Marysieńka Sobieska/Potop i arka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marysieńka Sobieska |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady graficzne Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widzieliśmy jak pan Andrzej Morsztyn, robiąc aluzję do nazwiska d’Arquien, porównał przyszłą panią Janową Sobieską do arki. I oto zjawia się — potop. Poeci mają szczęście. Chętnie bym, wyręczając Morsztyna, spłodził jakąś strofę, kojarzącą potop z arką. Ale jak? Że, na falach potopu, wypływa ta, która kiedyś będzie polską królową, arką przymierza... Czy w takim razie Sobieski byłby Noem? Dla panegirzystów barokowych nie ma niemożliwości. Ale przyznajmy że to by było trochę naciągane. Bo, w całym tym potopowym epizodzie Sobieskiego brak po temu elementów. Ani w jego odstępstwie, ani w jego nawróceniu nie widzimy śladów kobiety. Nie na tej arce wypłynął ten Noe. Przynajmniej na razie.
Może arką na falach potopu byłaby raczej Maria Ludwika? To fakt, że wśród powszechnego zalewu, ona jedna trzymała w ręku ster duchowy: gdyby nie królowa, wątpliwe jest, czy Jan Kazimierz zdobyłby się na taką siłę odporu, czy zdołałby skupić wszystko co było zdatne do obrony. Maria Ludwika odegrała tu jak gdyby rolę Joanny d’Arc. D’Arc! — no więc nareszcie dopłynęliśmy do jakiejś arki. Honor panegirzysty ocalony.
A potop? Ten wszyscy znają. Nie będę streszczał w jednym felietonie tego, co genialnym piórem opisał Sienkiewicz na przestrzeni wielu tomów. Powiem chyba o tym, o czym Sienkiewicz nie powiedział, o roli Sobieskiego w owych wypadkach.
Sienkiewicz o nim nie wspomniał, i nie miał obowiązku wspomnieć. Młody Sobieski nie był jeszcze wówczas figurą historyczną. Ani powieściową. Chyba żeby w jego sytuacji dopatrzyć się istotnie czegoś z dziejów zbłąkania i nawrócenia się Kmicica.
Widzieliśmy w r. 1655 Sobieskiego w Warszawie na dworze królewskim, kiedy pierwszy raz ujrzał tę, której w liście swoim w r. 1665 powie, że ją kochał „dziesięć lat z nieporównaną z niskim passyą“. A i jej serce — jeżeli wierzyć romansowi biograficznemu Rousseau de la Valette (Casimir, roi de Pologne, 1679) — „potajemnie wzdychało do Jana Sobieskiego, który je pierwszy dotknąć potrafił“. Ale rychło po poznaniu nastąpiło rozstanie — i więcej niż rozstanie. W lipcu r. 1655 wykraczają do Polski Szwedzi; większość kraju poddaje się im bez oporu, król i królowa z fraucymerem chronią się do Głogowa na Śląsku, podczas gdy Sobieski znajdzie się niebawem w obozie Szwedów, jako ich pilny adherent. Wytrwa tam prawie aż do marca następnego roku, po czym wróci na stronę prawowitego króla; ale i odstępstwo jego i powrót nie mają nic romantycznego.
Udział Sobieskiego w tych wypadkach rozpłynął się w blasku późniejszych jego czynów; ujawniony z czasem przez bezsporne dokumenty, stanowił dość kłopotliwy punkt dla naszych historyków w epoce drażliwej na „szarganie świętości“. Nawet sławna z surowego osądu naszej przeszłości „szkoła krakoska“ wolała tego punktu nie tykać. Potraktowany z męską prawdomównością przez Korzona, udział Sobieskiego w najeździe szwedzkim stał się od czasu Doli i niedoli Jana Sobieskiego (1898) stwierdzonym faktem; niemniej do dziś spotyka się próby łagodzenia prawdy, usprawiedliwiania jej służbą wojskową Sobieskiego, obowiązkiem subordynacji. Teza nie do utrzymania, wobec tego, iż, wręcz przeciwnie, wbrew subordynacji i wbrew własnemu hetmanowi, młody Sobieski odegrał czynną rolę w zbuntowaniu części wojska i przeciągnięciu jej na stronę szwedzką. Ale znowuż strzeżmy się patrzeć na to dzisiejszymi oczami: dla współczesnych, światła i cienie tego obrazu nie odcinały się tak ostro. Chciejmy wierzyć, że odstępcy nie zdradzali ojczyzny, zmieniali tylko króla, w swoim pojęciu na lepszego; król elekcyjny był królem „za wypowiedzeniem“: niedotrzymanie paktów konwentów — a cóż tu za pole dla kazuistyki! — mogło zwalniać od posłuszeństwa. Samo opuszczenie przez króla granic Polski mogło służyć za argument.
