<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Daniel życzył sobie wyjazdu do Parc Saint-Maur, nie chciał jednak znajdować się sam w willi, a nie śmiał powiedzieć pani Verniere:
— Zabieram pani moje dzieci!
Matylda i Alina miały tę samą myśl co i on, ale wahały się zwierzyć z niej przed sobą.
Córka Daniela zdecydowała się pierwsza to powiedzieć swej przyjaciółce i pewnego poranku, gdy się przechadzały po parku w Neuilly, rzekła do niej:
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak pragnęłabym nadejścia tej chwili, kiedy ojciec zawiezie nas do Parku Saint-Maur.
Alina westchnęła z pewną ulgą. To, czego nie śmiała sama powiedzieć, wymknęło się z ust jej przyjaciółki.
— A! rzekła, ściskając ręce Matyldzie, jak ja cię rozumiem i słuszność przyznaję. Ciotka moja pani Verniere jest bezwątpienia bardzo dobrą dla nas i bardzo przywiązaną, a jednak zdaje mi się, że oddycham tu mniej swobodnie, niźli tam. A przytem“...
— A przytem co moja droga? spytała Matylda.
— Henryk, jak i za lat dawnych, zamieszkałby z nami w willi parkowej i widywałabym go przynajmniej codzień. Tu zaledwie zajrzy, a gdy przychodzi, zamieniamy z sobą zaledwie słów kilka. Tam rozmawialibyśmy długo, przechadzając się po cienistych alejach nad brzegami Marny, które wolę sto razy niż brzegi Sekwany.
— Czy tylko dla tych powodów pragniesz opuścić to miejsce? spytała Matylda bacznie wpatrując się w swą przyjaciółkę.
Na to pytanie Alina zarumieniła się i nie odpowiedziała.
— Mów do mnie szczerze. Wiesz, że jestem twoją przyjaciółką szczerą i przywiązaną Wiesz, że znam tajemnicę twego serca... Nie wahaj się więc wyjawić, że szczęśliwą będziesz, oddalając się ztąd, bo obok przywiązania pani Verniere, które jest dla ciebie drogiem, inne jeszcze uczucie sprawia ci utrapienie.
— O! prawda, wyszeptała Alina.
— To uczucie jest Filipa de Nayle.
— Zrozumiałaś go?
— Oddawna już i to wcale nietrudne do odgadnięcia, bo to bije w oczy. On cię kocha!
— Niestety!
— Czy ci to powiedział?
— O! nie cóż znowu! Nie pozwoliłabym na to, ale dał mi to do poznania, jak i ciotka.
— Więc pani Verniere wie?
— Wie, że Filip mnie kocha i przed kilku dniami, krótkiemi słówkami dała mi do zrozumienia, iż byłaby szczęśliwą, widząc mnie żoną jej syna.
— Cóżeś ty na to odpowiedziała?
— Nic. Udałam, że nie rozumiem.
— Trzeba było odrazu skończyć, mówiąc prawdę.
— Jaką prawdę?
— Że ty kochasz Henryka, że jesteś jego narzeczoną.
— Nie mogłam tego uczynić, gdyż jej wynurzenia nie były dość otwarte. A zresztą, obawiałam się ją zranić, tyle jej mam do zawdzięczenia! Pomyśl, co uczyniła dla mnie. Byłam zrujnowaną! Biorąc mnie za wspólniczkę z mężem i synem, czyż nie zapewniła mi majątku w przyszłości? Nie miałabym śmiałości wręcz wyznać, że kocham Henryka. Byłoby to złamać jej serce, bo ona ubóstwia swego syna, który jest zresztą dobrym i miłym chłopcem i dla którego byłabym z najzupełniejszem uznaniem, gdyby się nie był tak nie w porę zakochał we mnie.
— Więc gotowaś mu odmówić swej ręki?
— Raczej umrzeć wołałabym, niż się zgodzić.
— Więc gdy pani Verniere zada ci pytanie stanowcze, co odpowiesz?
— Sama myśl o tem mnie przestrasza.
— Pewna jesteś, że kochasz Henryka?
— Z całego serca i z całej duszy.
— A więc niech ta miłość doda ci odwagi. Pojmuję i podzielam twą wdzięczność dla pani Verniere. Ale nie będziesz potrzebowała majątku, mogącego od niej pochodzić, gdyż Henryk jest bogaty. Opuśćmy ten dom, uciekniesz przed niebezpieczeństwem, które przewidujesz. Oddalisz od siebie Filipa i uprzedzisz Henryka, co się dzieje.
— A jeżeli się mylę? Jeżeli niebezpieczeństwo nie istnieje? Jeżeli ja biorę za oznaki miłości zwyczajną tylko grzeczność?
