Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Szary domek Własowów coraz bardziej ściągał na siebie uwagę osiedla. Było w tej uwadze dużo podejrzliwości i nieświadomej wrogości, ale rodziła się już i ufna ciekawość. Czasem przychodził jakiś człowiek, ostrożnie oglądał się i mówił do Pawła:
— No, bracie, ty tu książki czytasz, na prawie się znasz. Więc objaśnij mnie...
I opowiadał Pawłowi o jakiejś niesprawiedliwości policji albo administracji fabrycznej. W zawikłanych sprawach Paweł dawał mu liścik do znajomego adwokata, do miasta, a jeżeli mógł — objaśniał sprawę sam.
Stopniowo w ludziach budził się szacunek dla młodego, poważnego człowieka, który mówił o wszystkim prosto i śmiało, patrząc na wszystko i słuchając wszystkiego z uwagą, uparcie grzebiąc się w plątaninie każdego poszczególnego wypadku i zawsze i wszędzie znajdując jakąś wspólną, nie kończącą się nić, tysiącami mocnych węzłów łączącą ludzi.
Szczególniej podniosła powagę Pawła w oczach ludzi historia „kopiejki na błota“.
Za fabryką, prawie okrążając ją zgniłym pierścieniem, ciągnęły się obszerne bagna, porosłe jedliną i brzozą. Latem oddychały gęstymi, żółtymi oparami i na osiedle leciały z nich chmury komarów siejąc gorączkę. Błota należały do fabryki i nowy dyrektor chcąc wyciągnąć z nich pożytek, postanowił je osuszyć, a przy sposobności wybrać torf. Wskazując robotnikom, że w ten sposób uzdrowi okolicę i polepszy warunki ich życia, wydał rozporządzenie, żeby odliczać z ich zarobków kopiejkę od każdego rubla na osuszenie błota.
Wśród robotników zawrzało. Najbardziej oburzało ich to, że urzędnicy fabryczni nie wchodzili w liczbę płatników nowego podatku.
W sobotę, kiedy wywieszono ogłoszenie dyrektora o ściąganiu kopiejki, Paweł był chory, nie pracował i nie wiedział nic o tym. Na drugi dzień, po mszy, przyszedł do niego starszy robotnik o szanownym wyglądzie, giser Sizow i wysoki i zły ślusarz Machotin i opowiedzieli mu o zarządzeniu dyrektora.
— Najstarsi z nas zebrali się — mówił z powagą Sizow — naradzili się i posłali nas do ciebie zapytać się, jako że jesteś człowiekiem, który dużo wie — czy jest takie prawo, żeby wolno było dyrektorowi naszymi kopiejkami z komarami wojować?
— Zważ tylko! — powiedział Machotin błyskając wąskimi oczyma. — Cztery lata temu na łaźnię, złodzieje, zbierali. Trzy tysiące osiemset rubli zebrano. A gdzie one są? Łaźni — nie ma!
Paweł wyjaśnił niesprawiedliwość podatku i oczywistą korzyść tego przedsięwzięcia dla fabryki: zachmurzeni, odeszli.
Odprowadziwszy ich matka powiedziała uśmiechając się:
— No, Pawełku, i starsi zaczęli do ciebie po rozum chodzić!
Paweł nie odpowiadając, pogrążony w myślach, usiadł przy stole i zaczął coś pisać. Po kilku minutach powiedział jej:
— Proszę cię, pojedź do miasta i oddaj tę kartkę.
— Czy to niebezpieczne? — zapytała.
— Tak. Tam drukują dla nas gazetę. Histora kopiejki musi koniecznie ukazać się w tym numerze...
— Dobrze, dobrze! — odezwała się. — Ja zaraz...
Było to pierwsze polecenie, dane jej przez syna. Ucieszyła się, że tak otwarcie powiedział jej, o co chodzi.
