<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Dzielny przyjaciel nasz, mańkut Magloire, pomimo załatwiania wszelkich interesów, związanych z objęciem w posiadanie hotelu i restauracji po matce Aubin i dotyczących jego małżeństwa, które miało nastąpić jednocześnie z zagospodarowaniem się w kupionym zakładzie, Magloire, pomimo to wszystko, znalazł jeszcze czas, ażeby być u komisarza policji w Saint Ouen i u mera, ażeby przekazać na Weronikę Sollier pozwolenie na odbywanie wędrówek z katarynką we wszystkich wsiach departamentu Sekwany.
Pewnego dnia zwykli stołownicy, przybywszy na śniadanie, spostrzegli, że nie było już dawnego szyldu. Zamiast słów: U matki Aubin, czytano dużemi literami: „Pod Katarynką“. Restanracya. — Wina. — Gabinety towarzyskie. — Salony dla uczt weselnych. Magloire — następca.
Pierwsze dnie wiosenne były bardzo piękne. Wille, niezamieszkane podczas zimy, naprędce przystrajały się na przyjęcie swych lokatorów, żądnych świeżego powietrza i ciepłych promieni słonecznych.
Weronika i jej wnuczka nie miały już dni oznaczonych na zwiedzanie tej lub owej wioski. Tam, gdzie zamierzały pozostać tylko godzinę, musiały chodzić z katarynką z ulicy na ulicę i od domu do domu przez dzień cały. Monety srebrne padały bezustannie do rąk Marty, która, po wyprzedaży kabał amatorom, śpiewała głosem wątłym, lecz bardzo dokładnym piosenki, których ją nauczył przyjaciel Magloire, a którym wtórowała Weronika na katarynce. Fundusik ich oszczędnościowy zwiększał się z dniem każdym, ku wielkiej radości babki.
— Nie jestem już młodą, mówiła do siebie, i miałam wiele zmartwień, a to niszczy człowieka. Może już nie pożyję długo. Z pewnym kapitalikiem Marta będzie mogła dać sobie radę. Przytem gdy mnie nie stanie, Magloire jej nie opuści, pod tym względem jestem spokojną, najlepiej jednak byłoby, ażeby pozostała zupełnie niezależną i niepotrzebującą nikogo...


∗             ∗

Daniel Savanne, jak już wiemy, zachował dla siebie kilka dni odpoczynku, ażeby je spędzić w willi Saint-Maur.
W sobotę udał się do sądu, ażeby zajść do gabinetu i przejrzeć nagromadzone podczas jego nieobecności papiery. Po wyjściu z sądu, przed powrotem na wieś, wstąpił do jubilera, któremu powierzył wykonanie kopii pieczątki oskarżycielskiej.
Kopia ta była gotowa i Daniel aż się zadziwił na widok doskonałej roboty i dokładności naśladownictwa, gdy porównał z sobą oba przedmioty.
— Ponieważ ja sam mógłbym się omylić, rzekł da jubilera pan Savanne, może pan będzie łaskaw naznaczyć czem model.
Jubiler białą nitką jedwabną obwiązał szyję lwa srebrnego.
Daniel zapłacił umówioną cenę i zabrał oba przedmioty.
Przybywszy do willi, udał się wprost do swoich pokojów, rozwinął klejnoty, fałszywe i prawdziwe. Oryginał schował w szufladzie biurka, kopię zaś pozostawił na biurku, w miejscu widocznem, poczem rzekł do siebie:
— Mając go przed oczyma, nie zapomnę, a w poniedziałek, przy odjeździe, dopilnuję, ażeby Berthoud, zaopatrzony w ten klejnot, rozpoczął poszukiwania.
Zadzwoniono na obiad. Daniel poszedł do salonu, gdzie nań czekano. Po obiedzie udano się do parku, dla przechadzki nad brzegami Marny, mało uczęszczanemi.
Alina szła pod rękę z Danielem. Pani Verniere postępowała obok nich, unosząc się nad pięknościami krajobrazu, który się roztaczał przed jej oczyma, i który słońce zachodzące złociło wszystkimi swymi ogniami.
Matylda i Henryk szli zwolna za nimi. Młoda dziewczyna jakby umyślnie zwolniła kroku, ażeby dać się bardziej wyprzedzić przez idących na przodzie.
