<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Marzenie czy Rzeczywistość
Podtytuł Obrazek Polsko-Amerykański
Rozdział I.
Wydawca W. Dyniewicz
Data wyd. 1907
Druk W. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Śliczny, majowy poranek. Jeden z tych cudnych, tajemniczo uroczych, nęcących, a tyle jeszcze obiecujących, pierwszy z tych, który po raz pierwszy aczkolwiek nieśmiało odkrywa oczom naszych piękno natury.
Budzi się ziemia z letargu, a rozpękłemi tu i ówdzie pączkami zapowiada czar otwierającego się życia, które już w pierwszych dniach maja podziwiać trzeba.
Mały dworek, a raczej willa, położona na przedmieściu Kalisza, tonie w krzach bzu i jaśminu. Kilka drzew, otaczających dworek dokoła, konarami swemi zasłaniają go latem od upału słonecznego, jesienią od wichrów i burz. Słowiki założyły na nich swe siedlisko i co rok wywodzą swym szczególnym, a tak porywającym głosem swe trele.
Nęcący zapach rozwijających się kwiatów, pociągający śpiew słowika, kilka doniczek niezwykłych roślin, ustawionych z gustem na ganku, czystość dworku, zwracała uwagę przechodnia i nasuwają myśl, jak miło i błogo musi płynąć mieszkańcom życie.
Istotnie państwo Kęszyccy czuli się bardzo zadowoleni.
Po utracie mająteczku ziemskiego, jaki mieli w Radomskiem, zebrali jeszcze kilkanaście tysięcy rubli, przybyli do Kalisza, kupili ten dworek, resztę pieniędzy ulokowali na hypotekach, a że byli ludźmi, przestającymi na małem, czuli się z tego, co mieli zadowoleni, tem więcej, że stratę majątkową zastąpiło przybycie dziecka, na które czekali lat dziesięć.
Państwo Kęszyccy oboje byli pochodzenia szlacheckiego. Jakkolwiek nie należeli do tych, co chełpiąc się, lubią co chwilę przypominać swe arystokratyczne pochodzenie, to jednak wierni tradycyom rodzinnym, przechowywali je na dnie duszy; nie mogąc wyższości okazywać przepychem na zewnątrz, starali się to “wyższe” coś, odziedziczone po przodkach, pielęgnować i zachować na wewnątrz.
Byli to ludzie przejściowi, u których końcówka “szlachcic” zamieniła się na “szlachetny”.
Ośmnaście już lat mieszkają w tym rozkosznym zakątku. Ośmnaście już razy witają i podziwiają śpiew słowika — kwiaty bzu i jaśminu. Tu urodziła się ich córka. I ona to głównie dodaje czaru i uroku otaczającej dworek przyrodzie. Przy każdem drzewie, przy każdej gałązce, każdym krzewie jest jakieś wspomnienie związane z nią. Tu przy tem krzewie powiedziała pierwszy raz “bez” — tamten krzak róży sama zasadziła, pod tem drzewem najlepiej uczyła się lekcyi, wszędzie ona... ta ukochana jedynaczka.
Owego majowego poranku, gdy nasza powieść się rozpoczyna, widzimy państwa Kęszyckich stojących na ganku, napawających się świeżem wiosennem powietrzem i patrzących z lubością na pyszną zieleń do koła.
Pociągnięci rozpękującymi pączkami bzu i jaśminu, zeszli z ganku do ogrodu, by z bliska podziwiać piękność ukochanych ich krzewów.
Byli to ludzie mniej więcej pięćdziesięcioletni. On wysoki, tęgiej budowy, szpakowaty już o czarnych, rozumnych oczach i dobrodusznym wyrazie twarzy. Ona raczej drobna, aczkolwiek pełna — w ruchach miała coś tak ujmującego, że nie chciałoby się stracić żadnego jej poruszenia. Twarz jej rumiana, pogodna, to też sądząc z wyglądu nie można jej było liczyć więcej, po nad lat czterdzieści.
Oglądając krzewy i kwiaty, państwo Kęszyccy co chwila zwracali wzrok na dworek, oczekując wyjścia jedynaczki. Dziwili się jej opóźnieniu, a pani Kęszycka wyrażała obawy, czy tylko Wandzia nie jest cierpiącą, gdyż od niejakiego czasu posmutniała i nie jest tak swobodną, jak przedtem.
Pan Kęszycki, widocznie bardziej przewidujący, zrobił uwagę, że dziewczyna liczy blisko ośmnaście lat, może się więc w kim zakochała.
Pani Kęszycka oburzyła się, ale wreszcie zaczęła wyliczać nazwiska młodych mężczyzn, którzy u nich bywali. Po dokładnem rozpatrzeniu, wypadło, że w żadnym z tych Wandzia kochać się nie może, gdyż wszystkich jednakowo traktuje. Wszedłszy na ten temat, zaczęli sobie przypominać różne małe zdarzenia, któreby ich na jaki domysł naprowadziły. Nic nie odkryli, lecz oboje zgodzili się na to, że Wandzia zmieniła się od wieczorku, danego u aptekarstwa B., w ostatnim karnawale. Lecz i z tych, co tam byli, trudno było rodzicom Wandzi przypuścić, aby który mógł zabrać spokój ich dziecka.
