Marta (de Montépin, 1908)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | Nakładem J. Czaińskiego |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukiem J. Czaińskiego |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy dorożka wioząca Roberta Verniere, miała wjechać na podwórze dworca kolejowego, musiała się zatrzymać, ażeby przepuścić powóz odkryty, za którym jechał omnibus familijny ze stacji.
W powozie siedziały: pani Verniere, Matylda i Alina. Omnibus napakowany był kuframi i pudłami.
Robert wychylił głowę przez drzwiczki, aby zobaczyć, jaki jest powód zatrzymania się wehikułu, i cofnął się szybko, spostrzegając swą żonę, synowicę i córkę sędziego śledczego. Wśród myśli i zajęć jakie go oblegały, zapomniał zupełnie, iż urzędnik, ustępując życzeniu Matyldy, które zresztą zgadzały się i z jego życzeniami, postanowił przyśpieszyć o trzy tygodnie swój wyjazd na wieś, dokąd pani Verniere miała im towarzyszyć i przepędzić z nimi czas pewien.
Dzień ten był wybrany do odjazdu. Zegar stacyjny wskazywał godzinę 10 m. 50. Pociągi odchodziły regularnie o godz. 11 minut 5 i o 11 godz. 35 min.
Robert nie chcąc się znaleźć wobec żony, której trzeba byłoby wytłómaczyć jego obecność w tych stronach, dał rozkaz woźnicy, ażeby zatrzymał się przed bramą sąsiadującą z dworcem. Ztamtąd mógł się wszystkiemu przyglądać. Widział, jak trzy kobiety, powiedziawszy kilka słów lokajowi Daniela Savanne, wyszły z dworca i skierowały się do restauracji na bulwarze Beaumarchais.
— One jeść będą śniadanie, pomyślał, służba udaje się wprost do Parku Saint-Maur, ażeby wszystko gotowe było w chwili ich przyjazdu. Wobec tego będę musiał jechać dopiero następnym pociągiem.
Karetka, która nadjechała szybko i zatrzymała się u wejścia pasażerów, zwróciła uwagę Roberta. Wysiadł z niej jakiś człowiek. Verniere poznał w nim osobistość, która wsunęła mu do ręki papier na ulicy Ojców Świętych. Był to doktor O’Brien, tak przedziwnie ucharakteryzowany, że niepodobna go było poznać.
Podejść do niego byłoby niezręcznie i ryzykownie.
W pół godziny później pojechał pociągiem.
Już od pół godziny Daniel Savanne znajdował się w sądzie, w swym gabinecie z pisarzem i odczytywał po raz dziesiąty zeznania świadków, przesłuchanych w przedmiocie zbrodni w Saint-Ouen. W przeddzień wezwał znowu do siebie, jako świadków, kasjera Prieura, Magdalenę byłą służącę Ryszarda Verniere, Weronikę Sollier i małą Martę. Z niecierpliwością oczekiwał tych czworo świadków, pragnąc wielce zbadać tajemnicę, dotyczącą obecności brata jego Gabrjela u Ryszarda wieczorem 30 go grudnia 1893 roku. Zdawało mu się, że te odwiedziny Gabrjela u jego przyjaciela, odwiedziny, do których się nie przyznawał, musiały mieć jakąś łączność z morderstwem przemysłowca i myślał o związku logicznym między tymi dwoma wypadkami.
Kasjer Prieur przybył pierwszy.
— Pan zakończył rachunki fabryczne 30. grudnia wieczorem? zapytał sędzia.
— Tak, panie.
— O której godzinie?
— Między godziną szóstą a siódmą.
— Tego wieczora znajdowała się w kasie suma około pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące franków?
— Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące dwieście dwadzieścia siedm franków, poprawił kasjer.
— Czy po ukończeniu rachunków, opuściłeś pan fabrykę? zapytał urzędnik.
— Tak, panie. Około kwadrans na ósmą.
