Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na drugi dzień rankiem kilka dziesiątków mężczyzn i kobiet stało u bramy szpitalnej oczekując, kiedy wyniosą na ulicę trumnę ich towarzysza. Wokół nich kręcili się ostrożnie szpicle, łowili czujnymi uszami pojedyncze głosy, notowali sobie w pamięci twarze, zachowanie się, słowa. A z drugiej strony ulicy patrzyła na nich grupa policjantów z rewolwerami u pasa. Bezczelność szpiclów, szydercze uśmiechy policji i jej gotowość okazania swojej siły, drażniły tłum. Niektórzy, ukrywając swoje rozdrażnienie, żartowali, inni patrzyli ponuro w ziemię starając się nie dostrzegać tego, co było obraźliwe, jeszcze inni nie hamując gniewu szydzili z administracji, która lęka się ludzi uzbrojonych tylko słowem. Bladoniebieskie, jesienne niebo patrzyło jasnym spojrzeniem w ulicę wybrukowaną okrągłymi, szarymi kamieniami, usianą żółtym listowiem, a wiatr podnosił liście i rzucał je pod nogi ludzi.
Matka stała w tłumie i, dostrzegając znane sobie twarze, myślała ze smutkiem:
— Niewielu was — niewielu! A roboczego ludu nie ma prawie...
Otworzyła się brama i na ulicę wyniesiono wieko trumny i wianki z czerwonymi wstęgami. Ludzie zgodnie zdjęli kapelusze, jak gdyby stado czarnych ptaków wzleciało nad ich głowami. Wysoki oficer policji z gęstymi, czarnymi wąsami na czerwonej twarzy, wszedł pośpiesznie w tłum, a za nim, bez ceremonii rozpychając ludzi, kroczyli żołnierze głośno stukając po kamieniach ciężkimi butami. Oficer powiedział ochrypłym, rozkazującym głosem:
— Proszę zdjąć wstążki!
Okrążyli go mężczyźni i kobiety, mówili coś machając rękami, gorączkując się, jedno odpychało drugie. Przed oczyma matki migały blade, podniecone twarze z drżącymi ustami, po twarzy jednej z kobiet płynęły łzy obrazy...
— Precz z przemocą! — krzyknął jakiś młody glos i zbłąkał się samotnie we wrzawie sporu.
Matka poczuła także gorycz w sercu i, zwracając się do ubogo odzianego młodego człowieka, powiedziała z oburzeniem:
— Nawet pochować człowieka nie dadzą tak jak tego chcą towarzysze! Cóż to jest znowu takiego?
Wrogość rosła. Nad głowami ludzi chwiało się wieko trumny, wiatr bawił się wstęgami, okręcał nimi głowy i twarze, słychać było suchy, nerwowy szelest jedwabiu.
Matka zlękła się możliwości starcia i doradzała pośpiesznie, półgłosem, na prawo i na lewo:
— Bóg z nimi! Jeżeli już tak koniecznie tego chcą, to może lepiej ustąpić i zdjąć wstążki? Co tam!
Zagłuszając wrzawę, zabrzmiał donośny i wyrazisty głos:
— Żądamy, by nie przeszkadzano nam w oddawaniu ostatniej posługi temu, któregoście zamęczyli...
Ktoś wysoko i cienko zaśpiewał:
Ofiarą-ście padli...
— Proszę zdjąć wstążki! Jakowlew,oóbetnij!
Słychać było szczęk wyjmowanej szabli.
Matka zamknęła oczy w oczekiwaniu krzyku. Jednakże uciszyło się... Ludzie szemrali, odgryzali się jak zaszczute wilki, ale spuściwszy nisko głowy ruszali naprzód, napełniając ulicę szuraniem kroków.
Na przedzie płynęła w powietrzu ogołocona trumna ze zmiętymi wiankami i, przechylając się z boku na bok, jechali na koniach policjanci.