Idea unii personalnej między koroną polską a szwedzką była reprezentowana przez samego Jana Kazimierza, który wytrwale pisał się królem szwedzkim. Wreszcie u źródeł najazdu szwedzkiego stała się owa fatalna sprawa Radziejowskiego, która wcale nie była czysta. Słusznie czy nie, Jan Kazimierz uchodził za kochanka podkanclerzyny Radziejowskiej (z pierwszego męża Kazanowskiej), dla której pięknych oczu najpierw Radziejowskiego nad wartość wywyższył, a potem strącił, skazując dygnitarza korony na infamię, z pogwałceniem legalności, osobiście — wbrew sądom — ingerując w tej sprawie. Co najmniej pół Rzeczypospolitej uważało wyrok na Radziejowskiego za akt przemocy królewskiej, za pognębienie świętych praw szlacheckich; Radziejowski raz po raz słał do braci szlachty pisma, upominając się o swoją krzywdę. „Do ciebie się zwracam, Najdroższa Ojczyzno! — pisał bezczelny Radziejowski w swoim manifeście. — Strzeż wolności we mnie uciśnionej i ukarz gwałciciela. Obudź się z letargu, odrzuć prywatne względy, będzie to bowiem znakiem starości i upadku, gdy w rządach nad Tobą więcej kara niż słuszność znaczyć będzie“. A Sobieskiego ten wyrok infamii musiał dotknąć bardziej niż kogo innego, bo przecież Radziejowski był jego ciotecznym bratem, urodzonym z Sobieskiej.
Relacja o udziale Sobieskiego w buntowaniu wojska znajduje się w raporcie Żytkiewicza, instygatora koronnego, do Jana Kazimierza z dn. 15 października 1655. Duszą akcesu do Szwedów był chorąży koronny Koniecpolski (ten, który okrucieństwem swoim wiele przyczynił się do zaognienia sprawy kozackiej a potem pod Piławcami jeden z pierwszych drapnął); z nim ręka w rękę działali Sapieha, Dymitr Wiśniowiecki, Sobieski. Pozór — ucieczka króla za granicę; warunki poddania się królów szwedzkiemu — wolność religii, wolność szlachecka, konfiskata na rzecz wojska dóbr tych co opuścili kraj; amnestia dla tych co wytrwali w szeregach wojsk królewskich. Z tym ślą poselstwo do Karola Gustawa. Potem pan Koniecpolski z adherentami odłącza się od hetmanów i staje w Staromieściu pod Rzeszowem. Musieli się czuć trochę nieswojo, bo powiada Żytkiewicz, że pan Koniecpolski „pił, choć tego nie zwykł czynić w sobotę. Tamże popiwszy się, tańcowali sami z sobą“. (Cóż za obraz! — brakuje tylko muzyki Chochoła!).
Objaśniając pobudki zdrady, wymienia Żytkiewicz niechęć do króla, niedostatek w nie płaconym (jak zawsze!) wojsku, zgrzybiałość hetmana; u Koniecpolskiego gra rolę interes osobisty, ile że ma przyrzeczone hetmaństwo; Sobieskiego i Wiśniowieckiego unosi iuventus et impetus.