— Czy się pan nie dowiedział, że po pańskiem odejściu przyszedł ktoś i złożył u pana Verniere sumę poważną?
Prieur potrząsł głową.
— Nie, panie, rzekł, i to mi się wydaje bardzo nieprawdopodobnem.
— Dlaczego?
— Nazajutrz, w niedzielę 31. grudnia, jadłem śniadanie z panem Ryszardem Verniere, w towarzystwie Klaudjusza Grivot. Pewny jestem, że gdyby jaki depozyt oddany został, pryncypał byłby mi o tem powiedział, polecając mi zapisać go w rachunkach firmy.
— A czy właściwie mógł o tem nie mówić?
— Tak, jeżeli suma, która mu została powierzoną, miała pozostawać po za wszelkiemi obrotami firmy.
— To dobrze, dziękuję panu, panie Prieur i nie zatrzymuję pana dłużej. Możesz pan wrócić do siebie.
Kasjer się oddalił i woźny wprowadził Magdalenę, dawną służącą Ryszarda. Daniel Savanne miał jej zadać tylko jedno pytanie, mianowicie:
— Czy wieczorem 30. grudnia widziała u swego, pana jakiego oficera marynarki?
Odpowiedziała twierdząco: oficer ten jadł obiad z Ryszardem Verniere.
Zaraz też po odprawieniu Magdaleny, zostały wprowadzona niewidoma i mała Marta. Sędzia polecił swemu sekretarzowi, ażeby się oddalił chwilowo.
Pani Sollier przeczuwała, że ze strony sędziego śledczego będzie teraz mowa o ojcu Marty.
— O cokolwiek cię zapytają, powiedziała Marcie, pamiętaj, że nie powinnaś nic oświadczać, bo pamięć twoja umarła. Ja odpowiadać będę za ciebie.
— Bądź spokojną, babciu, odparła córka Germany, o cokolwiek mnie zapytają, nie powiem nic.
Pan Savanne usadowił niewidomą naprzeciw siebie.
— Moja dobra pani Sollier, zaczął urzędnik, kuzyn mój, Henryk Savanne, zajmuje się panią poważnie w tej chwili. Dziś nawet zobaczy się z doktorem Sermet, który panią leczył w szpitalu, i zapyta go o rady a jednocześnie i o szczegóły operacji, jaką pani przeszłaś. W szpitalu swym studjuje wypadki, mogące być podobnemi do wypadku pani, chce nabrać pewności, czy jest możebne poddać panią operacji, bez narażenia życia, na niebezpieczeństwo, a kiedy będzie już pewnym, nie zawaha się wcale i odwoła się do pomocy i doświadczenia najsłynniejszych specjalistów. Miej nadzieję, jak i my, że Bóg zechce ci wzrok przywrócić, na ukaranie winowajców, których śledzimy. Zresztą, zdaje mi się, że jesteśmy na śladzie.
— Czy miałbyś pan podejrzenie na kogo? zawołała niewidoma.
— Tak i nie, odpowiedział urzędnik, zmierzając dojść do celu wymijającemi drogami. Kiedy sprawa jaka zajmuje człowieka, wtedy łączy się z sobą jedne fakty z drugiemi i z tych kombinacji nieraz tryska światło. To też w pani zeznaniu pierwszem, jedna mnie rzecz uderzyła.
— Jaka, proszę pana?
— Kiedy pani przyszłaś tutaj, po wyjściu ze szpitala, wiedziałaś dobrze, że się znajdujesz w gabinecie urzędnika, któremu powierzono śledztwo w sprawie zbrodni w Saint-Ouen. Przyszłaś pani do sędziego śledczego z powziętym zamiarem powierzenia mu tajemnicy, zapytania go o radę.
Drgnęła i ręka jej ścisnęła ramię małej Marty.
— Chodziło o rzecz bez znaczenia, rzekła.