— I ja to rozumiem, Pawełku — mówiła ubierając się. — Toż to grabież! Jak się ten człowiek nazywa — Jegor Iwanowicz?
Wróciła późnym wieczorem, zmęczona, ale zadowolona.
— Saszeńkę widziałam! — opowiadała synowi. — Kazała ci się kłaniać. A ten Jegor Iwanowicz, prosty taki w obejściu i żartowniś. Śmiesznie tak mówi.
— Zadowolony jestem, że ci się podobają! — cicho powiedział Paweł.
— Szczerzy ludzie, Pawełku, prości. Dobrze, jeżeli ludzie są prości! I wszyscy — szanują ciebie...
W poniedziałek Paweł znowu nie poszedł do roboty, bolała go głowa. Ale w obiad przybiegł Fedzia Mazin, wzburzony, szczęśliwy, i dysząc ze zmęczenia, oznajmił:
— Idziemy! Cała fabryka zbuntowała się! Posłali po ciebie! Sizow i Machotin mówią, że ty lepiej od innych możesz objaśnić Co się tam dzieje!
Paweł w milczeniu zaczął się ubierać.
— Baby przyleciały — piszczą!
— Pójdę także! — oznajmiła matka. — Co oni tam zamierzają? Pójdę!
— Chodź! — powiedział Paweł.
Przez ulicę szli prędko i w milczeniu. Matce wzburzenie aż zapierało oddech — czują, że nadciąga coś ważnego. W bramie fabryki stała gromada kobiet krzykliwie wymyślając. Gdy we troje przecisnęli się na podwórze, wpadli od razu w czarny, gęsty, podniecony i huczący tłum. Matka widziała, że wszystkie głowy zwrócone były w jedną stronę, do ściany oddziału kowalskiego, gdzie na kupie starego żelaziwa, na tle czerwonej cegły, stali wymachując rękami Sizow, Machotin, Wiałow i jeszcze pięciu starszych, wpływowych robotników.
— Własow idzie! — krzyknął ktoś.
— Własow? Dawajcie go tutaj...
— Ciszej! — zakrzyczano od razu w kilku miejscach. I gdzieś, blisko, rozległ się równy głos Rybina:
— Nie kopiejki trzeba bronić, ale — sprawiedliwości! Ot co! Droga nam jest nie nasza kopiejka — nie okrąglejsza jest od innych, ale — cięższa. Ludzkiego, krwawego potu więcej w niej niż w dyrektorskim rublu — ot co! I nie kopiejka jest nam droga, ale — krew i prawda — ot co!
Słowa jego padały w tłum i krzesały gorące okrzyki:
— Prawdę mówi! Dobrze, Rybin!
— Racja, palaczu!
— Własow przyszedł!
Głosy zlewały się w jednostajne wycie wichru, zagłuszając hałaśliwy stukot maszyn, ciężkie westchnienia pary, szum pasów transmisyjnych. Zewsząd biegli pośpiesznie ludzie machając rękami, podniecając się wzajemnie gorącymi i jątrzącymi słowami. Rozgoryczenie i złość, zawsze drzemiące w zmęczonych piersiach ludzkich, budziły się, domagały się ujścia, zdawały się unosić w powietrzu, coraz szerzej rozpościerały ciemne skrzydła, coraz dalsze zataczały kręgi, porywając za sobą ludzi, zderzając ich ze sobą, przeradzając się w płomienny gniew. Nad tłumem kołysała się chmura dymu i sadzy, zlane potem twarze pałały, skóra policzków płakała czarnymi łzami. W ciemnych twarzach paliły się oczy, błyskały zęby.
Tam, gdzie stali Sizow i Machotin, ukazał się Paweł i rozległ się jego krzyk:
— Towarzysze!
Matka widziała, że twarz mu zbladła, a wargi drżą. Mimo woli posunęła się naprzód rozpychając tłum. Mówiono do niej ze złością:
— Dokąd leziesz?
