sensu.
To samo było z drugim tomem, to samo z trzecim.
A jednak zdawało mu się, że jest na dobrym tropie.
Ułożył tomy na miejscu; przyjrzał się znów owym dwom cyfrom: P. L., i w ciągu kilku sekund myślał.
Nagle ręka jego wyciągnęła się ku narożnikowi biurka, gdzie się znajdowała mała książeczka w czerwonej oprawie płóciennej.
Było to skrócenie Wielkiego Słownika, którego radził się napróżno.
P. L. — wyszeptał. — Petit Larousse (Mały Larousse), może... zobaczymy.
I rozpoczął znów pracę, dotąd bezużyteczną.
Po upływie chwili okrzyk tryumfu wyrwał mu się z ust.
— Tak, to to!.. To to!.. — wyrzekł. — Znalazłem!..
I gorączkowo pracował dalej.
Praca była długa i mozolna, wreszcie jednak dotarł do celu, i Filip przeczytał nie bez przestrachu, dosłownie to, co nam już jest wiadomem:
„Niech Wasza Escelencya ma baczne oko na kapitana artyleryi D., zaliczonego do ministeryum wojny. Ma wydać plan uruchomienia armii francuskiej w razie wojny. Wypłacić pięćkroć sto tysięcy franków na potrzeby różne. Dowiedzieć się o prochu bezdymnym. Kule nowe. Torpedy marynarskie.“
Młodzieniec, kończąc to czytanie, zbladł.
Sens tego listu ukazywał mu się w całej zgrozie.
Żądano kupienia, skradzenia tajemnicy uzbrojeń francuskich.
Miano jakoby pod ręką ludzi ze stanowiskiem, gotowych do tego targu ohydnego.
I coraz bardziej młodzieniec zadawał sobie to pytanie:
Jakim sposobem dokument taki znajdować się mógł w ręku jego ojczyma?
Nic nie rozumiał, lecz instynktownie bał się przewidzieć coś okropnego.
Co czynić?
Różne myśli przychodziły mu do głowy. To chciał zwierzyć się matce, to pomówić z Robertem Verniere, to ostrzedz rząd.
Wreszcie wyrzekł:
— Jeszcze się namyślę.
I schował starannie list cyfrowany, jak i dokonane przezeń tłomaczenie.


∗             ∗

Daniel Savanne, nie zastawszy dnia poprzedniego prokuratora, nazajutrz przybył do jego gabinetu i miał z nim naradę przeszło dwie godziny.
W chwili gdy się rozstawali, prokurator rzekł do sędziego:
— Działaj pan w tej sprawie, jak uznasz za właściwe... Władza pańska nie będzie niczem krępowana... Zgóry wszystko zatwierdzam.
Pan Savanne udał się do swego gabinetu w sądzie, gdzie nań już czekali, naczelnik policyi i komisarz policyi z Joinville.
Zdali mu sprawę z daremnych poszukiwań, zarządzonych w parku Saint-Maur i w sąsiednich wioskach, i z rezultatu rewizyi, dokonanej w willi Kasztanów, gdzie O’Brien wcale się nie pokazał.
Głównym rezultatem tych poszukiwań było wykrycie zasobnej garderoby, dowodzącej widocznie, że magnetyzer najrozmaitszych używał przebrań.
— Łotr, dowiedział się, że Marta została odnaleziona... — zawołał Daniel. — Teraz ucieka i zapewne znajduje się już po za Francyą. Trzeba jednak, panowie, na wszystko baczną zwracać uwagę.
Pan Savanne, pozostawszy sam w gabinecie, przystąpił do szczegółowego obejrzenia walizy O’Briena, przyniesionej z willi Kasztanów.
Waliza zawiera tylko pieniądze i papiery.
Pieniądze w banknotach i złocie wynosiły dość znaczną sumę.
Wśród papierów znajdowały się różne dyplomy i listy, zawiązane gumką, lecz treści podrzędnej.
Oglądając raz jeszcze walizę, zauważył sędzia kieszonkę, dotąd niedostrzeżoną, i wyjął z niej list, jedyny.
Spojrzawszy nań, zadrżał.
List ten adresowany był do jego ekscelencya pana ambasadora niemieckiego w Paryżu.


LXI.

Koperta szeroka, kwadratowa, miała na sobie stempel pieczęci z herbem pruskim.
Sędzia rozerwał kopertę i wyjął z niej list cyfrowany.
— List cyfrowany z adresem do ambasadora niemieckiego, w ręku tego człowieka — wyrzekł. — Muszę się dowiedzieć, co to znaczy.
Sędzia włożył list do koperty i, przyłączywszy ją do innych papierów, wydobytych z walizy, zamknął w szufladzie biurka.


∗             ∗

Robert Verniere, przybywszy w poniedziałek zrana do fabryki w Sain-Ouen z Filipem, którego postawa spokojna nie zdradzała wcale posępnych i bolesnych myśli, zasiadł w swym gabinecie i śpiesznie przeglądał gazety, leżące na stole wraz z korespondencyą pocztową.
Spodziewał się, że znajdzie jakie interesujące szczegóły o wypadkach, zaszłych w willi parku Saint-Maur, to jest o zniknięciu pani Sollier i małej Marty, o zniknięciu, za które tak sowicie zapłacił O’Brienowi.
Gazety milczały o tym przedmiocie. Ani słówka w nich nie było o tych faktach.
— Zapewne jeszcze się nie dowiedziano — rzekł do siebie — kiedy powrócę z Anglii, wtedy już dramat będzie głośny.


∗             ∗

W następny czwartek można było czytać w dziennikach paryskich pod tytułem: „Epilog potrójnej zbrodni w Saint-Ouen, artykuł poniższy widocznie „zakomunikowany“, ponieważ forma jego wszędzie była jednakowa.
„Posępny dramat, o którym donosiliśmy czytelnikom około pół roku temu, otrzymał epilog niemniej złowrogi i niemniej tajemniczy od swego dramatu.
„Weronika Sollier, jedna z ofiar i jedyny świadek zbrodni, odźwierna, która mogła przyjść z pomocą sprawiedliwości, ponieważ widziała jednego z morderców Ryszarda Verniere, przyjętą została, jak i jej wnuczka, do willi w parku Saint-Maur, przez sędziego śledczego Daniela Savanne, który ma powierzone śledztwo w sprawie Saint-Ouen...
„Tam odbywała przygotowawczą kuracyę, poprzedzającą zamierzone zdjęcie katarakty z jej oczu, bo zaślepła skutkiem rany, otrzymanej w nocy z dnia 1-go na 2 stycznia, gdy ratowała swego pana. Pomyślny wynik operacyi pozwoliłby jej poznać i wskazać zbrodniarza.
„W nocy z dnia 16-go na 17 tegoż miesiąca, pani Sollier, wciąż jeszcze niewidoma, i jej wnuczka zostały porwane z mieszkania sędziego śledczego.
„Po najtroskliwszych poszukiwaniach nabrano pewności, że Weronika Sollier wrzuconą została do Marny i że jej wnuczka doznała tegoż losu.
„W różnych punktach rzeki odbywa się sondowanie, w celu odnalezienia obu ciał.
„Jeszcze jedna zbrodnia, której sprawcy pozostaną bardzo prawdopodobnie nieznanymi.“
Artykuł ten sprawił w Paryżu głębokie wrażenie, ponieważ nikt nie zapomniał jeszcze w zupełności zbrodni w Saint-Ouen, a złowroga wiadomość o śmierci Weroniki Sollier i Marty przypominała jeszcze bardziej wszystkie dawniejsze szczegóły dramatu.
W willi Neuilly doznano prawdziwego osłupienia.
Oto dlaczego Daniel Savanne i jego synowiec nie przyjechali.
W Saint-Ouen, w restauracyi pod „Katarynką“ Magloire odgadł w artykule tym fortel policyi, ale strzegł się z wypowiedzeniem swej myśli i, posłuszny zaleceniom sędziego, przybrał zasmuconą minę.
Niebawem otrzymał depeszę od Daniela, wzywającą go na bulwar Malesherbes o 8-ej wieczorem.
Prawie jednocześnie Filip de Nayle dostał podobną depeszę, lecz z wezwaniem na godzinę siódmą.
Klaudyusz Grivot czytał także gazety, a wiadomość o śmierci babki i dziecka przejęła nędznika niepomierną radością.
Więc wszystko ostatecznie skończyło się.
Robert i on nie mieli się już czego lękać.


LXII.

Punktualnie o godzinie 7-mej Filip stawił się w gabinecie Daniela.
Pierwsze słowa młodzieńca były zapytaniami, o ile prawdziwemi są doniesienia dzienników.
— Tak, moje dziecko — odpowiedział sędzia — fatalność nas prześladuje.
— Czy pozwoli mnie pan sędzia zapytać o cel mego wezwania?
— Dowiedziałem się od Henryka, że w chwilach wolnych zajmujesz się kryptografią.
Filip drgnął.
— Tak — odrzekł.
— Henryk twierdzi, żeś nabrał już dużej wprawy.
— Czy o list cyfrowany panu sędziemu chodzi?
— Tak... Ale proszę cię o najzupełniejszy sekret.
— O! naturalnie.
Daniel wyjął list, znaleziony w walizie O’Briena, i pokazał go Filipowi.
Na widok pieczęci czerwonej z herbem pruskim, młodzieniec zbladł.
Koperta była zupełnie podobną do listu, odcyfrowanego przezeń przed kilku dniami.
— Otwórz tę kopertę, moje drogie dziecko — rzekł doń sędzia — i zobacz, co zawiera.
Filip od pierwszego spojrzenia poznał, że ten sam system kryptograficzny użyty był do obu listów.
— Czy odgadujesz może klucz do tych cyfr? — zapytał Daniel.
— Tak, zdaje mi się.
— I odcyfrujesz ten list?
— Postaram się przynajmniej.
— Będę ci nieskończenie wdzięczny za tę przysługę. Zabierz ten list tajemniczy, moje drogie dziecko... Zobaczę się z tobą w sobotę.
Filip pożegnał się z sędzią.
W dziesięć minut później Henryk wraz Magloirem wszedł do stryja.
Zamknęli się we trzech i rozmawiali długo.