— Nie, w cale się nie mylisz, bo to, co ty widziałaś, i ja widziałam i zrozumiałam jak i ty, znaczenie tego ugrzecznienia ze strony Filipa. Chociaż się nie oświadcza, jego niepokój, kiedy się zbliża do ciebie, drżenie jego głosu, gdy do ciebie przemawia, spojrzenia, jakiemi się wpatrują jego oczy, gdy patrzy na ciebie, wszystko to dość wyraźnie mówi za niego. Gdy będziemy w Parku, będzie cię widywał rzadziej.
— I zapomni o mnie, rzekła żywo Alina.
— Na to nie licz, moja droga! odparła Matylda z uśmiechem, zbyt jesteś czarującą, ażeby o tobie zapomnieć tak prędko, ale w braku sposobności, kiedy Filip nie będzie cię męczył całodziennemi nadskakiwaniami, może zrozumie nareszcie, że nie ma najmniejszych widoków, na spodobanie się tobie.
— Przypomnij sobie, że ojciec twój wymógł na pani Verniere obietnicę, że gdy się sprowadzimy do Parku, on tam przybędzie, ażeby czas jakiś spędzić z nami.
— Tem lepiej, bo tam niepodobna jej będzie nie zauważyć porozumienia, istniejącego między tobą a Henrykiem. Zobaczy, że się kochacie i wyrzeknie się swych projektów. Zresztą, jeżeliby ona tego nie widziała, ja postaram się jej otworzyć oczy.
— Jak ty to wszystko dobrze układasz!..
— Pozwól mi działać. Najgłówniejszem będzie wpływać na ojca, ażeby jak najprędzej zabrał nas do Parku Saint-Maur. I tego również się podejmuję.
— Kiedy pomówisz z ojcem? zapytała Alina.
— Nic nie wiem, zapewne gdy zawiadomi, kiedy tu przyjedzie, w każdym zaś razie, napiszę doń, wstawszy od stołu, a właśnie dzwonią na śniadanie.
Rzeczywiście dźwięki dzwonka wzywały do pokoju jadalnego mieszkańców willi Neuille.
Po śniadaniu Matylda udała się do swego pokoju i, jak postanowiła, napisała do ojca.

∗             ∗

Prosimy czytelników, ażeby nam towarzyszyli na ulicę Veneuil, do gabinetu głównego naczelnika służby wywiadowczej w ambasadzie niemieckiej.
Baron Wilhelm Schwartz siedział rozparty na fotelu za wielkiem biurkiem, pokrytem papierami i broszurami, i palił ogromne cygaro, głaszcząc się ręką lewą po pięknej brodzie jasnej, przystrzyżonej wachlarzowato.
Przed nim stał rosły mężczyzna, w liberji, pokorny, jak żołnierz pruski przed podoficerem na mustrze. Był to lokaj, pomerańczyk, którego widzieliśmy w służbie u magnetyzera, któremu się zdawało, że liczyć może na jego przywiązanie i dyskrecję.
— Z uwagą odczytałem wasz raport, mówił do niego baron Schwartz. Trzeba, ażebyś mi dał dokładne szczegóły o faktach, których byłeś świadkiem.
— Pan baron raczy mnie zapytać, odpowiedział pomerańczyk, bo zdaje mi się, że nie mogę nic dodać do tego, com mu pisał w raporcie.
— Więc to Robert Verniere przychodził do doktora O’Briena?
— Tak, to on. Nie mogłem się omylić, ponieważ znam go oddawna.
— A ta kobieta, ta niewidoma, która przychodziła radzić się jasnowidzącej?
— To dawna odźwierna z fabryki Ryszarda Verniere.
— I to po odwiedzinach tej kobiety postanowił raptownie opuścić Paryż?
— Tegoż wieczora oznajmił mi o swojem wyjeździe, a nazajutrz zrana zostaliśmy zapłaceni i odprawieni.
— I nawet nie mogliście się przekonać, czy ten wyjazd był rzeczywisty i jaki był jego powód?
— Drzwi od gabinetu doktora były szczelnie zamknięte i dlatego starałem się napróżno podsłuchać, co się mówiło między nim i panną Mariani. Nie mogłem podchwycić ani jednego wyrazu, sądzę jednak, że wyjazd był konieczny, klientela się zmniejszała, pieniądze stawały się rzadkiemi, panna Mariani nudziła się. Mój pan miał ochotę spróbować szczęścia gdzieindziej.