— Bez znaczenia może dla pani, lecz nie dla sprawiedliwości, odparł Daniel. Mówiłaś mi pani o wizycie, złożonej panu Verniere przez mego brata, Gabrjela Savanne, dnia 30. grudnia wieczorem.
— Tak, przypominam to sobie, lecz pan mi odpowiedziałeś, że się muszę mylić, to bardzo było możliwe, ponieważ nie znałam kapitana Savanne.
— Niezawodnie wymienił przed panią swoje nazwisko, ażebyś go oznajmiła panu Verniere.
— Są nazwiska do siebie podobne, a pamięć może mnie mylić.
— To bardzo nieprawdopodobne. Ostatecznie ten oficer marynarki i pan Ryszard jedli z sobą obiad i przepędzili wieczór razem.
— To możebne, nie pamiętam dobrze. Dwa dni przedtem pochowałam córkę, w głowie mi się mąciło.
— Pani Sollier, zawołał sędzia, pani nie mówisz mi prawdy! Pani doskonałe wiesz, że oznajmiłaś kapitana Savanne, że przepędził kilka godzin z panem Ryszardem Verniere, i musisz pani znać powody tej długiej rozmowy.
— Pan się myli! rzekła ociemniała żywo.
— Ja się nie mylę i znajduję na to dowód w słowach, wymienionych przez panią tutaj, gdyś się dowiedziała nagle, że brat mój umarł, i kiedy prosiłem panią o odłożenie na później zwierzeń, jakie miałaś mi uczynić. „Pan Savanne umarł“ odpowiedziałaś mi wręcz „nie mam panu już nic do powiedzenia“. I to dlatego, że dowiedziałaś się, iż znajdujesz się wobec jego brata. Gabrjel Savanne i Ryszard Verniere mieli między sobą, jakąś tajemnicę, wiadomą pani, którą byłabyś mi wyjawiła, gdybym się nie był nazwał Danielem Savanne. My jesteśmy pewni, że Gabrjel Savanne złożył u Ryszarda Verniere sumę trzysta tysięcy franków. W liście pisanym przez brata mego do swego syna przed śmiercią, oskarża się o popełnienie za życia ciężkiego błędu. Oznajmia mu, żeby zapytał Ryszarda Verniere, do którego pisze jednocześnie, donosząc, że go zwalnia z danego zobowiązania i upoważnia go do opowiedzenia synowi, jeżeli się tenże uda do niego. Ryszard Verniere umarł, a ja mam przekonanie, że pani tylko możesz odkryć tę tajemnicę, którą nam poznać należy w interesie prawdy i sprawiedliwości!
Czoło niewidomej zroszone było potem. Byłaby chciała mówić, lecz ostatnie wyrazy, przez urzędnika wyrzeczone, przyprowadziły jej na pamięć przysięgę, uczynioną przez nią ojcu Marty. Wprawdzie sędzia mówił, że kapitan okrętu pisał do syna, oskarżając się za błąd i dodając, że zwalnia Ryszarda Verniere z danego słowa. Ale co to znaczyło dla niej? Mogli ją oszukiwać. Najlepszy dowód, że chociaż Gabrjel Savanne oskarżał się o winę, nie mówił jednak o jaką. Powinna była milczeć.
— Ja nic nie wiem, proszę pana, rzekła niewidoma głosem nieco cichym ale bardzo stanowczym.
— To znaczy, że pani nie chcesz odpowiedzieć? odparł Daniel niezadowolony.
— Nie mogę odpowiedzieć, bo nic nie wiem.
— Czyż więc pani nie zrozumiała? Widzenie się mego brata z Ryszardem Verniere może się łączyć węzłami tajemniczemi ze zbrodnią, której Ryszard i pani byliście ofiarami. Gdybyś pani dała poznać nam przyczynę tych odwiedzin, może pomogłabyś pani sprawiedliwości do pomszczenia was obojga.
— Ja nic nie wiem, proszę pana.
— Przysięgasz mi na to pani?
Weronika zawahała się na sekundę.
— Dlaczego pyta mnie pan o przysięgę?
