Matka (Gorki, 1946)/Część druga/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Mikołaj powitał ją smutnym okrzykiem: — Wiecie, z Jegorem jest bardzo źle! Bardzo! Zawieźli go do szpitala. Była tu Ludmiła. Prosiła, żebyście tam przyszli do niej...
Mikołaj poprawił nerwowym ruchem okulary, pomógł jej włożyć kaftan i, ściskając jej rękę w swojej suchej i ciepłej ręce, powiedział drżącym głosem:
— Tak! Weźcie z sobą to zawiniątko. Urządziliście Wiesowszczikowa? — Wszystko dobrze...
— Ja także przyjdę do Jegora...
Matce kręciło się w głowie ze zmęczenia, a pełen lęku nastrój Mikołaja budził w niej przeczucie nieszczęścia.
— Umiera... — tępo kołatała w głowie niejasna myśl.
Ale gdy przyszła do maleńkiego, czystego i jasnego pokoiku szpitalnego i zobaczyła, że Jegor siedząc na posłaniu wśród stosu białych poduszek, śmieje się ochryple — uspokoiła się od razu.
Stanęła z uśmiechem w drzwiach i słuchała, jak chory mówi do doktora:
— Leczenie to reforma...
— Nie błaznuj, Jegorze! — cienkim głosem wołał zafrasowany doktor.
— A ja — rewolucjonista — nienawidzę reform....
Doktor ostrożnie położył rękę Jegora na jego kolanach, wstał z krzesła i, skubiąc w zamyśleniu brodę, zaczął obmacywać obrzmienia na twarzy chorego.
Matka dobrze znała doktora. Był to jeden z bliskich przyjaciół Mikołaja — Iwan Daniłowicz. Podeszła do Jegora, który pokazał jej na powitanie język. Doktor odwrócił się.
— A, Niłowna! Witajcie! A co tam macie w ręku?
— Pewnie książki.
— Jemu nie wolno czytać! — zauważył mały doktor.
— Chcą zrobić ze mnie idiotę! — poskarżył się Jegor.
Krótkie, ciężkie westchnienia, którym towarzyszyło rzężenie, wyrywały się z piersi Jegora. Twarz jego pokryta była kropelkami potu. Wycierał dłonią czoło podnosząc powoli ciężkie i nieposłuszne ręce. Dziwna nieruchomość opuchniętych policzków szpeciła jego szeroką, dobrą twarz, wszystkie jej rysy znikły pod martwą maską, tylko głęboko zapadnięte w opuchliznę oczy patrzyły jasno i uśmiechały się pobłażliwym uśmiechem.
— Hej, nauko! Zmęczyłem się — można się położyć? — zapytał.
— Nie! — krótko odpowiedział doktor.
— No, położę się i tak, gdy tylko odejdziesz...
— Nie pozwólcie mu na to, Niłowna! Poprawcie mu poduszkę i proszę was, nie mówcie z nim — to mu szkodzi...
Matka skinęła głową. Doktor wyszedł drobnymi, prędkimi krokami. Jegor odrzucił głowę, zamknął oczy i zamarł, tylko palce jego poruszały się powoli. Od białych ścian maleńkiego pokoiku wiało oschłym chłodem i mętnym smutkiem. Do dużego okna zaglądały kędzierzawe wierzchołki lip, w ciemnym, zapylonym listowiu błyszczały jaskrawe, żółte plamy — chłodne dotknięcia nadchodzącej jesieni.
— Śmierć podchodzi do mnie powoli i niechętnie... — nie poruszając się i nie otwierając oczu, mówił Jegor. — Widać, że żal jej trochę — taki był towarzyski i przyjemny chłopiec...
— Nie mów, Jegorze Iwanowiczu! — prosiła matka delikatnie gładząc jego rękę.
— Poczekaj, zamilknę...
Tracąc oddech i wymawiając z wysiłkiem słowa mówił dalej. Czasem słowa jego urywały się i następowała przerwa, spowodowana bezsilnością:
— To doskonale, że jesteście z nami — przyjemnie jest patrzeć w waszą twarz. Jak się to dla niej skończy? — zadaję sobie czasem pytanie. I smutno mi, gdy pomyślę, że czeka was, jak wszystkich, więzienie i różne świństwa. Nie boicie się więzienia?
— Nie! — odpowiedziała z prostotą.