— Jesteś bardzo użytecznym, Hermanie, i o tem pamiętać będziemy. Otrzymałeś ładną nagrodę, a Natan, bogaty bankier, całkiem nam oddany dał ci miejsce doskonałe, gdzie musisz nam oddać usługi znaczne. Nie zapomnij otrzymanych poleceń.
— Polecono mi rozciągnąć bezustanny dozór nad oficerem artylerji, do którego zgodziłem się za lokaja, upozorowawszy, pochodzenie alzackie; mam otwierać szuflady przy pomocy dobranych kluczy, czytać całą jego korespondencję i kopiować wszystko, co mi się wyda szczególnie zajmującem.
— Tak, to dobrze, nie trać nic z oczu, a zwłaszcza nieomieszkaj przeglądać bacznie papiery zwinięte wrzucone do kosza. W ten sposób często można poczynić nieoszacowane odkrycia, francuzi są tak lekkomyślni.
— Przyniosłem kilka z tych papierów.
— Przejrzę je... Dostarczaj ich więcej.
— Pan baron może zawsze liczyć na mnie.
— Teraz cię więcej nie potrzebuję, mój Hermanie. Weź te dwa luidory, i nie zapominaj, że jeżeli mnie zobaczysz przychodzącego z wizytą do twego nowego pana, winienem pozostać dla ciebie zupełnie nieznanym.
Pomerańczyk schował dwa luidory, ukłonił się z szacunkiem i wyszedł po cichu z gabinetu.
Baron spojrzał na zegar. Była godzina dziesiąta.
— Czy przyjdzie dziś zrana? mruknął.
Potem zaczął przeglądać papiery i czynić notatki.
Robert, dostawszy list barona, powiedział sobie:
— Jutro pójdę.
Nazajutrz jednak, ustępując chwiejności, będącej główną właściwością jego charakteru, odłożył to na później. Wreszcie, poradziwszy się swego wspólnika, Klaudjusza Grivot, bardzo zaniepokojonego tem grożącem wezwaniem, kazał się dorożce zawieść na róg ulicy Ojców Świętych. Ztamtąd przez ostrożność zamierzył iść pieszo na ulicę Verneuil.
Dorożka była odkryta i koń biegł szybko. Na wysokości Łuku Tryumfalnego, minęła się z karetką zaprzężoną w dwa konie. Robert zamyślony nie zauważył człowieka, którego twarz dawała się widzieć przez otwarte okno karetki i który dawał mu znaki ręką.
Dorożka toczyła się dalej. Karetka zatrzymała się raptownie i zawróciła, podążając za dorożką Roberta Verniere.
Ta zatrzymała się wreszcie na rogu ulicy Ojców Świętych. Robert zapłacił dorożkarzowi i pieszo zapuścił się w ulicę.
Człowiek, który go śledził, również wysiadł i śpieszył się, jakby go chciał dogonić. Zobaczył potem, że skręcił w ulicę Verneuil i zadzwonił do drzwi pałacyku, noszącego numer 4, poczem znikł po za bramą. Siedzący zatrzymał się i zmarszczył brwi z miną niezadowoloną, ale wypogodził twarz prędko.
— Zaczepię go, gdy ztamtąd wyjdzie, wyszeptał, i zaczął go wyczekiwać, na rogu ulicy Ojców Świętych.
Drzwi Robertowi otworzył służący, zapytując po niemiecku:
— Czego pan chce?
— Widzieć się z baronem Schwartz, odpowiedział bratobójca w tymże samym języku.
— Czy ma pan list dla wejścia?
— Mam.
— Proszę o ten list.
— Oto jest.
Lokaj spojrzał na adres i rzekł.
— A! bardzo dobrze, otrzymałem rozkazy. Pan baron czeka na pana.
— Czeka na mnie, pomyślał Robert, więc był tak pewny, że przyjdę.
— Zechce pan ze mną pójść, rzekł służący.
Jakkolwiek panował nad sobą zupełnie i zebrał się już wprzód na odwagę, mąż Aurelii nie mógł się ochronić od przejmującego niepokoju.
Robert przestąpił próg gabinetu barona Wilhelma Schwartz. Ten siedział przy biurku, paląc wiecznie grube cygaro i lewą ręką głaszcząc piękną brodę jasną. Nie wstał nawet przy wejściu Roberta, a wyraz twarzy jego nie miał w sobie nic ujmującego.
— Spodziewałem się pana wcześniej, panie Verniere, rzekł doń tonem suchym.
— Dlaczego wcześniej? zapytał nowoprzybyły z wyraźnym spokojem.
— Bo przypuszczałem, żeś pan dość sprytny, aby dobrze zrozumieć słowa mego listu, odpowiedział.