Nie zdając sobie sprawy z życzenia Matyldy, Henryk chciał iść prędzej. Położyła mu rękę na ramieniu.
— Idź wolniej, rzekła do niego półgłosem, mam z tobą do pomówienia i pragnę, ażeby pani Verniere nie mogła mnie słyszeć.
Henryk spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Tak, podchwyciła młoda dziewczyna, czytając w oczach kuzyna ździwienie, chcę z tobą pomówić i to w twoim interesie. Nie miejże tak ździwionej miny i posłuchaj mnie.
— Cały jestem w słuch zamieniony, moja droga kuzyneczko, odparł Henryk z uśmiechem. Co chcesz mi powiedzieć nowego?
— Bardzo ważne rzeczy. Spisek się knuje przeciw tobie.
— Spisek przeciw m nie! A mój Boże, z jakiego powodu?
— Z powodu miłości twej dla Aliny.
Henryk drgnął, a z ust jego zniknął uśmiech.
— Co mówisz? wyrzekł jednak tonem prawdziwego niedowierzania.
— Czyś nie zauważył w willi Neuilly niezwykłej uprzejmości Filipa de Nayle względem Aliny?
— Nie, nie zauważyłem tego. Widziałem tylko, że Filip tak samo jak jego matka, otacza Alinę jak najdelikatniejszemi staraniami, i przyznaję, że wydało mi się to bardzo naturalnem.
— Bardzo naturalne, gdyby to było oznaką tylko przyjaźni, ale syn pani Verniere nietylko przyjaźni doznaje dla mej przyjaciółki. Poprostu miłość popycha Filipa przeciw tobie, a pani Verniere, pochwalając tę miłość, marzy tylko o tem, ażeby ożenić swego syna z tą, która jest twoją narzeczoną.
— O! moja Matyldziu, co ci się zdaje.
— Dlaczego?
— Filip nie ma jeszcze dwudziestu lat. Panienkę można wydać w tym wieku, a nawet wcześniej, ale nie żeni się chłopca dziewiętnasto-letniego.
— Czyż prawo tego zabrania?
— Nie, ale zwyczaje.
— To nic. Ja ci powiadam, że Filip kocha Alinę i że ona to już spostrzegła tak, jak i ja. Nie śmiała ci o tem mówić. Pani Verniere zaś co chwila ma to na myśli i pozwala to odgadywać w swych słowach. Ona sobie wbiła w głowę to małżeństwo i wszystko uczyni, ażeby dopiąć swego zamiaru.
Henryk z brwiami zmarszczonemi zamyślił się w ciągu kilku sekund, potem podchwycił:
— Ależ takie małżeństwo byłoby niedorzecznością. Toż to dwoje dzieci!..
— Ja cię uprzedzam, podchwyciła Matylda. Teraz, skoro cię ostrzegłam, rzecz twoja czuwać.
— Alina jest moją narzeczoną. Ma słowo moje, a ja jej. Wie, że może mi zaufać, a zaufanie moje dla niej jest bez granic.
— Masz słuszność, lecz Alina jest słabszą, aniżeli sądzisz!
Te ostatnie wyrazy zaniepokoiły nieco syna Gabrjela Savanne.
— Nawet gdyby Alina była słabą, wyszeptał, nie złamałaby słowa, zresztą ona mnie kocha.
— Tak, ale przewiduje ona, że lada dzień pani Verniere i Filip otwarcie pomówią z nią i boi się...
— Czego?
— Boi się zranić i o rozpacz przyprawić tych, dla których czuje przecież głęboką życzliwość i bezgraniczną wdzięczność, i kto wie czy nie będzie zbyt słabą, ażeby powiedzieć stanowczo: Nie.
— A! wyrzekł Henryk z rozdrażnieniem, małżeństwo moje z Aliną musi czemprędzej nastąpić.
— Nie śpiesz się. Tymczasem niema jeszcze niebezpieczeństwa palącego.
— Mam nadzieję, ale nie chcę, ażeby Filip de Nayle mówił o miłości do mej narzeczonej!..