— Jeżeli pani nie kłamiesz, dlaczego nie masz tego uczynić?
— A więc! rzekła, przysięgam na to.
Widocznem się stawało, dla Daniela Savanne, że nalegać dłużej byłoby zbytecznem. I zadzwoniwszy na woźnego, dał mu rozkaz odprowadzenia niewidomej i wnuczki aż na dziedziniec sądu.
W kilka minut później babka i jej wnuczka jechały w kierunku Saint-Ouen.
∗ ∗
∗ |
Skutkiem spotkania, jakie miał Robert na stacji kolei w Vincennes, doktor O’Brien pierwszy przybył do Joinville-le Pont i natychmiast udał się na miejsce, które wskazywał list lakoniczny. Naturalnie Roberta jeszcze tam nie było. Nieobecność ta wydała mu się dziwną.
Zastanowił się jednak prędko, że jakiś wypadek mógł go opóźnić, i dla zabicia czasu przechadzał się po wybrzeżu. Nadzieja jego nie doznała długiego zawodu.
Robert ukazał się, idąc bardzo prędko i kierując się ku schodom, prowadzącym na wybrzeże.
Magnetyzer powitał go u dołu tych schodów.
— Nareszcie znajduję pana! zawołał Robert. Wiesz, żem pana przeklinał z całego serca. Nie wiedząc, gdzie pan jesteś, sądziłem, żeś dał za wygranę wszystkiemu, pozostawiając mi na karku walkę z losem.
— Ja miałbym dać za wygranę; o nie! odparł amerykanin. Przecież idzie mi o rozegranie partji aż do końca, a szczególniej o wygranę, musisz pan jednak zrozumieć, że powinienem się otoczyć wyraźnemi ostrożnościami, i przebrania moje dowodzą panu jaką doniosłość przywiązują do tego, ażeby nie zostać poznanym.
— Mamy do pomówienia.
— Tak, dużo!
— Ale ja literalnie umieram z głodu. Gdzie możnaby tu zjeść śniadanie?
— Najlepiej będzie w „Gnieździe Słowika“. Pięć minut drogi. Jest to restauracja w pobliżu. Byłem już tam raz ze spaceru w tych stronach. Śniadanie będziemy mieli niezłe i rozmawiać będziemy spokojnie. Ta restauracja Słowika w niedzielę jest licznie nawiedzaną przez Paryżan, którzy robią wycieczki po Marnie. W dniu powszednim bardzo mało osób najczęściej nie ma nikogo.
Podążyli w oznaczoną stronę, po drodze rozmawiając o interesach. Robert pragnął się dowiedzieć, jakim sposobem O’Brien znajdował się właśnie w chwili, gdy wychodził z ulicy Verneuil; O’Brien zaś chciał poznać powód wizyty Roberta u barona Schwartza.
Kilka słów wystarczyło amerykaninowi dla objaśnienia bratobójcy, że udawał się do willi w Neuilly, gdzie spodziewał się go zastać, gdy w tem minął się z nim jadącym i dlatego zawrócił i śledził go, i że lękając się szpiegów niemieckich, postanowił wyznaczyć mu schadzkę po za Paryżem. Ze swej strony Robert opowiedział szczegółowo scenę, jaka się odbyła między nim a naczelnikiem biura wywiadowczego.
— Wszystko to było tak dziwne, że przez kilka minut sądziłem, żeś pan mnie zdradził.
— Nie mam do pana urazy za to podejrzenie, odpowiedział O’Brien. Było one nieuzasadnione, lecz prawdopodobne. Ale prawdziwego zdrajcę znam.
— Któż to taki?
