Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Cały następny dzień matka spędziła na bieganinie, zajęta urządzaniem pogrzebu. Wieczorem, gdy wraz z Mikołajem i Zofią piła herbatę, zjawiła się Saszeńka, dziwnie głośna i ożywiona. Na policzkach jej paliły się rumieńce, oczy błyszczały wesoło. Matce wydało się, że dziewczyna pełna jest jakiejś radosnej nadziei. Nastrój jej rażąco, burzliwie wdzierał się w smutny ton wspomnień o zmarłym i nie zlewając się z nim, zmieszał i oślepił wszystkich, niby ogień, który niespodzianie zapalił się w ciemnościach. Mikołaj stukając w zamyśleniu palcem po stole, powiedział:
— Niepodobni dziś jesteście do siebie, Sasza...
— Tak? Może być! — odpowiedziała i zaśmiała się radośnie.
Matka spojrzała na nią z milczącym wyrzutem, a Zofia tonem upomnienia zauważyła:
— Mówiliśmy teraz o Jegorze Iwanowiczu...
— Jaki to był cudowny człowiek! Nieprawda? — zawołała Sasza. — Nie widziałam go nigdy bez uśmiechu na twarzy, bez żartu! A jak pracował! To był artysta rewolucji! Władał rewolucyjną myślą jak prawdziwy mistrz! Z jaką prostotą i siłą odmalowywał obrazy kłamstwa, gwałtu i obłudy!
Mówiła półgłosem, z uśmiechem zadumy w oczach, ale uśmiech ten nie gasił w jej spojrzeniu innego ognia, ognia radości, której nikt nie rozumiał, ale którą wszyscy widzieli wyraźnie.
Nie chcieli jednak zastąpić nastroju smutku po towarzyszu uczuciem wniesionego przez Saszę wesela. I broniąc bezwiednie swego smutnego prawa do żałoby, starali się mimo woli wciągnąć dziewczynę w krąg swojego nastroju...
— I oto umarł! — patrząc uważnie na dziewczynę powiedziała z naciskiem Zofia.
Szasza obrzuciła wszystkich szybkim, pytającym spojrzeniem. Brwi jej nachmurzyły się. Spuściła głowę i milczała poprawiając powolnym gestem włosy.
— Umarł! — powiedziała głośno po chwili i znowu spojrzała po wszystkich wyzywająco:
— Co to znaczy — umarł? Co umarło? Czy umarł mój szacunek dla Jegora, moja miłość do towarzysza, pamięć o jego pracy? Czy umarła ta praca, czy znikły te uczucia, które wzbudził w moim sercu, czy zniszczone zostało moje wyobrażenie o nim jako o odważnym i uczciwym człowieku? Czy wszystko to umarło? Nie, to nie umrze dla mnie nigdy. Wiem o tym. Zdaje mi się, że śpieszymy się zanadto z tym powiedzeniem o człowieku — umarł. „Martwe są jego usta, ale słowo żyć będzie wiecznie w sercach żywych!“
Wzburzona, usiadła znowu przy stole, oparła się na łokciu i ciszej, z zadumą, ciągnęła dalej patrząc na towarzyszy z uśmiechem, zamglonymi oczyma:
— Może być, że mówię głupio, ale wierzę, towarzysze, w nieśmiertelność szlachetnych ludzi, w nieśmiertelność tych, którzy dali mi szczęście żyć tym pięknym życiem, życiem, które upaja mnie radośnie swoją zadziwiającą złożonością, różnorodnością zjawisk, rozwojem idei drogich mi jak własne serce. Być może, że my jesteśmy zbyt oszczędni, gdy chodzi o uczucie. Żyjemy myślą i to nas trochę wypacza, oceniamy, a nie czujemy...
— Czy zdarzyło się wam coś dobrego? — zapytała z uśmiechem Zofia.
— Tak! — kiwnąwszy głową powiedziała Sasza. — Wydaje mi się, że bardzo dobrego! Całą noc rozmawiałam z Wiesowszczikowem. Nie lubiłam go przedtem. Wydawał mi się brutalny i ciemny. I na pewno był taki. Tkwiło w nim niezmienne, posępne rozdrażnienie przeciw wszystkim i wszystkiemu i, z jakąś zabójczą ociężałością stawiając siebie w centrum wszystkiego, brutalnie i ze złością powtarzał ciągle — ja! ja! ja! Było w nim coś mieszczańskiego i drażniącego...
Uśmiechnęła się i znowu powiodła po wszystkich promieniejącymi oczyma.
— Teraz mówi — towarzysze! I trzeba słyszeć, jak on to mówi. Z jaką nieśmiałą, miękką miłością — nie można tego nawet wyrazić słowami! Stał się zadziwiająco prosty i szczery, pełen chęci do pracy. Odnalazł samego siebie, wie, jakie są jego siły, wie, czego mu nie dostaje; ale najważniejsze, że zrodziło się w nim prawdziwe poczucie spójni z towarzyszami...