— Filip jest zakochany, ale bardzo młody i bardzo lękliwy, więc się nie ośmieli. Zaczekajmy. Ja o to dbać będę, ażeby Filip nie miał nigdy sposobności do rozmowy z Aliną sam na sam. Gdyby więc wyznał miłość swą twojej kuzynce, byłoby to w mojej obecności, a licz na mnie, że odpowiem. Teraz o tem ani słowa, oto ojciec mój już powraca.

∗             ∗

Zaproszeni na niedzielę do willi Savanne; Robert Verniere z pasierbem wyjechali z Neuilly o godzinie siódmej zrana. Niecierpliwość Filipa była wielką. Zobaczyć się miał z matką a jednocześnie z tą, która, odkąd po raz pierwszy ujrzał ją, pozostała bez przerwy w jego myśli.
Robert, dla innego powodu, niemniej od niego był niecierpliwym. Mógł teraz przystąpić do wykonania planu, powziętego przez O’Briena, i chociaż nie przenikał nawskróś myśli amerykanina, gotów był posłusznym mu być we wszystkiem. Jednocześnie myślał i o projekcie Klaudjusza Grivot.
O godzinie dziewiątej powóz Roberta zajechał przed ganek willi. Na ganku znajdowali się pani Verniere, Alina, Matylda i Henryk Savanne.
Daniel nie spodziewając się tak wczesnego przyjazdu gości, pracował w swym gabinecie, i tak dalece zatopił się w pracy, iż nie słyszał wcale, jak powóz, zajechał.
Roberta i jego pasierba powitała Matylda.
Henryk trzymał się nieco na uboczu. Zajęty zwierzeniami, uczynionemi mu w przeddzień przez kuzynkę, przyglądał się uważnie Filipowi. Ten, ucałowawszy matkę, zbliżył się do Aliny, i ściskając ją za rękę, to bladł to się czerwienił. W zachowaniu się młodej panienki znać było pewne pomieszanie.
— Matylda ma słuszność, rzekł do siebie Henryk. On ją kocha! To bije w oczy! Jakim sposobem ja tego wcześniej nie spostrzegłem.
Robert doskonale panował nad sobą, ukrywając trapiące go myśli.
— Czy pana Savanne niema w domu? zapytał Henryka.
— I owszem jest, drogi panie, odpowiedział młodzieniec. Stryj spodziewał się panów nieco później i zapewne pracuje w swoim gabinecie, jak to czyni codzień, nawet w niedzielę, aż do śniadania.
— Czy nie moglibyśmy mu uścisnąć ręki, nie przeszkadzając w pracy?
— Byłby już swą pracę przerwał, gdyby wiedział o przybyciu panów. Może panowie pozwolą, że ich do niego zaprowadzę?
— Prosimy.
Henryk Savanne skierował Roberta i Filipa na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało mieszkanie Daniela, i zapukał zlekka do drzwi gabinetu.
— Proszę! odezwał się urzędnik.
— Mój drogi stryju, rzekł młodzieniec, wchodząc, pan Verniere i pan de Nayle przychodzą cię przywitać.
Sędzia śledczy zerwał się szybko z krzesła i poszedł z wyciągniętemi rękoma na spotkanie gości.
— Czy nie przerywamy pracy pańskiej? zapytał Robert.
— Bynajmniej. Nic mnie nie nagli, a jeżeli pracuję dziś zrana, to tylko z przyzwyczajenia.
Daniel i Henryk przystawili krzesła przy biurku, stojącem pośrodku pokoju. Robert, siadając, rzucił na biurko ukradkowe spojrzenie. Nagle drgnął. Ujrzał pieczątkę, pozostawioną przez siebie w ręku odźwiernej fabryki Saint-Ouen. Dowód jego zbrodni znajdował się tu, na świetle dziennem. Dość byłoby mu wysunąć rękę, ażeby go pochwycić, ażeby go usunąć, i byłby ocalony, jak mniemał, gdyż nie wiedział, że przed oczyma miał teraz tylko kopię, której sędzia śledczy posiadał oryginał. Lecz Daniel i Henryk znajdowali się naprzeciw niego. Kradzież klejnotu była niewykonalną w tej chwili, lecz nędznik wiedział przynajmniej, gdzie się on teraz znajduje.
