Mgła (Unamuno)/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mgła |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | Niebla |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Tak, ma pan rację — mówił don Antonio do Augusta, rozmawiając z nim w jednej z ustronnych sal kasyna, ma pan rację — w mojem życiu jest jedna bolesna, bardzo bolesna tajemnica. Pan się sam już chyba czegoś domyślał. Nie bywał pan często u nas, jednak musiał pan to i owo zauważyć...
— Tak, u pana w domu panuje dziwna atmosfera... jakoś smutek czai się wszędzie!
— Ma się wrażenie, że dom jest wymarły i pusty, aczkolwiek przecież mamy dzieci...
— Tak, istotnie...
— Przybyliśmy, jako uciekinierzy z daleka, bardzo zdaleka, ale są rzeczy, od których uciec nie można, które wszędzie idą za człowiekiem, otaczając go zaklętym, tajemniczym kręgiem... Moja biedna żona...
— Dość spojrzeć na pańską żonę, aby odgadnąć jej życie...
— Życie męczenniczki! Pan, mój przyjacielu, okazywał nam zawsze dużo współczucia, żywiąc do nas widać podświadomą sympatję — zwierzę się więc panu teraz ze swych smutków, aby choć na chwilę uwolnić się od tego nieznośnego brzemienia. Ta kobieta, matka moich dzieci, nie jest moją żoną.
— Domyślałem się tego! Ponieważ jednak jest matką pańskich dzieci, ponieważ żyje z panem, jako żona... więc...
— Ale ja mam jeszcze jedną żonę... „żonę prawdziwą“... — jak mówią. Ożeniłem się z tą, którą pan zna. A ona, matka moich dzieci, wyszła także w swoim czasie za mąż, tylko, że nie za mnie!
— A więc podwójna zmiana miejsc?
— Raczej kombinacja poczwórna. Zakochałem się jak szaleniec w pewnej dziewczynie, która była bardzo milcząca i bardzo w sobie zamknięta. W każdem jej słowie było jakieś niedomówienie. Wydawało się, że chce powiedzieć znacznie więcej, niż mówi. Jej niebieskie, słodkie, jakby uśpione oczy budziły się od czasu do czasu, rzucając płomienie. Cała była w tych oczach. Jej serce, jej dusza i ciało, śpiące kamiennym snem, budziły się w jakimś nagłym wstrząsie, aby znów, gdy zgaśnie błyskawica, usypiać z powrotem. Zapominała zupełnie o tem, jaką była przed chwilą.
— Wydawało się, że codziennie zaczynamy życie od nowa, że codzień od nowa muszę ją zdobywać. Przypuszczam, że zgodziła się zostać moją narzeczoną podczas ataku epileptycznego, że powiedziała przed ołtarzem słowo „tak“, cierpiąc na epilepsję...
— Nigdy nie mogłem się od niej dowiedzieć, czy mnie kocha, czy nie! Ileż razy za czasów narzeczeńskich i po zawarciu małżeństwa, pytałem się jej o to! Odpowiadała zawsze: „O to się pytać nie powinno! Czasownik „kochać“ używa się tylko w teatrze, lub w książkach. Gdy mnie będziesz tak zanudzał, będziemy się musieli rozstać“.
Przeżyliśmy ze sobą dwa lata. Każdego dnia zaczynałem od początku zdobywanie tego sfinksa. Nie mieliśmy dzieoi! Pewnej nocy nie wróciła do domu; w rozpaczy tłukłem głową o mur. Szukałem jej wszędzie, wreszcie po kilku dniach otrzymałem krótki i suchy list, w którym oznajmiła mi, że wyjeżdża bardzo daleko z człowiekiem, którego kocha...
— A przedtem nic pan nie podejrzewał, niczego się nie domyślał?