Robert odparł:
— Sprytu, jaki przypuszczał pan we mnie, może mi brak, ale wyznaję, że listu pańskiego nie rozumiem dotąd.
Prusak rzucił na Roberta szczególne spojrzenie.
— A jednak przyszedł pan! zawołał.
— Przez ciekawość. Ażeby szukać rozwiązania zagadki i wreszcie przez wzgląd na pana, przedstawiającego naród, który mi niegdyś okazał życzliwość.
Schwartz ukłonił mu się ręką.
— Szczęśliwy jestem, że słyszę od pana taką mowę, rzekł tonem, wyraźnie złagodzonym, dowodzi to, że pan pamiętasz o tej życzliwości. Niech pan siada. Mamy z sobą do pomówienia.
— Jestem do pańskiego rozporządzenia, ale wytłómacz mi pan najprzód, proszę, list pański, którego ostre wyrażenia zdawały się wyrażać groźbę.
— Jeżeli go pan tak zrozumiał, to dlatego, że pan się czujesz rzeczywiście zagrożonym.
— Zbyteczne złudzenie, panie baronie, ja nie czuję się zagrożony niczem na świecie...
— Czyś pan tego tak pewien?
— Tak, jestem pewien i zapytuję się, jaki miecz wisieć może nad moją głową
Wilhelm Schwartz zacisnął cienkie wargi, i ważąc słowa, odpowiedział z powolnością wyrachowaną:
— Nie znałem pana dawniej w Berlinie, gdyś pan oddawał nam wielce szacowne usługi, i żałuję, gdyż przyjemnie byłoby mi stwierdzić, jak pańscy zwierzchnicy cenili zasługę pańską, gorliwość, przywiązanie dla naszych interesów, nienawiść dla Francji.
Robert zdziwiony nieco tym wstępem tak łagodnym, miał się na baczności.
— Nienawiść moją dla Francji? powtórzył. Mylisz się, panie baronie. Francja jest moim krajem.
— Ponieważ ją zdradzasz na korzyść Niemiec, musisz więc pan mieć powody dla jej nienawidzenia. Ja mam tu przed oczyma notatki, które pana dotyczą. Bardzo interesujące, z nich się dowiedziałem o wszystkiem, coś pan uczynił przeciw swemu krajowi, któregoś się pan wyparł oddawna.
Robert dał znak zaprzeczenia.
— Przepraszam! ciągnął dalej baron, nie można zadawać kłamu rzeczywistości. W danej chwili zgłosiłeś się pan z ofiarowaniem swych usług. Przyjęto je i uczyniono dobrze. Jeżeli nastąpiło zerwanie stosunków między panem i głównym sztabem, to z pańskiej winy, bo stałeś się podejrzanym. Zamknięto przed panem kasę, z której przywykłeś obficie czerpać, ale nie powinieneś pomimo to zapominać, że gdy wszystkiego panu brakło, znalazłeś w Niemczech oparcie i dochody.
Ta mowa wykrętna, która jakby nie zmierzała do żadnego celu, denerwowała Roberta. Przerwał wręcz boronowi Schwartzowi.
— Na co te rozprawy, które dałyby się streścić w kilku słowach? rzekł. Wiem, czem byłem, wiem czem jestem. Skoro mnie pan wezwałeś do siebie, miałeś powód. Jakiż to? Odpowiedz mi pan szczerze i nie baw się ze mną niepotrzebnie w dyplomację.
— Jesteś pan doświadczonym, o tem wiem, rzekł dostojnik z uśmiechem.
— Obeznany jestem ze zwyczajami pańskiego rządu i tylko! Napisał pan do mnie co następuje: „W imieniu przyszłości fabryki pańskiej rodziny, proszony pan jesteś o przybycie jak najprędzej na ulicę Verneuil.“ Otóż przyszedłem i oczekuję od pana objaśnienia. Racz mi je pan dać, w przeciwnym razie będę miał zaszczyt pana pożegnać. Baron Schwartz przygryzł usta.