∗             ∗

W willi Neuilly Filip około godziny dziesiątej wieczorem zdołał się wsunąć do swego gabinetu i zabrał się niezwłocznie do odcyfrowania listów. Wreszcie około godziny drugiej zrana, z bólem serca przesylabizowawszy każdy wyraz i podstawiwszy go pod każdą cyfrę — a każdy z tych wyrazów był dlań odkryciem, uderzeniem pioruna — młodziniec odczytał w całości list przetłomaczony, uzupełniając go tu i owdzie:
„Pilnujcie fabryki Ryszarda V., inżyniera w Saint-Ouen. Kupić człowieka, jeśli da się sprzedać, oraz jego wynalazki dla marynarki. Zapłacić milion, gdyby wymagał. Brat jego, Robert V., nasz agent tajny, pewien jest, że Ryszard mógłby nam służyć. Trzeba trafić do majstra Klaudyusza G. Potrzeba mieć w sztabie wojennym plany nowych fortów od granicy wschodniej. Zobaczyć się z porucznikiem inżynieryi X. w ministeryum... Zapłacić nawet drogo. Dzięki za wskazówki o nowych karabinach. Potrzeba mieć model. Zobaczyć się z kapitanem artyleryi D. w ministerym wojny, to nasz człowiek... Pokazać ten list naszemu przedstawicielowi wojskowemu.“
Wszystko to było jasne, dokładne, nie pozostawiało żadnej wątpliwości w umyśle Filipa.
Fabryka Ryszarda V., której miano pilnować, była to fabryka Ryszarda Verniere. Brat jego Robert V. był to Robert Verniere, majster Klaudyusz G. był Klaudyuszem Grivot; Robert był agentem tajnym niemieckim.
Kto wie, czy Ryszard Verniere nie przypłacił życiem odmowy sprzedania się Niemcom?
Kto wie, kto był jego mordercą?
Syn Aurelii zadawał sobie te pytania, lecz nie śmiał na nie odpowiedzieć.
Nagle inna myśl przebiegła mu przez głowę jak błyskawica.
Robert prosił go o wykonanie planów kartaczownicy nowego systemu, bomb dla marynarki i t. p.
Straszne podejrzenie obudziło się w nim.
Spojrzał na zegar.
Wskazywał godzinę drugą zrana.
— Nie — wyszeptał — nie mogę teraz jechać do Sain-Ouen... Wszystko to musi pozostać w tajemnicy.
Filip się położył, ale nie mógł zamknąć oczu.
Wstał i ubrał się, a o piątej przybył do fabryki, w chwili gdy dzwoniono na robotników do rozpoczęcia pracy.
Podczas nieobecności Roberta, tylko Filip miał prawo wchodzić do jego gabinetu, od którego posiadał podwójny klucz.
Udał się tam.
Po drodze spotkał się z Klaudyuszem Grivot.
Na widok jego krew przypłynęła mu do serca.
— A może to jego wspólnik? — pomyślał.
Przeszedł, odkłoniwszy się majstrowi.
Klaudyusz, na wszystko uważający i bardzo podejrzliwy, uderzony został zmianą wyrazu twarzy młodzieńca.
— A temu co jest? — mruknął przez zęby.
Filip wszedł do gabinetu ojczyma i zamknął drzwi za sobą na zasuwkę.
Plany drogocenne były ułożone po porządku w kartonach ponumerowanych.
Filip sam je uporządkował.
Były one sporządzone w trzech egzemplarzach.
Jeden z nich dostarczony został do ministeryum, winny więc były pozostać jeszcze dwa.
Poszukał ich gorączkowo.
Znalazł jeden.
Tylko jeden.
W gabinecie powinny się były znajdować również podwójne modele bomb i model kartaczownicy.
Modeli bomb nie było wcale. Model kartaczownicy znajdował się, lecz Filip przypomniał sobie nagle, że widział, jak Klaudyusz Grivot pracował nad wykonaniem drugiego egzemplarza.
Wtedy przekonany był, że majster czyni to z rozkazu jego ojczyma, więc się tem nie zajmował, teraz ukazywała mu się straszna prawda!
Robert Verniere i Klaudyusz Grivot byli wspólnikami. Niezawodnie sprzedali oba sekrety fabryki SaintOuen Niemcom, których byli tajnymi agentami.
Filip zgnębiony upadł na krzesło.
Co czynić miał?
Czy ma pozostawić bezkarną tę zbrodnię?
— Nie! stokroć nie! — rzekł, zrywając się ze wzrokiem zaiskrzonym od gniewu. — Nie pozostawię Francyi na łasce tych nędzników, nie dopuszczę, ażeby Niemcy korzystać miały ze zbrodni tych wyrzutków!.. Ale jak, w jaki sposób?
Ze szpiegiem Robertem Verniere traktował niezawodnie szef szpiegów niemieckich w Paryżu, ten list cyfrowany wskazuje to dostatecznie... Ha, pójdę do tego człowieka, ażeby podstępem wydobyć od niego — jeżeli jeszcze czas — to, co mu sprzedano.
Filip W tej chwili nie myślał ani o matce, ani o Matyldzie, ani o Alinie, ani o Danielu Savanne, który powierzył mu dla przetłomaczenia ten list cyfrowany.
Dzielne dziecko Lotaryngii, Francuz z urodzenia, serca i duszy, myślał tylko, jak obronić przed Prusami ojczyznę swego ojca, swego dziadka, męczennika swego patryotyzmu, Francyę, matkę swoją!
Z całym wysiłkiem uzbroił się w zimną krew.
Z kartonu, który otworzył, wziął plan i wyliczenia.
Włożył je do kieszeni, jak i rewolwer, nabity sześcioma kulami.
Uporządkował wszystko jak najzupełniej na biurku ojczyma.
Następnie wsiadł do powozu, który go zawiózł do willi Neuilly.


LXIII.

Filip postanowił odnaleźć szefa szpiegów niemieckich w Paryżu i przypuszczał, że w papierach ojczyma znajdzie coś, co może go naprowadzić na ślad mieszkania tego działacza.
Skoro przyjechał do Neuilly, zamknął się w gabinecie Roberta Verniere i bez skrupułu względem takiego nędznika otworzył dobranym kluczem biurko ojczyma.

Po dłuższych poszukiwaniach, wśród papierów znalazł bilecik, znany już czytelnikom i zawierający te słowa:
Panie Robercie Verniere!

W pańskim interesie, w interesie przyszłości pańskiej fabryki i spokoju pańskiej rodziny, proszony jesteś o przybycie jak najśpieszniej na ulicę Verneuil nr. 4 między godziną 9 i 10 zrana.
„Nie opóźniaj się na to wezwanie, którego winieneś pan zrozumieć całą doniosłość i przyjm moje ukłony.

Baron Wilhelm Schwartz.“

Filip ani na chwilę nie miał wątpliwości.
Wiedział, że pewien baron Schwartz pełni w ambasadzie niemieckiej poważne obowiązki.
Teraz już odgadywał.
Pojechał na ulicę Verneuil.
Wilhelm Schwartz, wstawszy o świcie, siedział w swym gabinecie, odczytując korespondencye, nadesłane mu w przeddzień wieczorem z ambasady.
Jeden z tych listów winszował mu zupełnego powodzenia, z jego układów z Robertem i wskazywał mu, jaką drogą ma przesłać nabyte plany i modele do Niemiec.
Właśnie leżały one w kącie gabinetu, gotowe do upakowania.
Oprócz wywiadowców niemieckich i zaprzedańców francuskich nikt nigdy nie przestąpił progu tego gabinetu.
Była godzina trzy kwadranse na dziewiątą.
Dzwonek od ulicy dał się słyszeć.
Lokaj poszedł otworzyć, a znalazłszy się wobec osoby nieznajomej, zapytał po niemiecku:
— Czego pan sobie życzy?
W tymże języku odpowiedział Filip:
— Widzieć się z panem baronem Schwartzem.
Służący zawahał się przez chwilę, poczem odparł:
— Pana barona niema.
Filip zauważył to wahanie i podchwycił:
— Wiem, że pan twój jest w domu. Muszę się koniecznie zobaczyć z nim w pilnym interesie. Uprzedź go o mem przybyciu.
Ta pewność siebie zaimponowała lokajowi.
— Czy pan nie przychodzi czasem w imieniu czyjem? — zapytał.
Filip odrzekł śmiało na to półgłosem:
Od pana Roberta Verniere, fabrykanta z Saint-Ouen...
Zaledwie wymówił nazwisko ojczyma, służący otworzył przed nim drzwi na rozcież i wpuścił gościa do pałacyku.
— Kogo mam oznajmić panu baronowi.
— Oto mój bilet wizytowy.
Młodzieniec pomyślał:
— Zna mnie niezawodnie z nazwiska. Nie zawaha się mnie przyjąć.
— Proszę pana zaczekać sekundę.
I, pozostawiwszy gościa w przedsionku, lokaj zapukał do drzwi gabinetu swego pana.
— Co to? — zapytał tenże.
— Ktoś do pana barona od Roberta Verniere z Saint-Ouen.
Przedstawiciel Niemiec drgnął.
— Od Roberta Verniere — powtórzył ze ździwieniem. — Któż to?
— Jakiś młody człowiek.
Wilhelm Schwartz wziął bilet wizytowy i przeczytał:

Hrabia Filip de Nayle.