Matka szła chodnikiem i nie widziała trumny w gęstym, otaczającym ją ciasno tłumie, który niespostrzeżenie wzrósł i zapełnił całą szerokość ulicy. Za tłumem wznosiły się szare postacie jeźdźców, z boku trzymając ręce na szablach, kroczyła piesza policja, wszędzie migały znane matce ostre oczy szpicli, uważnie obmacujące twarze ludzkie.
Żegnaj, towarzyszu nasz, żegnaj...
zaśpiewały smutnie dwa piękne głosy.
— Nie trzeba! — rozległ się okrzyk. — Idźmy w milczeniu, panowie!
W tym okrzyku było coś surowego i sugestywnego. Smutna pieśń urwała się, rozmowy stały się cichsze i tylko twarde uderzenia nóg o kamienie napełniały ulicę głuchym, miarowym dźwiękiem. Dźwięk ten podnosił się nad głowami ludzi płynąc w przeźroczyste niebo, i wstrząsał powietrzem niby odgłos pierwszego gromu, oddalonej jeszcze burzy. Chłodny wiatr wzmagał się i niósł wrogo na spotkanie ludzi pył i śmiecie ulic miasta. Rozdymał suknie i włosy, oślepiał oczy, bił w pierś, plątał się pod nogami...
Ten milczący pogrzeb bez popów i bez chwytającego za serce żałobnego śpiewu, te zadumane twarze i nachmurzone brwi, budziły w matce trwogę, i myśl jej krążąc powoli, ubierała wrażenia w smutne słowa:
— Niedużo was jest, tych, którzy za prawdą...
Szła ze spuszczoną głową i wydawało się jej, że to nie Jegora chowają, ale chowają coś, do czego przywykła, bliskiego i potrzebnego. Było jej smutno i nieswojo. Serce jej napełniało szorstkie i trwożne uczucie niezgody z ludźmi odprowadzającymi Jegora.
— Oczywiście — myślała — Jegoruszka w Boga nie wierzył i wszyscy oni także...
Ale nie chciała dokończyć swojej myśli i wzdychała chcąc zepchnąć ciężar z serca.
— O Jezu! Jezu! Czy i mnie także tak...
Przyszli na cmentarz i długo krążyli po wąskich ścieżkach między grobami aż w końcu wyszli na otwartą przestrzeń, usianą niziutkimi białymi krzyżami. Stłoczyli się koło mogiły, umilkli. I to surowe milczenie żywych wśród mogił zwiastowało coś strasznego. Serce matki wzdrygnęło się i zamarło w oczekiwaniu. Między krzyżami świstał i wył wiatr, na weku trumny smutno drżały zmięte kwiaty...
Policja wyprężyła się patrząc czujnie na swego dowódcę. Nad mogiłą stanął wysoki, młody człowiek bez czapki, z długimi włosami, o bladej twarzy i czarnych brwiach. I jednocześnie rozległ się chrapliwy głos naczelnika policji:
— Panowie...
— Towarzysze! — głośno i dźwięcznie zaczął czarnobrewy.
— Przepraszam! — krzyknął policjant. — Oznajmiam, że nie mogę dopuścić do przemówień...
— Powiem tylko kilka słów! — spokojnie oświadczył młody człowiek. — Towarzysze! Nad mogiłą naszego nauczyciela i przyjaciela przysięgnijmy, że nie zapomnimy nigdy jego wskazań, że każdy z nas będzie całe życie nieustannie kopać grób przyczynie wszystkich nieszczęść naszej ojczyzny, złej sile, która ją gnębi — caratowi!
— Aresztować! — krzyknął policjant, ale głos jego zagłuszył wybuch podnoszących się z różnych stron okrzyków:
— Precz z caratem!
Rozpychając tłum policjanci rzucili się ku mówcy, który, otoczony ciasno ze wszystkich stron, krzyczał machając ręką:
— Niech żyje wolność!