Gdybyż się choć nie dał fotografować! — ubolewa Historia. — Bo Sobieski figuruje na sztychu w bardzo rozpowszechnionej Historii Karola Gustawa Puffendorfa, jak z podniesionymi w górę palcami składa w ręce gen. Wittemberga przysięgę poddańczą. Groźniejsze jeszcze rzeczy sugeruje nam współczesny Pamiętnik towarzysza chorągwi pancernej (wydał Żegota Pauli), który pisze, że „niektórzy imć pp. pułkownicy, a zwłaszcza książę Dymitr, p. Jan Sobieski starosta jaworowski, Krzysztof Sapieha pisarz polny, p. Zbrożek, p. Korycki, p. Kaliński, — ci wszyscy z pułkami swymi najpierw bez rady hetmańskiej poddali się królowi szwedzkiemu; w Krakowie, pod Częstochową byli (acz nie wszyscy); w Prusiech na księcia brandenburskiego Szwedów pomogli; na nasze wojsko potem wojowali“...
„Acz nie wszyscy“... To znaczy, że niektórzy wcześniej się opamiętali i wrócili do prawego pana. Ale o Sobieskim wiemy, że był jednym z najwytrwalszych w zbłąkaniu, że opuścił obóz szwedzki aż pod koniec lutego 1656. Przyznajmy, że Sobieski... oblegający Częstochowę, to by przelicytowało najśmielsze fotomontaże historyczne primaaprilisowego numeru Wiadomości Literackich. Chcę wierzyć, iż los oszczędził naszemu bohaterowi tej próby i że przydział jego pułku był inny.
Tyle jest pewne, że ani konfederacja tyszowiecka ani obrona Jasnej Góry nie odciągnęły go od najeźdźcy. Dopiero kiedy szansa Szwedów zdecydowanie się pogorszyła, Sobieski, wciąż za Koniecpolskim, porzuca ich sztandary. Pod datą 24 lutego 1656 r. donosi w korespondencji swojej sekretarz Marii Ludwiki, des Noyers, że pan Koniecpolski wraz z 9000 swoich ludzi opuścił Karola Gustawa i połączył się z panem Czarnieckim, pałając żądzą bicia Swędów; dn. 27 lutego dwór dostaje wiadomość, że Sapieha, Korycki i Sobieski połączyli się z armią polską. Pod komendą Jerzego Lubomirskiego, Sobieski bije Szwedów ich własną bronią. Bo na pociechę powiadają nam historycy, że w obozie szwedzkim Sobieski dużo skorzystał; była to dla niego znakomita praktyka, wodzowie byli tędzy, dyscyplina nienaganna, wojsko pierwszorzędne pod względem technicznym. Sobieski, urodzony kawalerzysta, nauczył się tam operować piechotą i artylerią, Je prends mon bien où je le trouve — mógłby ten rycerz powiedzieć wyprzedzając Moliera.
Jeżeli gdzie, to w polityce większa jest radość z jednego nawróconego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Toteż nie minęły grzeszników nagrody. Jan Kazimierz nie czuł się dość silny ani dość zawzięty aby karać tych, co go odstąpili. Byłby musiał zresztą ukarać pół kraju. Wszyscy mieli z czasem wrócić do łask i godności, nawet zrehabilitowany w r. 1662 Radziejowski, nawet nielepszy od niego Bogusław Radziwiłł... Cóż dopiero ci, znak: widać nie wierzyli, aby się tam mieli osiedzieć. „Ale też to była straszna rozprawa — pisze królowa Maria Ludwika w liście do przyjaciółki, pani de Choisy, dn. 27 czerwca, jeszcze z Głogowa. — To go (Wittemberga) najbardziej boli, że go ciury zwyciężyli. Albowiem, gdy się ta hałastra nastręczyła, król J. M., który miał niewiele piechoty i rad był ją oszczędzić, przyjął chętnie tych ochotników. Ochotnicy z paniąt nie narażają się tu jak we Francji“ — dodaje królowa, jakby popierając tezę dzisiejszych historyków, podkreślających przemożny udział „chama“ w zwycięstwach, których chluba przypadała samej szlachcie. To samo notuje i cytowany powyżej „towarzysz pancerny“: „Generalny szturm uczyniwszy, samymi prawie ciurami wzięli Warszawę“.