Znał doskonale to nazwisko, jako pasierba Roberta Verniere.
Czyżby młodzieniec był nietylko wspólnikiem fabryki, ale i zdrady?
Wizyta zdawała się to stwierdzać najzupełniej.
— Może przychodzi się użalać, że nie dostał swej części? — wyszeptał Schwart.
Potem dodał głośno:
— Proś!..
Po chwili Filip de Nayle wszedł do gabinetu.
Na pozór był tak spokojny jak zwykle, tylko trochę bledszy.
Od pierwszego spojrzenia zauważył w gabinecie skrzynkę otwartą, modele i plany.
— Nic nie stracone! — rzekł do siebie — przybywam jeszcze na czas!
Wilhelm Schwartz, głaszcząc piękną brodę jasnowłosą, palcami, obciążonymi pierścieniami, postąpił dwa kroki na spotkanie młodzieńca.
— Czemu mam przypisać, panie hrabio, zaszczyt pańskich odwiedzin? — zagadnął, kłaniając się.
— Oddano panu baronowi mój bilet?
— Tak, panie, i wiem, że jesteś pasierbem wielkiego przemysłowca Roberta Verniere. Ale to mnie jeszcze nie objaśnia...
— Po co przychodzę?.. Zaraz panu powiem... Przychodzę w imieniu mego ojczyma i z jego polecenia, ażeby powetować opłakaną omyłkę, jaką popełnił.
— Opłakaną omyłkę? — powtórzył baron Wilhelm Schwartz..
— Tak, panie... Ale możliwą do naprawienia... na miejscu...
— Dlaczegóż sam nie przyszedł?
— Ponieważ zmuszony był wyjechać wczoraj wieczorem niespodziewanie do Anglii, dokąd wzywał go interes wielkiej wagi... Liczył na mnie, że go zastąpię... Nic mi nie jest obcem z układów, zawartych między panem i moim ojczymem i zsolidaryzowałem się zupełnie z jego postępkami. Możesz więc pan rachować na mnie jak na niego.
Wilhelm Schwartz skłonił się z uśmiechem na ustach.
— Ależ wreszcie, panie hrabio — rzekł — o jakiej to omyłce mówisz i dla kogo ona jest opłakaną?
— Dla mego ojczyma, gdyż mogłaby poddać w podejrzenie dobrą jego wiarę, i dla pana również, gdyż z pewnością oskarżono by pana u wyższej władzy o niedbalstwo i nieudolność.
Dygnitarz niemiecki drgnął.
— O niedbalstwo, nieudolność! — wyszeptał. — Doprawdy! ale o cóż więc chodzi?
— Mój ojczym traktował z panem o sprzedaż pańskiemu rządowi planów pocisków wojennych i obliczeń co do nabijania tych pocisków.
— A więc?
— A więc, oddając panu rzeczy sprzedane pomylił się w planach i rachunkach.
— Czy podobna, wielki Boże! — zawołał urzędnik niemiecki, podnosząc obie ręce ku sufitowi.
— Dał panu wyliczenia naszych pierwszych prób, zamiast przyjętych świeżo w Fontainebleau przez ministra wojny.
Filip dodał, wskazując zwitek papieru, trzymany w ręku.
— Przynoszę panu prawdziwe, prosząc, ażebyś pan oddał te, które na nic się nie zdadzą, chyba, że pan jużeś je wysłał do Berlina.
— Nie, dzięki niebu, nie jeszcze — wyrzekł baron Schwartz, bardzo zmieszany tem, o czem się dowiedział. — Ale je miałem zaraz wysłać... A wtedy co za straszna odpowiedzialność zaciężyłaby na mnie. Na samą myśl drżę! A! jest opatrzność, i ona się mną opiekuje widocznie. Oddam panu pańskie formuły i plany w zamian za te, które mi pan przynosisz.
Zasadzka była tak dobrze zastawiona, że przedstawiciel niemiecki wpadł w nią bez najmniejszego podejrzenia.
Zbierał wszystkie dokumenty, podczas gdy młodzieniec rozwijał zwolna papier w który był zaopatrzony.
— Oto, panie hrabio — wyrzekł Wilhelm Schwartz, kładąc przed synem Aurelii plany i wyliczenia, sprzedane przez Roberta. — Zobacz, czy jest wszystko.
Filip wziął papiery poukładane, rozgatunkował je, dla przekonania się, czy rzeczywiście nie brakowało żadnego, zwinął je i włożył do kieszeni.
Niemiec wyciągnął rękę, ażeby dostać wzamian przyrzeczone dokumenty.
— Wybaczy pan baron — odrzekł syn Aurelii, cofając się o krok — dokumenty, które mi pan oddał, należą do mnie, i nie będziesz miał żadnych.
Wilhelm Schwartz zsiniał.
— Co pan robisz? — wyjąkał.
— Odbieram w posiadanie przedmioty skradzione, których pan byłeś przechowywaczem.
— A! to tak! — zawołał prusak, który wreszcie zrozumiał.
Baron przyskoczył do biurka i pochwycił rewolwer, który nabił.
Filip zbliżył się do okna, wychodzącego na ulicę Verneuil.
Otworzył je i, obracając się, zawsze spokojny, ale trzymając w ręce również nabity rewolwer, którego lufa zagrażała Wilhelmowi Schwartzowi, podchwycił głosem stanowczym:
— Przy pierwszym strzale rewolweru, danym czy to przez pana, czy przezemnie, agenci, którzy mnie eskortowali, wtargną do pańskiego domu, bo przy nim pilnują.
Niemiec, trzęsąc się cały wyjąkał:
— To zasadzka, mój panie!
— Ja to nazywam odwetem.
— Paneś sprzedał te plany, te obliczenia. Dostałeś pań za nie pieniądze!
— Robert Verniere może, ale nie hrabia Filip de Nayle! . — Jesteś pan wspólnikiem swego ojczyma...
— Ażeby służyć swemu krajowi, lecz nie aby go zdradzać
— Zgubimy pana!
— Nie boję się was!
— Pański ojczym dostał miliony.
— To niech je wam zwróci.
— On jest złodziejem i mordercą!
— To rzecz sądu a nie moja.
— My go napiętnujemy, a hańba spadnie na pańską matkę i na pana!
— Żadna skaza nie może dosięgnąć mej matki, ani mnie! No, panie baronie, dosyć tych groźb!.. Powiedz pan sobie, że to interes chybiony, i wytłomacz się swemu rządowi, jak ci się wyda najlepiej.
Niemiec zgnębiony pochylił głowę.
Filip ciągnął dalej:
— Przywołaj pan służącego.
Wilhelm Schwartz nie odpowiedział.
Ściskał rewolwer w palcach.
Głowę mu rozsadzała myśl zabić tego człowieka, który go tak wywiódł w pole i obezwładnił.
Młodzieniec zrozumiał, co się dzieje w nim.
Jednym skokiem wpadł na barona, schwycił za rękę uzbrojoną, zanim tenże zdołał się spostrzedz, ścisnął mu. pięść, wyrwał rewolwer i, przyłożywszy lufę do skroni, wyrzekł:
— Jeżeli nie będziesz pan na Boga, roztrzaskam ci głowę!
Trzeba się było poddać.
Baron nacisnął dzwonek.
Służący wszedł.
— posłuszny, to klnę się Zawołaj pan lokaja!
— Weź te trzy kule — rozkazał Filip — i zanieś do powozu, czekającego przed domem, a także zabierz i to...
Wskazał kawałki rozebranej kartaczownicy.
Służący się nie poruszył.
— Każ mu pan być posłusznym!... — zawołał Filip.
— Bądź posłuszny panu — wybełkotał Wilhelm.
Lokaj spełnił rozkaz.
— Teraz, panie baronie, zwracam panu broń — podchwycił syn Aurelii. — Nie mówię panu do widzenia, bo mało to prawdopodobne, ażebyśmy się z sobą jeszcze zobaczyli.
I, rzucając rewolwer niemca na biurko, wyszedł z gabinetu, potem z domu, wsiadł do powozu i kazał się wieźć do Neuilly.
W chwili gdy powóz ruszał z miejsca, dał się słyszeć strzał.
Specyalny sekretarz ambasady roztrzaskał sobie głowę, przekładając śmierć nad upokarzające wyznanie o swojem śmiesznem niepowodzeniu, i nad następstwa tego wyznania, gdyż Niemcy nie przebaczyłyby mu tej porażki, ani straconych milionów.
To najlepsze, co mógł uczynić — szepnął Filip, odgadując, co się stało.


LXIV.

Powracając do Neuilly, młodzieniec myślał:
— Najgłówniejsze się zrobiło! Na resztę trzeba czekać...
Przybywszy do willi, kazał złożyć w pawilonie sędziego przywiezione rzeczy, potem przy pomocy przywołanego służącego kazał je przenieść do gabinetu, przytykającego do jego pokoju.
Następnie zjadł śniadanie z matką i obiema panienkami, i nikt z jego twarzy nie mógłby był wyczytać bolesnego niepokoju.
Spodziewano się przyjazdu Roberta Verniere w ciągu dnia.
Około godziny drugiej Aurelia otrzymała depeszę.
Maż, skutkiem nieprzewidzianych okoliczności, zmuszony był opóźnić przyjazd, powrócić ma jednak w sobotę zrana.
To opóźnienie nie miało zresztą znaczenia, ponieważ pan domu przybędzie zrana dla przyjęcia gości.
W Portsmouth Robert wyczytał w gazetach francuskich wiadomość o zniknięciu Weroniki i małej Marty, co potwierdziło opowiadanie O’Briena, o którego zresztą prawdziwości nie wątpił.
Amerykanin również przeczytał artykuł w Genewie, dokąd przybył bez przeszkód, lecz bynajmniej nie był z niego zadowolony.
Chciano wpoić mniemanie w śmierć dziecka, które widział żyjące; musiała być w tem niezawodnie zasadzka ze strony policyi.
Popełniłby więc jak największą nieostrożność, gdyby powrócił do Francyi, dla podniesienia w Paryżu z domu bankierskiego Rotszylda sumy, przekazanej mu czekiem, podpisanym przez Roberta Verniere.
Musiał poprzestać na dwustu pięćdziesięciu tysiącach franków, otrzymanych w restauracyi Palon.
Było to niewiele, wobec jego nadziei, zwłaszcza, że stracił pokaźną sumkę, schowaną w walizie, którą agenci policyjni zabrali z willi Kasztanów.
— Ledwie kilka tysięcy franków zyskałem, mała mi się wymknęła — wyszeptał z wściekłością. — Warto się było oddać dyabłu! — Miejmy nadzieję, że się doczekam odwetu.
I, marząc o tym odwecie, udał się do Włoch, ażeby się połączyć z panną Ewą Mariani.


