Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
O świcie matka trzęsła się na pocztowej bryczce po rozmiękłej od jesiennych deszczów drodze. Dął wilgotny wiatr, bryzgało błoto, woźnica siedząc na koźle półobrócony do niej, skarżył się smutnym, nosowym głosem:
— Mówię mu — mojemu bratu niby — cóż, dzielmy się! Zaczęliśmy się dzielić...
Nagle chlasnął batem lewego konia i ze złością wrzasnął:
— Nno! Dalej, cholero!...
Tłuste jesienne wrony kroczyły zafrasowane po nagich pastwiskach. Wiatr napadał na nie z chłodnym świstem. Wrony nastawiały boki pod uderzenia wiatru, który rozdymał im pióra, zwalał je z nóg. Wówczas ustępowały przed siłą i kilkoma leniwymi poruszeniami skrzydeł przelatywały na inne miejsce.
— No i obdzielił mnie. Widzę, nie ma się za co uchwycić... — mówił woźnica.
Matka słyszała jego słowa jakby przez sen. Pamięć jej odtwarzała długi łańcuch zdarzeń, które przeżyła w ciągu ostatnich lat, i przeglądając je, widziała wszędzie siebie. Dawniej życie tworzyło się gdzieś daleko od niej, nie wiadomo przez kogo i po co, a oto teraz wiele spraw dzieje się w jej oczach i z jej pomocą. I to budziło w niej złożone uczucie — nieufności do siebie i zadowolenia z siebie, zdziwienia i cichego smutku...
Wszystko wokół kołysało się w powolnym ruchu. Po niebie przeganiając jedna drugą, płynęły ciężkie, szare chmury, po obu stronach drogi chwiejąc nagimi wierzchołkami, migały mokre drzewa, rozchodziły się w krąg pola, występowały i rozpływały się pagórki.
Nosowy głos woźnicy, dźwięk dzwoneczków, wilgotny poświst i szum wiatru, ziewały się w drżący strumień, który wił się i płynął ponad polami z jednostajną siłą..
— Bogatemu i w raju za ciasno — taka to sprawa!... Zaczął mnie naciskać, a z władzami w przyjaźni żyje — kiwając się na koźle, ciągnął dalej woźnica.
Gdy dojechali do stacji, wyprzągł konie i powiedział do matki beznadziejnie smutnym głosem:
— Dałabyś mi pięć kopiejek — wypiłbym chociaż!
Dała mu monetę. Woźnica podrzucił ją na dłoni i oznajmi! jej tym samym tonem:
— Za trzy — wypiję wódki, za dwie — zjem chleba...
Po południu, rozbita i zziębnięta, przyjechała do dużej wsi Nikolskoje, poszła na stację, poprosiła o herbatę i usiadła przy oknie postawiwszy pod ławką swoją ciężką walizę. Z okna widać było niewielki plac pokryty zdeptanym kobiercem żółtej trawy — urząd gminny — ciemnoszary dom ze spadzistym dachem. Na ganku urzędu siedział łysy chłop z długą brodą, w samej tylko koszuli i palił fajkę. Po trawie przechadzała się świnia z niezadowoleniem poruszając uszami. Wsadzała ryj w ziemię i kiwała głową.
Ciemnymi masami płynęły chmury i zwalały się jedna na drugą. Było cicho, ponuro i nudno, życie jak gdyby schowało się gdzieś, zaczaiło się.
Nagle na plac wpadł galopem przodownik policji, osadził rudego konia przed gankiem urzędu i machając w powietrzu nahajką zaczął krzyczeć na chłopa — wrzaski jego uderzały o szyby okien, ale słów nie było słychać. Chłop wstał, wyciągnął rękę pokazując gdzieś w dal, przodownik zeskoczył na ziemię, zachwiał się na nogach, rzucił chłopu cugle i, chwytając się rękami poręczy, ciężko wszedł na ganek i znikł w drzwiach urzędu...
Znowu zapanowała cisza. Koń uderzył dwa razy kopytami w miękką ziemię. Do pokoju weszła dziewczynka — podlotek, z krótkimi, żółtymi warkoczykami i łagodnymi oczyma w okrągłej twarzy. Zagryzłszy wargi, niosła w wyciągniętych rękach dużą tacę o powyginanych brzegach, całą zastawioną naczyniami i, kłaniając się niemal co krok, kiwała głową.
— Dzień dobry, mała gosposiu! — powiedziała życzliwie matka.
— Dzień dobry!