Królowa pisała ów list jeszcze z Głogowa. Ale już w połowie lipca opuszcza Śląsk i przybywa do Warszawy, a towarzyszą jej trzy panny dworskie: Potocka, Radziwiłłówna i ulubiona Maria Kazimiera d’Arquien. Czy ta Oleńka spotkała się wówczas ze swoim Kmicicem — dzieje milczą. Ale tuż pod Warszawą miała się jeszcze raz stoczyć krwawa bitwa — z końcem lipca 1656 r. — z samym królem szwedzkim na czele. Maria Ludwika jest obecna na polu bitwy; z własnej karety każe konie wyprząc, aby nimi zatoczyć armatę; osobiście czuwa nad strzelaniem. Potem w południe, siadłszy na bębnie nakrytym kożuszkiem tatarskim, je obiad, patrząc wciąż na walkę, która skończyła się aż o jedenastej wieczór. To był styl francuski w najlepszym gatunku, styl zainaugurowany przez Grande Mademoiselle w czasie Frondy. Ów dzień to był dzień symboliczny; od tej chwili ster którzy z bronią w ręku wrócili w szeregi królewskie. Przy pierwszym wakansie chorąży Koniecpolski został wojewodą sandomierskim, a na jego miejsce, 26 maja 1656 r. — a więc niespełna w trzy miesiące po nawróceniu — król mianuje Sobieskiego wielkim chorążym koronnym. „Urodzony wiernie nam miły, Zasługom Wierności Twoiey wdzięczność oświadczając...“ — tymi słowami rozpoczyna się dekret nominacji, gdzie, na przestrzeni kilkunastu wierszy, pięć razy powtarza się zwrot: „Wierność Twoia“. Czyżby kancelaria królewska miała poczucie ironii? Wątpię. Po prostu załatwiono „kawałek“ według utartej formuły.
A równocześnie Karol Gustaw każe nazwisko Sobieskiego, wraz z innymi odstępcami, przybić na szubienicy. Nie można zadowolić wszystkich.
I wciąż trzeba się strzec, aby nie brać tych rzeczy dzisiejszymi pojęciami. Bo nie upłynie kilka lat, jak ta sama Maria Ludwika będzie planowała sprowadzenie Szwedów na Polskę, aby — w tajnym porozumieniu z Francją — za pomocą ich rapierów wprowadzić swego kandydata na tron polski. A po śmierci chronicznego zdrajcy, Bogusława Radziwiłła, Sobieski — wówczas wielki hetman koronny — wystosuje do swego szwagra Radziwiłła pismo kondolencyjne, w którym będzie tę śmierć opłakiwał „jako nieszczęśliwość, której jako żałuję, wypowiedzieć nie podobna“...
W ciągu owego roku 1656 szanse Jana Kazimierza poprawiają się zwolna. Odzyskano Warszawę wraz z zamkiem, doszczętnie ogołoconym przez Szwedów. Posadzki nawet wyrwali i wywieźli. Konie trzymali na trzecim piętrze — żeby zapaskudzić. To dobry państwa, za cichą, zgodą króla, przechodzi w ręce królowej.
Ale bitwa pod Warszawą była, mimo wszystko, przegrana. Oboje królestwo opuszczają Warszawę, aby się schronić u wielkiego marszałka koronnego, Jerzego Lubomirskiego, w Łańcucie. Podczas całej tej szwedzkiej zawieruchy, Jerzy Lubomirski jest mężem opatrznościowym króla, najwierniejszym z wiernych, „ojcem ojczyzny“ — jak go nazwie fama. On nie zachwiał się ani na chwilę, on wprowadził wygnańca Jana Kazimierza do Polski, on dał mężny odpór wrogowi i przykład odstępcom.