Nagle ogarnął go niezmierny przestrach. Niebezpieczeństwo niezwłoczne groziło mu, i to najstraszniejsze, jakie mógł sobie wyobrazić. Filip de Nayle znał ten klejnot, jako pochodzący od jego ojca. Gdyby jego spojrzenie padło, poznałby go i nieomieszkałby zapytać: Zkąd się tu znalazła pieczątka po jego ojcu? Wtedy nastąpiłaby katastrofa. Pozostawałoby mu tylko palnąć sobie w łeb, dla uniknięcia kary. W ciągu kilku sekund, Roberta wstrząsało nerwowe drżenie, a na czoło wystąpił pot zimny. Ale uspokoił się prędko. Gruby tom akt różnych leżał na biurku tak, że zasłaniał klejnot przed oczyma Filipa, a zresztą młodzieniec, pogrążony w miłości swej dla Aliny, nie zwracał wcale uwagi na otaczające go przedmioty. Pomimo to, Roberta paliło pragnienie opuszczenia pokoju, dokąd został wciągnięty ze swym pasierbem.
Ziszczenie tego życzenia nie dało na siebie długo czekać.
Odezwał się odgłos dzwonka.
— Dzwonek zaprasza nas na lekki posiłek, rzekł Daniel, a ponieważ odbyli panowie tak ranną podróż, zapewne jesteście przy apetycie.
Wyszli z gabinetu, i Robert zauważył, że Daniel nie zamknął drzwi na klucz. Dobrze było o tem wiedzieć i oznajmić o tem O’Brienowi, który chciał być szczegółowo powiadamianym.
Posiłek trwał krótko, poczem Daniel zaprosił gości do zwiedzenia jego posiadłości.
Robert przyglądał się wszystkiemu bacznie i starał się jaknajdokładniej zapamiętać.
Park był doskonale zadrzewiony, a zatem i zacieniony. Z tarasu, przylegającego do Marny, można było dostać się do domu ścieżkami będąc nie widzialnym. To szczególnie uderzyło bratobójcę.
Robert wskazał ręką domek po prawej stronie.
— A to ładny pałacyk, rzekł, znakomite schronienie dla lubiącego pracę poważną, zdala od wszelkiego zgiełku.
— Henryk mieszka tu czasem podczas większych upałów, odpowiedział pan Savanne, powietrze tu znacznie świeższe, niż w willi, a to z powodu rozłożystych drzew i sąsiedztwa rzeki.
— To pałacyk jest umeblowany?
— O! i bardzo dogodnie. Zaraz pan zobaczy.
Henryk na znak stryja, skierował się do pałacyku, otworzył drzwi, potem okna i podniósł rolety.
Pokój główny na parterze umeblowany był wielką sofą, mogącą w potrzebie służyć za łóżko, stołem, kredensem i kilku krzesłami, pokrytemi kretonem.
— To prawie sypialnia, rzekł Robert.
— Prawdziwa znajduje się na pierwszem piętrze, odparł Henryk.
— Jak tu ładnie! zupełne odosobnienie, a więc i zupełna cisza.
Wyszli z domku, Robert zauważył, że młodzieniec pozostawił klucz w zamku. Wskazał sztachety, osadzone w parkanie, i zapytał:
— Dokąd prowadzi furtka w tych sztachetach?
— Na brzeg Marny.
— A to państwo zajmujecie się żeglugą?
— Tak, ale tylko dla przejażdżki naszej kuzynki i panny Verniere, które bardzo lubią tę rozrywkę.
— Otwórz nam i pokaż, rzekł Daniel Savanne do swego bratanka.
Henryk poszedł po klucz do szopy i otworzył furtkę.
Robert wbijał w pamięć wszystko, co widział.
Spacerujący udali się na brzeg rzeki, który liście już rozwinięte kasztanów pokrywały lekkim cieniem.
Po rzece przejeżdżali się odświętni Paryżanie.
Marna była poprzerzynana licznemi łódkami. Wiosła przewoźników, miarowym ruchem uderzając o fale, pryskały grubemi kroplami wody, które promienie słoneczne zapalały tysiącem ogni.
— W niedzielę ten zakątek jest bardzo ożywiony, rzeki Daniel. Ale w ciągu dni powszednich zupełna tu cisza...
Doszli aż do małej przystani na rzece. O dwadzieścia kroków znajdowała się płaska łódź, którą przed dwoma dniami zauważyli pani Verniere, obie panienki i Henryk, a w niej pracował tenże sam pejzażysta. Robert rzucił nań bystre spojrzenie. Pomimo peruki i białej brody poznał O‘Briena i pomyślał:
— Czuwa... można na nim polegać.
