Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W stronę tłumu szedł komisarz policji, wysoki, tęgi człowiek z okrągłą twarzą. Czapkę miał włożoną na bakier, jeden wąs zakręcony do góry, a drugi opuszczony w dół, na skutek czego cała jego twarz wydawała się krzywa. Szpecił ją tępy, martwy uśmiech. W lewej ręce trzymał szablę, prawą wymachiwał w powietrzu. Słychać było jego ciężkie i twarde kroki. Tłum rozstępował się przed nim. Coś posępnego i przygniatającego zjawiło się na twarzach, hałas milkł, zniżał się, jakby uciekał w ziemię. Matka czuła, że na jej czole drży skóra, a oczy pieką ją. Chciała znowu zejść w tłum, nachyliła się i zamarła w tej naprężonej pozycji.
— Co to ma znaczyć? — zapytał komisarz zatrzymując się naprzeciw Rybina i mierząc go oczyma. — Dlaczego ręce nie związane? Setnicy! Związać!
Głos miał wysoki, dźwięczny, ale bezbarwny.
— Były związane — naród rozwiązał! — odpowiedział jeden z setników.
— Co?! Naród? Jaki naród?
Komisarz spojrzał na ludzi stojących przed nim półkolem. I tym samym monotonnym, bezbarwnym głosem, nie podnosząc go i nie zniżając, ciągnął dalej:
— Kto tu jest — naród?
Uderzył na odlew rękojeścią szabli w pierś niebieskookiego chłopa.
— Czy to ty, Czumakow, jesteś naród? No, kto jeszcze? Ty Miszyn?
I pociągnął kogoś prawą ręką za brodę.
— Rozchodzić się, swołocz!... Albo ja was — ja wam pokażę!
W głosie jego ani na jego twarzy nie było rozdrażnienia ani groźby, mówił spokojnie, bił ludzi jakby z przyzwyczajenia, równomiernymi ruchami silnych, długich rąk. Ludzie cofali się przed nim spuszczając głowy i odwracając twarze.
— No, a wy co robicie? — zwrócił się do setników. — Wiązać!
Zaklął ordynarnie, znowu popatrzył na Rybina i powiedział głośno:
— Ręce w tył — ty!
— Nie chcę, żeby mi wiązano ręce! — przemówił Rybin. — Uciekać nie mam zamiaru, nie opieram się — po cóż mnie wiązać?
— Czego? — zapytał komisarz podchodząc do niego.
— Dosyć namęczyliście naród, bestie! — podnosząc głos ciągnął dalej Rybin. — Wkrótce przyjdzie i na was czerwony dzień...
Komisarz stał przed nim i patrzył mu w twarz poruszając wąsami. Po czym odstąpił ze zdziwieniem o krok i piskliwym głosem zapiał:
— A-a-ch, psi synu! Ta-akie słowa?
I nagle szybko i mocno uderzył Rybina w twarz.
— Prawdy kułakiem nie zabijesz! — krzyknął Rybin idąc ku niemu. — A bić mnie nie masz prawa, psie parszywy!
— Nie mam prawa? Ja? — przeciągle zawył komisarz. I znowu zamierzył się ręką chcąc uderzyć w głowę. Ale Rybin przysiadł, uderzenie nie dotknęło go, a komisarz zachwiał się i ledwie utrzymał się na nogach. W tłumie ktoś parsknął śmiechem. Rozległ się znowu gniewny krzyk Michała:
— Nie śmiej, mówię, bić mnie, diable!
Komisarz obejrzał się. Ludzie w ponurym milczeniu stłaczali się w ciasny, ciemny pierścień...
— Nikita! — głośno zawołał komisarz oglądając się. — Ej! Nikita!
Z tłumu wysunął się krępy, niewysoki chłop w krótkim półkożuszku. Patrzył w ziemię spuściwszy dużą, kudłatą głowę.
— Nikita! — zakręcając wąsa powiedział nie śpiesząc się komisarz. — Daj mu w ucho, ale dobrze!
Chłop postąpił krok naprzód, zatrzymał się przed Rybinem, podniósł głowę. Rybin patrząc mu prosto w oczy, uderzał go w twarz ciężkimi słowami prawdy:
— Popatrzcie, ludzie, jak zwierz dusi was waszą własną ręką! Patrzcie i myślcie!
Chłop podniósł rękę i leniwie uderzył go po głowie.
— Czy tak się bije, psi synu?! — zawył komisarz.
— Ej, Nikito! — powiedział ktoś z tłumu półgłosem. — Miej sumienie! Pamiętaj o Bogu!
— Bij, mówię! — ryknął komisarz uderzając go w kark.
Chłop odsunął się i powiedział ponuro spuszczając głowę:
— Nie będę więcej...
— Co?
