Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Paweł zszedł na dół i stanął obok matki. Wszyscy wokoło huczeli spierając się ze sobą, denerwując się, krzycząc.
— Nie scementujesz strajku! — powiedział Rybin podchodząc do Pawła. — Choć chciwy z nich naród, ale tchórzliwy. Trzy setki staną po twojej stronie, nie więcej. Takiej kupy gnoju jednymi widłami nie podniesiesz...
Paweł milczał. Przed nim kołysała się ogromna, czarna twarz tłumu i patrzyła mu w oczy, jak gdyby domagając się czegoś. Serce bije niespokojnie. Własowowi zdawało się, że jego słowa znikły bez śladu w ludziach, jak rzadkie krople deszczu padające na ziemię, wyczerpaną długą posuchą.
Poszedł do domu smutny, zmęczony. Za nim podążyła matka i Sizow, a obok szedł Rybin i grzmiał mu w ucho:
— Dobrze mówisz, ale — nie do serca — ot co! Trzeba w serce głęboko rzucić iskrę. Nie weźmiesz ludzi rozumem, nie dla ich nóg to obuwie — za cienkie i za ciasne!
Sizow mówił matce:
— Czas nam, starym, już na cmentarz, Niłowna! Inni teraz ludzie! Jakeśmy żyli? Na kolanach pełzaliśmy i pokłony biliśmy. A teraz ludzie — czy opamiętali się, czy też może — jeszcze bardziej błądzą, ale — niepodobni do nas. Ot na przykład młodzież mówi z dyrektorem, jak z równym... Taak! Do zobaczenia, Pawle Michajlowiczu — dobrze ty, bracie, za ludźmi obstajesz! Daj ci Boże — może znajdziesz drogę i wyjście — daj ci Boże!
Poszedł.
— Tak, umierajcie! Czas już! — mruczał Rybin. — Z was już i tak nie ludzie, ale — kit, szpary wami kitować! Widziałeś, Pawle, kto krzyczał, żeby ciebie wybrać na delegata? Ci, którzy mówią, żeś socjalista, mąciwoda — tak! — oni! Że niby — wygonią go — to krzyżyk na drogę!
— Mają swoją rację!
— I wilki mają rację, gdy towarzysza szarpią...
Twarz Rybina była ponura, głos, zwykle tak spokojny i równy, załamywał się:
— Nie uwierzą ludzie nagiemu słowu — cierpieć trzeba, trzeba we krwi obmyć słowo...
Cały dzień Paweł chodził ponury, zmęczony, dziwnie niespokojny. Oczy pałały mu i jakby szukały czegoś. Matka, zauważywszy to, zapytała ostrożnie:
— Co ci jest, Pawełku?
— Głowa boli — odpowiedział zamyślony.
— Położyłbyś się — doktora przyprowadzę.
Spojrzał na nią i pośpiesznie odpowiedział:
— Nie, nie trzeba!
I nagle zaczął cicho:
— Młody jestem, słaby — tak! Nie uwierzyli mi, nie poszli za moją prawdą — to znaczy — nie umiałem wypowiedzieć jej!... Źle mi — wstyd i żal taki — do siebie!
Popatrzyła na jego posępną twarz i, chcąc go pocie szyć, cichutko powiedziała:
— Poczekaj! Dzisiaj nie zrozumieli — jutro zrozumieją...
— Muszą zrozumieć! — wykrzyknął.
— Przecież nawet ja — widzę twoją prawdę...
Paweł podszedł do niej.
— Dobry z ciebie człowiek, matko...
I odwrócił się od niej. Matka drgnęła, jakby żar tych cichych słów sparzył ją. Przyłożyła rękę do serca i odeszła, troskliwie unosząc jego pieszczotę.
Nocą, kiedy już spała, a Paweł leżąc w łóżku czytał książkę, zjawili się żandarmi i ze złością zaczęli grzebać wszędzie, na podwórzu, na strychu. Zółtolicy oficer zachowywał się tak, jak za pierwszym razem — obraźliwie, szyderczo, znajdował przyjemność w naigrawaniu się, starał się ukłuć w samo serce. Matka siedziała w kącie i milczała nie odrywając oczu od syna. Paweł starał się nie okazać swego wzburzenia, ale, gdy oficer śmiał się, palce jego poruszały się dziwnie i matka czuła, że trudno mu nie odpowiadać żandarmom, znosić ich żarty. Teraz nie bała się tak, jak w czasie pierwszej rewizji. Czuła więcej nienawiści do tych szarych, nocnych gości z ostrogami u butów i nienawiść pochłaniała lęk.