— Łotr pomerańczyk, który był u mnie w służbie, którego wcale nie podejrzewałem, a który podsłuchiwał podedrzwiami i podglądał przez dziurkę od klucza na rachunek barona Schwartz. Zapewne słyszał, jak dziecko mówiło we śnie magnetycznym, szpiegował nas, gdyśmy rozmawiali w sprawie pieczątki, pozostałej w ręku Weroniki Sollier, i opowiedział to wszystko później na ulicy Verneuil. To aż nadto tłómaczy, dlaczego naczelnik biura był tak dobrze obeznany ze wszystkiem. Co z nim chcesz uczynić?
— Ten mnie trzyma tym nieszczęsnym brelokiem, rzekł Robert.
— Tak, ale pan go trzymasz listem.
— List nie zabezpiecza mnie zupełnie. Ci ludzie mnie zgładzą, ażebym im nie szkodził.
Amerykanin nie odpowiedział. W myśli zaś mówił do siebie:
— O! do tego są zdolni zupełnie. Poczem, zwracając się do Roberta: Przyjm pan, co ci proponują, rzekł.
— Mam miesiąc do namysłu. Zobaczę co uczynić.
Przyszli przed restaurację Słowika, rozglądając się.
Było to coś oryginalnego. Dwie ściany długości około czterdziestu metrów a wysokości dwa i pół były zbudowane, a na tych murach osadzony został maleńki budynek, w którym korytarz miał przepierzenie, dzielące całe miejsce na dwie części. Dwa pokoje stanowiły mieszkanie Słowika, inne stanowiły gabinety restauracyjne. Na dole znajdowała się kuchnia, mały salonik, na przodzie pokój dość obszerny, rodzaj muzeum, którego przedmioty były bardzo dziwaczne. Tu, na ścianach, wisiały w małych ramkach fotografie słynnych złodziei, podpalaczy, morderców, anarchistów; obrazy lub rysunki, przedstawiające ważniejsze zbrodnie, popełnione w departamencie Sekwany od lat dwudziestu. W głębi była cała zbrojownia, złożona z broni morderców, sztyletów, noży i t. p. Potem w innych ramkach listy z pochwałami urzędowemi od profekta policji, od naczelnika służby bezpieczeństwa. Figura woskowa przedstawiała Słowika, ranionego podczas aresztowania mordercy.
Robert zatrzymał się, przyglądając się tej szczególnej knajpce...
— Któż jest ten Słowik? zapytał O’Briena.
— Dawny inspektor policji! odpowiedział tenże. Dwadzieścia razy narażał życie w walce ze zbrodniarzami, wreszcie przyszedł tu szukać wypoczynku i sposobu do zarabiania trochę pieniędzy.
— I pan mnie prowadzisz do policjanta? wyszeptał bratobójca z żywym niepokojem.
— Uspokój się pan, odparł amerykanin z uśmiechem. Słowik raz na zawsze rozstał się z służbą bezpieczeństwa. Zerwał z policją i zajmuje się tylko jedynie ogłaszaniem swych pamiętników w jednym z poczytnych dzienników. Zaledwie go widać w jego zakładzie.
Przeszli po stopniach schodów drewnianych i weszli.
Chłopiec ukazał się na ich spotkanie.
— Czem panom służyć? zapytał.
— Śniadaniem.
— Dziś dzień powszedni, goście bywają w takie dni rzadko i spiżarnia mało zaopatrzona. Mamy tylko jajka świeże, kurczę na zimno, szynkę, sałatę i sery.
— To więcej niż potrzeba, odpowiedział O’Brien. Proszę nam to podać.
Obaj przybysze rozgościli się. Byli sami, zatem mogli rozmawiać swobodnie. Ani jeden, ani drugi, nie słyszeli, jak z tyłu budynku otworzyło się okienko. Ukazała się w niem głowa męzka o wesołem obliczu.
— Ho! ho! ho! mruknął po chwili właściciel tej głowy, co tu porabia ten ptaszek?
— Kto taki? zapytała osoba, siedząca przy stoliku, na którym stały dwie filiżanki kawy.
