Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII

Zofia była już w domu. Wyszła na spotkanie matki z papierosem w ustach, ruchliwa i podniecona.
Układała rannego na kanapie, rozwiązywała zręcznie opatrunek na jego głowie i w trakcie tego zarządzała mrużąc oczy od dymu papierosa.
— Iwan Danilewicz — przywieźli! Niłowna, zmęczyliście się? Przestraszyliście się — co? Odpocznijcie. Mikołaj, kieliszek wódki Niłownie!
Matka, oszołomiona wszystkim, co przeżyła, oddychała ciężko i, czując w piersiach bolesne kłucie, mruczała:
— Nie troszczcie się o mnie...
Ale cała jej istota zdawała się ze drżeniem prosić o troskliwość i uspokajającą pieszczotę.
Z sąsiedniego pokoju wyszedł Mikołaj z opatrunkiem na ręce i doktor Iwan Daniłowicz potargany i nastroszony jak jeż. Podszedł szybko do Iwana i pochylił się nad nim mówiąc:
— Wody, więcej wody, czystych lnianych szmatek, waty!
Matka ruszyła do kuchni, ale Mikołaj wziął ją pod lewą rękę i powiedział łagodnie wyprowadzając ją do jadalni:
— To nie do was mówią, ale do Zofii! Bardzoście się zdenerwowali, kochana, co?
I matka spotkawszy jego uważne, współczujące spojrzenie, zawołała ze łkaniem, którego nie mogła już powstrzymać:
— Co tam się działo, mój drogi! Rąbali! Ludzi rąbali! — Widziałem! — Mikołaj podał jej wódkę i kiwnął głową. — Obie strony trochę się rozgorączkowały. Ale nie martwcie się — bili płazem i zdaje się, że jest tylko jeden poważnie ranny. Widziałem, jak go uderzono i wytaszczyłem go z tłoku...
Twarz Mikołaja i jego głos, ciepło i światło pokoju uspokajało Własową. Spojrzała na niego z wdzięcznością i spytała:
— Was także uderzono? — Zdaje się, że nieostrożnie zahaczyłem o coś ręką i zdarłem sobie skórę. Pijcie herbatę — zimno jest, a wy jesteście lekko ubrani...
Wyciągnęła rękę po filiżankę, zobaczyła, że palce jej są pokryte plamami zaschniętej krwi i mimo woli cofnęła rękę, opuściła ją na kolana. Spódnica jej była wilgotna. Szeroko otworzywszy oczy, podniosła brew i spojrzała z ukosa na swoje palce. Kręciło się jej w głowie, a w sercu kołatało:
— Tak i Pawełka — mogą!
Wszedł Iwan Daniłowicz w kamizelce, z zakasanymi rękawami koszuli, i na milczące pytanie Mikołaja odpowiedział swym cienkim głosem:
— Na twarzy nieznaczna rana, czaszka pęknięta, ale niezbyt głęboko. Chłopak zdrowy! Ale krwi stracił dużo. Odeślemy do szpitala?
— Po co? N:ech zostanie tutaj! — zawołał Mikołaj.
— Dzisiaj, zgoda. No, może jeszcze jutro. Ale potem będzie mi wygodniej, żeby leżał w szpitalu. Nie mam czasu na wizyty! Napiszesz odezwę o wypadkach na cmentarzu?
— Oczywiście! — odpowiedział Mikołaj.
Matka wstała cicho i wyszła do kuchni.
— Dokąd, Niłowna? — zatrzymał ją zaniepokojony. — Zosia da sobie radę sama.
Spojrzała na niego i wzdrygnąwszy się odpowiedziała uśmiechając się dziwnie:
— Cała jestem we krwi...
Przebierając się w swoim pokoju, jeszcze raz zadumała się nad spokojem tych ludzi i nad ich zdolnością szybkiego przeżywania strasznych wydarzeń. Otrzeźwiało ją to, wyganiało strach z jej serca. Gdy weszła do pokoju, gdzie leżał ranny, Zofia pochylona nad nim mówiła:
— Głupstwo, towarzyszu!
— Ale, będę was krępował! — sprzeciwiał się słabym głosem ranny.
— Nie rozmawiajcie. Mówienie szkodzi wam...
Matka stanęła za Zofią i, położywszy rękę na jej ramieniu, zaczęła opowiadać, z uśmiechem patrząc w bladą twarz rannego, jak bredził w dorożce i jak lękała się jego nieostrożnych słów. Iwan słuchał, oczy jego błyszczały gorączkowo. Cmokał wargami i wykrzykiwał z zawstydzeniem:
— O, jaki ze mnie głupiec!
— No, a teraz zostawimy was! — poprawiwszy mu kołdrę oświadczyła Zofia. — Wypoczywajcie!
Poszły do stołowego. Rozmawiano długo o wydarzeniach dnia i odnoszono się już do dramatycznych wypadków jak do czegoś dalekiego, z ufnością patrząc w przyszłość i omawiając metody pracy na najbliższy okres. Twarze były zmęczone, ale myśli — rześkie i, mówiąc o swojej pracy, ludzie nie ukrywali niezadowolenia z siebie. Kręcąc się nerwowo na krześle i tłumiąc z wysiłkiem swój cieniutki i przenikliwy głos, doktor mówił:
— Propaganda, propaganda! To obecnie za mało, robotnicza młodzież ma słuszność! Trzeba przejść do agitacji w masach — robotnicy mają rację, powiadam...