Rozstawiając na stole talerze i filiżanki do herbaty, dziewczynka oznajmiła nagle z ożywieniem:
— Właśnie schwytali rozbójnika — prowadzą go!
— Jakiego rozbójnika?
— Nie wiem...
— A co on zrobił?
— Nie wiem! — powtórzyła dziewczynka. — Słyszałam tylko, że złapali! Stróż gminny pobiegł po komisarza policji.
Matka popatrzyła przez okno. Na placu zjawili się chłopi. Niektórzy szli powoli, statecznie, inni w pośpiechu zapinali po drodze półkożuszki. Zatrzymując się przed gankiem urzędu, wszyscy patrzyli gdzieś w lewo.
Dziewczynka także spojrzała w ulicę i wybiegła z pokoju trzasnąwszy głośno drzwiami. Matka wzdrygnęła się, wsunęła głębiej swoją walizkę pod ławkę i, narzuciwszy na głowę chustkę, podeszła prędko do drzwi. Miała ochotę nie iść, ale biec, i z trudem opanowywała tę niezrozumiałą chęć pośpiechu, która owładnęła nią nagle....
Gdy wyszła na ganek, ostry chłód uderzył ją w oczy, w pierś. Zabrakło jej tchu, nogi zdrętwiały — środkiem placu szedł Rybin ze związanymi na plecach rękami, a obok niego kroczyło dwóch setników[1], miarowo uderzając o ziemię pałkami. Przed gankiem urzędu stała grupa ludzi i czekała w milczeniu.
Matka patrzyła oszołomiona nie odrywając oczu — Rybin mówił coś, słyszała jego głos, ale słowa znikały bez echa w ciemnej, drżącej pustce jej serca.
Ocknęła się, schwyciła oddech — przed gankiem stał chłop z szeroką, jasną brodą, uważnie patrząc jej w twarz niebieskimi oczyma. Kaszląc i rozcierając szyję osłabłymi ze strachu rękami, spytała go z trudem:
— Co to takiego?
— A no — popatrzcie! — odpowiedział chłop i odwrócił się. Podszedł jeszcze jeden chłop i stanął obok niego.
Setnicy zatrzymali się przed tłumem, który rósł szybko, ale w milczeniu i nagle podniósł się nad nim niski głos Rybina:
— Prawosławni! Czy słyszeliście o prawdziwym pisaniu, w którym stała prawda o waszym chłopskim życiu? Za nie właśnie cierpię, to ja rozdawałem te pisma narodowi!
Ludzie okrążyli ciaśniej Rybina. Głos jego brzmiał spokojnie, miarowo. To otrzeźwiło matkę.
— Słyszysz? — trąciwszy w bok niebieskookiego chłopa, zapytał go cichutko drugi. Ten nie odpowiadając, podniósł głowę i spojrzał znowu w twarz matce. Drugi chłop popatrzył także na nią. Był młodszy od pierwszego, z ciemną, rzadką bródką i pstrą od piegów, chudą twarzą. Obydwaj odsunęli się od ganku.
— Boją się! — mimochodem zauważyła matka.
Uwaga jej zaostrzała się. Z wysokości ganku widziała wyraźnie skatowaną, czarną twarz Michała, dostrzegała gorący blask jego oczu. Pragnęła, by i on ją zobaczył, i uniosła się na palcach wyciągając w jego stronę szyję.
Ludzie patrzyli na niego pochmurnie, z niedowierzaniem i milczeli. Tylko w tylnych rzędach tłumu słychać było przytłumione rozmowy.
— Chłopi! — mówił Rybin pełnym i mocnym głosem. — Wierzcie tym papierom — ja za nie może na śmierć pójdę. Bito mnie, męczono, chciano ze mnie wydobyć, skąd je wziąłem. I będą jeszcze bić — wszystko zniosę! Bo w tych papierach jest prawda, prawda, która powinna być dla nas droższa od chleba — ot co!
— Po co on to mówi? — wyrwał się cichy okrzyk jednemu z chłopów przy ganku. Niebieskooki odpowiedział powoli:
— Teraz wszystko jedno! Dwóch śmierci nie ma, a jednej się nie uniknie...
Ludzie stali w milczeniu patrząc ponuro, spode łba. Wszystkich przygniatało coś niewidzialnego, ciężkiego.
Na ganku zjawił się przodownik i, zataczając się, zaryczał pijackim głosem:
— Kto tu mówi?
Stoczył się nagle z ganku, schwycił Rybina za włosy i, ciągnąc go za głowę w przód i w tył, wrzeszczał:
— To ty mówisz, psi synu — ty?
