Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W południe siedziała w więziennej kancelarii naprzeciw Pawła. Poprzez przesłaniającą jej oczy mgłę przypatrywała się brodatej twarzy i szukała sposobności podania mu ściśniętej mocno między pakami karteczki.
— Zdrów jestem i wszyscy zdrowi! — mówił półgłosem Paweł. — No, a co u ciebie?
— Jegor Iwanowicz umarł! — powiedziała machinalnie.
— Tak? — krzyknął Paweł i spuścił głowę.
— Na pogrzebie policja biła, aresztowali jednego — ciągnęła dalej naiwnie.
Pomocnik naczelnika z oburzeniem cmoknął cienkimi wargami i, zerwawszy się z krzesła, wybełkotał:
— To zabronione, trzeba przecież rozumieć! Nie wolna mówić o polityce!...
Matka podniosła się także z krzesła i, niby nie rozumiejąc i usprawiedliwiając się, powiedziała:
— Ja nie o polityce, tylko o bójce! A że bili się, to przecie prawda... Jednemu nawet głowę rozbili...
— Wszystko jedno! Proszę milczeć! To jest — nie mówić o niczym, co nie tyczy się osobiście was, rodziny i w ogóle waszego domu!
I czując, że się zaplątał, usiadł przy stole i, przeglądając papiery, posępnie i ze znużeniem dorzucił:
— Ja jestem odpowiedzialny, tak...
Matka obejrzała się i szybko wsunąwszy karteczkę w rękę Pawła, odetchnęła z ulgą.
— Sama już nie wiem o czym mówić...
Paweł uśmiechnął się.
— Ja także nie wiem...
— W takim razie niepotrzebne są wam widzenia! — zauważył z rozdrażnieniem urzędnik. — Nie mają sobie nic do powiedzenia, a chodzą i zawracają głowę...
— Sąd prędko? — po chwili milczenia zapytała matka.
— Niedawno prokurator był, mówił, że prędko...
Zamieniali ze sobą słowa niepotrzebne i bez znaczenia, ale matka widziała, że oczy Pawła patrzą w jej twarz łagodnie i z miłością. Spokojny i równy jak zawsze, nie zmienił się, tylko odrosła mu broda i postarzała go, a dłonie wybielały. Pragnęła sprawić mu radość, powiedzieć o Mikołaju i, nie zmieniając głosu, tym samym tonem, którym mówiła o niepotrzebnych i nieciekawych rzeczach, ciągnęła dalej:
— Chrześniaka twego widziałam...
Paweł uważnie wpatrywał się jej w oczy z milczącym pytaniem. Chcąc mu przypomnieć ospowatą twarz Wiesowszczikowa, postukała palcem po swoim policzku...
— Chłopczyk żywy i zdrowy. Wkrótce na służbę pójdzie.
Syn zrozumiał. Kiwnął jej głową i, z wesołym uśmiechem w oczach, odpowiedział:
— To — doskonale!
— Tak! — powiedziała z satysfakcją, zadowolona z siebie, wzruszona jego radością. Przy pożegnaniu uścisnął jej mocno rękę:
— Dziękuję ci, matko!
Oszołomiło ją i upoiło radosne uczucie ich bliskości i nie znajdując sił, by odpowiedzieć mu słowami, odpowiedziała milczącym uściskiem dłoni.
W domu zastała Saszę. Dziewczyna zwykle zjawiała się u niej w te dnie, kiedy matka była na widzeniu. Nigdy nie wypytywała o Pawła i, jeżeli matka nie mówiła o nim, zadowalała się uważnym spojrzeniem jej w oczy. Ale teraz powitała ją niespokojnym pytaniem:
— No i cóż on?
— Wszystko dobrze! Zdrów.
— Kartkę oddaliście?
— Naturalnie! Wsunęłam ją tak zgrabnie...
— Przeczytał?
— Co wy? Jakim sposobem!
— Tak, zapomniałam! — powiedziała powoli dziewczyna. — Poczekamy jeszcze tydzień — jeszcze tydzień! A jak wy myślicie — zgodzi się?