Twarz komisarza drgnęła, zatupał nogami i wymyślając rzucił się na Rybina. Tępo klasnęło uderzenie. Michał zachwiał się, zamierzył się ręką, ale komisarz przewrócił go drugim uderzeniem na ziemię i skacząc wokół niego kopał z rykiem w pierś, w boki, w głowę.
Tłum zahuczał wrogo, zakołysał się, ruszył na komisarza. Komisarz zauważył to, odskoczył, wyrwał szablę z pochwy.
— To wy tak? Buntować się? Tak?... Więc to taka sprawa?...
Głos jego drgnął, zapiszczał, załamał się, zachrypł. I razem z głosem utracił jakby swoją siłę. Wciągnął głowę w ramiona, zgarbił się i, tocząc na wszystkie strony pustymi oczyma, cofnął się ostrożnie macając grunt za sobą. Cofając się, krzyczał ochryple i ze strachem:
— Dobrze! Weźcie go sobie, a ja pójdę. Ale czy wy wiecie, swołocz przeklęta, że to polityczny przestępca, że przeciw carowi występuje, bunty urządza, wiecie? A wy bronicie go? Co? Buntownicy jesteście? Aha-a!...
Nie poruszając się i nie mrużąc oczu, matka stała jakby w ciężkim śnie, zmiażdżona strachem i litością. W głowie jej jak trzmiele brzęczały oburzone, ponure i złe okrzyki ludu, drżał głos komisarza, szemrały czyjeś szepty...
— Jeżeli zawinił — sądź!...
— Wybaczcie mu, wasza wielmożność...
— Cóż to wy tak bezprawnie?...
— Czy to tak można? Jeżeli każdy zacznie bić, co wtedy będzie?...
Ludzie rozbili się na dwie grupy. Jedna otoczywszy komisarza krzyczała i starała się go ułagodzić, druga, mniejsza liczebnie, stała przy pobitym i głucho i posępnie huczała. Kilku ludzi podniosło go z ziemi. Setnicy chcieli mu na nowo związać ręce.
— Poczekajcie, cholery! — krzyczano im.
Michał obcierał z twarzy i brody błoto i krew i milczał oglądając się. Spojrzenie jego ześliznęło się po twarzy matki. Wzdrygnęła się, wyprężyła się w jego kierunku, mimo woli machnęła ręką — odwrócił się. Ale po kilku minutach oczy jego znowu zatrzymały się na jej twarzy. Wydało się jej, że wyprostował się, podniósł głowę, jego okrwawione policzki zadrżały...
— Poznał! Czy naprawdę poznał?...
Kiwała mu głową drżąc na całym ciele, opanowana jednocześnie smutkiem, grozą i radością.
Ale w następnej chwili zobaczyła, że obok niego stoi niebieskooki chłop i także patrzy na nią. Jego spojrzenie obudziło w niej na minutę świadomość niebezpieczeństwa...
— Co ja wyrabiam? Przecie i mnie wezmą!
Chłop powiedział coś Rybinowi, ów potrząsnął głową i drżącym głosem, ale wyraźnie i rześko przemówił:
— To nic! Nie ja jeden na świecie — całej prawdy nie wyłowią! Tam gdzie byłem, zostanie pamięć o mnie — ot co! Chociaż zburzyli gniazdo, nie ma już tam przyjaciół — towarzyszy...
— To do mnie mówi! — szybko zmiarkowała matka.
— Ale przyjdzie dzień, wylecą na swobodę orły — zbudzi się naród!
Jakaś kobieta przyniosła wiadro wody i zaczęła wzdychając i zawodząc, obmywać twarz Rybina. Jej cienki, żałosny głos plątał się ze słowami Michała i przeszkadzał matce rozumieć je. Podszedł tłum chłopów z komisarzem na czele. Ktoś krzyczał głośno:
— Dajcie podwodę dla aresztowanego! Hej! Czyja kolej?
Potem rozległ się inny już, jakby obrażony głos komisarza:
— Ja mogę cię uderzyć, ale ty mnie nie, nie wolno ci, nie waż się — bałwanie!
— Tak? A ty kto jesteś — Bóg? — krzyknął Rybin.
Wybuch nieskoordynowanych, przytłumionych okrzyków zagłuszył jego głos:
— Nie spieraj się, wuju! To przecie — władza!
— Nie gniewajcie się, wasza wielmożność! Człowiek nieprzytomny...
— Milcz, dziwaku!
— Zaraz do miasta cię zawiozą...
— Tam będzie więcej wedle prawa...
