[302]
b) Metamorfozy czyli Przemiany.
Zbiorowy ten poemat w 15 księgach zawiera w sobie 246 większych i mniejszych powiastek najrozmaitszej treści, misternie ze sobą w ciągłą połączonych całość tak, że tok opowiadania nigdy się nie przerywa. Wewnętrzną między niemi łączność stanowi jedynie roto, że wszystkie mają na celu odmalować przed czytelnikiem jakąkolwiek przemianę, np. kształtu, własności, stanu lub czegoś podobnego. Treść do nich zaczerpnął Owidyusz z podań mitologicznych greckich; tylko na końcu zużytkował niektóre podania rzymskie, jak np. o Numie Pompiliuszu i Egeryi. Na czele całej wiązanki stoi podanie o powstaniu świata z chaosu, zamyka zaś ją przemiana zamordowanego Juliusza Cezara w gwiazdę i apoteoza Augusta. Trzymając się porządku chronologicznego, poeta zgrupował wszystkie przemiany w sześć następujących okresów: a) Czasy Inacha (ks. 1 i 2); b) Czasy Kadmusa (ks. 3 i 4); c) Czasy wyprawy Argonautów (ks. 5—7); d) Czasy Herkulesa (ks. 8—11); e) Czasy wojny trojańskiej (ks. 12—13) i f) Czasy Eneadów (ks. 14—45).
Z księgi I. Zatopienie zepsutego świata. Deukalion i Pirra. Ponowne zaludnienie świata. Apollo zabija smoka Pitona i na pamiątkę ustanawia igrzyska pityjskie, na których zwycięzców nagradzano wieńcem dębowym. Gdy w wieku żelaznym zuchwali olbrzymi targnęli się na samych bogów, lecz zostali przez Jowisza zgładzeni, z ziemi, krwią ich przesiąkłej, powstał ród ludzi bezbożnych i zbrodniczych. Jowisz postanowił zgładzić ich ze świata ogniem.
I już miał gromy swoje rozrzucać na ziemię;
Lecz z obawy, by pożar, wszczęty od piorunów,
Eteru nie ogarnął, nie spalił biegunów,
I pomny, że wyroków wolą niecofnioną
Kiedyś morza i ziemia i niebieski spłoną
I cały świat powszechna ogarnie zagłada, —
Ukute przez cyklopów pioruny odkłada;
Inną karą chce zniszczyć ziemian ród zuchwały,
Chce, by z wszystkich chmur nieba deszcze razem lały.
Zasadza Akwilona do eolskiej góry
Z wiatrami, co skupione rozpędzają chmury,
Zsyła Nota. Na mokrych skrzydłach Not się zrywa,
Groźne jego oblicze gęsta mgła okrywa,
Chmury osiadły czoło, deszczem cięży broda,
Skrzydła i włosy siwe porosiła woda.
On gdy silną prawicą chmury z sobą zetrze,
Grom pada i rzęsisty deszcz siecze powietrze.
Iryda[1], w różnobarwne przybrana odzienie,
Wciąga wody, podaje chmurom pożywienie.
[303]
Ścielą się zboża, smutna nadzieja rolnika,
Długiego roku praca nadaremnie znika.
Ale na zemście niebios Jowisz nie przestaje;
Brat jego[2] w modrych nurtach posiłki mu daje.
Zwołał rzeki. Gdy weszły w dom swojego króla,
Czas drogi — rzekł on — śpieszcie, taka niebios wola,
Wywrzyjcie wasze siły i domy otwórzcie,
Puśćcie strumieniem wodze i tamy rozburzcie.
Kazał. Odeszli — zdrojom rozszerzyli łoże
I w wyuzdanym biegu stoczyli je w morze.
On sam trącił trójzębem w ziemię przelęknioną,
Zajękła i otwarła wód ukrytych łono.
Wzdęte ryczą po polach, a niszcząc zasiewy,
I ludzi porywają i stada i krzewy,
Chaty i poświęcone przybytki niebianom.
Choć gmach jaki dostoi wzburzonym bałwanom,
Przecież silniejsza fala wkrótce go zabierze,
Runęły nawet w morze naciśnione wieże.
Już i ziemia i morze różnicy nie miało,
Wszystko jest morzem, morzu brzegów brakowało.
Ten zajmuje pagórek, w czółno siada drugi
I tam wiosłem kieruje, gdzie prowadził pługi;
Ten nad zbożami pływa i nad wsią zalaną,
Ów chwycił z szczytu wiązu rybę zabłąkaną,
Ten na łąkach zielonych zapuszcza kotwicę
I krzywym grzbietem nawy płynie przez winnice,
A gdzie wprzód zręczne kozy gryzły trawkę małą,
Tam byk morski pokłada swe niekształtne ciało.