Nachmurzyła brwi i patrzyła w twarz matki znieruchomiałymi oczyma.
— Czy ja wiem — zastanawiała się matka. — Dlaczego nie uciec, jeżeli nie ma niebezpieczeństwa?
Sasza potrząsnęła głową i spytała sucho:
— Nie wiecie, co można dać jeść choremu? Prosi o jedzenie.
— Wszystko można, wszystko! Ja zaraz...
Poszła do kuchni, a Sasza powoli podążyła za nią.
— Pomóc wam?
— Dziękuję. Co wy?!
Matka nachyliła się nad piecem zdejmując garnek. Dziewczyna powiedziała do niej cicho:
— Poczekajcie...
Twarz jej pobladła, oczy rozszerzyły się i drżące usta zaszeptały gorąco i pośpiesznie:
— Chcę was poprosić. Wiem, że on się nie zgodzi! Namówcie go! Powiedzcie mu, że jest potrzebny, że jest niezbędny dla sprawy! Że boję się, że zachoruje. Widzicie sami — rozprawa nie jest jeszcze wyznaczona...
Mówiła z widoczną trudnością. Wyprężyła się cała, patrzyła w bok, głos jej załamywał się. Opuściła ze znużeniem powieki, przygryzła usta, a kurczowo zaciśnięte palce jej rąk chrzęściły.
Matka była oszołomiona jej wybuchem, ale zrozumiała go i, wzruszona, pełna uczucia smutku, objęła Saszę i odpowiedziała cichutko:
— Nikogo on nie posłucha, droga moja! Nikogo prócz siebie — nikogo!
Milczały obie, przytuliwszy się mocno do siebie. Po czym Sasza ostrożnie zdjęła ze swych ramion ręce matki i powiedziała wzdrygając się:
— Tak — macie słuszność! Wszystko to głupstwo, nerwy...
I nagle zakończyła poważnie, z prostotą:
— Ale trzeba nakarmić rannego...
I oto siedząc przy łóżku Iwana, pytała go już troskliwie i serdecznie:
— Bardzo boli głowa?
— Nie bardzo, tylko taki mam w niej zamęt! I słabo mi tak... — odpowiedział, wstydliwie podciągając kołdrę pod brodę, i zmrużył oczy od jaskrawego światła. Zauważywszy, że nie może się zdecydować jeść przy niej, Sasza wstała i wyszła. Iwan usiadł na łóżku i, odprowadziwszy ją spojrzeniem, powiedział mrugając oczyma:
— Ach ła-a-dna!...
Oczy miał jasne i wesołe, zęby drobne i zwarte, głos jeszcze nie sformowany.
— Ile macie lat? — spytała w zadumie matka.
— Siedemnaście...
— A rodzice gdzie?
— Na wsi. Miałem dziesięć lat, jak tu przyjechałem. Szkołę tutaj skończyłem! A jak wasze nazwisko, towarzyszko?
Matkę zawsze śmieszyło i wzruszało to słowo zwrócone do niej. I teraz zapytała uśmiechając się:
— A na co wam to potrzebne?
Chłopak zmieszał się i zamilkł a potem wyjaśnił:
— Widzicie, student z naszego kółka, to jest ten, który czytał z nami, mówił mi o matce Pawła Własowa, robotnik — wiecie — demonstracja Pierwszego Maja?
Kiwnęła głową i słuchała z naprężoną uwagą.
— On pierwszy podniósł otwarcie sztandar naszej partii! — z dumą oświadczył chłopak i jego duma odezwała się echem w sercu matki.
— Mnie przy tym nie było. Chcieliśmy tutaj urządzić swoją demonstrację, ale nie udała się! Mało nas było wtedy. Ale tego roku — zapraszam was do nas!... Zobaczycie!
Zachłystywał się ze wzruszenia czując już przedsmak przyszłych wydarzeń, machał w powietrzu łyżką i ciągnął dalej:
— Więc ta Własowa — matka, także wstąpiła potem do partii. Mówią, że to taka... po prostu coś cudownego powiadam wam!