Krzyki tłumu brzmiały pokojowo, prosząco i w tej bezładnej krzątaninie ludzi wszystko było beznadziejne i żałosne. Setnicy zaprowadzili Rybina pod ręce na ganek i zniknęli za drzwiami. Chłopi rozchodzili się powoli po placu. Matka widziała, że niebieskooki zbliża się ku niej i patrzy na nią spode łba. Nogi zadrżały jej pod kolanami — posępne przeczucie zassało gdzieś aż pod sercem wywołując mdłości.
— Nie trzeba uciekać! — myślała. — Nie trzeba!
I trzymając się kurczowo poręczy, czekała.
Komisarz stojąc na ganku urzędu, mówił z wyrzutem machając rękami, swoim zwykłym już, bezbarwnym i bezdusznym głosem:
— Głupcy z was, psiekrwie! Nie rozumiecie się na niczym, a liziecie w taką sprawę — w państwową sprawę! Bydlaki! Dziękować mi powinniście, do nóg mi paść za moją dobroć! Zechcę — to wszyscy pójdziecie na katorgę...
Ze dwie dziesiątki chłopów stało słuchając go, ze zdjętymi czapkami. Ściemniało się, chmury opuszczały się niżej. Niebieskooki podszedł do ganku i powiedział westchnąwszy:
— Oto jakie rzeczy dzieją się u nas...
— Taak... — odezwała się cicho.
Popatrzył na nią otwartym spojrzeniem i zapytał:
— Czym się zajmujecie?
— Koronki skupuję u bab, płótna także...
Chłop powoli, pogładził brodę, po czym spojrzawszy w kierunku urzędu, powiedział znudzonym i przytłumionym głosem:
— Tego u nas nie znajdziecie...
Matka patrzyła na niego z góry i czekała odpowiedniej chwili, żeby wrócić do pokoju. Chłop miał marzycielską, piękną twarz, o smutnych oczach. Barczysty i wysoki, odziany był w kaftan cały pokryty łatami, czystą perkalową koszulę, rude spodnie z wiejskiego sukna i stare buty z obciętymi cholewami, włożone na bosą nogę...
Matka nie wiadomo dlaczego odetchnęła z ulgą. I nagle poddając się intuicji, która poprzedziła niejasną jeszcze myśl, zapytała niespodzianie dla samej siebie:
— A przenocować by u ciebie można?
Zapytała i wszystko naprężyło się w niej jak struna — muskuły, kości. Wyprostowała się i patrzyła na chłopa nieruchomymi oczyma. W głowie jej migały z zawrotną szybkością kłujące myśli: Zgubię Mikołaja Iwanowicza. Pawełka nie zobaczę — długo! Zatłuką!
Patrząc w ziemię, chłop odpowiedział bez pośpiechu zapinając kaftan na piersiach:
— Przenocować? Można. Dlaczegoby nie? Tylko że izbę mam lichą...
— Nie jestem rozpieszczona — odpowiedziała niemal bez udziału świadomości matka.
— Można! — powtórzył chłop mierząc ją badawczym spojrzeniem.
Ściemniło się już. Oczy jego błyszczały chłodno w mroku i twarz wydawała się blada. Matka poczuła się lekka i oswobodzona od ciężaru, jak gdyby schodziła z góry, i powiedziała cicho:
— A więc pójdę zaraz, a ty weźmiesz walizkę.
— Dobrze.
Poruszył ramionami, owinął się mocniej kaftanem i odezwał się cicho:
— Podwoda jedzie...
Na ganku urzędu ukazał się Rybin, ręce miał znowu związane, głowę okręconą czymś szarym.
— Żegnajcie, dobrzy ludzie! — zabrzmiał w chłodzie wieczornego zmroku jego głos. — Szukajcie prawdy, strzeżcie jej, wierzcie człowiekowi, który przyniesie wam czyste słowo, nie szczędźcie ofiar dla prawdy!...
— Milcz, psie! — huknął skądś głos komisarza. — Setniku, ruszaj, durniu!
— Czego macie żałować? Jakie jest wasze życie?
Podwoda ruszyła. Rybin siedział w niej między dwoma setnikami i wołał głucho:
— Za co giniecie z głodu? Starajcie się o wolność — z nią przyjdzie chleb i prawda! Żegnajcie, dobrzy ludzie!
Pośpieszny turkot kół, tętent koni, głos komisarza, zmieszały się z jego słowami, splątały je, zdusiły.
— Skończone! — powiedział chłop potrząsnąwszy głową i, zwracając się do matki, ciągnął dalej cicho:
— Posiedźcie na stacji — ja niedługo przyjdę...
Matka weszła do pokoju, siadła przy stole przed samowarem, wzięła do ręki kawałek chleba, popatrzyła nań i odłożyła powoli z powrotem na talerz. Nie chciało jej się jeść. Ściskało ją w dołku, uczucie mdłości wzmagało się. Obrzydliwe ciepło obezwładniało ją, wysysało krew z serca, powodowało zawrót głowy. Przed nią stała twarz niebieskookiego chłopa — dziwna, jakby niewykończona, nie budząca zaufania. Nie chciała z jakiegoś powodu pomyśleć wprost, że wyda ją, ale myśl ta obudziła się w niej i legła ciężarem na sercu, tępa i nieruchoma.