Na szmer głosów nieznajomy zwolna obrócił się. Zamienił spojrzenie z Robertem, poczem znów się zabrał do roboty.
Filip de Nayle przypatrywał się z upodobaniem łódce.
— Doskonała przejażdżka! zawołał. Łódka lekka, elegancka i mocna!
— Żałuję, że z niej dziś nie możemy korzystać, odrzekł Daniel Savanne. Ale to dzień nieodpowiedni. Po rzece snuje się za dużo ludzi. Jednak spodziewam się, że panowie odwiedzą nas nieraz w ciągu tygodnia, a Henryk rad będzie zwiedzić wraz z panem najładniejsze brzegi Marny.
— Taką przyjemność i ja radbym dzielić, wtrącił Robert.
— A czyż stoi co na przeszkodzie? podchwycił Daniel. Dom jest dla pana otwarty i zawsze bardzo szczęśliwi będziemy widzieć pana u nas; niechże pan raczy z panem Filipem przepędzać wszystkie wolne chwile, jakie pozostawi panom fabryka w Saint-Ouen.
— Tysiąckrotne dzięki za tak uprzejme zaproszenie, odparł Robert. Przyjmujemy je i skorzystamy z niego, skoro tylko na to pozwolą prace fabryczne.
Słowa te wyrzeczone zostały dość głośno, ażeby je mógł usłyszeć amerykanin w swej barce.
Powrócono do parku i skierowano się ku domowi, gdzie panie, siedząc w cieniu na tarasie, oczekiwały powrotu spacerujących.
Henryk i Filip poszli naprzód.
Robert, znalazłszy się nieco w tyle sam z Danielem, skorzystał z tego, ażeby zapytać:
— Czy ma pan jakie nowe wiadomości o zbrodni w Saint-Ouen?
— Niestety, nie, odpowiedział urzędnik, gdyby nie szło o pomszczenie brata pańskiego, który był moim przyjacielem, poddałbym się zupełnemu zniechęceniu i prosiłbym prokuratora o zwolnienie mnie od obowiązków, gdyż powątpiewam już sam o sobie. Wspomnienie Ryszarda, ojca naszej drogiej Aliny, nakazuje mi iść do końca, a przytem skoro rozpocząłem sprawę, nie mogę jej zaniechać bez kompromitacji. Pan jednak musi pojmować, jak są dla mnie bolesne te wszystkie zawody w tem nieszczęśliwem śledztwie. Ani kroku naprzód.
— Więc już pan niema nadziei wcale?
— Mam jeszcze pewną nadzieję w tym klejnocie, pozostawionym przez mordercę w ręku Weroniki. Kto wie, czy ten klejnot mną nie pokieruje?
Robert, słysząc sędziego śledczego, tak mówiącego, pomyślał:
— Ponieważ klejnot, o którym mowa, jest jego ostatnią nadzieją, wkrótce przestanie się spodziewać.
Doszli do tarasu.

∗             ∗

Z rzeczy ważnych, z któremi O’Brien pragnął się zapoznać, przed rozpoczęciem dzieła, dużo już było Robertowi wiadomych. Wiedział, gdzie się znajduje brelok, i miał już pewność, że będzie mógł osiąść w willi Savanne na dni kilka, gdy okoliczności uczynią jego obecność potrzebną. Teraz pozostawało mu tylko nakłonić Henryka Savanne do operacji z Weroniką Sollier, ażeby sprowadzić ją do mieszkania sędziego. To było najtrudniejsze. Jednak nędznik liczył, że dopnie celu. Skoroby tylko Henryk ustąpił jego naleganiom, do których bez cienia wątpliwości dołożą swe prośby Aurelia, Alina i Matylda, pomyśli o doprowadzeniu do skutku małżeństwa swego pasierba z córką Ryszarda.
Gdy po śniadaniu podano kawę, Robert uznał chwilę za stosowną i zagadnął syna Gabrjela Savanne.
— Kochany panie Henryku, jak daleko pan jesteś z badaniami dotyczącemi biednej dawnej odźwiernej fabrycznej?