∗             ∗

Była sobota zrana.
Od paru dni przygotowywano się w willi Neuilly do przyjęcia gości.
Ponieważ jadalny pokój nie był dość obszerny, dla pomieszczenia spodziewanych gości, pani Verniere kazała postawić szeroki namiot na rozległej murawie wśród wielkich drzew i kwater kwiatowych.
Obok mniejszy namiot przeznaczony był dla orkiestry cygańskiej.
Wieczorem światło elektryczne oświetlić miało stół, zastawiony kryształami, srebrem i kwiatami.
Wielki salon willi przemieniony został w salę kwiatową, sala bilardowa zachowała naturalnie swe przeznaczenie, sala jadalna służyć miała do palenia cygar.
Kucharze, sprowadzeni z Paryża, przygotowywali śniadanie, które miało być podane w południe.
Godzina dziewiąta wybiła, a Robert jeszcze nie przyjechał.
Pani Verniere zaczynała się dziwić i niepokoić i zwierzyła się z tem synowi.
Filip, obdarzony niepowszednią siłą woli, z twarzą uśmiechniętą, pomimo nawału bolesnych myśli, uspokoił ja, upewniając, że ojczym w razie jakiego wypadku przysłałby telegram.
O jedenastej przybyli pierwsi goście.
Aurelia z synem przyjęła ich, tłómacząc nieobecność mimowolną i chwilową pana domu.
Klaudyusz Grivot ukazał się, towarzysząc najstarszym robotnikom fabrycznym.
Ukłonił się pani Verniere i wyciągnął rękę do Filipa.
Posępnie zaświeciły się źrenice młodzieńca przez chwilę, miał jednak tyle odwagi, że się uśmiechnął i dał sobie uścisnąć palce przez wspólnika ojczyma.
Daniel Savanne razem przybył z synowcem.
Otoczono ich natychmiast, wypytując o szczegóły złowrogiej wiadomości, ogłoszonej w pismach.
Sędzia odpowiedział, że śledztwo nie daje żadnego rezultatu, że się gubi w domysłach, że niestety należy się obawiać, iż prawda nie zostanie wykrytą.
Wpół do dwunastej wybiło.
Zjawili się ostatni goście.
Robert nie przyjechał.
Pani Verniere była jak na rozpalonych węglach.
Nareszcie dał się słyszeć turkot powozu.
Powóz zatrzymał się przed bramą i Robert wbiegł, okryty kurzem podróży, uśmiechnięty, ściskając ręce, ku niemu wyciągnięte, i prosząc o dziesięć minut dla zmiany ubrania.
Ucałował pośpiesznie żonę, uścisnął rękę Filipowi, który zbladł, i znikł z willi.
Daniel Savanne i Henryk skierowali się ku gromadce osób, wśród których znajdował się i naczelny lekarz kliniki.
Odszedł od innych gości i zbliżył się do nich.
— Cóż się dzieje? — zapytał go sędzia półgłosem.
— Wszystko jak najlepiej... Operacya udała się doskonale... Henryk zapewne panu powiedział.
— Więc wszystko pójdzie dobrze?
— Tak.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa?
— Żadnego.
Upłynęło dziesięć minut i Robert ukazał się już przebrany.
Zbliżył się do Daniela.
— Drogi panie Savanne — rzekł doń — czytałem w Portsmouth w gazecie francuskiej o nowej zbrodni, spełnionej u pana w parku Saint-Maur. Biedna Weronika i jej wnuczka porwane zostały z pańskiego domu... Czy to wszystko prawda?
— Niestety.
— Czy przynajmniej wykryto jakie poszlaki przeciw złoczyńcom?
— Nie...
Oznajmienie o podaniu śniadania, przerwało rozmowę.
Potrawy były wytworne, wino jaknajlepsze, biesiada odbywała się bardzo wesoło.
Robert rozmawiał z werwą i ochoczo, jak człowiek, którego myśli wolne są od wszelkich trosk.
Daniel liczył biesiadników.
Wszyscy ci, którzy, znajdowali się u niego przed dwoma tygodniami, byli i tutaj! Wszyscy!
Około godziny trzeciej, po kawie, zapalono cygara, wstano od stołu i goście Roberta rozproszyli się po krętych alejach i pod rozłożystemi drzewami ogrodu.
Bratobójca, zbliżywszy się do Klaudyusza Grivot, zamienił z nim szybko te kilka wyrazów:
— Czy wiesz o wszystkiem?
— Tak...
— Weronika i Marta...
— Poszły na lepszy świat, dla otrzymania nagrody za cnoty...
— Możemy więc teraz spać spokojnie.
Rozeszli się.
Filip ani na chwilę nie tracił z oczu ojczyma.
Zdaleka, między drzewami, widział krótką jego rozmowę z majstrem.
— Dość mi powiedzieć słowo — pomyślała — sąd schwyta za kołnierz tych dwóch nędzników!.. Cierpliwości!.. Trzeba unikać skandalu... przez wzgląd na matkę...
Wybiła godzina czwarta.
Daniel Savanne, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, skierował się mimowiednie do bramy willi.
Wtem ocknął się, usłyszawszy przy sobie czyjś głos.
— Panie Savanne — mówił do niego ogrodnik pani Verniere — szedłem właśnie, ażeby panu oznajmić, że u mnie w izdebce jakiś pan pragnie się z panem sędzią natychmiast widzieć.
— Czy powiedział swe nazwisko?
— Tak, panie... nazywa się Berthout.
Daniel drgnął.
Berthout w willi Verniere.
Po co tu przyszedł? Co się stało tak nagłego?
Udał się niezwłocznie do mieszkania ogrodnika.
Na jego widok, policyant wyszedł na próg i odezwał się półgłosem:
— Wyjdźmy ztąd... Zaraz panu sędziemu opowiem wszystko.
Sędzia śledczy otworzył furtkę przy bramie i wyszedł z policyantem.
— Teraz — rzekł doń — mów pan prędko.
— Wracam od następcy Dutaca, antykwaryusza...
— I cóż?
— W jednym ze starych regestrów, zapomnianych przez Dutaca, znalazłem nazwisko osoby, która kupiła brelok pozostawiony w ręku Weroniki Sollier przez mordercę pana Ryszarda Verniere.
— Jakże się ta osoba nazywa?
— Hrabia Henryk de Nayle.
Daniel Savanne krzyknął z przerażenia:
— Mylisz się, Berthout — wyrzekł głosem drżącym — mylisz się.
Agent odpiął surdut i wyjął z kieszeni notes.
— Oto wyrzekł — dosłowny tekst rachunku, zapisanego w regestrze... który zresztą jest do rozporządzenia pana sędziego.
I przeczytał:
„23 stycznia 1859 r. Sprzedano hrabiemu Henrykowi de Nayle staroświecki brelok roboty włoskiej, wyobrażający leżącego lwa, cyzelowanego ze srebra, trzymającego w szponach szmaragd, stanowiący pieczątkę. Przesłano do hotelu Francyi i Anglii przy ulicy Richelieu; dziesięć tysięcy franków.“
— Widzi pan sędzia — dodał, zamykając notes — że wszelka pomyłka jest niemożebna!..
Daniel Savanne miał czoło pokryte potem.
— Czy wiesz pan, kto jest ten hrabia Henryk de Nayle? — zapytał.
— Nie, panie sędzio.... Ale należy on zawsze do rodziny pana Filipa de Nayle, pasierba pana Roberta Verniere... To mi się wydaje nawet dość prawdopodobne.
Sędzia śledczy był zgnębiony.
Usiłował nic nie rozumieć. Nawet nie chciał podejrzewać.
A jednak trzeba było wszystko rozświetlić.
— Czy masz pan przy sobie kopię breloku? — zapytał:
Berthout wyjął kopię i podał sędziemu.
— Potrzebuję oryginału —podchwycił tenże. — Ile czasu panu potrzeba, ażeby pojechać do mnie do parku Saint-Maur i powrócić tutaj?
— Przynajmniej cztery godziny.
Daniel spojrzał na zegarek.
— Teraz najwyżej wpół do piątej... — rzekł. — Będziesz pan mógł powrócić o dziewiątej i pół.
I w notesie policyanta napisał sędzia te słowa:
„Proszę okaziciela tego pisma wpuścić do mego gabinetu i pozwolić mu otworzyć biurko, od którego daję mu klucz.

„Daniel Savanne“.

— Oto klucz — dodał. — Brelok znajduje się w pierwszej szufladzie biurka z prawej strony... No, Berthout, pośpiesz się.
Policyant oddalił się.


LXV.