— Zauważył! — zastanawiała się leniwie i bezsilnie. — Zauważył i — domyślił się...
Dalej myśl nie sięgała tonąc w męczącym, posępnym smutku, w lepkim uczuciu mdłości.
Lękliwie przyczajona za oknem cisza zastąpiła wrzawę obnażając we wsi coś przyduszonego, zastraszonego, zaostrzając w piersiach uczucie samotności, napełniając duszę szarym i miękkim jak popiół, mrokiem.
Weszła dziewczynka i, zatrzymawszy się przy drzwiach, spytała:
— Przynieść jajecznicę?
— Nie, nie trzeba. Nie chce mi się jeść. Przestraszyli mnie tym krzykiem!
Dziewczynka podeszła do stołu i z podnieceniem, ale cicho, zaczęła opowiadać:
— Jak ten komisarz bił! Stałam blisko i widziałam — wszystkie zęby mu wybił — pluje, a krew gęsta... gęsta... i ciemna!... A oczu wcale nie ma! To dziegciarz. Przodownik leży u nas pijaniuteńki, a wódki ciągle jeszcze żąda. Mówi, że była ich cała szajka, a ten brodaty to najstarszy między nimi — herszt niby. Trzech złapali, a jeden podobno uciekł. I nauczyciela jeszcze złapali — także z nimi. W Boga nie wierzą i innych namawiają, żeby cerkwie ograbić — oto jacy oni są! A nasi chłopi to niektórzy żałowali go, a inni mówili — dokończyć by go! U nas są tacy źli chłopi, że ach!
Matka przysłuchiwała się uważnie jej bezładnemu i pośpiesznemu opowiadaniu starając się zdusić w sobie lęk, rozprószyć smutek ponurego wyczekiwania. A dziewczynka z radości, że ją słuchają, aż zachłystywała się słowami i paplała z coraz większym ożywieniem zniżając głos:
— Tatuś mówi, że to wszystko z nieurodzaju! Drugi rok nie rodzi u nas ziemia — wymęczyło to ludzi! I teraz z tego tacy chłopi porobili się, że bieda z nimi! Krzyczą na zebraniach gminnych, biją się. Kilka dni temu licytowali Wasiukowa za niezapłacone podatki, a on jak trzaśnie sołtysa w pysk: masz tu podatek — powiada...
Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki. Matka podniosła się opierając się rękami o stół. Wszedł niebieskooki chłop i, nie zdejmując czapki, zapytał:
— Gdzie bagaż?
Podniósł lekko walizę, potrząsnął nią i powiedział:
— Pusta! Maryjka, odprowadź podróżną do mojej chaty.
I wyszedł nie oglądając się.
— Przenocujecie tu? — spytała dziewczynka.
— Tak! Ja po koronki. Koronki skupuję.
— U nas tego nie robią! To w Tińkowie robią i w Darinie, a u nas — nie — objaśniała dziewczynka.
— Pojadę tam jutro...
Zapłaciła dziewczynce za herbatę i dala jej trzy kopiejki, czym uradowała ją bardzo. Na ulicy człapiąc szybko bosymi nogami po wilgotnej ziemi, dziewczynka mówiła:
— Chcecie, to pobiegnę do Dariny i powiem babom, żeby tu przyniosły koronki? Przyjdą i nie będziecie potrzebowali tam jechać. Zawszeć to dwanaście wiorst...
— Nie trzeba, kochanie! — odpowiedziała matka idąc obok niej. Chłodne powietrze orzeźwiło ją. Zwolna kształtowało się w niej niejasne jeszcze postanowienie. Mętne jeszcze zrazu, ale już coś zapowiadające, rosło powoli, z trudnością i, chcąc przyśpieszyć jego skrystalizowanie się, zadawała sobie uporczywe pytanie:
— Co by tu zrobić? A gdyby tak wprost do sumienia...
Było ciemno, wilgotno i chłodno. Okienka chat świeciły zamglonym, czerwonym, nieruchomym światłem. W sennej ciszy porykiwało bydło, rozlegały się krótkie okrzyki. Posępna, pełna przygnębienia zaduma spowiła wieś...
— Tutaj! — powiedziała dziewczynka. — Zły sobie nocleg wybraliście — to bardzo biedny chłop...
Namacała drzwi, otworzyła je, krzyknęła wesoło:
— Ciotko Tatiano!
I uciekła. Z mroku doleciał jeszcze jej głos:
— Zegnajcie!...