— Nie, nic! Żona moja często wychodziła sama, wychodziła w odwiedziny do swej matki, do swoich przyjaciółek. Jej lodowaty chłód bronił ją najlepiej od wszystkich podejrzeń. Nigdy nie mogłem przejrzeć tego sfinksa. Mężczyzna, z którym uciekła, był człowiekiem żonatym, człowiekiem, który nie tylko opuścił swoją żonę i córeczkę, lecz zabrał im także cały ich majątek, to znaczy ukradł im go. Przez dłuższy okres czasu nie mogłem ani jeść, ani spać, ani myśleć. Włóczyłem się bezcelowo po najodleglejszych, ciemnych ulicach przedmieść. Wydawało mi się, że się stoczę na samo dno życiowego upadku. Któregoś dnia przywykłszy już nieco do swego bólu, przypomniałem sobie tę nieszczęśliwą ofiarę: samotną, bezbronną kobietę, którą wyzuto z majątku i miłości. Ponieważ żona moja stała się przyczyną jej tragedji, więc, odczuwając wyrzuty sumienia, poszedłem do niej, aby jej zaofiarować pomoc materjalną.
— Reszty domyślam się już, don Antonio...
Było to pierwsze moje spotkanie. Płakaliśmy nad naszem, wspólnem nieszczęściem. Myślałem:
„Więc ten człowiek opuścił ją dla mojej żony“? Przy tej myśli, odczułem, prawdę mówiąc, jakąś dziwną satysfakcję wewnętrzną, tak, jakbym umiał lepiej wybierać od niego, i tak, jakby on to już sam uznawał. Dowiedziałem się później, że podobne refleksje, tylko w nieco odmiennym kierunku, snuły się także po głowie biednej ofiary. Zaproponowałem jej pomoc pieniężną. Na razie oczywiście odrzuciła: „Będę pracowała, aby wyżywić siebie i moją córkę“. Nalegałem i nalegałem tak długo, aż wreszcie zgodziła się. Wyjedziemy zagranicę; będzie mieszkała wraz ze mną, w charakterze gospodyni mego domu. Po długiem wahaniu, propozycja została przyjęta.
— I oczywiście żyjąc razem...
— Nie, nie... „to“ stało się później, jako skutek zżycia się ze sobą, jako wyraz pogardy, czy zemsty... Sam zresztą niewierni Na początku darzyłem uczuciem nie ją, lecz jej córkę, nieszczęśliwe dziecko człowieka, który się stał kochankiem mojej żony. Było to prawdziwe uczucie ojcowskie, uczucie takie same, jakie dziś żywię dla moich dzieci.
Brałem ją w ramiona, tuliłem do piersi i płakałem, płakałem nad nią. Mała pytała często:
— Dlaczego tatuś płacze? (Kazałem jej, aby mnie tak zawsze nazywała).
— Matka, widząc, że płaczę, zaczynała także płakać i łzy nasze spływały na złotą główkę córki kochanka mojej żony, złodzieja mego szczęścia...
— Pewnego dnia dowiedziałem się, że żona moja ma dziecko ze swym kochankiem. Wszystko zawrzało we mnie. Cierpiałem strasznie, cierpiałem, jak zwierzę... o mały włos nie popełniłem samobójstwa!... Pożerała mnie zazdrość, straszliwa zazdrość. Rany mojej duszy, już pozornie zabliźnione, otwarły się na nowo, brocząc gorącą krwią. Żyłem przeszło dwa lata z moją żoną i... nic, a tymczasem teraz ten złodziej! Wyobrażałem sobie, że dusza mojej żony zbudziła się ze snu, dając tamtemu pełnię miłości i szczęścia.
— Ta druga, która żyła ze mną, zauważyła mój stan i spytała „Co się z tobą dzieje?“
— „Zostaw mnie“ — odpowiedziałem. Jednakże w końcu wyznałem jej wszystko. Słuchała mnie, drżąc całem ciałem!...
— I oczywiście później...