Godzina ósma wybiła.
Siedziano przy stole już od godziny.
Śniadanie skończyło się bardzo późno, jedzono więc niewiele, ale natomiast szampan miał wielu zwolenników.
Orkiestra cygańska wygrywała najnowsze utwory, oraz melodye narodowe, wśród których od czasu do czasu dawał się słyszeć walc, zachęcający młodzież do tańca.
Dzięki szampanowi i dźwiękom orkiestry, wesołość i ożywienie panowały pod namiotem.
Trzy tylko osoby, Daniel Savanne, Henryk i Filip, nie podzielały tej wesołości.
Siedzieli zamyśleni, niespokojni, ale wśród zgiełku rozmów i wybuchów śmiechu, nikt nie zwracał uwagi na ich wymuszone postawy.
Nagle odezwały się zdaleka dźwięki katarynki.
Daniel z synowcem spojrzeli po sobie.
Robert Verniere, pochłonięty rozmową, nie słyszał nic. Klaudyusz Grivot drgnął.
Muzyka katarynki nie podobała mu się, gdyż przypominała mu Weronikę Sollier, jego ofiarę, ale ten dreszcz nerwowy po chwili go ominął i już o tem nie myślał.
Henryk Savanne siedział na końcu stołu, na miejscu, przez siebie wybranem.
W kilka chwil po zamienionem spojrzeniu ze stryjem, powstał, nie będąc zauważonym, podniósł jednę z firanek namiotu i znikł, zapuściwszy ją za sobą.
W tejże chwili orkiestra cygańska grała jakiś taniec niezmiernie skoczny.
Wesołość stawała się coraz hałaśliwszą i Robert Verniere, zwykle trochę posępny, wydawał się najweselszym wśród wszystkich obecnych.
Nikt nie spostrzegł, że płótno namiotu, właśnie tam, któredy Henryk był wyszedł, rozchyliło się zlekka i że wśród firanek na chwilę ukazała się czyjaś blada głowa.
Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk, a jednocześnie firanki podniesione opadły.
Rozmowy ustały raptownie i każdy zwrócił się w stronę, zkąd rozległ się krzyk.
Pani Verniere powstała z miejsca i skierowała się w stronę namiotu, naprzeciw siedzącego męża.
Wtem firanki rozchyliły się w tem miejscu i ukazał się Henryk Savanne.
Blady był jak trup i jakby chwiał się na nogach.
— Czy to pan tak krzyknął? — zapytala Aurelia.
— Tak, pani — odrzekł.
— A to dlaczego?
— Źle stapnąłem i noga mnie tak zabolała, że mimowoli krzyknąłem, za co państwa przepraszam.
— Czy jeszcze pana boli?
— Trochę, ale to przejdzie.
I, kulejąc bardzo wyraźnie, powrócił na poprzednie miejsce i usiadł.
Nikt nie mógł podejrzewać, że Henryk skłamał.
Tylko jeden Daniel Savanne zrozumiał i rzekł do siebie:
— Morderca został poznany!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obiad się skończył.
Pani Verniere dała znak powstania od stołu i skierowała się do salonu, gdzie miał się odbyć koncert.
Matylda, Alina, zaproszone damy i kilku mężczyzn podążyło za nią.
Inni pozostali w namiocie, paląc, rozmawiając i słuchając Roberta, którego werwa nie ustawała ani na chwilę.
Filip nie tracił go z oczu, a chwilami dziwny blask świecił w źrenicach młodzieńca.
Daniel wstał, ażeby podążyć za synowcem, który tylko co wyszedł.
Spotkali się o dwa kroki od namiotu, tuż obok miejsca, o które w namiocie stał oparty Filip.
— Nie pytaj mnie, stryju, o nic — odezwał się Henryk pocichu. — Później dowiesz się o wszystkiem.
Chociaż Henryk mówił bardzo cicho, Filip za płótnem, które go zasłaniało, poznał jego głos.
Nie poruszył się, tylko pochylił głowę, ażeby lepiej słyszeć.
— Więc morderca Ryszarda Verniere?!. — podchwycił pan Savanne, którego głos Filip również poznał.
— Jest tutaj... Tak... Wiem, kto on jest i stryj wkrótce się też dowie jak ja... Ale nie powinniśmy poprzestać na pierwszem spojrzeniu, na pierwszem doświadczeniu. Trzeba nam jeszcze innego, bardziej stanowczego, i będziemy je mieli, przyrzekam ci, tej jeszcze nocy. Unikajmy zbytecznego skandalu. Czekaj, stryju, jak ja czekam.
— A jeżeli ten człowiek nam się wymknie?
— Nie wymknie się, przysięgam ci! Ja nad nim czuwam.
— Może to doświadczenie rozstrzygające, którego pragniesz, ja uskutecznię jeszcze wcześniej, niż ty rzekł pan Savanne.
— Wytłomacz się, stryju.
— Później. Masz słuszność, nie trzeba skandalu!.. Nie oddalaj się ztąd, ażebym cię mógł znaleźć w każdej chwili.
I sędzia opuścił synowca, który wrócił do namiotu i usiadł naprzeciw Roberta.
Filip słyszał wszystko.
Morderca Ryszarda Verniere znajdował się w willi Neuilly wśród gości ojczyma!.. Poznano go! Ale któż to mógł być. Pilnowano go i chciano jeszcze odbyć doświadczenie poważniejsze.
I nagle młodzieniec drgnął od stóp do głowy.
— A! ja go także znam — wyszeptał — a przynajmniej go odgaduję! Nie wiem, jakiego doświadczenia spróbują, lecz ten człowiek nie ucieknie, bo i ja nad nim czuwam!
Sędzia śledczy, rozstawszy się z synowcem, podążył do domku, zamieszkanego przez ogrodnika-odźwiernego.
Berthout, powróciwszy z parku Saint-Maur przed kwadransem, czekał na niego.
— Chodź ze mną... — rzekł doń Daniel.
Pociągnął go przed dom i mówił dalej:
— Daj mi prędko ten brelok, po który pojechałeś.
Agent potrząsnął głową i odpowiedział:
— Ja nic panu nie przywiozłem.
— Nic!.. — powtórzył Daniel.
— Bo nic nie znalazłem.
— Boś źle szukał! — zawołał sędzia gniewnie.
— Wybaczy pan sędzia, German i ja, szukaliśmy dobrze. Przetrząsnęliśmy wszystkie szuflady... Breloka niema...
— Ha, to go skradziono rzekł pan Savanne bo nie mógł się zarzucić... Ale jak? Ale kto?..
— Chyba nietrudno zgadnąć!.. Złodziejem jest ten, kto miał w tem interes, ażeby znikł!
— Berthout, zostaniesz tu u ogrodnika — podchwycił sędzia — może będę cię potrzebował.
Policyant udał się, wedlug zlecenia, a Daniel powrócił do willi i poszukał panią Verniere.
Znajdowała się w salonie, gdzie się odbywał koncert, w towarzystwie gromadki młodych kobiet.
Sędzia zbliżył się do tego towarzystwa.
Aurelia zobaczyła go i podeszła ku niemu.
Ojciec Matyldy był trochę blady. Twarz miał zasępioną.
Pani Verniere to spostrzegła.
— Czy pan nie jest cierpiący, drogi panie Savanne? — zapytała żywo.
— Bynajmniej, droga pani, ale pragnę z panią pomówić.


LXVI.