— Ten człowiek nie domyśla się, że go trzymam w ręku, pomyślał. Gdyby się spodziewał, mówiłby innym tonem. Potem dodał głośno: Chcesz pan objaśnienia stanowczego, drogi panie Robercie Verniere. To je panu dam. W jakich warunkach znajdujesz się pan w Paryżu? To nam jest wiadome. Brat pański umarł śmiercią tragiczną, którą się zajmiemy za chwilę, jeżeli to będzie potrzebnem. Żona pańska sprzedała wszystkie swe posiadłości na terytorjum niemieckiem, ażeby osiąść we Francji i dostarczyć panu kapitałów niezbędnych do odbudowania fabryki w Saint-Ouen, którą prowadzisz ze swym pasierbem, w charakterze wspólnika. Opuszczając Niemcy bez zamiaru powrotu, zabrałeś pan z sobą wielką ilość sekretów, które przeniknąć pozwalało panu nasze zaufanie. Te tajemnice, które w znacznej części dotyczą postępu naszych uzbrojeń, są wielkiej doniosłości. Chcemy wierzyć, że nie zechcesz pan ich zużytkować na naszą szkodę, więc nie mówmy otem, lecz pomówmy o projektach, powziętych przez pana, kiedy byłeś w Berlinie. Przedstawiłeś pan w głównym sztabie modele nowych kartaczy, wynalezione przez pana.
— I zostały odrzucone! zawołał Robert.
— Bo nie miałeś pan zaufania już w odpowiednich sferach, ale nie dlatego, ażeby nie uznano zalet wynalazku. W fabryce w Saint-Ouen, urządziłeś pan oddział specjalnie dla wyrobu pocisków wojennych, oraz warsztaty dla fabrykacji nowej udoskonalonej kartaczownicy. Pański pasierb, uczeń szkoły sztuki i rzemiosł w Chalons, i bardzo uzdolniony, podług naszych wiadomości w przedmiocie uzbrojeń, będzie panu niósł pomoc ze swej wiedzy i zdolności, co zdwoi pańską siłę. Otrzymałeś pan już z ministerjum wojny i ministerjum marynarki zachętę i obstalunki. Wszystko to nie może nam się podobać i postanowiliśmy nakazać pana.
— Nakazać mnie! przerwał Robert.
— Doskonale! Na pozór będziesz pan pracował dla Francji, w rzeczywistości jednak pracować pan będziesz dla Niemiec, a to panu zapewni świetne zyski pieniężne. W krótkim czasie dojdziesz pan do majątku!.. Widzisz więc pan, że nie bawię się w dyplomację, że gram z panem w otwarte karty!
— Więc masz pan szpiegów wszędzie! wyszeptał Robert.
— Tak, wszędzie, kochany panie Verniere. Wiemy o wszystkiem, co się dzieje, o wszystkiem, co się mówi, o wszystkiem, co myślą we Francji! Masz pan tego dowód. Teraz pomówmy o interesach. Ile pan zażądasz, ażeby być naszym człowiekiem? Ustanów pan cyfrę i zapamiętaj, że się nie targujemy...
— Nie zażądam nic, ponieważ nie chcę nic przyjąć! I wszelkie propozycje pańskie, jakkolwiek świetne, odrzucam, odparł Robert.
— U!.. Co za bezinteresowność! rzekł baron tonem drwiącym. Zaraz widać, że potrzeba nie dokucza panu, jak dawniej...
— To prawda, a kiedy potrzeba nie istnieje, pojęcia się zmieniają.
— Można mieć inny bat na człowieka, niż potrzebę, i o tem się pan przekonasz. I dlatego ponawiam swe propozycje, które radzę panu przyjąć. Ileż trzeba ofiarować, ażeby Robert Verniere, wielki przemysłowiec, stał się znowu dla Prus tem, czem był w Berlinie zgłodniały Robert Verniere?
— Nie trzeba mu nic ofiarowywać! Powtarzam panu, że wszystkiego odmawiam.
— Strzeż się pan! Zostaniesz złamany.
— Nic sobie z tego nie robię.
— Zobaczymy! Zacznijmy z innego tonu. Chciałem panu tego oszczędzić, ale nie każdy może czynić, jak chce, a pan mnie do tego zmuszasz. Przypomnę więc panu, bo jakbyś o tem zapomniał, że od trzech miesięcy idziesz drogą, która prowadzi na rusztowanie.
Robertowi zdawało się, że jest przygotowany na wszystko. Tego się jednak nie spodziewał. Dreszcz przeszedł mu po ciele. Baron Schwartz ciągnął dalej:
— Tak, na rusztowanie!.. Słówko jedno, jedno tylko słówko odemnie, a zaraz byś się pan tam dostał! Sprawiedliwość francuska nie zna nazwiska mordercy pana Ryszarda Verniere. My jednak możemy ją o tem zawiadomić. Wtedy sąd zapyta brata człowieka zamordowanego, co czynił w Paryżu pod nazwiskiem Fryca Leymana od 28. grudnia zeszłego roku? Zapyta go zwłaszcza, co uczynił z klejnocikiem, przywieszonym do łańcuszka od zegarka, który miał przy sobie w noc zbrodni w Saint-Ouen, a klejnocik ten odnaleziono w zaciśniętej ręce Weroniki Sollier. Jest to cacko sztuki, panie Robercie Verniere, prawdziwe arcydzieło cyzelerskie. Lew, leżący i w szponach trzymający szmaragd, na którym wyryte są dwie litery, H. i N. cyfry hrabiego Henryka de Nayle, pierwszego męża pańskiej żony.