Matka uśmiechnęła się szeroko. Słuchała tych pełnych zachwytów pochwał chłopaczka. Z przyjemnością, ale i ze zmieszaniem. Chciała nawet powiedzieć — to ja jestem Własowa!... Ale — powstrzymała się i pomyślała o sobie z lekką ironią i ze smutkiem:
— Ech! Stara a głupia!...
— Ale... jedzcie więcej! Musicie co prędzej, wyzdrowieć dla dobra sprawy! — powiedziała nagle ze wzruszeniem nachylając się nad nim.
Drzwi otworzyły się, wionęło wilgotnym, jesiennym chłodem, weszła Zofia rumiana i wesoła.
— Szpicle za mną chodzą jak konkurenci za bogatą panną — daję słowo! Muszę wynosić się stąd! No, jak Wania? Dobrze? Co z Pawłem, Niłowna? Sasza jest tutaj?
Zapalając papierosa rzucała pytania i nie czekała na odpowiedź; ogarniała łagodnym i pełnym czułości spojrzeniem matkę i chłopca. Matka patrzyła na nią, uśmiechała się wewnętrznie i myślała:
— Okazuje się, że i ze mnie będą ludzie!
I znowu pochyliwszy się nad Iwanem, powiedziała:
— Wracaj jak najprędzej do zdrowia, synku!
I wyszła do stołowego. Tam Zofia opowiadała Saszy:
— Ma już gotowych trzysta egzemplarzy! Zabija się taką pracą! Oto — bohaterka! Wiecie, Saszo, że to wielkie szczęście żyć wśród takich łudzi, być ich towarzyszem, pracować z nimi...
— Tak — cicho odpowiedziała dziewczyna.
Wieczorem przy herbacie, Zofia powiedziała matce:
— Będziecie musieli, Niłowna, znowu wybrać się na wieś.
— No, więc cóż? Kiedy?
— Za trzy dni — możecie?
— Dobrze.
— Jedźcie! — półgłosem poradził Mikołaj. — Najmijcie pocztowe konie i proszę was, pojedźcie inną drogą, przez Nikolską gminę.
Zamilkł i spochmurniał. Było mu z tym nie do twarzy, szpeciło ją, dziwnie zmieniając jej spokojny wyraz.
— Przez Nikolskie daleko! — zauważyła matka. — I konie drogo kosztują...
— Wiecie co — ciągnął dalej Mikołaj — ja w ogóle jestem przeciwny temu wyjazdowi. Tam jest niespokojnie. Były już aresztowania. Wzięto jakiegoś nauczyciela. Trzeba działać ostrożniej. Należało by przeczekać pewien czas...
Zofia postukała palcami po stole i zauważyła:
— Zachowanie ciągłości w rozpowszechnianiu literatury jest dla nas bardzo ważne. Nie boicie się jechać, Niłowna? — spytała nagle.
Matka poczuła się dotknięta.
— Czy bałam się kiedykolwiek? I za pierwszym razem nie czułam strachu, a teraz... — i, nie skończywszy zdania, spuściła głowę. Za każdym razem, gdy pytano ją, czy nie boi się, czy jej to odpowiada, albo czy może to lub tamto zrobić, słyszała w tych pytaniach prośbę i wydawało się jej, że ci ludzie odsuwają ją od siebie, odnoszą się do niej inaczej niż do siebie wzajemnie.
— Niepotrzebnie pytacie się mnie, czy się boję — powiedziała wzdychając. — Wy nie pytacie się przecie jeden drugiego, czy się boi...
Mikołaj pośpiesznie zdjął okulary, włożył je znowu i uważnie popatrzył w twarz siostry.
Zawstydzone milczenie zaniepokoiło Własową, zmieszana podniosła się z krzesła chcąc im coś powiedzieć, ale Zofia dotknęła jej ręki i poprosiła cichutko:
— Wybaczcie mi! Już nigdy nie będę!
To rozśmieszyło matkę i po kilku minutach wszyscy troje zgodnie i starannie omawiali sprawę wyjazdu na wieś.