I drugi — Jan Zamoyski, wnuk wielkiego Jana, mniejszy od Lubomirskiego zasługami i rangą, ale silny posiadaniem jednej z najważniejszych twierdz w Polsce — Zamościa. To ów uwieczniony w Potopie przez Sienkiewicza „Sobiepan“ Zamoyski, którego Zamość oddał takie usługi w czasie wojny kozackiej i który zza jego obronnych murów dał tak jowialną odprawę królowi szwedzkiemu. Bo ów koncept z ubitą „świnią w rynku“ jest autentyczny; cytują go zgodnie relacje współczesne. I któż by mógł przeczuć wówczas, że wydawszy swoją ulubienicę za tegoż Zamoyskiego, który okaże się politycznym nieużytkiem, królowa Maria Ludwika uczyni z pani Zamoyskiej wędkę na tego tak dziś niewyraźnego Sobieskiego, aby za jego pomocą pognębić i zgubić dzisiejszego „ojca ojczyzny“! Niebawem rozpocznie się ten pasjonujący rozdział, w którym miłość, intryga i polityka splotą się z sobą, decydując o losach i o przyszłości naszego bohatera.
Bo, jeżeli od przybycia do Polski Maria Ludwika czuła potrzebę stworzenia sobie partii i umocnienia jej parantelami swoich dworek, o tyle teraz, gdy poznała kruchość korony polskiej, tym bardziej chce zbudować stronnictwo dla przeprowadzenia swoich daleko sięgających planów. Jakich, zobaczymy niebawem.
Stopniowo, nawała szwedzka odpływa; kraj oczyszcza się z najeźdźców. Bohaterem odporu staje się Czarniecki, który jest poniekąd wynalazkiem królowej: ona, rozumiejąc jego wartość, daje mu niezależną komendę, mimo niezadowolenia hetmanów. Wojna oddala się, aby się tlić w miastach pruskich i w Inflantach, zanim w r. 1660 zakończy się pokojem w Oliwie. Ale wcześniej jeszcze życie odzyskuje swoje prawda: dwór wraca do Warszawy, ludzie kochają się, żenią, nawet bawią. Wciąż patrząc na wypadki okiem polityka, królowa musiała z przyjemnością widzieć, że jej ulubienica wpadła w oko Janowi Zamoyskiemu. Pisząc do swojej przyjaciółki z wygnania w Głogowie donosi o Zamoyskim jako o młodym człowieku, który „zdaje się być zakochany w małej d’Arquien. Jeśli kiedy pokój będzie w Polsce, to będzie miał 700 000 liwrów intraty, i najpiękniejsze domy na świecie, ślicznie umeblowane“. A później kiedy dwór bawił w Wolborzu, sekretarz królowej des Noyers donosi swemu korespondentowi (Ismaelowi Bouillaud), że Podlodowski, dworzanin pana Zamoyskiego, przywiózł imieniem swego pana krzyż z pięciu wielkich diamentów, szacowany na 10 do 12 tysięcy franków, jako podarek dla panny d’Arquien, w której książę Zamoyski jest bardzo zakochany. Podarek ten daje miarę i miłości i walorów wielbiciela. Zamoyski, człowiek trzydziestoletni ale dość zużyty, nie orzeł ale tęgi żołnierz i dobry obywatel, bardzo popularny, mający za sobą tradycję wielkiego dziada, olbrzymio bogaty i skoligacony, każący się tytułować księciem na Ostrogu i księciem na Zamościu, był człowiekiem po myśli królowej. „Zakochany jak kot“ — powiadano o panu Janie, który był mocno wrażliwy na płeć piękną, choć jak dotąd niezbyt wybredny w amorach. Ale panna jest bardzo młoda, Zamoyski jest w wojsku, chwila nie jest po temu; dopiero w półtora roku później znajdziemy w listach tegoż des Noyers wzmiankę, że „Zamoyski sprowadził tu 300 beczek wina węgierskiego na swój ślub)“. „W istocie, ślub odbył się z początkiem marca 1658 r. „Odrzucił dla niej podobno rękę młodej i pięknej wdowy, mającej 300 000 franków rocznego dochodu i znaczną ilość gotowizny“ — czytamy w tym samym dobrze poinformowanym źródle. Trzysta beczek wina, wzgardzone trzysta tysięcy rocznego dochodu — cyfry nad wyraz poważne: „ale też za to przejdzie bez opłaty bramę kochanków szczerych, która się znajduje w pałacu Apolidora“...