Widząc pod wodą miasta, gaje i świątynie,
Morskie na to zjawisko zdumiały boginie;
Delfiny, tłukąc dęby, igrały po lesie.
Płynie wilk pośród owiec; tu fala lwa niesie,
Owdzie niesie tygrysa; moc dzika nie zbawi,
Ani lekkością biegów jeleń się zastawi;
Długo próżno szukając spoczynku i ziemi,
Ptak błędny upadł w morze skrzydły zmęczonemi.
Wreszcie i góry pokrył Ocean wezbrany,
Do szczytu ich wzburzone dosięgły bałwany.
Część ludzi legła w morzu; z morza pozostali
W długich męczarniach głodu życia dokonali.
Od mieszkańców Aonii[3] Attykę dzieliła
Focyda, ziemia żyzna, póki ziemią była.
Teraz tylko dno morskie. Stamtąd góra stroma,
Wyniesiona nad chmury wierzchołkami dwoma,
[304]
Parnas zwana, pod gwiazdy szczyty wzbija śmiało.
Tam Deukalion, gdy resztę morze pokrywało,
Przybił z Pirrą na szczupłej łodzi uniesiony.
Bóstwom góry i nimfom składają pokłony
I Temidzie, wróżącej w Korycejskiej grocie[4].
Nad niego żaden bardziej nie kochał się w cnocie.
Widząc Jowisz, że morze jest ziemi mogiłą,
Że z tylu kroci ludzi jest już tylko dwoje,
Oboje bogom wierni, niewinni oboje,
Spędza mgły; Akwilonem pasmo chmur rozrywa,
Niebu ziemię, a ziemi niebiosa odkrywa
I gniew morza ustaje. Neptun trójząb złożył,
Bystre wiatry uciszył i wody ukorzył.
Woła Trytona. Tryton wyższy nad bałwany,
Wypływa samorodną purpurą odziany;
Pan morza w brzmiącą konchę dąć mu każe silnie
I wodom do odwrotu dać znak nieomylnie.
Tryton porywa trąbę, wydrążoną, krętą,
Wijącą się przy środku, a w końcu wygiętą;
Gdy w nią zagrzmiał po morzu, w oba ziemi końce
Głos się rozległ, gdzie wschodzi i zachodzi słońce;
Z mocnych piersi dobyty dzielny dech w nią przelał,
I tak rozkazów władcy poddanym udzielał.
Słyszą je wszystkie ziemskie i morskie potoki,
A to, co je słyszały, spełniają bez zwłoki.
Już Ocean ma brzegi, łoże swoje rzeka,
Wzgórki wychodzą z morza, woda w zdroje ścieka
Ląd się wznosi i wzrasta przez morza ubycie.
Widać lasy bez liści; na ich martwym szczycie
I na konarach nagich muł pozostał tłusty;
Świat się wrócił, lecz niemy, odludny i pusty.
Gdy na milczącej ziemi byli tylko sami,
Deukalion do Pirry tak mówi ze łzami:
„Siostro! żono! kobieto! jedna pozostała,
Niedość, że nas od młodu krwi wspólność wiązała;
Później śluby, dziś jeszcze wiąże nieszczęść brzemię.
Od wschodu do zachodu na obszerną ziemię
W nas dwojgu wszystek naród; w morzu znikli inni.
I my jeszcze nadziei ufać nie powinni,
Jeszcze chmury nad nami prorokują burze.
Cóż, gdybyś sama jedna została w naturze,
Jakżebyś zniosła trwogę, o, nad życie miła,
Boleść albo zmartwienie z kimżebyś dzieliła?
Wierz mi, gdybym cię widział w morzu pochłonioną,
I ja w morze za tobą rzuciłbym się, żono!
[305]
O, czemuż ojca mego[5] nauką nie słynę
I nie umiem wlać duszy w ulepioną glinę?
Na nas stoi ludzkiego rodu utrzymanie,
W nas chcieli choć wzór ludzi zachować niebianie“.
Rzekł. Zapłakali, nowych lękając się ciosów,
Chcą od wyroczni przyszłych dowiedzieć się losów.
Wyrocznia Temidy (później Apollina w Delfach) każe im dla zaludnienia świata rzucać za siebie kości matki. Stosując się do rozkazu, rzucają poza siebie kamienie, jako kości swojej matki-ziemi.
Głazy (któżby dał wiarę! lecz wieków podanie
Niemylne w niewierzących wlewa przekonanie)
Ostrości i twardości zaczęły pozbywać,
Mięknąć i już przemiękłe pewien kształt nabywać.