Popychano ją, ale to nie powstrzymywało jej: rozsuwając ludzi ramionami i łokciami, powoli przeciskała się coraz bliżej i bliżej do syna, poddając się niepokonanemu pragnieniu znalezienia się przy jego boku.
A Paweł wyrzuciwszy z piersi to słowo, któremu zwykł był nadawać głęboki i ważny sens, poczuł, że gardło ściska mu spazm radości walki; owładnęło nim pragnienie rzucenia ludziom swego serca, płonącego ogniem marzenia o prawdzie.
— Towarzysze! — powtórzył czerpiąc z tego słowa podnietę i siłę. — Jesteśmy ludźmi, którzy budują kośćioły i fabryki, kują łańcuchy i pieniądze. My — to żywa siła, która karmi i bawi wszystkich, od urodzenia aż do grobu...
— Tak! — krzyknął Rybin.
— My zawsze i wszędzie — pierwsi w pracy, ostatni w życiu. Kto troszczy się o nas? Kto pragnie naszego dobra? Kto uważa nas za ludzi? Nikt!
— Nikt! — odezwał się jak echo czyjś głos.
Paweł opanowując się, zaczął mówić prościej, spokojniej. Tłum powoli zbliżał się do niego, stawał się ciemnym, tysiącogłowym ciałem, patrzył w jego twarz setkami uważnych oczu, chłonął jego słowa.
— Nie wywalczymy sobie lepszej doli, póki nie poczujemy się towarzyszami, rodziną przyjaciół mocno związanych jednym pragnieniem — pragnieniem walki o nasze prawa.
— Gadaj o sprawie! — rozległy się grubiańskie okrzyki, gdzieś obok matki.
— Nie przeszkadzaj! — odezwały się dwa niegłośne okrzyki w różnych miejscach.
Zakopcone twarze chmurzyły się niedowierzająco i ponuro, dziesiątki oczu patrzyło w twarz Pawła poważnie, w zamyśleniu.
— Socjalista, ale — niegłupi! — zauważył ktoś.
— Śmiało gada! — trąciwszy matkę w ramię powiedział wysoki, ślepy na jedno oko, robotnik.
— Czas, towarzysze, zrozumieć, że nikt prócz nas samych nie pomoże nam! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — oto nasze prawo, jeśli chcemy zwyciężyć wroga!
— Prawdę mówi, chłopcy! — krzyknął Machotin.
I szeroko machnąwszy ręką, potrząsnął w powietrzu pięścią.
— Trzeba wezwać dyrektora! — powiedział Paweł.
W tłum jakby wicher uderzył. Zachwiał się i dziesiątki głosów krzyknęły od razu:
— Dyrektora tutaj!
— Delegatów wysłać po niego!
Matka, przepchnąwszy się ku przodowi, patrzyła na syna z dołu, pełna dumy: Paweł stał wśród starych, najbardziej szanowanych robotników, wszyscy słuchali go i zgadzali się z nim. Podobało się jej, że nie złościł się i nie wymyślał jak inni.
Jak grad na żelazo, sypały się urywane okrzyki, przekleństwa, złe słowa. Paweł patrzył na ludzi z góry i szukał czegoś wśród nich szeroko otwartymi oczyma.
— Delegatów!
— Sizowa!
— Własowa!
— Rybina! On umie się odgryzać!
Nagle w tłumie rozległy się niegłośne okrzyki:
— Idzie!
— Dyrektor!...
Tłum rozstąpił się robiąc miejsce wysokiemu człowiekowi z ostrą bródką i długą twarzą.
— Przepraszam! — powiedział odsuwając z drogi robotników krótkim gestem ręki, ale nie dotykając ich. Oczy jego były przymrużone. Wzrokiem doświadczonego władcy ludzi badawczo obmacywał twarze robotników. Zdejmowano przed nim czapki, kłaniano mu się — szedł nie odpowiadając na ukłony i siał w tłumie ciszę, skrępowanie, wstydliwe uśmiechy i niegłośne okrzyki, w których słychać już było skruchę dzieci, przyznających się do złej psoty.