Pewnego dnia siedzieliśmy w pokoju razem z małą. Wziąłem ją na kolana i opowiadałem bajeczki.
Nagle matka zbliżyła się i zaczęła ją pieścić. Wówczas malutka objęła nas ramionami i rzekła: „Dlaczego ja nie mam małego braciszka, jak inne dziewczynki? Dlaczego jestem zawsze sama? Proszę, aby tatuś i mamusia dali mi małego braciszka!“
Zbledliśmy strasznie, spojrzeliśmy na siebie tem spojrzeniem, które obnaża całą duszę, później, aby się nie zaczerwienić, zaczęliśmy całować małą. Jeden z tych pocałunków pomylił się w adresie.
Jeszcze tej nocy, wśród łez i katusz zazdrości, moja nieprawa małżonka poczęła w swem łonie syna.
Był to pierwszy braciszek tej małej, braciszek córeczki złodzieja mego szczęścia...
— Dziwna historja!
— Miłość nasza milcząca i oschła, była wytworem zimnej pasji i wściekłości. Obywaliśmy się bez czułych słów.
Moja żona, to znaczy, matka moich dzieci, jest, jak pan wie, osobą bardzo miłą i bardzo przystojną, niestety, nie umiała obudzić we mnie nigdy prawdziwej namiętności... Nie wiedziałem, że ją kocham.
Uświadomiłem sobie dopiero moje uczucie w dzień straszliwej próby. Wydawało się, że żona moja umrze przy porodzie czwartego dziecka. Twarz jej stała się żółta, jak wosk, powieki opadły na oczy, w żyłach zabrakło krwi. Byłem przekonany, że ją utracę. Zaszyłem się w kąt pokoju, ukląkłem i jąłem błagać Boga. aby zamiast tej świętej kobiety, zabrał raczej mnie. Płakałem, darłem ciało paznogciami do krwi... Pojąłem wreszcie, jak głęboko wrosła ta matka moich dzieci w moje serce. Gdy niebezpieczeństwo minęło, a chora odzyskała przytomność, zbliżając usta do jej głowy, powiedziałem jeij to, czego już nigdy w podobny sposób powtórzyćbym nie umiał. Uśmiechnęła się słodko, czując, że życie powraca, uśmiechnęła się słodko do moich słów. Złączyłem usta z jej ustami, a ona, otoczywszy moją szyję ramionami, rzekła: „Dziękuję ci, dziękuję ci w swojem imieniu i w imieniu naszych dzieci... dziękuję ci w imieniu Rity, naszej najstarszej córki, córki złodzieja... nie, nie, naszej, a raczej mojej córki.
— Czy pan teraz rozumie wszystko, don Auguście?
— Tak, a jak się później życie ułożyło?
— Później?...
Właściwie ma pan przecież dwie żony!?
— Nie, nie, mam tylko jedną żonę, tę, która jest matką moich dzieci. Tamta nie jest moją żoną...
— Skąd więc ten smutek w domu?
— Prawo jest zawsze smutne, don Auguście! Miłość, która się rodzi i wzrasta na grobie poprzedniej miłości, jest jak roślina, czerpiąca odżywcze soki z rozkładu innej rośliny. Taka miłość musi być zawsze smutna. Zbrodnie, tak, zbrodnie popełnione przez innych, połączyły nas, lecz czy nasz związek nie jest także występkiem? Jeżeli jednak tamci rozerwali te węzły, których rozrywać nie powinni, dlaczegóż nie mielibyśmy połączyć na nowo pękniętych ogniw?...
— Czy pan już więcej nic o tamtych nie słyszał??
— Nie słyszałem nic, i nie chciałem słyszeć! Niedługo Rita dorośnie... wyjdzie zamąż. Wyjdzie za mąż, jako moja córka, jako dziewczyna, która nosi moje nazwisko. Niechże prawo robi co chce! Rita nie jest córką złodzieja, jest moją córka ponieważ ja ja wychowałem!