Mikołaj powiedział ponuro:
— Zewsząd nadchodzą skargi na brak literatury, a my wciąż jeszcze nie możemy urządzić dobrej drukarni. Ludmiła pracuje ponad siły, zachoruje, jeżeli nie damy jej pomocników...
— A Wiesowszczikow? — zapytała Zofia.
— Wiesowszczikow nie może mieszkać w mieście. Weźmie się do pracy dopiero w nowej drukarni, a jej trzeba jeszcze jednego człowieka...
— Czy ja nie byłabym odpowiednia? — cicho zapytała matka.
Spojrzeli wszyscy troje na nią i na kilka sekund zamilkli.
— Dobra myśl! — zawołała Zofia.
— Nie, to byłoby za trudne dla was, Niłowna! — powiedział oschle Mikołaj. — Musielibyście mieszkać za miastem, przerwać widywanie się z Pawłem i w ogóle...
— Dla Pawła to niewielka strata — odpowiedziała z westchnieniem. — A i mnie te widzenia tylko serce szarpią! Mówić o niczym nie można. Stoisz tylko przed synem jak głupia, a oni ci w gębę patrzą, czy nie powiesz czego niepotrzebnego...
Zdarzenia ostatnich dni zmęczyły ją i teraz usłyszawszy, że otwiera się dla niej możliwość przeniesienia się za miasto, z dala od jego dramatów, uchwyciła się skwapliwie tej sposobności.
Ale Mikołaj zmienił temat rozmowy:
— O czym rozmyślasz, Iwanie? — zwrócił się do doktora.
Doktor podniósł nisko pochyloną nad stołem głowę i odpowiedział ponuro:

0— Myślę o tym, że mało nas! Musimy koniecznie pracować energiczniej... i przekonać Pawła i Andrzeja o konieczności ucieczki. Oni obaj są zbyt potrzebni i wartościowi, by siedzieć bez pracy...
Mikołaj nachmurzył brwi i pokiwał powątpiewająco głową spojrzawszy przelotnie na matkę. Zrozumiała, że krępują się mówić przy niej o jej synu, i poszła do swego pokoju unosząc w piersiach cichy żal do tych ludzi, którzy odnieśli się tak lekceważąco do jej pragnienia. Leżąc w łóżku z otwartymi oczyma, przysłuchiwała się cichemu szeptowi głosów. Opanował ją lęk.
Dzień, który upłynął, był posępny, niezrozumiały i pełen złowieszczych zapowiedzi. Było jej ciężko myśleć o nim i, odsuwając od siebie ponure wrażenia, zaczęła myśleć o Pawle. Pragnęła zobaczyć go na wolności i jednocześnie bała się tego: czuła, że wokół niej wszystko zaostrza się, grozi niebezpiecznymi starciami. Milcząca cierpliwość ludzka znikła ustępując miejsca pełnemu naprężenia oczekiwaniu. Coraz widoczniej rosło rozdrażnienie, dźwięczały twarde słowa, zewsząd wiało czymś podniecającym... Każda proklamacja wywoływała na rynku, w sklepikach, wśród służby rzemieślników ożywione rozmowy. Każde aresztowanie budziło trwożne, zdziwione, a czasem nieświadomie współczujące echo i dociekanie jego przyczyn. Coraz częściej słyszała od prostych ludzi słowa, których niegdyś tak się lękała: bunt, socjaliści, polityka; wymawiano je z szyderstwem, ale poza szyderstwem ukrywało się niezręcznie — pytanie; ze złością — ale poza nią dźwięczał strach; z zadowoleniem, z nadzieją, z groźbą. Powoli, ale szerokimi kręgami po ciemnej, stojącej powierzchni życia rozchodziły się fale, budziła się senna myśl, wyrobiony przez przyzwyczajenie, spokojny stosunek do treści dnia zaczynał się chwiać. Wszystko to widziała jaśniej od innych, gdyż lepiej od nich znała jednostajne i posępne oblicze życia i teraz, widząc na nim zmarszczki żłobione przez myśl i rozdrażnienie, i cieszyła się, i lękała. Cieszyła się, gdyż uważała, że jest to dzieło jej syna, bała się, bo wiedziała, że jeśli wyjdzie z więzienia, to stanie na czele wszystkich, w najniebezpieczniejszym miejscu i — zginie.
Niekiedy obraz syna rozrastał się w jej myślach do rozmiarów bajecznego bohatera, łączył w sobie wszystko, co szlachetne — wszystkie śmiałe słowa, które słyszała, wszystkich ludzi, którzy jej się podobali, wszystko, co znała bohaterskiego i jasnego. I wówczas wzruszona i dumna rozkoszowała się nim w cichym zachwycie i pełna nadziei myślała:
— Wszystko będzie dobrze, na pewno!
Jej miłość — miłość matki — rozpalała się ściskając niemal do bólu serce, ale potem uczucia macierzyńskie zaczynały hamować w niej wzrost uczuć ogólnoludzkich, spalały je i w szarym popiele lęku nieśmiało trzepotała już tylko jedna posępna myśl:
— Zginie... przepadnie!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.