— A Robert Verniere, brat wielkiego przemysłowca, zamordowanego w Saint-Ouen. A! mój stary Słowiku, gdybyś ty był jeszcze w prefekturze, mam nadzieję, żebyś był wytropił całą sprawę, gdy teraz oni nic nie robią i winowajcy pozostają nieznanymi!
Słowik, bo to był on, właściciel restauracji, dawny inspektor policji, wstał i sam zajrzał przez okienko.
— Nie dziwię się, że Robert Verniere znajduje się tutaj, rzekł po chwili. Jest on z jegomościem, którego już widziałem w tych stronach od kilku dni, a który mi się wcale nie podoba. Ale wiesz, mój dobry Magloire, że mam już dość tego polowania na łotrzyków, morderców, anarchistów i na wszelkich złoczyńców. Niech wszyscy łotrzy się włóczą, a mnie co do tego?
— Niestety, odrzekł Magloire, zamykając okno.
Obaj znów usiedli przy stole. Słowik nalał kawy do filiżanek i wódki do kieliszków.
— Zatem żenisz się? zagadnął następnie.
— Za dziesięć dni, w sobotę. Wszak będziesz mi drużbą?
— Czyż można odmówić tego staremu koledze z pułku? Pamiętałeś o mnie, to mi sprawia przyjemność. Więc chcesz się pożegnać z katarynką?
— Tak i zamieniam ją na bufet restauracyjny. Ale mam następczynię, a raczej dwie. Biedną kobietę ociemniałą, o której ci mówiłem, i jej wnuczkę. Poznasz je na weselu. Oddałem im katarynkę.
— To dobry uczynek! Zresztą, tyś zwykł czynić dobrze, i przyniesie ci to szczęście w małżeństwie.
Przerwali gawędkę dla zapalenia fajek.
Tymczasem w małej salce jadalnej Robert Verniere i O’Brien, jedząc śniadanie, zajmowali się interesami, które były powodem ich zebrania, nie przypuszczając, że byli widziani i zauważeni przez najwierniejszego i najlepszego przyjaciela Weroniki Sollier.
Gdy chłopiec usługujący wyszedł, O’Brien zapytał Roberta:
— Więc baron Schwartz oskarża mnie, żem panu oddał ten list, który panu daje nad nim przewagę?
— Tak.
— I chciał się koniecznie dowiedzieć czy panu wiadome jest miejsce mego schronienia?
— Chciał koniecznie coś ze mnie wydobyć, i sądzę, że, gdyby wiedział, gdzie pan jesteś, miałbyś bardzo wielką przykrość.
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Ja się go nie boję, rzekł.
— Tak, ale ja się go obawiam wielce! Mam przekonanie, że ci ludzi mnie zgładzą, jeżeli nie zechcę być im posłuszny. Panie O’Brien, ja w tobie pokładam całe zaufanie. Ale pan, pomimo obietnic, nic jeszcze nie przedsięwziąłeś, względem usunięcia tego dziecka, tak podatnego na wpływ magnetyzmu, że kto inny może je uśpić i wszystkiego się dowiedzieć.
— Bądź pan cierpliwy i uspokój się. Dziecko za kilka dni będzie w mej mocy.
— A Weronika Sollier? Pan powiedziałeś, że może wzrok odzyskać.
— Narażając się na utratę życia! Ktoby się ośmielił przedsięwziąć taką operację?
— Kto? Henryk Savanne. Jego wiedza okulistyczna jest wielka. Jeżeli mu się uda, przyznajesz pan, że jestem zgubiony. Ja za zniknięcie Marty ofiarowałem panu sto tysięcy franków. Podwoję tę sumę, jeżeli jednocześnie zniknie Weronika.
— Ja się w takie rzeczy nie bawię, odpowiedział magnetyzer przestraszony, rozglądając się dokoła ażeby się upewnić, czy kto nie mógł usłyszeć Roberta mówiącego. Byli jednak sami.
— Więc mnie pan opuszczasz! wyjąkał bratobójca, a twarz jego blada i zmieniona przedstawiała niewysłowiony widok przestrachu.