Tłum zachwiał się i zahuczał. Matka w bezsilnym smutku opuściła głowę. I znowu rozległ się głos Rybina:
— Przypatrzcie się, dobrzy ludzie...
— Milczeć! — przodownik uderzył go w ucho. Rybin zachwiał się na nogach, poruszył ramionami.
— Związali wam ręce i męczą jak chcą...
— Setnicy! Prowadźcie go! Rozchodzić się! — skacząc przed Rybinem jak łańcuchowy pies przed kawałkiem mięsa, przodownik uderzał go kułakiem w twarz, w pierś, w brzuch.
— Nie bij! — krzyknął ktoś w tłumie.
— Po co bijesz? — podtrzymał go inny głos.
— Chodźmy! — powiedział niebieskooki chłop kiwnąwszy głową na drugiego. I obaj nie śpiesząc się, ruszyli ku urzędowi, a matka odprowadziła ich dobrym spojrzeniem. Odetchnęła z ulgą — przodownik wbiegł znowu ciężko na ganek i wrzeszczał stamtąd z wściekłością grożąc kułakiem.
— Prowadźcie go tu! Mówię...
— Nie trzeba! — rozległ się w tłumie głos — matka zrozumiała, że to mówi chłop z niebieskimi oczyma. — Nie dopuśćmy do tego, chłopcy! Uprowadzą go tam — zatłuką na śmierć. A potem na nas powiedzą, że my niby zabiliśmy! Nie dopuśćcie!
— Chłopi! — huczał głos Michała. — Czy nie widzicie swego życia, nie rozumiecie, jak was grabią, jak oszukują, jak piją waszą krew? Wszystko na was się opiera, wy jesteście największą siłą na świecie, a jakie macie prawa? Zdychać z głodu — to jedyne wasze prawo!...
Chłopi zakrzyczeli nagle przerywając jeden drugiemu.
— Dobrze mówi!
— Zawołajcie komisarza! Gdzie komisarz?...
— Przodownik pojechał po niego...
— Pijany!...
— Nie nasza sprawa władze zwoływać...
Hałas rósł.
— Mów! Nie damy cię bić...
— Rozwiążcie mu ręce...
— Uważaj, żeby nie było biedy!...
— Bolą mnie ręce! — zagłuszając wszystkie głosy mówił spokojnie i dźwięcznie Rybin. — Nie ucieknę, chłopi! Nie ukryję się przed moją prawdą — ona żyje we mnie...
Kilku ludzi statecznie odłączyło się od tłumu i rozeszło się w różne strony rozmawiając ze sobą półgłosem i kiwając głowami. Ale coraz więcej zbiegało się, źle i w pośpiechu odzianych, podnieconych ludzi. Kipieli niby ciemna piana wokół Rybina, a on stał pośród nich jak kaplica w lesie. Podniósł ręce nad głową i potrząsając nimi krzyczał w tłum:
— Dziękuję wam, dobrzy ludzie, dziękuję! Powinniśmy sami sobie nawzajem ręce oswobadzać — tak! Któż inny nam pomoże?
Otarł brodę i znowu podniósł rękę całą we krwi.
— Oto krew moja — za prawdę się leje!
Matka zeszła z ganku, ale z ziemi nie było widać Michała otoczonego ludem, więc znowu weszła na stopnie. W piersiach czuła żar. Trzepotało w nich coś niejasnego i radosnego.
— Chłopi! Szukajcie tego pisania, czytajcie, nie wierzcie władzom i popom, gdy mówią, że ci ludzie, którzy niosą wam prawdę, to bezbożnicy i buntownicy. Prawda chodzi potajemnie po ziemi i szuka sobie gniazda wśród narodu. Dla władz jest ona ogniem i nożem — nie mogą jej przyjąć, gdyż zarżnie je ona; spali! Prawda to dobry przyjaciel dla was, ale śmiertelny wróg dla władzy! Oto dlaczego się kryje!...
W tłumie wybuchnęło znowu kilka okrzyków.
— Słuchajcie, prawosławni!...
— Ech, bracie, zginiesz ty...
— Kto cię wydał?
— Pop! — odpowiedział jeden z setników.
Dwóch chłopów zaklęło siarczyście.
— Uwaga, chłopcy! — rozległ się ostrzegawczy okrzyk.
- ↑ Kolejni dyżurni (jeden ma sto chat) obowiązani do spełniania posług administracyjnych w gminie. — Przyp. tłum.