Pani Verniere na te słowa ujęła poufale Daniela pod rękę i rzekła:
— Może pójdziemy do ogrodu i będziemy rozmawiali chodząc?
— Droga pani Verniere — odpowiedział sędzia — mam z panią pomówić o rzeczy bardzo drażliwej i obawiałbym się niedyskretnych uszu.
Zona Roberta spojrzała na pana Savanne niespokojnie.
— Pan mnie przestrasza.
— Niech się pani nie lęka, ale gdzie moglibyśmy mówić tak, ażeby nas nikt nie słyszał?
— Pójdźmy do gabinetu męża.
Po chwili weszli do gabinetu, który oświetlała lampa, stojąca na biurku.
— Cóż pan chce mi powiedzieć?
— Wszak mąż pani pierwszy nazywał się Henryk de Nayle?
— Tak — odrzekła Aurelia, a owładnęło nią nagle przeczucie nieszczęścia.
Daniel ciągnął dalej:
— Wszak pieczątka, której używał do pieczętowania listów nosiła dwie cyfry?
— Tak mi się zdaje.
— Niech pani sobie przypomni... Czy na tej pieczątce nie były wyryte: H. N.?..
Pani Verniere była coraz niespokojniejszą.
— Nie pamiętam... — rzekła.
Pan Savanne, wyjąwszy z kieszeni kamizelki kopię breloka, pokazał go raptownie Aurelii i zapytał:
— Wszak pani powinna pamiętać klejnocik, który do niego należał?
Rzeczywiście, od pierwszego spojrzenia matka Filipa poznała przedmiot, który jej pokazał sędzia śledczy.
Jednakże, przeczuwając nieszczęście i nie wiedząc, co odpowiedzieć, patrzyła na Daniela z przerażeniem.
— Nie wiem — wyjąkała.
— A jednak ja jestem tego pewny.
— Na czem pan opiera swą pewność?
— Na rachunku handlarza, który go sprzedał. Dnia 23-go stycznia 1859 roku klejnocik ten sprzedany został panu hrabiemu Henrykowi de Nayle przy ulicy Richelieuego.
— Ale dlaczego pan tak szuka nazwiska właściciela?..
— Bo ten przedmiot oddany mi został przez Weronikę Sollier...
— Weronikę Sollier?..
— Która, w walce z mordercą Ryszarda Verniere w nocy z 1-go na 2-gi stycznia oderwała mu ten brelok od łańcuszka zegarka...
Teraz Aurelia zrozumiała.
Światło straszliwe, światło oślepiające, zastąpiło raptownie ciemności!
To ona dała klejnocik ten Robertowi. Więc jej pierwsze podejrzenia były usprawiedliwione.
Człowiek, którego nazwisko nosiła teraz, był mordercą swego brata!
Miałaż go zgubić?
Czy też próbować go ocalić?
Wszak badał ją sędzia śledczy.
Gdyby się przyznała, że zna ten klejnocik, rusztowanie stawało dla jej męża i wstyd ze zbrodni potwornej spadał na syna i na nią.
Trzeba tego było uniknąć za jaką bądź cenę.
Aurelia, podtrzymywana miłością macierzyńską, powściągnęła przestrach i z odzyskanym nagle spokojem odparła:
— Ja nigdy nie widziałam tego breloka u hrabiego Henryka de Nayle, zapewne należał do niego przed naszem małżeństwem, lecz albo się go pozbył, albo mu go skradziono, i gdybym go kiedy widziała, niezawodnie byłabym go poznała...
I dodała, zwracając brelok sędziemu.
— Zatem, kochany panie Savanne, trzeba poszukać innego śladu.
— Udam się do tego, który mi go skradł...
Aurelia znów drgnęła.
— Skradł? — powtórzyła?..
— Tak, skradł oryginał, bo to jest tylko kopia... Ona mi była potrzebną... Oryginał skradziono mi z szuflady biurka.
— I kogóż pan o to oskarżasz?
— Kogo logika oskarża odparł Daniel, powstając. Wybaczy mi, droga pani, że ją zaniepokoiłem... Czy mogę panią odprowadzić do salonu?..
— Nie. Mam jeszcze wydać różne rozkazy... przyjdę za kilka chwil...
Daniel odszedł, mówiąc do siebie:
— Ona skłamała!
Pani Verniere, pozostawszy sama, padła na krzesło. W głowie się jej mąciło, bliską była obłędu.
Ale zapanowała nad sobą, wstała, z oczyma błyszczącemi od gniewu, i zadzwoniła.
Lokaj Roberta wszedł prawie natychmiast.
— Pan Verniere jest w ogrodzie lub w salonie — rzekła — powiedz mu, żeby natychmiast przyszedł do mnie w bardzo pilnym interesie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Klaudyusz Grivot, spacerując po ogrodzie ze starym Szymonem, zbliżył się przypadkowo do domku ogrodnika-odźwiernego i mimowolnie zajrzał przez okno do izdebki. Ku wielkiemu ździwieniu, zobaczył tam Berthouta, inspektora policyi.
Przestrach go zdjął.
— Ho! ho! tu jest jakieś niebezpieczeństwo — szepnął, przejęty podejrzeniem a raczej przeczuciem.
Oddalił się od Szymona, poszedł do przedsionka i, wziąwszy paletot, wyszedł pośpiesznie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy lokaj oznajmił Robertowi, że go żona prosi niezwłocznie do gabinetu, przeprosił gości i wyszedł z namiotu.
Za nim też wyszli: Filip i Henryk.
Młody doktór udał się w stronę pawilonu w ogrodzie; Filip zbliżył się do młodzieńca.
— Mój drogi Henryku — odezwał się gorączkowo — dążymy dziś do tego samego celu. I ja także jak pan czekałem chwili, kiedy będziemy mogli zdemaskować mordercę Ryszarda Verniere.
— Ale — wyjąkał Henryk.
— Ja wiem o wszystkiem! — podchwycił Filip. — Doświadczenie stanowcze wykonamy w gabinecie mego ojczyma... Niech pan idzie po Alinę i Matyldę i wejdzie z niemi do pokoju, obok gabinetu pana Verniere. Ja poszukam pana Savanne.
I skierował się do willi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z uśmiechem na ustach wszedł Robert do swego gabinetu i zbliżył się do żony.
— Cóż to tak pilnego, moja droga przyjaciółko, że mnie zmuszasz opuścić gości?
— Bądź spokojny. Długo cię nie zatrzymam. Chcę cię tylko zapytać: Co się stało z brelokiem-pieczątką, który ci dałam z zegarkiem i łańcuszkiem, wkrótce po ślubie?
Pomimo niezwykłej przytomności umysłu, Robert zgiął się pod tak niespodziewanym ciosem.
Dlaczego mnie o to pytasz? — zapytał głosem, pomimo całej odwagi nieco drżącym.
— W twoim własnym interesie.
— Nie rozumiem.
— Nie nosisz już tego breloku.
— Nie. Kółeczko, na którym się trzymał, już się zużyło, i musiałem brelok odłożyć, ażeby go nie zgubić, coby mi było bardzo przykro, gdyż pochodził od ciebie. Ale dlaczego mnie o to zapytujesz w chwili tak mało stosownej.
— Powtarzam, że to w twoim własnym interesie.
— A ja powtarzam, że nie rozumiem! Ten brelok w niczem nie może dotyczyć moich interesów.
— A gdyby on się znalazł w nocy 1-go stycznia w ręku Weroniki Sollier?
Robert zbladł.
— W ręku niewidomej, dziś nieżyjącej! — zawołał, wzruszając ramionami. Co to za bajka?
— Niestety, to nie bajka! Prawdą jest najzupełniejszą, że Weronika Sollier, walcząc z mordercą twego brata, wyrwała mu ten brelok. I czy wiesz, jaki ztąd można wyciągnąć wniosek?
— Nie!
— Że jesteś mordercą, którego napróżno szukają od pół roku? Czy pan wreszcie rozumiesz?
— Rozumiem, że to czyste szaleństwo — powtórzył Robert z akcentem tryumfu — i mogę tego dowieść.
— A to jak?
— O! w sposób najprostszy...
— Czekam.
Robert wyjął z kieszeni pęk kluczy, otworzył szufladę biurka, wydobył pieczątkę i podał żonie, dodając:
— Widzisz więc, że, jeżeli przestałem nosić ten brelok, to przynajmniej nie rozstawałem się z nim...
— A złodzieju!.. złodzieju i morderco! — zawołała pani Verniere, przestając panować nad sobą.
— Pani... pani... strzeż się! — rzekł nędznik, głosem głuchym i świszczącym, zbliżając się w postawie groźnej do nieszczęśliwej kobiety.
Pomimo jednak tej postawy, pomimo wściekłości, błyszczącej w oczach tego człowieka, którego uznawała za gotowego na wszystko, Aurelia ciągnęła dalej:
— Ta pieczątka stanowiła dowód, gubiący ciebie!.. Ukradłeś ją w parku Saint-Maur, tego dnia, kiedy znalazłeś się sam w gabinecie pana Savanne, pod pozorem napisania listu! Weronika Sollier i jej wnuczka były groźbą dla ciebie i zabiłeś je! Kłamstwami i obłudą potrafiłeś odwrócić podejrzenia moje w Berlinie. Dziś już mnie nie oszukasz i dość będzie mego jednego słowa, ażeby sąd cię pochwycił w swe ręce i zaprowadził na rusztowanie, które na ciebie czeka!
— Tego słowa ty nie powiesz — wyrzekł Robert, rzucając się na Aurelię i chwytając ją za ręce, które ścisnął, ledwie nie druzgocząc.
— Powiem.
— Nie, jeżeli nie chcesz, ażeby twój syn nie zozostał zhańbiony jak ja!
— A w czem hańba Roberta Verniere mogłaby dosięgnąć Filipa de Nayle?
— Filip jest solidarnie odpowiedzialny za mą zbrodnię!.. Jest moim wspólnikiem.
— Kłamiesz! nie wierzę ci!
— A ja ci powtarzam, że on jest moim wspólnikiem! Jeżeli powiesz jedno słowo, mogące mnie zgubić, ja go z sobą zgubię... Możesz ocalić nas obu, mówiąc sędziemu śledczemu, że nie widziałaś nigdy tego breloka!..
— Nigdy!
— Dobrze! W takim razie sąd przysięgłych. sądzić będzie Filipa de Nayle o zdradę Francyi.
— Filip, mój syn, miałby zdradzić swoją ojczyznę! Co znowu!
— Jako wspólnik Roberta Verniere. Wszystkie plany, sprzedane Prusom, były przez niego zrobione!.. objaśnienia ręką jego napisane!.. Widzisz więc, że będziesz musiała milczeć!..
Aurelia nie zdążyła odpowiedzieć.
W tejże chwili drzwi od przedsionka otworzyły się nagle i na progu ukazała się Weronika Sollier.
— A czy i mnie zmusisz pan do milczenia? — zawołała.
Na te słowa odpowiedziały dwa okrzyki zgrozy, wydane przez bratobójcę i Aurelię.
Oboje cofnęli się, przerażeni ukazaniem się kobiety, którą uważali za nieżyjącą.
Robert nieprzytomny wyjąkał:
— Pani Sollier!.. Żywa!.. Zkąd przychodzi? Czego chce?.. Kto ją przyprowadził tutaj?..
— Wola wymierzenia sprawiedliwości na mordercach Ryszarda Verniere? — odparła Weronika, podchodząc ku niemu.
— Ta kobieta jest waryatką!
— Nie, ja waryatką nie jestem, i poznałam pana dobrze.
— Ażeby poznać, trzeba widzieć, a ty jesteś ślepą!
— Ślepą! — powtórzyła babka Marty, zbliżając się ciągle. — Na to pan liczyłeś... Dlatego, że byłam ślepą i że mogłam nią już nie być, chciałeś mnie pan zamordować!.. Ślepa! Nie, ja nią już nie jestem! Ja pana widzę tak, jak widziałam w noc pożaru fabryki w Saint-Ouen. Widzę pana bladego, drżącego, z ustami zbielałemi, z oczyma błędnemi! A tu na pańskiem ubraniu czy ta plama czerwona, którą widzę, to krew?.. krew brata pańskiego?.. Nie, to wstążka, godło honorowe, które pan bezcześcisz i które ja z pana zdzieram.
To mówiąc, pani Sollier, łącząc czyn ze słowem, zdarła wstążeczkę czerwoną z surduta Roberta i, skrzyżowawszy ręce, dodała:
— Czy powiesz jeszcze, że jestem ślepą, morderco?
Bratobójca wydał okrzyk wściekłości, wziąwszy z biurka nóż ze stali damasceńskiej do rozcinania papieru, zamierzył się na oskarżycielkę, która ani się nie poruszyła dla uniknięcia ciosu.
Ale już pani Verniere rzuciła się między nią a nim, zasłaniając ją sobą.
— Zanim ją uderzysz, mnie zabijesz! — wyrzekła.
Przez drzwi w głębi nowa osoba niespodziewana wbiegła, wołając:
— Nie bój się, pani, on nikogo nie zabije! Ja tu jestem!
Był to Magloire, a za nim biegła Marta.
Jedyną ręką dzielny mańkut schwycił Roberta za ramię i rozbroił go, podczas gdy Marta, przybiegłszy do Weroniki, objęła ją rączkami i szeptała:
— Nie bój się, babciu, my tu jesteśmy! Nasz przyjaciel Magloire czuwa nad tobą...
Teraz się otworzyły drzwi boczne od gabinetu.
Z lewej strony. wszedł Henryk wraz z Aliną i Matyldą. Z prawej Daniel Savanne i Filip de Nayle.
Robert cofnął się, chwiejąc.
Nogi się pod nim uginały. Czuł, że jest zgubiony.
Filip się zbliżył.
— Doświadczenie już nastąpiło — rzekł, zwracając się do sędziego i jego synowca — i udało się zupełnie. Słyszeliście, co powiedział ten człowiek — tu wskazał na Roberta słyszeliście, jak przed chwilą przyznał się mej matce do zbrodni — mordercą Ryszarda Verniere jest on!
Zbrodniarz, odzyskując nieco siły, miał odwagą wykrzyknąć:
— Kłamstwo!
— Nie, to prawda — odparła Weronika. — Ja z panem walczyłam w nocy pożaru w chwili, gdy brat pański, zabity przez pana, padł zbroczony krwią u nóg pańskich... Ja z pana zerwałam ten klejnot, który tak już pana oskarża!
Potem, zwracając się do Aliny drżącej, mówiła dalej:
— Ten człowiek, ten nędznik, zabił ojca pani! On podpalił fabrykę, on panią zrujnował!.. Ja żądam sprawiedliwości i zemsty.
— On... On... bratobójca! — wyjąkała Alina oszołomiona.
— Bratobójca, złodziej i podpalacz! — krzyknął Magloire — a! łotr!
— A ten bratobójca jest jeszcze i szpiegiem wyrzekł Filip. — O! nie znacie jeszcze zupełnie nędznika. Wykonał i sprzedał Francyi skuteczne uzbrojenia, a gdy dostał pieniądze, gdy go nagrodzono i w sposób honorowy za jego rzekomy patryotyzm, wiecie, co zrobił? sprzedał i wydał te same plany, te same modele Niemcom i wziął za to pieniądze.
Okrzyk zgrozy wydarł się z ust wszystkich.
Filip ciągnął dalej z wzmagającym się gniewem.
— Człowiek ten jest zdrajcą, agentem i to nie od wczoraj! Oddawna już, lata całe. Poszukiwany w gronie swych szpiegów. Ten list tego dowodzi, panie sędzio śledczy, ten list adresowany do ambasadora niemieckiego, o którego odcyfrowanie pan mnie prosił.
Młodzieniec oddał list Danielowi i ciągnął dalej:
Na szczęście, wykryłem, że ten nikczemnik, sprzedał kraj nasz wrogowi. Fortelem potrafiłem odebrać agentowi niemieckiemu, co mu wydał za złoto!.. Plany, modele, wyliczenia, wszystko to wróciło do mych rak!.. To wyrzutek, najpodlejszy z ludzi, i w imieniu Francyi, zdradzonej przez niego, znieważonej przez niego, policzkuję jego twarz judaszowską.
I ręka Filipa opadła na policzek Roberta Verniere.