Matkę odepchnięto na bok. Przestraszona, przytuliła się do krzyża i w oczekiwaniu uderzenia zamknęła oczy. Burzliwy wicher pomieszanych dźwięków ogłuszał ją, ziemia kołysała się pod nogami, wiatr i strach utrudniały oddech. W powietrzu unosiły się niespokojne gwizdki policjantów, rozlegał się brutalny, komenderujący głos, histerycznie krzyczały kobiety, trzeszczało drzewo ogrodzeń, głucho dudnił po suchej ziemi ciężki tupot nóg. Trwało to długo i stanie z zamkniętymi oczyma stało się dla niej straszne, nie do zniesienia.
Spojrzała, krzyknęła i rzuciła się naprzód z wyciągniętymi rękami. Niedaleko od niej, na wąskiej dróżce wśród mogił, policjanci, otoczywszy długowłosego człowieka, bronili się przed tłumem, nacierającym na nich ze wszystkich stron. W powietrzu biało i chłodno błyskały obnażone szable wzlatując nad głowami i szybko opadając w dół. Migały laski, odłamki ogrodzeń, wirowały w dzikim tańcu wrzaski sczepionych ze sobą ludzi, wznosiła się nad nimi blada twarz młodego człowieka i ponad burzą kipiącego złością rozdrażnienia grzmiał jego mocny głos:
— Towarzysze! Na co marnujecie siły?...
Zwyciężał. Rzucając pałki, ludzie jeden po drugim odskakiwali w bok, a matka wciąż przepychała się naprzód, przyciągana przez niezwyciężoną siłę. Widziała, jak Mikołaj, w zsuniętym do tyłu kapeluszu, odpychał pijanych złością ludzi i słyszała jego pełen wyrzutu głos:
— Powariowaliście! Uspokójcie się!...
Wydało się jej, że jedna jego ręka jest czerwona.
— Mikołaju Iwanowiczu! Idźcie stąd! — krzyknęła rzucając się ku niemu.
— Dokąd? Uderzą was tam...
Chwyciwszy ją za ramiona stanęła obok niej Zofia. Była bez kapelusza, z rozrzuconymi włosami. Podtrzymywała młodego człowieka, prawie chłopca, który ocierał ręką okrwawioną twarz i bełkotał:
— To nic... Puśćcie...
— Zajmijcie się nim, odwieźcie go do nas! Oto chusteczka! Zawiążcie mu twarz!... — szybko mówiła Zofia. Włożyła rękę chłopca w rękę matki i pobiegła wołając:
— Idźcie stąd! Aresztują!...
Ludzie rozchodzili się po cmentarzu na wszystkie strony, za nimi, między mogiłami, ciężko kroczyli policjanci, niezgrabnie plątając się w połach długich płaszczy, wymyślając i machając szablami. Chłopiec odprowadzał ich wilczym spojrzeniem.
— Chodźmy prędzej! — powiedziała matka ocierając mu twarz chusteczką.
Chłopak bełkotał wypluwając krew:
— Nie bójcie się — nie boli mnie. On mnie rękojeścią szabli... Ale i ja jego także! I jak jeszcze! Tak go zdzieliłem pałką, że aż zawył!...
I potrząsając zakrwawionym kułakiem, dokończył załamującym się głosem:
— Poczekajcie — nie to jeszcze będzie! Zmiażdżymy was bez bitki, gdy powstaniemy wszyscy, cały lud roboczy!
— Prędzej! — nagliła matka idąc pośpiesznie ku maleńkiej furtce w ogrodzeniu cmentarnym. Wydawało się jej, że tam, za ogrodzeniem, w polu, ukryła się czekająca na nich policja i że gdy tylko wyjdą, rzuci się na nich i zacznie bić. Ale gdy otworzywszy ostrożnie drzwiczki, wyjrzała w pole spowite szarą tkaniną jesiennego mroku, cisza i odludzie uspokoiły ją od razu.
— Dajcie no, zawiążę wam twarz — powiedziała.
— Nie trzeba. I tak mi nie wstyd! Bitka była uczciwa: on — mnie, ja — jego...