— Popełnić za dwieście tysięcy franków zbrodnię, która mnie może zaprowadzić pod gilotynę i jeszcze nad to porwać dziewczynkę, nie, mój przyjacielu, nie!
— Trzysta tysięcy!
— Próżne byłyby pańskie złudzenia! Jest pańska pieczątka. Śmierć Weroniki nie przeszkodziłaby pozostaniu tego dowodu w ręku sędziego. Trzebaby znaleźć jaki sposób, ażeby nietylko usunąć ślepą, ale usunąć i ten dowód, który może pana zgubić.
— Znajdź pan ten sposób, a ja ci ofiaruję trzecią część tego, co Niemcy mi przyrzekają, jeżeli przyjmę ich warunki.
— Przyrzekają panu trzy miliony?
— Tak, więc dla pana będzie jeden.
Amerykanin przyłożył palec do ust, nakazując milczenie. Do pokoju wszedł posługacz, przynosząc nową potrawę.
O’Brien, z czołem zmarszczonem od myśli, rozważał. I rozłakomiony ponętną perspektywą otrzymania miliona, szukał sposobu, ażeby go zarobić. Naraz podniósł głowę, a oczy mu się zaświeciły ogniem.
— Mam! znalazłem! zawołał.
Robert spojrzał na niego, jak skazany na śmierć patrzałby na zwiastującego mu ułaskawienie.
— Ale, dodał magnetyzer, powodzenie zależy od wielu rzeczy. Trudności są wielkie. Czy pan jesteś pewny, że Weronika Sollier oddała sędziemu śledczemu pieczątkę, która znajdowała się w jej ręku, gdy przyszła ażeby się poradzić jasnowidzącej?
— Tego jestem pewien.
— Czy pan Savanne ma ją u siebie, czy też znajduje się w jego kancelarji w sądzie?
— Zapewne jest u niego w domu wraz z aktami sprawy w Saint-Ouen, którą studjuje bezustannie.
— Czy pan zupełnie pewny tego jesteś?
— Nie, ale przypuszczam.
— Trzeba w jak najkrótszym czasie przekonać się o tem stanowczo.
— Przekonać się! Ale w jaki sposób?
— E! mój panie, miej trochę przedsiębiorczości i trochę pomysłów. Ja nie mogę wszystkiego brać na siebie. To, czego od pana żądam, nie przedstawia trudności! Pan Savanne, jeżeli go zapytasz zręcznie, sam ci wszystko powie, uważając za rzecz naturalną, że pragniesz poznać w tej sprawie najdrobniejsze szczegóły.
— Dobrze, już ja się tem zajmę.
— Gdzie mieszka pan Savanne?
— Na bulwarze Malesherbes.
— Czy zajmuje cały pałacyk sam?
— Nie, ale obszerne mieszkanie. Ale od dziś, korzystając z pogody, przeniósł się czasowo do własności, jaką posiada w parku Saint-Maur.
— W parku Saint-Maur! powtórzył O’Brien.
— Przy alei Północnej. Jest to wielka i piękna willa, której ogród ciągnie się aż do wybrzeża Marny.
— Znasz pan ten dom?
— Nie, ale go poznam, gdyż pani Verniere przyjedzie tam, ażeby przepędzić jakiś czas z Savannami.
— Ponieważ żona pańska będzie tam mieszkała, wszak i pan mógłbyś tam mieszkać chwilowo, gdyby okoliczności tego wymagały.
— Uczynię tak, ażeby to było możebne.
— Czy w tej chwili obszerne jest pomieszczenie?
— Obszerne, jak nam mówił Henryk Savanne. Mogą się tam pomieścić cztery rodziny.
— Czy młody Savanne mieszka ciągle przy stryju?
— Ciągle. W zimie na bulwarze Malesherbes, a w lecie w parku Saint-Maur.