Gdy zmieniwszy naturę, zwolna rosnąć zaczną,
Przyjmują postać ludzką, choć jeszcze nieznaczną
I podobną do owych posągów rzeźbiarzy,
Gdy pierwsze cięcie dłuta odznaczy rys twarzy;
Część zimna lub wilgotna, jak kamień składała,
Zaraz przechodzi w ciało, w krew i w soki ciała,
Część twarda i niezgięta w kości się przemienia,
Żyła zostaje żyłą, nie tracąc imienia.
Tak odżył świat, potopu wyludniony klęską:
Głaz, rzucony przez męża, przybrał postać męską,
Z rąk kobiety kamienie kształt kobiet przybrały.
Stąd poszedł ród nasz twardy, na prace wytrwały,
To nasz dowód, z jakiego pochodzimy źródła.
Ziemia z własnego łona sama już wywiodła
Innych zwierząt rodzaje...
ale obok nich i olbrzymiego smoka Pitona.
Apollo ostrym grotem naciąga cięciwę,
Który wprzód ciskał tylko na łanie pierzchliwe.
Tysiąc strzał utkwił w smoku, wypróżnił kołczany,
Nim go zgromił, nim czarną krew wysączył z rany.
Lękając się, by sława tak wielkiego dzieła
W przepaściach zapomnienia kiedyś nie zginęła,
Na cześć swoją stanowi Pityjskie igrzysko,
Od zgromionego smoka biorące nazwisko.
Tam za męstwo i zręczność zwycięscy młodzieńce
Z liści dębu splecione zdobywali wieńce.
Jeszcze lauru nie było; nawet Feb przywdziewa
Wieniec, uwity z liści jakiegobądź drzewa.
Pierwszą miłość Apolla do nadobnej Dafny
Nie los ślepy, lecz wzniecił grot Kupida trafny.
[306]
Król Delu[6], dumny jeszcze z pokonania węża,
Widząc, jak syn Cyprydy cięciwę natęża,
Cóż ci — rzekł — słabe dziecię, po tak silnej broni?
Łuk i groty przystoją mojej tylko dłoni.
Ja potworom i wrogom pewny cios zadaję,
Ja smoka, co ogromem całe zaległ staje,
Przemogłem, niezliczone utkwiwszy w nim strzały;
Nieć miłość, lecz do naszej nie wdzieraj się chwały.
Na to Kupido: Wszystkich ty zwyciężasz, Febie!
Ale ja więcej mogę, bo zwyciężę ciebie;
Tak więc ile moc twoja moc wszystkich przewyższa,
Tyle od mojej chwały chwała twoja niższa.
Rzekł, lekkiem bijąc skrzydłem, w górne leci kraje,
Znika i w oka mgnieniu na Parnasie staje.
Zaraz z kołczana swego dwie wybiera strzały,
Ta niszczy, tamta wznieca miłosne zapały;
Ta, co wznieca, jest ostra i od złota błyszczy,
Tępa jest i z ołowiem ta, co miłość niszczy.
Prędko bożek swawolny cięciwę napina,
Tym grotem przeszył Dafnę, tamtym Apollina.
Już płonie Feb miłością, Dafne jej unika.
Najmilszem jej schronieniem gaj lub knieja dzika,
Chętnie przebiega lasy, a wśród łowów śmiała,
Włosy w nieładzie prostą przepaską wiązała.
Nieślubna jak Dyana, jak Dyana miła,
Rękę wielu kochanków z dumą odrzuciła.
Wstręt ma od męża, nie zna ani sobie życzy
Poznać pieszczot Himenu, kochania słodyczy.
Próżno chcąc jej odmienić Penej[7] przedsięwzięcia
Mawiał: Winnaś mi, córko, i wnuków i zięcia.
Dafne, mając za zbrodnię małżeńskie ogniwa,
Na te słowa twarz skromnym rumieńcem okrywa;
A na ojca swojego rzucając się ręce,
Pozwól — rzekła — niech życie panieństwu poświęcę,
Wszak tego ojciec bogów pozwolił Dyanie.
Nie, Dafne, twoja prośba bez skutku zostanie,
Bo choć do niej ojcowska przychyla się władza,
Twoja piękność do takich ślubów ci przeszkadza.
Widzi Apollo Dafnę, widzi ją i kocha,
Zwodzą go własne wróżby i nadzieja płocha.
Jak się zajmuje słoma, kiedy nieostrożny
Przy niej pochodnię swoją zostawi podróżny.
Tak Apollo miłości płomieniem goreje,
A ogień podsycają zwodnicze nadzieje.
[307]
Widzi, jak po ramionach włos w nieładzie spadał,
Cóż? gdyby mu wdzięk sztuki więcej blasku nadał!