Matka naprędce obwiązała mu ranę. Widok krwi napełniał jej serce żałością i gdy palce jej namacały ciepłą wilgoć, wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. W milczeniu, pośpiesznie, poprowadziła rannego przez pole trzymając go za rękę. Oswobodziwszy usta, zapytał z uśmiechem w głosie:
— Dokąd mnie prowadzicie; towarzyszko? Mogę sam iść!...
Ale czuła, że chwieje się, nogi jego stąpają niepewnie, ręka drży. Mówił słabnącym głosem i zadawał pytania nie czekając odpowiedzi:
— Jestem blacharz Iwan — a wy kto jesteście? Było nas trzech w kółku Jegora Iwanowicza — trzech blacharzy... a wszystkich — jedenastu. Bardzośmy go kochali, wieczny mu odpoczynek! Chociaż — nie wierzę w Boga...
Na jednej z ulic matka wzięła dorożkę i usadowiwszy w niej Iwana szepnęła mu:
— Teraz milcz! — i ostrożnie owinęła mu usta chusteczką.
Podniósł rękę do twarzy, ale nie mógł już oswobodzić ust, ręka opadła mu bezsilnie na kolana. Mimo to mruczał dalej przez chusteczkę:
— Nie zapomnę wam, mili moi, tych uderzeń... A przed nim uczył nas student Titowicz...ekonomię polityczną... potem aresztowali go...
Matka objęła Iwana, położyła sobie jego głowę na piersiach. Chłopiec nagle ociężał i zamilkł. Zamierając ze strachu, spoglądała spode łba na wszystkie strony. Wydawało się jej, że oto skądś, zza węgła, wybiegną policjanci, zobaczą owiązaną głowę Iwana, pochwycą go i zabiją.
— Podpił sobie? — zapytał dorożkarz obracając się ku niej z kozła i uśmiechając się dobrodusznie.
— Wzięło go! Upił się jak bela! — westchnąwszy odpowiedziała matka.
— Syn?
— Tak. Szewc. A ja w służbie — kucharka...
— Męczysz się. Taak...
Machnąwszy batem na konia, dorożkarz odwrócił się i ciągnął dalej:
— A teraz właśnie, gadają, na cmentarzu bili się!... A no, chowali jednego politycznego człowieka, z takich, co to są przeciw władzom... Oni tam mają z władzami takie swoje rozrachunki. Chowali go także tacy sami, przyjaciele jego widać i dalej krzyczeć — precz z władzami, że niby władze naród grabią... A policja dalej bić ich! Mówią, że niektórych porąbali na śmierć. No i policji także się dostało... — zamilkł i, kiwając ze smutkiem głową, powiedział dziwnym głosem:
— Umarłych niepokoją, nieboszczyków budzą!
Dorożka z trzaskiem podskakiwała na kamieniach, głowa Iwana miękko uderzała o pierś matki, dorożkarz półobrócony do niej mruczał:
— Idzie wzburzenie przez naród — nieporządek się robi na ziemi, tak! Wczoraj w nocy przyszli do naszych sąsiadów żandarmi, krzątali się tam aż do rana, a rano zabrali ze sobą jednego kowala. Mówią, że wyprowadzą go w nocy na rzekę i potajemnie utopią. A kowal niezły człowiek był, człowiek...
— Jak się nazywał? — przerwała mu matka.
— Kowal? Szaweł. A nazwisko — Jewczenko. Młody jeszcze, a dużo rozumiał. Rozumieć teraz, widać — zabrania się! Przyjdzie, bywało, i mówi: jakie jest wasze życie dorożkarze? Prawda, mówimy, psie życie.
— Stój! — powiedziała matka.
Iwan zbudził się na skutek wstrząsu i zajęczał cicho.
— Rozebrało chłopca! — zauważył dorożkarz — ech ty, wódko — wódeczko...
Z trudem powłócząc nogami i chwiejąc się całym ciałem, Iwan szedł przez podwórze i mówił:
— Drobnostka... Potrafię sam...