LXVII.

Bratobójca wydał okrzyk dzikiego zwierzęcia i jak jaguar chciał się rzucić na pasierba.
Lecz Filip, cofając się o krok, wyjął z kieszeni nabity rewolwer i wymierzył w niego, mówiąc:
— Ani kroku! bo strzelę!
Aurelia krzyknęła ze zgrozy.
— W imię nieba, Filipie! oszczędź go! — rzekła błagalnie. — Bez krwi! Nie bądź ojcobójcą!
— Ojcobójcą! — powtórzył młodzieniec z wyrazem przygniatającej pogardy. Zapominasz, moja matko, że ja się nazywam Filip de Nayle! Ten człowiek, dzięki Bogu, nie jest moim ojcem...
— Filipie... Filipie...
— Nie lękaj się, matko, ja nie wykonam wyroku śmierci na tym szpiegu, na tym mordercy... ale spodziewam się, że, pomimo swej podłości, będzie miał tyle odwagi, iż to sam uczyni. — No, panie — ciągnął dalej syn Aurelii, podając swój rewolwer Robertowi ― uniknij sądu i placu kaźni! Oszczędź wstydu mej matce!.. Zabij się.
— O! Filipie... Filipie... — wyjąkała pani Verniere, wyciągając ręce ku synowi.
— Czybyś wolała, matko, nosić żałobę po gilotynowanym?.. odpowiedz.
Potem do Roberta:
— Zabij się! Przez cześć dla pamięci twego brata, zamordowanego przez ciebie, nie wlecz jego nazwiska na rusztowanie...
— Nie... nie... — wyjąkał bratobójca, a zęby szczękały mu ze strachu.
— W takim razie, panie sędzio śledczy, ja wydaję panu tego człowieka... Zawołaj pan swych agentów...
— A niech się dzieje sprawiedliwość! — poparła Weronika.
— Do sądu ze szpiegiem! na gilotynę z hultajem! — zawołał Magloire.
Pani Verniere, oszalała z rozpaczy i przestrachu, padła na kolana i błagalnie wyjąkała:
— Łaski! Laski! Bez sędziów... nie wydawajcie go sędziom... nie posyłajcie go na rusztowanie... Łaski dla mnie, jeżeli nie dla niego... Weroniko, przebacz mu... Alino, przebacz mu.
Ci, do których się zwracała, odwrócili głowy.
Aurelia powstała, drżąca, i podeszła do męża.
— Ponieważ nie możesz się spodziewać przebaczenia, zabij się więc — wyrzekła.
Magloire dodał, grożąc:
— Jeżeli się nie zabijesz, bandyto, ja mam tylko jednę rękę, ale i ona ciebie udusi!
Obłok krwawy przesłonił oczy Roberta.
Wyciągnął rękę do Filipa.
— Dawaj! — wyrzekł głucho.
I pochwycił rewolwer, cofnął się o krok, wziął na cel pasierba, nacisnął cyngiel, strzelił, potem zwrócił broń ku sobie, roztrzaskał sobie głowę i runął na dywan.
Dwa strzały nastąpiły tak prędko po sobie, że jakby tworzyły jeden.
Filip stał.
Kula, która go miała zabić, na dwa palce przeleciała od czoła i strzaskała lustro przy ścianie.
Kobiety krzyknęły z przerażenia i padły na kolana.
Pani Verniere straciła przytomność.
— Sprawiedliwości stało się zadość! — wyrzekła Weronika tryumfująco.
Marta drżąca ujęła babkę za rękę.
— Umarł, babciu — szepnęła jej do ucha. — Niech mu Bóg przebaczy... Pomódlmy się za niego...
W tejże chwili kilku gości weszło do gabinetu, zwabieni odgłosem strzałów.
Filip zapanował nad sobą.
Młodzieniec z twarzą zmienioną pod wpływem wzruszenia, do zrozumienia łatwego, podszedł do ciekawych.
— Panowie — rzekł do nich — zabawa, rozpoczęta tak wesoło, skończyła się w sposób bardzo smutny... Pan Verniere umarł!
— Umarł!.. — powtórzono ze zdumieniem.
— Odebrał sobie życie... Biedna moja matka, jak panowie widzicie, straciła przytomność... Wybaczycie mi, panowie, że nie będę się dłużej rozwodził nad tą katastrofą i nad potrzebą pozostania w samotności.
Po chwili wszyscy goście dowiedzieli się o tej złowrogiej nowinie i opuścili willę przygnębieni.
Panią Verniere zaniesiono do jej pokoju i położono na łóżku, wciąż omdlałą.
Przy niej czuwały Weronika i Marta, Alina i Matylda.
Daniel, Filip, Henryk, Magloire i agent Berthout, którego sędzia śledczy wezwał, przeszli do pokoju przyległego do gabinetu, gdzie nastąpiło samobójstwo.
Sędzia przeczytał uważnie dokonane przez Filipa tłomaczenie listu cyfrowanego?
— Drogie moje dziecko — rzekł do syna Aurelii gdy skończył. — Ojczym twój miał wspólników, wiedzieliśmy już o tem, aleśmy ich nie znali. Teraz znamy ich, dzięki temu listowi... Spólnikami tymi są: magnetyzer O’Brien i główny majster twej fabryki, Klaudyusz Grivot. O’Brien jest teraz niezawodnie zagranicą, a więc nic nie możemy uczynić mu... Ale mamy i powinniśmy pochwycić Klaudyusza Grivot.
— To on strzelił do pani Sollier, jestem tego tak pewny, jak gdybym go widział! — zawołał Magloire. ― A! łotr! Niech go uwiężą!...
Filip zabrał głos.
— Drogi panie Savanne — rzekł — zastanów się dobrze... Aresztowanie Grivota, stawienie jego przed sądem przysięgłych, to błoto, obryzgujące nazwisko, które nosi moja matka, przecież Grivot może być ścigany tylko jako wspólnik Roberta Verniere... To okropny rozgłos, potworny skandal, które powinny by zagaszone być krwią nieszczęśliwego, co sobie wymierzył sprawiedliwość... Biedna moja matka tego nie przeżyje... I po cóż wszczynać ten skandal?
— Mój stryju — wtrącił Henryk Savanne — ja się w tej prośbie przyłączam do Filipa... Główny winowajca już nie istnieje... Ryszard Verniere został pomszczony... Miej litość nad Aliną... Oszczędź im męczarni głośnego procesu... niech nie będzie wiadomem, że noszą nazwisko takie same jak podły szpieg, nikczemny bratobójca.
— Główny winowajca nie istnieje już — rzekł Daniel Savanne — ale ja wyobrażam sprawiedliwość i nie mam prawa pozostawić spólnika bezkarnie... Nie obiecuję wam nic, prócz zareferowania o tem prokuratorowi i, w razie potrzeby, odwołania się do władzy jeszcze wyższej.
Magloire szepnął tak, że go nikt nie mógł słyszeć:
— Odwołuj się, do kogo chcesz, zacny panie Savanne — ja odwołam się tylko do siebie, i sam się załatwię z łotrem...