Widzi żywe i gwiazdom jej oczy podobne
I piękniejsze od róży widzi usta drobne,
Które nie dość jest widzieć. Chwali ręce, szyję,
Myśląc, że to piękniejsze, co jej skromność kryje.
Lecz ona, nad wiatr lżejsza, od bożka ucieka;
Próżno Apollo na nią tak wołał zdaleka:
„Stój, Dafne! Wszak ty we mnie nie masz przeciwnika.
Gdy drżąca gołębica jastrzębia unika,
Gdy przed wilkiem owieczka, przed lwem pierzcha łania,
Widzą w nich wrogów swoich; ja ścigam z kochania.
Gaje, przez które biegniesz, niedość ci są znane,
Ach! możesz sobie cierniem zadać ciężką ranę,
I ja miałbym być twojej przyczyną niedoli,
Powoli biegnij, będę gonił cię powoli.
Patrz, kogo twoje wdzięki miłością uwiodły,
Anim ja dziki góral albo pastuch podły,
Który zapędza trzodę w tę gęstwinę ciemną, —
Nie znasz mnie i dlatego uciekasz przedemną.
Jowisz jest ojcem moim; mnie wznoszą ołtarze
W Delfach, Klaros, Tenedos i żyznej Patarze.
Znam przeszłe, teraźniejsze i przyszłe zdarzenia,
Przezemnie z wdziękiem lutni zgadzają się pienia;
Grot mój zawsze był pewnym, lecz miłości strzała
Sercu memu cios jeszcze pewniejszy zadała.
Odemnie ma początek lekarska nauka,
Znam zioła, wsparcia mego nikt próżno nie szuka.
Ale ranę miłości któż uleczyć zdoła?
Innym pomocne, dla mnie bez skutku są zioła“.
Jeszcze mówił, lecz Dafne, na błagania głucha,
Ucieka i ginących słów jego nie słucha.
Coraz była piękniejszą, wiatr szatą szeleścił,
Uchylał ją niekiedy i z łonem się pieścił.
Rozpuszczone jej włosy powiewy unoszą,
Lekkość wdzięku dodaje, Feb pała rozkoszą.
Porzuca próżne skargi i czcze narzekania,
Przyśpiesza biegu, leci, kochankę dogania.
Jak na otwartem polu chart zająca żenie,
Ten pragnie znaleść zdobycz, tamten ocalenie;
Chart, doganiając, myśli, że schwyta zająca,
Ale tylko nozdrzami ślad jego potrąca,
Zając niepewny śmierci zręcznie się wymyka,
Otwartą zostawując paszczę przeciwnika.
Tak lecieli. Apolla nadzieja schwytania,
Dafnę bojaźń do biegu prędszego nakłania.
Ale bóg, gdy mu miłość skrzydeł swych użyczy,
Coraz żywiej dopędza, a blizki zdobyczy,
[308]
Już sięga, lecz go zwodzi nadzieja zdradliwa,
I tylko włos rozpierzchły tchem swoim rozwiewa.
Z sił spadłszy, zbladła Dafne, a zmożona biegiem,
Tak zawoła, stanąwszy nad Peneja brzegiem:
Jeśliś bóg, broń mię, Ojcze, niech zginie w przemianie
Piękność zbyt ujmująca i prześladowanie.
Ledwie skończonej prośby wysłuchała rzeka,
Miękka kora pieszczoną pierś Dafny powleka.
Widać włos w liściach, rękę niknącą w gałęzi,
Nogę, dawniej tak lekką, ziemia w sobie więzi,
Wierzch pokrywa jej czoło; i w drzewa postaci
Jeszcze nadobna Dafne piękności nie traci.
Jeszcze do niej Apollo silnym ogniem płonie,
Czuje bicie jej serca w zdrewniałem już łonie,
Przyciska lube drzewo dla pocałowania,
Ale i drzewo jeszcze uścisków zabrania.
Rzekł więc Apollo: Losu wolą niecofnioną,
Kiedy nie możesz, Dafne, zostać moją żoną,
Będziesz choć drzewem mojem; twym liściem uwieńczę
Kołczany, łuki, liry i skronie młodzieńcze.
Laurze! Ty będziesz wodzów latyńskich nagrodą,
Gdy ich do Kapitolu zwycięstwa przywiodą,
Będziesz zamku Augusta najświetniejszą strażą.
Z liściami dębu twoje liście się skojarzą;
A jak włos mój nie dozna wieków nienawiści,
Tak nigdy nie uwiędnie świeżość twoich liści.
Umilkł Pean[8]; w laur zaraz Dafne się przemienia
I schyla swój wierzchołek na znak dziękczynienia.
(Br. Kiciński).
|