W istocie, musiał Zamoyski być jak kot zakochany? gdyż, o ile się zna jego charakter i zważy jego stanowisko, nie zdaje się, aby w owej decyzji grała rolę chęć zyskania protekcji królowej. Raczej królowa zawiodła się na tym człowieku, który okazał się hulaką bez większych ambicji. Wziął swoją Francuzeczkę bez grosza, dał jej wspaniałe wiano, dwanaście tysięcy talarów rocznie na szpilki, sto tysięcy talarów w upominku i wiele obietnic na przyszłość. Po czym pił dalej.
Ślub odbył się z przepychem. W chwili zaręczyn, królowa, siedząc na tronie, włożyła na głowę oblubienicy wspaniały diamentowy diadem, dar oblubieńca. W drodze do kościoła poprzedzało młodą parę stu hajduków, stu lokajów, dwudziestu czterech dojeżdżaczy, osiemnastu paziów i sześciu trębaczów. Trzysta beczek wina wypito sumiennie.
Istnieje ciekawy opis obrządku wplecionego w ceremonię zaślubin. Trzeciego dnia, który zowią dniem kąpieli panny młodej, oblubienica zaprosiła przyjaciółki swoje, aby się z nią przyszły kąpać. Zebrawszy się wszystkie, udały się do sali przeznaczonej dla kąpieli. Znajduje się tam niezmierna marmurowa wanna, do której po sześciu stopniach się schodzi. Gdy podług przyjętych obrządków rozebrano pannę młodą, kąpała się z przyjaciółkami swymi w pachnących wodach, lejących się z rur srebrnych. Gdy się narzeczona kąpie, Zamoyski kazał zanieść do innego pokoju gotowalnię, złocistą, wysadzaną dużymi perłami, formującymi cyfry nowożeńców i więzy miłości. Zwierciadło i inne naczynia były równej piękności i ceny, lecz równać się nie mogły szlafrokowi z soboli i innym najwspanialszym sukniom...
Zadziwiające jest, jak po trzystu latach wie się wszystko! Znamy nawet szczegóły nocy poślubnej Jana Zamoyskiego, znów z listu wszechwiedzącego sekretarza królowej:
„Pierwszą noc spał na ziemi na kobiercu przy żonie i nie położył się w łóżko: tak tedy nic nie zaszło.
Prawda też, że pani się uparła, a jegomość przez grzeczność położył się na ziemi obok niej“...
I czy warto się było tak kąpać, Marysieńko?...
Ale rys ten godzi się zapamiętać. Zanim Marysieńka została królową na tronie, musiała umieć być królową w swojej sypialni. Bo te dwa królowania były z sobą w ścisłym związku. Ujrzymy ją przy robocie.
Jest tedy panią Zamoyską, wojewodziną kijowską, województwo sandomierskie otrzyma pan Zamoyski aż za rok, po śmierci Koniecpolskiego. Czy to był posag Marysieńki?
A równocześnie krążył z rąk do rąk, ku uciesze panów i szlachty, ironiczny Paszport k....m z Zamościa, pióra — czyjegoż by, jeśli nie pana Andrzeja Morsztyna? Co za rytm!
Zośka z Zamościa, Baśka z Turobina,
Jewka z Zwierzyńca, z Krzeszowa Maryna,
Te cztery k...y, z piątą panią starą,
Pod dobrą idą na wędrówkę wiarą.
Służyły pilnie, póki pański długi
...potrzebował ich pilnej posługi;
Teraz że z ślubną związki zwarte żoną,
Precz ich zapewne od dworu wyżoną...
Nie lekceważmy i tego wierszyka: przeszłość pana młodego zaciąży na późniejszych losach Marysieńki, Sobieskiego, omal nie Rzeczypospolitej.