— No, tak, oczywiście. Ale mimo to — więzienie to paskudna rzecz. Ono to właśnie okaleczyło mnie. Mówiąc prawdę, nie chce mi się umierać...
— Może nie umrzesz — jeszcze! — chciała powiedzieć, ale spojrzawszy w jego twarz zamilkła.
— Mógłbym jeszcze pracować... Ale jeśli nie można pracować, nie ma czym żyć i — głupie jest takie życie...
— Sprawiedliwe to, ale nie pociesza! — mimo woli przypomniała sobie słowa Andrzeja i westchnęła. Zmęczyła się bardzo tego dnia i chciało się jej jeść. Monotonny szept chorego napełniał pokój, pełzał bezradnie po gładkich ścianach. Wierzchołki lip za oknem podobne były do chmur, które opuściły się nisko i zadziwiały swoją smutną czernią. Wszystko jakby zamierało w dziwacznej, ponurej nieruchomości, w posępnym oczekiwaniu nocy.
— Jak mi niedobrze! — powiedział Jegor i, zamknąwszy oczy, zamilkł.
— Uśnij! — poradziła matka. — Może będzie ci lepiej.
Przysłuchiwała się jakiś czas jego oddechowi, potem obejrzała się, siedziała nieruchomo jeszcze kilka minut, opanowana chłodnym smutkiem, i zdrzemnęła się.
Zbudził ją ostrożny szelest za drzwiami, wzdrygnęła się i zobaczyła otwarte oczy Jegora.
— Wybacz, zasnęłam! — powiedziała cichutko.
— I ty wybacz... — powtórzył równie cicho.
Do okna zaglądał wieczorny mrok, chłodny zmierzch nużył oczy, wszystkie kształty stały się niewyraźne, twarz chorego była ciemna.
Rozległ się znowu szelest i głos Ludmiły:
— Siedzą w ciemnościach i szepczą. Gdzie tu jest kontakt?
Pokój zalało nagle białe, nieprzyjemne światło. Pośrodku pokoju stała Ludmiła, cała w czerni, wysoka i prosta.
Jegor wzdrygnął się całym ciałem i podniósł rękę do piersi.
— Co? — krzyknęła Ludmiła podbiegając do niego.
Patrzył na matkę nieruchomymi oczyma, które teraz wydawały się duże i dziwnie błyszczące.
Szeroko otworzył usta, uniósł głowę, a rękę wyciągnął przed siebie. Matka ostrożnie ujęła jego rękę i, wstrzymując oddech, patrzyła w twarz Jegora. Kurczowym, silnym ruchem odrzucił głowę i powiedział głośno:
— Nie mogę — skończone!...
Ciało jego drgnęło łagodnie, głowa opadła bezsilnie na ramię, w szeroko otwartych oczach odbiło się martwym blaskiem światło palącej się nad łóżkiem lampy.
— Drogi mój! — wyszeptała matka.
Ludmiła odeszła powoli od łóżka, zatrzymała się przy oknie i patrząc gdzieś, przed siebie, powiedziała nieznanym matce, niezwykle donośnym głosem:
— Umarł...
Zgięła się, oparła się łokciami o parapet i nagle, jak gdyby uderzono ją po głowie, osunęła się bezsilnie na kolana, zakryła twarz rękami i zajęczała głucho.
Matka złożyła bezwładne ręce Jegora na jego piersi, poprawiła na poduszce dziwnie ciężką głowę i ocierając łzy podeszła do Ludmiły. Pochyliła się nad nią, delikatnie pogładziła jej gęste włosy. Kobieta powoli odwróciła się ku niej, jej matowe oczy rozszerzyły się chorobliwie, wstała i wyszeptała drżącymi ustami:
— Byliśmy razem na zesłaniu, szliśmy tam, siedzieliśmy w więzieniach... Czasem bywało nieznośnie, ohydnie, wielu upadało na duchu...