— Ciągle prowadzę jeszcze studja, odpowiedział młodzieniec.
— Ale pan nie zrzekł się myśli spróbowania jej wyleczenia? I czy to możebne?
— Nie, ale zamierzam się jeszcze radzić naczelnego lekarza w mem szpitalu, czy jednak nie będzie jeszcze innych trudności?
— Jakich? zapytał Robert.
— Czy Weronika zechce się poddać operacji.
— Jeżeli tylko zaręczysz pan jej, że nie ryzykuje życia.
— Przygotowanie do operacji potrwa dość długo.
— Cóż to szkodzi?
— Potrzeba będzie, ażeby ze trzy tygodnie przepędziła w szpitalu, a jestem pewny, że nawet dla odzyskania wzroku, nie zgodziłaby się rozstać na tak długo z Martą, swoją wnuczką.
— Dziecko zabierzemy z sobą, odrzekła pani Verniere.
— Ona się nie zgodzi.
— Więc co robić? wtrąciła Alina.
— Zdaje mi się, że istnieje bardzo prosty sposób dla usunięcia trudności, zauważył Robert.
— Jakiż to sposób? zapytał Henryk.
— Za zezwoleniem pańskiego stryja, który chętnie się na to zgodzi, mógłby pan poddać tu nawet panią Sollier leczeniu przygotowawczemu.
— Tutaj?
— Tak. W ten sposób znajdowałaby się ona bezustannie pod pańskiem okiem, a miałaby przy sobie oprócz wnuczki, trzy dozorczynie, któreby ją pielęgnowały biegle i troskliwie.
— Jeżeli to może w płynąć skutecznie na zezwolenie Weroniki, zgadzam się z całego serca, rzekł Daniel Sawannę.
— Zrobić operację w tej willi? wyszeptał młodzieniec. Ależ gdzie moglibyśmy pomieścić niewidomą i jej wnuczkę? Potrzeba mi byłoby cienia, bardzo dużo cienia, okien jak najmniej słonecznych i okiennic, mogących dać zupełne ciemności.
— Ależ, zawołał Robert, a ten pałacyk nad brzegiem Marny, przecież on zdaje się odpowiadać wszystkim warunkom, postawionym przez pana.
— Pałacyk! zawołał Henryk, ależ tak, tak! pan Verniere ma słuszność.
— Tak, to prawda! poparł Daniel Savanne. I teraz trzeba ci się zabrać do dzieła, mój kuzynku.
— Dobrze, ale wprzód muszę się poradzić jeszcze naczelnego lekarza w mej klinice.
Rozmawiano o tem dość długo. Potem Daniel wstał, ażeby napisać list do swego przyjaciela, okulisty naczelnego w szpitalu.
Matylda i Alina poszły do swego pokoju, chcąc się podzielić wrażeniami o zachowywaniu się Filipa.
Ten udał się wraz z Henrykiem do sali bilardowej, dla zagrania partji.
Robert pozostał sam z żoną.
— Czy chcesz się ze mną przejść po parku? odezwał się.
— Masz ze mną do pomówienia?
— Tak. O Filipie...
— Spodziewam się, iż nie daje ci powodu do użalenia, podchwyciła Aurelia niespokojna.
— O! cóż znowu! mam w nim doskonałego pomocnika, pełnego talentu, wiedzy i pracowitości.
Aurelia promieniała, tak mile połechtana w dumie macierzyńskiej.
Robert ciągnął dalej:
— Ja chcę pomówić z tobą o jego przyszłości.
— O jego przyszłości! powtórzyła pani Verniere.
Poszli do parku i usiedli na ławce pod lipami. Para małżeńska prowadziła dalej rozmowę. Robert delikatne poczynił uwagi o zmianach, zaszłych w usposobieniu Filipa, i o smutku, jaki go chwilami ogarniał; żona to samo przyznawała, i powoli zwierzyli się przed sobą, o czem wiedzieli dobrze, o miłości młodego chłopca dla Aliny. Wkrótce po wspólnem porozumieniu, oboje zadowoleni, że jedno drugie popiera w zamiarach, ułożyli projekt małżeństwa w sposób stanowczy.
— Niech Filip oświadczy się. Ja sam za kilka dni pomówię z panem Savanne.
Robert wstał i wrócili do willi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.