W każdej sprawie istnieje historia i legenda. Legenda upraszcza. Może ma rację. Historia bywa pełna sprzeczności, zawiła i niepewna; legenda jest zawsze prosta i wdzięczna. Tak i w tej przygodzie. Legenda opowiada nam o Sobieskim, który ujrzał, pokochał i poprzysiągł sobie, że nigdy inna kobieta nie będzie jego żoną. Cytowany romans Rousseau de la Valette powiada o wzajemnej miłości młodych: książkę tę posiadał później Sobieski w bibliotece swojej w Żółkwi; figuruje w katalogu. Ale to już było pisane po faktach; znowuż po trosze dorobione wstecz. I on sam, jako szczęśliwy mąż Marysieńki, datuje swoją miłość od roku pierwszego ich ujrzenia się; ale czyż to nie należało do obowiązkowego stylu Celadona? Bo w takim razie — spyta ktoś — czemu Sobieski nie wystąpił jako konkurent do ręki wzajemnej mu panny? Wszakże i on był nie byle kto; mimo iż za życia matki nie władał jeszcze całą puścizną, majątek jego miał być jednym z największych w Polsce, ród niebyle jaki, warunki osobiste świetne... Czy przy wzajemności i chęci Marysieńki mógłby jej nie zdobyć? Czy królowa byłaby nieubłagana, ona która niebawem miała się przekonać, o ile Sobieski więcej jest wart — nawet dla jej planów — od Zamoyskiego! Prawda, była stara pani Sobieska: czy ona przyjęłaby za synową ubogą cudzoziemkę, pannę dworską, czy dałaby błogosławieństwo? Ale nie wydaje się — przynajmniej nie ma tego śladów — aby Sobieski w ogóle próbował pokonywać trudności. Jeżeli się mamy bawić w psychologię, moglibyśmy wnioskować, że owa miłość od pierwszego wejrzenia jest po trosze legendą, w którą on sam uwierzył, dorobił ją niejako do namiętnej miłości, jaką w nim obudziła — już pani Zamoyska; ale że wówczas kiedy poznał pannę d’Arquien, młody pędziwiatr brał rzeczy mniej poważnie niż mu się później zdawało. W całej korespondencji Sobieskiego z Marysieńką, gdzie tak chętnie oddaje się wspominkom wspólnej przeszłości, nie ma ani jednego realnego wspomnienia, które by się odnosiło do owych początków. A w którymś z listów już do swojej żony wyrwie się panu hetmanowi takie wyznanie, mające bardziej przekonywający akcent prawdy, niż retrospektywne zaklęcia Celadona:
„Najpierw, moja panno — pisze Sobieski z obozu w Podhajcach, w r. 1667, w odpowiedzi na jakieś wydziwiania Marysieńki — ja z natury mojej byłem tak łacnym do ożenienia, jako łacno złączyć wodę z ogniem. Jedną się kontentować miłością nie tydzień, ale dzień jeden było nie podobna“.
Można stąd wnosić, że za młodu Celadon był po trosze dziwkarzem. Jak bardzo miał się odmienić! Ale przede wszystkim, wówczas Sobieskiego trzymała wojna i nie puszczała go; jeszcze się nie skończyła szwedzka, a już przyszła siedmiogrodzka: koniec r. 1656 i r. 1657, to lata jego wojaczki przeciw Rakoczemu. Pochłonęło go życie obozowe. Od jesieni 1658 r. bije się znowuż w Prusach Królewskich ze Szwedami; dowodzi pod Sztumem w zastępstwie Koniecpolskiego, oblega Toruń przy Lubomirskim. Ale, pewnego razu, w momencie chwilowego wytchnienia, wpada do swoich Pielaskowic odległych ledwie o kilka mil od Zamościa. Składa zwykłą sąsiedzką wizytę niedawno ożenionemu przyjacielowi Zamoyskiemu, i od tego czasu między Sobieskim a młodziutką mężatką nawiązuje się niebezpieczna przyjaźń — flirt — amitié amoureuse, w której wykiełkuje aż nadto owo ziarnko dawniejszej sympatii, czy nie dość świadomego uczucia. I, jeżeli mamy pozostać w kategoriach Sienkiewiczowskich, nasz Kmicic ani się obejrzy, jak się znajdzie w sytuacji bohatera Bez dogmatu... Spostrzeże, że przegapił swoją Anielkę, gdy ta będzie już panią Kromicką.
Sobieski w roli Płoszowskiego, Sobieski dekadentem! Ale czyż ów nasz wiek XVII nie jest po trosze wiekiem „dekadentyzmu“?