Suche, głośne łkanie dusiło ją, pokonała je i zbliżywszy do twarzy matki swą twarz, która złagodniała i odmłodniała pod wpływem smutku i rozczulenia, ciągnęła dalej pośpiesznym szeptem łkając bez łez:
— A on był zawsze niezmęczenie wesoły, żartował, śmiał się, ukrywał mężnie swoje cierpienia... starał się dodać odwagi słabym. Dobry, wrażliwy i miły... Tam, na Syberii, bezczynność psuje ludzi, budzi w nich często złe uczucia — jak on umiał walczyć z nimi! Gdybyście wiedzieli, jaki był z niego towarzysz! Ciężkie i męczące było jego osobiste życie, ale nikt z jego ust nie usłyszał skargi. — nikt nigdy! Byłam jego bliskim przyjacielem i wiele mu zawdzięczam. Dał mi wszystko, co mógł dać jego umysł i, samotny, zmęczony, nigdy nie żądał w zamian serdeczności czy troskliwości...
Podeszła do Jegora, pochyliła się nad nim i, całując jego rękę, mówiła z przejmującym smutkiem:
— Towarzyszu... drogi mój... kochany... Dziękuję ci. Dziękuję ci całym sercem — żegnaj! Będę pracować jak ty — niezmordowanie, nigdy nie wątpiąc, całe życie... Zegnaj!
Łkania wstrząsały jej ciałem, dusiły ją. Położyła głowę na łóżku u nóg Jegora. Matka płakała w milczeniu, z oczu jej nieustannie płynęły łzy. Chciała, nie wiadomo dlaczego, powstrzymać je, pragnęła okazać Ludmile szczególną, mocną czułość, pragnęła mówić o Jegorze dobrymi słowami miłości i smutku. Przez łzy patrzyła na jego zapadniętą twarz i oczy, jak gdyby we śnie, przykryte opuszczonymi powiekami, na ciemne wargi zastygłe w lekkim uśmiechu. Było cicho i męcząco jasno...
Wszedł Iwan Daniłowicz szybkimi i drobnymi jak zawsze krokami. Nagle zatrzymał się pośrodku pokoju i pośpiesznym gestem wsunąwszy ręce w kieszenie zapytał nerwowo i głośno:
— Dawno?..
Nie odpowiedziano mu. Podszedł lekko kołysząc się na nogach i pocierając czoło do Jegora, uścisnął jego rękę i odszedł na bok.
— Nic dziwnego, z jego sercem to powinno było nastąpić pół roku temu... przynajmniej...
Jego nienaturalnie wysoki i wymuszenie spokojny głos nagle załamał się. Oparłszy się plecami o ścianę, kręcił szybkimi palcami bródkę i patrzył na grupę przy łóżku.
— Jeszcze jeden! — powiedział cicho.
Ludmiła wstała, podeszła do okna, otworzyła je. I po minucie stali już przy nim wszyscy, przytuleni mocno do siebie, i patrzyli w ponure oblicze jesiennej nocy. Nad ciemnymi wierzchołkami drzew migotały gwiazdy, nieskończenie pogłębiając dal nieba...
Ludmiła wzięła matkę pod rękę i w milczeniu przytuliła się do jej ramienia. Doktor nisko spuścił głowę przecierając chusteczką binokle. W ciszy za oknem wzdychał ze znużeniem wieczorny szum miasta, chłód owiewał twarze, poruszał włosy na głowach. Ludmiła wzdrygała się, po policzku jej płynęła łza. W korytarzu szpitalnym miotały się zmięte, wystraszone dźwięki, pośpieszne szurganie nóg, jęki, żałosny szept. Ludzie, stojący nieruchomo przy oknie, patrzyli w ciemność i milczeli.
Matka poczuła się zbyteczna i, ostrożnie oswobodziwszy rękę, ukłoniła się Jegorowi i skierowała się ku drzwiom.
— Odchodzicie? — zapytał cicho doktor nie oglądając się.
— Tak...
Na ulicy pomyślała o Ludmile i o jej skąpych łzach.
— I płakać nawet nie umie...
Ostatnie słowa Jegora wyrwały jej ciche westchnienie. Krocząc powoli po ulicy, wspominała jego żywe oczy, jego żarty, opowiadania o życiu.
— Dobremu człowiekowi żyć trudno, umierać — łatwo. Jak też to ja będę umierać?...
Potem wyobraziła sobie Ludmiłę i doktora przy oknie w białym, zbyt jasnym pokoju, martwe oczy Jegora za nimi i, opanowana przygnębiającą litością dla ludzi, westchnęła ciężko i przyśpieszyła kroku — jakieś niejasne uczucie popędzało ją.
— Trzeba prędzej! — myślała poddając się tej smutnej, ale rześkiej wewnętrznej sile popychającej ją naprzód.