Paweł zdążył jej szepnąć:
— Wezmą mnie...
Spuściwszy głowę, odpowiedziała cicho:
— Rozumiem...
Rozumiała — posadzą go do więzienia za to, co mówił dzisiaj robotnikom. Ale z tym, co on mówił, zgadzali się wszyscy i wszyscy powinni ująć się za nim, więc — długo trzymać go nie będą...
Pragnęła objąć go, zapłakać, ale obok niej stał oficer i patrzył na nią przymrużonymi oczyma. Usta jego drgały, wąsy ruszały się — Własowej wydawało się, że człowiek ten czeka na jej łzy, skargi i prośby. Zebrała wszystkie siły i, starając się mówić jak najmniej, ścisnęła rękę syna i, wstrzymując oddech, powoli, cicho, odezwała się:
— Do widzenia, Pawełku. Wziąłeś wszystko, co trzeba?
— Wszystko. Nie tęsknij...
— Chrystus z tobą.
Kiedy wyprowadzili go, usiadła na ławce i zamknąwszy oczy zaniosła się cichym łkaniem. Była jak gdyby mocno skrępowana beznadziejnym smutkiem » poniżającym uczuciem własnej bezsilności. Oparła się plecami o ścianę, jak to niegdyś robił jej mąż i, odrzuciwszy głowę w tył, zawodziła długo i monotonnie, wylewając w tym zawodzeniu ból swego zranionego serca. A przed nią, niby nieruchoma plama, stała żółta twarz oficera z rzadkimi wąsikami i przymrużywszy oczy patrzyła na nią z zadowoleniem. Gniew i zawziętość przeciw ludziom, którzy zabierają matce syna za to tylko, że syn jej szuka prawdy, wzbierała w jej sercu i zwijała się w ciężki, czarny kłąb.
Było zimno, o szyby dzwonił deszcz, zdawało się, że w ciemności czają się szare postacie z szerokimi, czerwonymi twarzami, bez oczu, z długimi rękami. Chodzą i ledwie dosłyszalnie dzwonią ostrogami.
— Wzięliby i mnie — pomyślała.
Zawyła syrena wzywając ludzi do pracy.
Dzisiaj wyła głucho, nisko i jakby niepewnie. Drzwi otworzyły się, wszedł Rybin. Stanął przed nią i, ścierając dłonią krople deszczu z brody, zapytał:
— Zabrali? — Zabrali, przeklęci! — odpowiedziała westchnąwszy.
— Więc tak stoi sprawa! — uśmiechnął się ironicznie.
— I u mnie byli, obmacali, taak. Zwymyślali... Ale — nie skrzywdzili. Zabrali więc Pawła! Dyrektor mrugnął, żandarm kiwnął i — nie ma człowieka! Zgodnie żyją. Jedni lud doją, a drudzy za rogi trzymają...
— Wy byście ujęli się za Pawiem! — krzyknęła matka wstając. — Przecież on za wszystkich poszedł.
— Kto ma się ująć? — zapytał Rybin.
— Wszyscy!
— Ehe! Nie, z tego nic nie będzie.
I uśmiechając się wciąż, wyszedł swoim ciężkim krokom. zwiększywszy ból matki surową beznadziejnością swoich słów.
— A jeżeli — bić będą, męczyć?...
Wyobraziła sobie skatowane, porwane i pokrwawione ciało syna i strach, jak zimna bryła lodu, kładł się jej na piersiach, dławił ją. Oczy bolały.
Nie zapaliła w piecu, nie zgotowała obiadu i nie wypiła herbaty. Dopiero późnym wieczorem zjadła kawałek chleba. Kiedy ułożyła się do snu, myślała, że jeszcze nigdy w życiu nie była taka samotna, tak odarta ze wszystkiego. W ciągu ostatnich lat przyzwyczaiła się żyć w oczekiwaniu czegoś ważnego i dobrego. Wokoło niej gwarnie i wesoło kręciła się młodzież i zawsze widziała przed sobą poważną twarz syna, twórcy tego niespokojnego, ale pięknego życia. A teraz nie ma go i — nie ma nic.