— Doskonale! A teraz posłuchaj mnie pan. Zamiast przeszkadzać żonie i pasierbowi w namawianiu Henryka Savanne do spróbowania operacji z Weroniką Sollier, przyłączysz się do nich, prosząc go, ażeby projekt swój jak najprędzej urzeczywistnił.
— I pan to mówisz poważnie?
— Jak najpoważniej W świecie. Ponieważ potrzeba będzie przynajmniej dwóch tygodni dla przygotowania tej operacji, a podczas tych dwóch tygodni chora musi znajdować się pod okiem okulisty, pan tego dokaż, ażeby operacja odbyła się w parku Saint-Maur.
— Operacja ślepej u sędziego śledczego? zawołał Robert. Czyś pan głowę stracił?
— Bynajmniej. Tylko zrób pan tak, jak pragnę. Rezultat sam odpowie za mnie.
— Sprowadzić niewidomą do tego domu, gdzie w razie przywrócenia jej wzroku pierwsze spojrzenie jej padłoby na mnie! Ależ to niedorzeczne!
— Powiedziałem panu, że dwóch tygodni potrzeba na przygotowania. Otóż, zanim te dwa tygodnie upłyną, jeżeli tylko słuchać będziesz moich rad i pomagać mi będziesz sprytnie, Weronika Sollier nie będzie już istniała, pan odzyskasz pieczątkę, która cię niepokoi, a mała Marta będzie w mojem ręku.
— Pan to uczynisz?
— Uczynię, jeżeli tylko pan dokażesz tego, czego żądam.
— Licz pan na mnie, zrobię nawet niemożebne.
— Rzecz naturalna, że mała Marta musi towarzyszyć babce do Daniela Savanne.
— Nie rozłączą ich. Ale czy niewidoma zechce zamieszkać w willi?
— Musi zamieszkać!
Po chwili milczenia i namysłu Robert wyszeptał:
— Tak się wszystko urządzi, że i ona zechce.
O’Brien podchwycił:
— Udaj się pan jaknajprędzej do willi w parku Saint-Maur. Poznaj pan jak najdokładniej rozkład wewnętrzny, schody, drzwi, a jeżeli możebne zaopatrz się pan w klucze. Zresztą, musimy się prędko zobaczyć z sobą.
W interesie pańskim jest, ażebym ciągle był wtajemniczany w to, coś pan uczynił. Ja dotrzymam słowa, a liczę, że i pan swego dotrzyma.
— Z trzech milionów, przyrzeczonych przez barona Schwartza, pan otrzymasz jeden, to zaprzysiężone.
— Przy najbliższem spotkaniu wszystko załatwimy. Wyjazd mój opóźnię o miesiąc, jeżeli zajdzie potrzeba, i uczynię dla pana, co nikt nie byłby zdolny uczynić!
— Daj mi pan swój adres.
— W parku Saint Maur, przy alei Jaskółczej nr. 1. willa Kasztanów, niedaleko od alei Północnej, gdzie, jak mi pan powiedziałeś, znajduje się willa pana Daniela Savanne.
— Jeżeli miałbym panu co donieść, pod jakiem nazwiskiem trzeba byłoby do pana napisać?
— Pod nazwiskiem Nelsona.
Robert wyjął z kieszeni notes, w którym zapisał sobie nazwisko i adres magnetyzera.
Służący przyniósł kawę.
— Rachunek natychmiast, rozkazał bratobójca.
Dwaj wspólnicy zamienili z sobą ostatnie i krótkie objaśnienia i opuścili zakład Słowika, który już poprzednio wyszedł, ażeby odprowadzić do Noyent swego kolegę pułkowego, Magloira.
Na końcu miasta Joinville, O’Brien i Robert rozstali się. Amerykanin brzegiem rzeki powrócił do parku Saint-Maur. Chciał sam naocznie poznać położenie i powierzchowność zewnętrzną willi sędziego. Podwójna zbrodnia, którą miał obmyślić, musiała wpłynąć na zmianę poprzednich jego planów, dotyczących wykradzenia Marty.