Przeszedł obok matki, prześliznąwszy się po jej twarzy surowymi oczyma, zatrzymał się obok kupy żelaza. Ktoś z góry wyciągnął do niego rękę — nie przyjął jej, swobodnie, silnym ruchem ciała wstąpił na górę. Stanął przed Pawłem i Sizowem i zapytał:
— Co to za zbiegowisko? Dlaczego porzuciliście pracę?
Kilka sekund było cicho. Głowy ludzi chwiały się jak kłosy. Sizow machnął w powietrzu czapką, wzruszył ramionami i spuścił głowę.
— Pytam was! — krzyknął dyrektor.
Paweł stanął obok niego i powiedział głośno wskazując na Sizowa i Rybina:
— My trzej jesteśmy upoważnieni przez towarzyszy do zażądania, by pan odwołał swoje rozporządzenie o potrącaniu kopiejki...
— Dlaczego? — zapytał dyrektor nie spojrzawszy na Pawła.
— Uważamy taki podatek za niesprawiedliwy! — głośno odpowiedział Paweł.
— Więc widzicie w moim zamiarze osuszenia błot tylko chęć eksploatacji robotników, a nie troskę o polepszenie ich bytu? Tak?
— Tak! — odpowiedział Paweł.
— I wy także? — zapytał dyrektor Rybina.
— Wszyscy jednakowo! — odpowiedział Rybin.
— A pan szanowny? — zwrócił się dyrektor do Sizowa.
— Tak, ja także poproszę: już lepiej zostawcie nam tę kopiejkę!...
I znów spuściwszy głowę, Sizow uśmiechnął się wstydliwie i z zakłopotaniem.
Dyrektor wolno powiódł oczyma po tłumie, wzruszył ramionami. Potem spojrzał badawczo na Pawła i zauważył:
— Robicie wrażenie dosyć inteligentnego człowieka, czy naprawdę nie rozumiecie pożytku tego zarządzenia?
Paweł głośno odpowiedział:
— Jeśli fabryka osuszy błota na swój rachunek — to wszyscy zrozumieją!
— Fabryka nie zajmuje się filantropią! — sucho zauważył dyrektor. — Rozkazuję, by wszyscy natychmiast stawili się do pracy!
I zaczął spuszczać się w dół, ostrożnie macając nogą żelazo i nie patrząc na nikogo.
W tłumie rozległ się niezadowolony pomruk.
— Co? — zapytał dyrektor zatrzymując się.
Wszyscy umilkli, tylko skądś, z daleka, rozległ się pojedynczy głos:
— Pracuj sam!...
— Jeżeli za piętnaści minut nie staniecie do roboty, każę zapisać wszystkim karę! — sucho i wyraźnie odpowiedział dyrektor.
Znowu przeszedł przez tłum, ale teraz podnosiło się za nim głuche szemranie i im bardziej oddalała się i niknęła w głębi jego postać, tym głośniejsze rozlegały się okrzyki.
— Mów z nim!
— Oto macie — prawo! Ech, dolo ty nasza, dolo...
Zwracali się do Pawła krzycząc:
— Ej, ty, prawnik, co teraz robić?
— Mówiłeś, mówiłeś, a on przyszedł — wszystko starł...
— No, Własow, co będzie?
Kiedy okrzyki stały się bardziej nalegające, Paweł oświadczył:
— Towarzysze, proponuję porzucić robotę aż do tej pory, póki nie cofnie rozporządzenia o kopiejce.
W podnieceniu zaskakały słowa:
— Znalazł głupców!
— Strajk?
— O kopiejkę?
— No to co? Jak strajk, to strajk!
— Wszystkich za to wygonią!
— A kto będzie pracował?
— Znajdą się tacy!
— Judasze?