Robert przestraszony stał się bladym.
— O’Brien mnie sprzedał, pomyślał.
Baron Schwartz spostrzegł dreszcz i bladość. Ciągnął też dalej:
— Czy więc nic sobie z nas nie robisz, czy też rozumiesz panie Verniere, że znajdujesz się w zupełności na naszej łasce? Zdawało ci się, że pozyskałeś bezkarność i to cię odurzyło! A teraz widzisz, że ta bezkarność trzyma się na nitce. Przyjm pan nasze propozycje, powtarzam, albo pana zadenuncjuję.
Bratobójca zamyślił się. Nie, O’Brien z pewnością nie mógł go zdradzić tak podle, gdy właśnie dawał mu broń do obrony. Odzyskał więc panowanie nad sobą i postanowił z tej broni skorzystać. Zamiast odpowiedzieć, jak baron się spodziewał, oświadczeniem najzupełniejszej uległości, odparł:
— Ażeby mnie zadenuncjować, musiał byś pan mieć dowody.
— Brelok oderwany od pańskiego łańcuszka, jest sam przez się dowodem niezbitym. Któżby go pozostawił, w rękach odźwiernej fabrycznej, jeśli nie pan?
Baron Schwartz spodziewał się zaprzeczenia.
Jakież więc było wielkie jego zdziwienie, gdy usłyszał, że Robert Verniere odpowiedział mu:
— To ja, rzeczywiście.
— Przyznajesz pan?
— Przyznaję.
— To zaczynamy się porozumiewać.
— O! to bardzo niepewne. Cóż pan możesz przeciw mnie uczynić? Oskarżyć mnie. Powiedzieć, że jestem sprawcą zbrodni w Saint-Ouen...
— I to uczynimy, jeżeli pan nie przyjmiesz naszych propozycji.
— Nie przyjmuję ich i dodaję, że panowie nie przejmujecie mnie wcale obawą! Oskarżcie mnie. Jak chcecie! Ja na wasze oskarżenie odpowiem również oskarżeniem! Ja zostanę uwięziony, skazany, ale zadam waszemu rządowi ranę nieuleczalną! Zdemaskuję was ku oburzeniu mocarstw europejskich, które potępią was przez pruderję. Ja zabiłem człowieka! Więc cóż z tego? Wy chcecie zamordować naród!
— Zdaje mi się, niech mi Bóg przebaczy, że to pan grozisz teraz? zawołał baron z wściekłością.
— Pan mnie atakuje, ja się bronię! Idź pan i powiedz prokuratorowi rzeczypospolitej, że zamordowałem Ryszarda Verniere i złóż na to dowód... Ja na to odpowiem i dowiodę, że byłem na żołdzie Prus i że działałem z ich rozkazów. One chciały zniszczyć fabrykę Ryszarda Verniere, patrjotę, którego nie mogły kupić, a którego wynalazki i prace wydawały się im niebezpiecznemi dla nich.
— Wiesz pan dobrze, że to kłamstwo! przerwał Wilhelm Schwartz, siny z gniewu.
— Wiem, że się to wyda prawdą! Zaczekaj pan! Musisz mnie wysłuchać, gdy powiem! Jestem ostatnim z nędzników, ukarzcie mnie, ale ukarzcie także tych którzy mi nakazali zbrodnię!
— Nie uwierzą panu.
— Muszą mi uwierzyć, gdy złożę w sądzie dowody waszej nikczemności.
— Warjat pan jesteś! tych dowodów niema.
— Oto jeden. To list cyfrowany, pochodzący z biura głównego Sztabu w Berlinie i adresowany do waszego ambasadora w Paryżu. Cóż pan na to?
Robert wyjął z kieszeni list, który rozłożył i przesunął go przed oczyma barona ale zdala od jego rąk.
Ten już nie głaskał jasnej brody. Powieki mu drgały, drżenie nerwowe wstrząsało mu usta i ręce.
— List cyfrowany! wyjąkał.
— Ale pozwolił mi go odcyfrować egzemplarz słownika Petit Larousse, rzekł Robert. List jest podpisany, i ma stempel głównego sztabu i zresztą jest zrozumiały, jak się należy. Niech pan posłucha.
I bratobójca odczytał głośno, tonem szyderskim, list już nam znany. W chwili gdy kończył czytać, Wilhelm Schwartz schwytał z szuflady biurka rewolwer nabity i rzucił się na niego.