Koniec końcem postanowili ją wybadać.
Prawie gdy decyzya ta stanęła, Wandzia wyszła z domu, a spostrzegłszy rodziców spacerujących — zeszła z ganku, by spotkać się z nimi.
Jakkolwiek wiosna była w pełni, widząc Wandzię, trzeba było wierzyć, że ona dopiero dodała jej pełnego uroku. Patrząc na to dziewczę i ten rozkwit natury, nie wiadomo, której należało oddać pierwszeństwo. Wandzia była usposobieniem wiosny. Blondynka o pięknych długich włosach, które w porannej godzinie ujęte tylko grzebykiem spadały swobodnie na ramiona, — wyglądała, jak marzenie poety. Oczy lazurowe, policzki różowe, dopełniały całości. Była uosobnieniem i wiosny i jutrzenki na niebie. W ruchach jej, podobnie, jak u matki było coś tak pociągającego i uderzającego — że chciało się na nią patrzeć i patrzeć bez końca...
Idąc naprzeciw rodziców, zerwała po drodze gałązkę bzu, ozdobiła nią swą ranną, białą sukienkę i jeszcze więcej była podobną rozkwitającemu kwiatu wiosennemu.
Starzy z zachwytem patrzyli na zbliżające się dziecko, a gdy całowała ich na dzień dobry, tulili ją do siebie, jak skarb najdroższy. Z troskliwością matka pytała, czy czuje się zdrowa, a dręczona przypuszczeniem, że dziecko to może jej zabrać ktoś inny — postanowiła od razu ją wybadać. Pociągnęła ją na ławeczkę, usadziła w środku, a wtedy serdecznemi słowy nalegali oboje, by powiedziała im, co jej dolega.
Broniła się z początku dziewczyna, zapewniając, że jest taką, jak zwykle, lecz, gdy ojciec nadmienił, że jest już w wieku, gdy głos serca zaczyna się odzywać, i że może ona poszła już za tym głosem, zaczerwieniła się, a potem rzuciła matce w ramiona i rozpłakała.
Starali się ją oboje uspokoić, zapewniając, że szczęściu jej nie staną na drodze.
Wandzia tem ośmielona, odurzona zapachem jaśminu, upojona śpiewem słowika, pociągnięta czarem kwiatów, które podobnie, jak ona otwierały swe serca pod dotknięciem miłości-słońca, przyznała się, że kocha, wahała się jednakże przyznać, kto jest jej wybranym, aż nareszcie po wielu prośbach oświadczyła:
— Ani ojciec ani mama nie pozwoli na związek z moim ukochanym — oboje jesteście ludźmi starych pojęć i wiem, że miłość moją potępicie, jako występek.
Kęszyccy nie przypuszczając, aby córka ich mogła dopuścić do serca jakąkolwiek występną miłość — biorąc zaś wyrażenia dosyć dziwne raczej za obawę zwykłą dziewczętom w podobnych razach, uspokajali i zapewniali ją, że miłości jej nie potępią.
Wyznała nareszcie, że kocha oficera Wołkowa, który — jak wiedzieli Kęszyccy — był czystej krwi Rosyaninem.
Ręce opadły starym; twarze ich pobladły. Siedzieli chwilę nieruchomo w milczeniu, a potem prawie jednocześnie podnieśli oczy na córkę, pytając, dlaczego tak z nich żartuje?
— Nie żartuję — odpowiedziała — i uprzedziłam was, że miłość moją potępicie.
— Ależ córko — ozwał się ojciec — jak można kochać wroga! Wołkow jest Rosyanem! Rosyan, to wróg naszego kraju, wróg naszego języka, wróg naszego wyznania!
— To są stare przesądy — rzekła z jakąś mocą Wanda — czy dlatego, że pradziadowie bili się z Niemcami i z Rosyą, to i my musimy koniecznie iść za ich przykładem i czubić się również? Młode pokolenie ma inne zapatrywania i do innych dąży celów!
— Więc ty bez żadnych skrupułów związałabyś życie swoje z wrogiem kraju? — wtrąciła matka.
— Jedyny skrupuł — ciągnęła już śmielej Wanda, — to wasze niezadowolenie, poza tem czułabym się szczęśliwą, gdybym mogła stargać więzy starych przesądów i poślubić Wołkowa, bez względu, jakiej by był narodowości lub religii.
— Więc wyemancypowałaś się aż tak, że uczucie religijne i narodowe w tobie zagasło? — rzucił gorzko ojciec.
— Nie uznaję uczuć narodowych ani religijnych. Nie jeden naród i wyznanie, lecz cała ludzkość powinna być naszem hasłem — i do zjednoczenia jej powinniśmy dążyć.