∗             ∗
Widzieliśmy, jak Klaudyusz Grivot, przestraszony obecnością agenta Berthout w domku ogrodnika-odźwiernego, opuścił pośpiesznie wille Neuilly, przed rozegraniem się strasznego dramatu, który zakończył bal.

O dramacie tym dowiedział się nazajutrz zrana w Saint-Ouen, i dowiedział się jednocześnie, że Weronika żyje i że nie jest już ślepą.
Zdjęty przestrachem szalonym chciałby był jak najprędzej uciec, zniknąć.
Ale go zatrzymało zastanowienie.
Jeżeli Robert Verniere się zabił, to z pewnością dlatego, że go poznała Weronika i że mu nie pozostawała żadna droga ocalenia, lecz on miał tysiąc szans, że, w chwili przerażenia i zgnębienia przed samobójstwem, nie wymienił go jako spólnika.
Ponieważ zaś Weronika go nie widziała, nie mogła go więc oskarżyć, a zatem nie istniał przeciw niemu żaden dowód.
Uciekać w takich warunkach, byłoby to oskarżyć samego siebie, przyznać się do winy, a w takim razie, policya, puściwszy się za nim w pogoń, prędzej czy później potrafiłaby go odnaleźć.
Pozostał więc, a z zachowania się względem niego upewnił się, że nikt ani nie myślał go podejrzewać.
Tak więc wszystko szło dobrze, tylko tracił swój udział w skradzionych 550,000 franków.

Tak jak magnetyzer O’Brien i on pracował za darmo. Upłynęły cztery dni.
Komisarz policyi z Neuilly spisał protokół z samobójstwa, które przypisano nagłemu obłędowi.
Pogrzeb Roberta odbył się przy udziale licznym robotników fabryki, która odtąd miała nosić firmę: Filip de Nayle i S-ka.
Piątego dnia o godzinie jedenastej zrana Magloire przybył do sądu, prosząc, ażeby mógł się zobaczyć z sędzią śledczym...
Zacny mańkut miał rękę lewą, jedyną rękę, na temblaku.
Po chwili wpuszczony został do gabinetu Daniela Savanne.
— I cóż, mój dzielny Magloire — zagadnął tenże — czy masz mi powiedzieć coś nowego i ważnego.
— Tak, panie Savanne.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie Klaudyusza Grivot.
— Ja się nim zająłem.
— I ja także... i przyrzekam panu, że odtąd nie będzie pan miał z nim wcale kłopotu...
— Jakto?
— Zabiłem go wczoraj między godziną szóstą i pół a siódmą.
Daniel zerwał się z miejsca.
— Zabiłeś go, nieszczęśliwy — zawołał — i przychodzisz mi to oświadczyć!.. Morderstwo!
— Morderstwo! — powtórzył Magloire. — Ja dawny żołnierz marynarki! Spodziewam się, że pan sędzia nie uważa mnie za zdolnego. Zabiłem go, ale w sposób uczciwy.
— Wytłomacz się...
— Po to umyślnie przyszedłem... Oto cała historya... Ja miałem już moją myśl, od czasu tej całej awantury w Neuilly i pilnowałem łotra... Wczoraj wieczorem, po zamknięciu fabryki, widziałem, jak przed obiadem wybrał się na przechadzkę po wybrzeżu Sekwany... Zapewne dla nabrania apetytu. Wsunąłem do kieszeni dwa rewolwery i poszedłem za nim... Dognałem go w kąciku ustronnym, bardzo ładnym, jakby umyślnie na to przeznaczonym, on się odwraca... — Dzień dobry, panie Magloire!. — Dzień dobry, panie Grivot. — Pan tak spacerem, panie Magloire. — Nie, ja pana szukam, panie Grivot. — A czy pan ma do mnie jaki interes? — Mam pana o coś zapytać, panie Grivot. — A o co, panie Magloire? — A o to: Co pan zrobił z rewolwerem, który panu posłużył do zabicia na wpół Weroniki? Nie mogłeś go pan przecież sprzedać Prusom, ponieważ nie był nowego modelu, wynalezionego przez nieboszczyka zbrodniarza, twego wspólnika, Roberta Verniere.
Grivot zbladł jak płótno.
— Wiesz pan, że mnie znieważasz! — zawołał.
Na co ja odpowiedziałem:
— Czy można znieważać hultaja takiego rodzaju?.. Czy można znieważać wściekłego psa?.. Kiedy się go spotyka, to go się zabija.
Jednocześnie wyjąłem z kieszeni rewolwery.
Wtedy Grivot głosem drżącym zapytał mnie:
— Czy chcesz mnie pan zamordować?
— Ja cię nie chcę zamordować, ponieważ nie jestem ani mordercą, ani zbrodniarzem, ani podpalaczem, jak ty... Ja ci wyświadczę wielki zaszczyt, że będziesz się bił ze mną... tak jak gdybyś był uczciwym człowiekiem... Weź ten rewolwer, ja mam drugi, policzymy dwadzieścia kroków i palniemy do siebie.
On wziął broń, ja wyciągnąłem drugi rewolwer cofnąłem się, ale nie odwracając się tyłem do łotra. Ostrożność! byłby mnie pewnie zastrzelił ztyłu... O dwadzieścia kroków zatrzymałem się.
— Raz! dwa! trzy! Pal!
Strzelił jednocześnie ze mną. Zręczny był ptaszek... Kula jego przeszyła mi mięśnie w ramieniu, podczas gdy moja przebiła mu skroń. Taka sama rana, jaką zadał Weronice.
Padł trupem na miejscu. Podniosłem rewolwer, pchnąłem nogą ciało bandyty do Sekwany, gdzie go ryby jedzą, i tyle...
— Magloire! — rzekł Daniel Savanne. — Chodź ze mną do prokuratora i opowiedz mu, coś mi opowiedział.
Prokurator wysłuchał i, kiedy Magloire skończył, wypowiedział swą opinię.
— Pojedynek bez świadków... jest to czyn przestępny; to pewne, ale zachodzą okoliczności, niezmiernie łagodzące... Sprawie nie nada się biegu.


∗             ∗
Upłynął rok.

Oto główne wypadki, zaszłe w ciągu tych dwunastu miesięcy.
Minister wojny, zawiadomiony przez Daniela Savanne o postępku Filipa de Nayle, o wydarciu agentowi niemieckiemu planów, modeli i wyliczeń, sprzedanych przez nikczemnego ojczyma, wyjednał dla młodzieńca krzyż legii honorowej.
Zasłużył na to zupełnie.
Poszukiwania drobiazgowe, zarządzone w willi Neuilly, dla przekonania się, czy niema jakich podejrzanych przedmiotów, pochodzących od Roberta, wykryły w głębi skrytki, starannie zasłoniętej moblem, torbę podróżną bratobójcy.
Torba ta zawierała około 900,000 franków, to jest 550, 000 franków, skradzionych z kasy Ryszarda Verniere w nocy 1-go stycznia i 300, 000 franków Depozytu Gabryela Savanne.
Majątek Marty został odnaleziony.
Tajemnica kapitana przestała być tajemnicą dla wszystkich. Henryk powiedział:
— To moja siostra! Kochajcie ją, jak mnie kochacie!
Marta i Weronika zamieszkały u Daniela Savanne, przy Henryku i Matyldzie.
Dom bankierski Rotszylda zawiadomił panią Verniere, że ma u siebie złożone kilka milionów na imię nieboszczyka Roberta Verniere, skutkiem czego fundusz ten stanowił po nim spadek.
Pochodzenie tych pieniędzy nie było wątpliwem. Była to zapłata za zdradę.
Aurelia podniosła te miliony, pochodzące z Niemiec i przelała je do kasy „Stowarzyszenia kobiet francuskich dla niesienia pomocy rannym podczas wojny“. Tak te pieniądze będą oczyszczone.
O’Brien, opuszczony przez pannę Mariani, wałęsał się po Europie, prowadząc żywot awanturniczy i przykry.
Prędzej czy później i jego dosięgnie sprawiedliwość.
Dnia 18-go czerwca 1895 roku odbyły się dwa śluby w starym kościele w Saint-Ouen: Filipa de Nayle z Matyldą Savanne i Henryka z Aliną Verniere. Dwie pary ładne i kochające się szczerze...
Nie ździwimy nikogo, twierdząc, że uczta weselna odbyła się w restauracyi, nad brzegiem Sekwany pod szyldem:

„POD KATARYNKĄ.“
Dawniej Aubin.
MAGLOIRE.
Następca.

Gdy Weronika zobaczyła to dawne mieszkanie, serce jej zabiło bardzo, mocno, a Marta rozpłakała się z rozrzewnienia.
Droga Marcia jest, bogata, kochana, szczęśliwa i wychowywa się na pannę wykształconą: z lepszego towarzystwa.
I dziecko — może nawet niechcący — przypomina sobie nieraz, często z westchnieniem żalu, te dalekie wędrówki za rogatką, kiedy ciągnęła katarynkę dzielnego Maglóira i sprzedawała kabały.
I usta jej nucą, prawie bezwiednie, ten walczyk, którego ją nauczył:

„Cieszcie się, chłopcy, dziewczęta,

Wesoło zatańczcie już,
W gaju śpiewają ptaszęta,

Nadszedł czas wisien i róż“.



KONIEC.




  1. Pierwsza część tego opowiadania zatytułowana jest „Bratobójca“.
    (Przyp. Redakcji.)
  2. Zupełnie historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.