— List! rozkazał. Daj mi ten list, albo palnę panu w łeb!
— O panie baronie, widocznie bierzesz mnie pan za głupca? odpowiedział Robert z największym spokojem, powinieneś pan był pomyśleć, że to tylko kopia, a oryginał znajduje się w dobrych rękach. Taki wypadek jest przewidzianym. Gdybym nie wyszedł żywym od pana, oryginał zostałby oddany komu z prawa należy. Teraz oskarż mnie pan, jeżeli ci to serce dyktuje, a wiesz jaka będzie odpowiedź.
Baron wydał ryk bezsilności.
— To O’Brien dał panu ten dokument, nieprawdaż? zapytał głosem zdławionym.
— Nie on, ale co pana to obchodzi?
— Za ile sprzedasz mi pan oryginał tego listu?
— Ile mi pan ofiarowujesz?
— Trzysta tysięcy franków.
— To mało.
— Pięćset tysięcy franków.
— Ta cyfra dowodzi mi, jaka jest doniosłość dla pana tego papieru i jaki ona stanowi dla mnie środek bezpieczeństwa! Ponieważ więcej mi zależy na życiu, niż na pieniądzach, nie oddam tego papieru gdybyś mi pan nawet ofiarował miliony.
— Strzeż się, panie Verniere.
— Czego?
— Są tajemnice, które zabijają!
— Ta mnie nie zabije, dopóki nie będziesz pan miał nadziei dostania do rąk kompromitującego listu. Zresztą, nie będziesz się pan potrzebował obawiać niczego odemnie, jeżeli ja nie będę się obawiał niczego od pana. Przyjmijmy sposób postępowania zupełnie odpowiedni. Niemcy znają me zbrodnie, ja znam ich. Milczmy i będziemy dobrymi przyjaciółmi...
Baron Schwartz uspokoił się.
— Rzeczywiście, jesteś pan człowiekiem bardzo silnym, rzekł z uśmiechem trochę wymuszonym, bardzo żałuję, żeśmy pozwolili panu od nas odejść.
— Ja również żałowałem tego dawniej, lecz teraz już nie żałuję.
— Pomówmy otwarcie. Chcesz pan mieć majątek?
— Liczę na to, że mi go da praca.
— Mówię o majątku niemałoznacznym, wielkim majątku, majątku, przewyższającym pańskie nadzieje i marzenia. Trzy miljony, ja je panu dam.
— Chcesz mnie pan kusić.
— Trzy miliony, powtórzył Wilhelm Schwartz, i nasze poparcie dla obrony pana, gdyby cię oskarżono, i nasze wspólnictwo, gdyby ci było potrzebne, dla usunięcia swych wrogów. Stań się zarazem naszym przyjacielem, naszym sprzymierzeńcem, a pragnienia najbardziej wygórowane będą zaspokojone. Żyjesz pod kuratelą pani Verniere, podlegasz skutkom aktu spółkowego, który cię wiąże z jej synem i z córką pańskiego brata. Jesteś tylko panem na pozór. My pana wybawimy z tej kurateli i z tych więzów, pieniądze przywrócą panu niezależność! Zostaniesz pierwszym przemysłowcem we Francji! Służ nam, a my uczynimy cię wielkim, i nikt z najprzebieglejszych dyplomatów nie odgadnie, jakie nas z sobą łączą stosunki. Bądź jak dawniej naszym gorliwym współpracownikiem! Wydaj nam wszystkie sekrety uzbrojeń francuskich, które przy swojem położeniu będziesz mógł poznać lepiej niż ktokolwiek inny, a będziesz mógł liczyć na nas, jak my liczyć będziemy na pana! Zgoda?
Czoło Roberta okryło się potem.
Człowiek, którego znamy, człowiek, którego poznaliśmy w jego uczynkach, nie mógł się obrażać na te propozycje. Zepsuty do szpiku kości, chciwy pieniędzy, przejęty strachem sądu przysięgłych, rusztowania, pragnący bardziej niż kiedykolwiek życia hulaszczego i rozwięzłego, nie miał żadnych skrupułów, gotów był całkiem się zaprzedać, lecz nie chciał się oddać niezwłocznie. Zapytał się sam, czy te miljony pokryją bezkarność, jaką mu przyrzekano, czy nie kryją w sobie jakiej zasadzki. Gdy milczał, baron Schwartz powtórzył:
— No czy się zgadzamy?
— Trzeba mi czasu do namysłu, odpowiedział Robert głosem głuchym.
— Czy to ukryta odmowa?