— Wandziu, ty nie wiesz, co mówisz — przerwał stary Kęszycki — wyrzec się uczuć narodowych lub religijnych, to samo, co wyrzec się uczuć rodzinnych. Czy byłoby ci obojętnem, gdyby kto, choćby i po naszej śmierci zabrał ten dworek, rozpościerał się w nim, a tobie dał miejsce w kuchni?
— Nie — odparła Wanda — nie byłoby mi obojętnem i dlatego wszelkim sposobem starałabym się odzyskać dawniejsze miejsce, choćby przez związek małżeński z wrogiem. Ja nie widzę w tem nic zdrożnego. Och! jaki ten świat zacofany — ciągnęła dalej — kiedyż wreszcie przyjdzie równouprawnienie wszystkich ras i zespolenie ogólne. Ja chcę należeć do ogółu, poruszać się w nim swobodnie, być dzieckiem całego świata, kochać wszystkich zarówno.
— Wandziulku! — zawołała prawie ze zgrozą matka — co ty wygadujesz? Więc nas nie kochasz więcej ponad innych ludzi?
— Kocham was bardzo, a kochałabym jeszcze więcej, gdybyście podzielali moje zapatrywania.
— Ależ w takim razie przerwała pani Kęszycka — musielibyśmy ciebie kochać na równi z naszą kucharką, a wtedy nie mogłabyś i ty kochać nas więcej, aniżeli ją. Przyjąć taką ideę za zasadę, jest wręcz niemożebnem, uczucie bowiem macierzyńskie jest silniejsze ponad wszystkie inne, a objawia się nie tylko u uświadomionej ludzkości, ale i u bezrozumnych zwierząt. Wyzbyć się tego uczucia ludzkość nie może, nie zechce, bo niepodobna przypuścić, aby człowiek pragnął obniżyć wartość swoją niżej zwierzęcia.
— Nie wiem, jakby było, — odparła rozdrażniona Wanda — to jedno tylko wiem i czuję, że cały ustrój społeczeństwa jest na złej drodze, i że przez to jednostki muszą cierpieć, tak, jak ja w tej chwili.
— Wandziu, dziecko moje — odezwał się łagodnie Kęszycki, — oprócz ogromnego przedziału, jaki leży między tobą, a Wołkowem, czy wiesz, że nie cieszy się on podobno opinią? Zgrywa się podobno w karty i ugania za aktorkami.
— Ach ojcze, to są tylko plotki, a plotki takie tylko dodają mężczyźnie uroku; zresztą nie psujmy sobie humoru i spokoju, w jakim aż dotąd żyliśmy — mówiła Wanda więcej pojednawczo — zresztą nie wychodzę jeszcze za Wołkowa, powoli ojciec i mama przyzwyczai się do tej myśli i w końcu nie będzie się ona wydawać tak ohydną i straszną.
Uściskała oboje starych, a mówiąc, że chce iść do przyjaciółki Mani, zostawiła ich na ławeczce, a sama podążyła do domu, by się przebrać.
Po odejściu córki starzy Kęszyccy zapłakali oboje. Więc na to pielęgnowali to dziecię, — wpajali w nią przez lat osiemnaście własną duszę, by słyszeć ją teraz urągającą im?... Dziesięć lat czekali na nią, gdy przyszła wszystkie troski i straty materyalne złożyli na ołtarzu poświęceń — dla niej się śmiali, choć troska gniotła ich swym ciężarem — dla niej i nią jedynie chcieli żyć... A ona, to dziecię ukochane, podczas, gdy oni sądzili, że wpoili już w nią wszystko swoje, że tradycye ich rodowe ukocha i otoczy się niemi jak puklerzem ochronnym, szydzi z nich i rzuca im w oczy, że źle ją chowali, że nie podziela ich zapatrywań i jeżeli pragną jej szczęścia, powinni wyzbyć się wszystkiego, co dla nich jest świętem — powinni wyzbyć się uczuć nie tylko indywidualnych, ale i ogólnych, wyzbyć się uczuć religijnych i narodowych, jednem słowem wszystkiego, co stanowi podstawę ich życia.
Złamanym, ponurym głosem ozwał się po chwili milczenia Kęszycki:
— Jeżeli ona wyjdzie za Wołkowa, ja tej hańby nie przeżyję!
— Uspokój się Leoś — mówiła pani Kęszycka — może znajdziemy jaki sposób oddalić od nas to nieszczęście. Dziewczyna jest bardzo wolnomyślna, nie trzeba jej zrażać ostrymi wymówkami, może powoli sama przyjdzie do równowagi umysłu. Gdzie ona nabrała takich dziwnych przekonań? — toż Bóg wie najlepiej, że my chowaliśmy ją na Polkę wierną tradycyi naszych przodków.
Siedzieli potem zadumani, obojętni na śpiew słowika, nie czuli na zapach bzu i jaśminu — nie wiedzieli, nie odczuwali nic, ponad straszny ból, szarpiący każdy nerw serca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.