Własowa słuchała słów Saszy i widok tej surowej dziewczyny, złagodniałej i radosnej, sprawiał jej przyjemność. Ale jednocześnie, gdzieś, w głębi duszy, zadrżała zazdrosna myśl: A Pawełek?
— Pochłonięty jest zupełnie myślą o towarzyszach — ciągnęła dalej Sasza — i wiecie, o czym mnie przekonuje? O konieczności zorganizowania dla nich ucieczki — tak! Mówi, że to bardzo proste i łatwe...
Zofia podniosła głowę i powiedziała z ożywieniem:
— A jak wy myślicie, Sasza? To jest myśl!
Filiżanka z herbatą zadrżała, w ręku matki. Sasza nachmurzyła brwi opanowując swoje ożywienie, milczała chwilę, po czym poważnym głosem, ale z radosnym uśmiechem, powiedziała z zakłopotaniem:
— Jeśli naprawdę jest tak jak on mówi — powinnniśmy postarać się. To nasz obowiązek...
Zarumieniła się, usiadła na krześle i zamilkła.
— Kochanie ty moje! — myślała z uśmiechem matka. Zofia uśmiechnęła się także, a Mikołaj patrząc na nią z czułością, roześmiał się cicho. Dziewczyna podniosła głowę, popatrzyła na wszystkich surowo i blada, błysnąwszy oczyma, powiedziała sucho, z obrazą w głosie:
— Śmiejecie się — rozumiem was. Uważacie mnie za osobiście zainteresowaną?
— Dlaczego, Sasza? — podstępnie spytała Zofia wstając i podchodząc do niej. Pytanie to wydało się matce zbędne — mogło urazić dziewczynę; westchnęła, podniosła brew i spojrzała z wyrzutem na Zofię.
— Odmawiam udziału w rozstrzygnięciu tej sprawy, jeżeli będziecie rozpatrywać ją...
— Zostawcie, Sasza! — powiedział spokojnie Mikołaj.
Matka także podeszła do niej i ostrożnie pogładziła ją po głowie. Sasza chwyciła jej rękę i podniósłszy zarumienioną twarz spojrzała zmieszana w twarz matki. Matka uśmiechnęła się i, nie wiedząc co powiedzieć Saszy, westchnęła smutnie. Zofia usiadła na krześle przy Saszy, otoczyła ją ramieniem i, zaglądając jej ciekawie w oczy, powiedziała z uśmiechem:
— Dziwaczka!
— Tak, ja, zdaje się, nagadałam głupstw...
— Jak mogliście pomyśleć... — ciągnęła dalej Zofia, ale Mikołaj przerwał jej rzeczowo i poważnie:
— W sprawie zorganizowania ucieczki, jeśli tylko jest ona możliwa, nie może być dwóch zdań. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, czy uwięzieni towarzysze życzą sobie tego...
Sasza spuściła głowę.
Zofia zapalając papierosa, spojrzała na brata i szerokim gestem rzuciła zapałkę w kąt.
— Jakże by mogli nie chcieć! — powiedziała z westchnieniem matka. — Tylko nie wierzę, żeby można było...
Wszyscy milczeli, a jej tak się chciało posłuchać jeszcze o możliwości ucieczki!
— Muszę się zobaczyć z Wiesowszczikowem — powiedziała Zofia.
— Jutro powiem wam kiedy i gdzie! — półgłosem odparła Sasza.
— Co on będzie robił? — zapytała Zofia chodząc po pokoju.
— Postanowiono, że będzie zecerem w nowej drukarni, a do tego czasu zamieszka u leśniczego.
Brwi Saszy ściągnęły się, twarz nabrała zwykłego, surowego wyrazu, głos dźwięczał ostro. Mikołaj podszedł do matki, która myła filiżanki i powiedział:
— Idziecie pojutrze na widzenie, więc trzeba będzie oddać Pawłowi karteczkę. Rozumiecie, trzeba wiedzieć...
— Rozumiem, rozumiem! — odpowiedziała pośpiesznie. — Już ja oddam!
— Odchodzę! — oświadczyła Sàsza i uścisnąwszy w milczeniu wszystkie ręce wyszła szczególnie twardym krokiem, prosta i sucha.
Zofia położyła ręce na ramionach matki i zapytała z uśmiechem kołysząc ją na krześle:
— Niłowna, kochalibyście taką córkę?
— O Boże! Zebyż choć jeden dzień widzieć ich razem! — zawołała Własowa bliska płaczu.
— Tak — trochę szczęścia robi dobrze każdemu! — półgłosem zauważył Mikołaj. — Ale nie ma ludzi, którzy by pragnęli odrobiny szczęścia. A jeśli jest go dużo — robi się lanie...
Zofia usiadła do fortepianu i zaczęła grać coś smutnego.