— Nie. Ja nie odmawiam, lecz chcę się namyślić.
— Przecież zrozumiałeś mnie pan dobrze? Więc dlaczego się pan wahasz?
— Bo zastanowienie jest konieczne. Nie można brać tak lekko postanowienia tak ważnego.
— Niech i tak będzie. A list cyfrowany?
— Nie zrobię z niego użytku, powinieneś pan to zrozumieć, tylko w razie napaści z pańskiej strony. Możesz więc pan być spokojny, jak ja nim jestem.
— Byłeś pan u O’Briena w przeddzień jego zniknięcia?
— Być może, ale dopiero od pana dowiedziałem się o jego zniknięciu.
— Przyznaj pan, że to on ci oddał list, z którego broń masz przeciw nam.
— Nie zaprzeczam tego bezwzględnie, a zresztą z listu tego ja nie czynię broni, tylko tarczę.
— Więc utrzymujesz pan, że nie wiesz, gdzie się znajduje amerykanin?
— Tak, utrzymuję, bo to prawda.
— Powiedz pan raczej, że mi nie ufasz.
— Gdyby tak było, przyznaj pan, że początek rozmowy z panem, dawałby mi do tego prawo. Robert wstał, postanawiając nie przedłużać rozmowy. Proszę pana o miesiąc do namysłu, wyrzekł dalej, czy dasz mi go pan.
— Skoro trzeba, ale odtąd radzę panu nic przeciw nam nie przedsiębrać.
To było powiedziane tonem groźby.
— Nie mam w tem żadnego interesu bo oddalibyście cios za cios! odpowiedział Robert. Za miesiąc będę miał zaszczyt zobaczyć się z panem.
Bratobójca skierował się ku drzwiom gabinetu i opuścił pałacyk, odprowadzany przez barona aż do bramy.
Powracając tą samą drogą, przez ulicę Ojców Świętych ku wybrzeżu, gdzie zamierzał wziąć dorożkę, Robert mówił do siebie:
— Jeżeli nie przyjmę ich propozycji, ci ludzie znajdą sposób, ażeby mnie zgładzić i to tak, że nikt nie będzie mógł posądzić o morderstwo. Przygotują jaki wypadek. Bądź cobądź są oni silniejsi odemnie! I pomyśleć, że jedyny człowiek, który może mi doradzić i pomódz, zniknął niewiadomo gdzie. Dokąd wyjechał O’Brien? Co się z nim stało? Co porabia?
W chwili gdy zadawał sobie to pytanie, uczuł, że go ktoś zlekka dotknął. Ździwiony obrócił się.
Człowiek, którego widzieliśmy w karetce, potem pieszo, był o dwa kroki od niego i głosem cichym i prędkim rzekł doń:
— Bierz pan to i idź spiesznie, nie oglądając się za mną. Może ktoś z ulicy Verneuil szpiegować pana.
Robert nie poznał ani osoby, ani głosu. Wziął nie bez niepokoju kawałek papieru, który mu wsunął do ręki.
Człowiek z karetki ciągnął dalej:
— Czytaj pan i nie odwracaj się.
Potem udał się w kierunku przeciwnym, niż szedł Robert Verniere.
Słowa: „Może ktoś z ulicy Verneuil szpiegować pana“ zmieszały Roberta, ściskał gorączkowo list w palcach i niecierpliwie pragnął jaknajprędzej poznać jego treść, starając się daremnie odgadnąć, kto może być tym tajemniczym nieznajomym. Doszedł na wybrzeże, gdzie znajdowała się stacja dorożek. Wsiadł do jednej z nich i kazał się wieść wybrzeżem w kierunku kościoła N. Marji Panny. Teraz zapuścił w dorożce firanki i rzucił oczyma na papier, który mu palił palce. Zawierał on tylko te wyrazy, pisane ołówkiem:
„Wsiądź pan do pierwszego pociągu, który odchodzić będzie niebawem. Następnie wysiądź pan w Joinville-le-Pont. Idź pan na most, tam pośrodku mostu znajdziesz pan schody, prowadzące na brzeg Marny. Zejdź pan temi schodami i zaczekaj na mnie, nie dam na siebie długo czekać.

„O. B“.

Robert wydał okrzyk radości. O. B. Te pierwsze litery znaczyły tyle co podpis O’Briena.
Ten, który, jak sądził, może go podtrzymać i kierować nim, więc go zobaczy, w chwili gdy najmniej na to liczył. Opuścił szybę dorożki i zawołał na woźnicę:
— Na dworzec Vincennes, szybko! Dostaniesz na piwo!
Woźnica zaciął konia i dorożka potoczyła się prędko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.