Miłość przestępcy/Josek Goj

<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Josek Goj
Pochodzenie Miłość przestępcy
Wydawca Księgarnia M. Fruchtmana
Data wyd. 1933
Druk Prasa Polska S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JOSEK GOJ
Był to znany Żydek kryminalista w małem prowincjonalnem miasteczku. Nie mówił jednak nigdy po żydowsku nawet z Żydami, a także w miasteczku krążyły pogłoski, że zajadał „hazer“. Z tego powodu został przezwany „gojem“. Między kolegami po fachu zwano go „ślepym Joskiem“, bo jedno oko stracił zupełnie na pewnej nieudanej wyprawie złodziejskiej, którą prócz tego kalectwa przypłacił dwoma latami wiezienia.

Miał lat dwadzieścia osiem, średniego wzrostu, o bladej nieco piegowatej twarzy. Właśnie stał przed paserem, którego, zwano „garbaty Mosiek“ i wymachując rękoma: wykrzykiwał:
— Powiedzno prawdę, bo wiesz, że ze mną nie ma żartów. Jak pójdę tam i nie będzie tych pieniędzy, co o nich mówisz, to jak pragnę wolności, że cię zakatrupię… Opowiedz mi jeszcze raz, w jakiem miejscu stoi ta chałupa, ile może być tam pieniędzy i gdzie leżą schowane!
Paser stał oparty o stół i z miną mędrca, jakby rozmyślał nad bardzo zawikłanym tematem z „talmudu“, jedną ręka trzymał się za brodę, a drugą ujął Joska za ramię i po ojcowsku, powolnym, gardłowym głosem wyrecytował:
— Jak ci mówiłem, tak jest!… Ty dobrze wiesz, że Stary Mosiek gdy nada „robótkę“, to jak w banku pewne, tylko żeby Pan Bóg dopomógł nam, to będzie fajny interes i dobrze zarobisz. Ny, mógłbym komu innemu nadać tę robotę, tylko ja chcę, żebyś ty dobrze zarobił.
Córka pasera, dwudziestoletnia, piękna dziewczyna, stała przy oknie i spoglądała to na ojca, to na Joska, przysłuchując się tej całej rozmowie, prowadzonej dość głośno.
Gdy ojciec wyraził się: „żeby Bóg dopomógł“, dziewczyna drgnęła i odezwała się głosem podnieconym, w którym brzmiała nuta wyrzutu:
— Pocóż wy Boga wzywacie przy waszej plugawej rozmowie... O ile wiem, to Pan Bóg zakazał kraść i krzywdzić bliźniego... a wy jesteście na tyle bezczelni, że prosicie Go o pomoc. Wstyd, żeby tatuś na stare lata zadawał się z takimi ludźmi i trudnił się tak brudnemi interesami!
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.
Stary Mosiek kochał swoją córkę nad życie, bo z ośmiorga dzieci pozostała mu tylko najmłodsza, Ryfka. Najstarszy syn zesłany był na Syberję, na dziesięć lat robót katorżnych i prawdopodobnie już nie żył, gdyż od sześciu lat nic o nim nie było wiadomo. Troje umarło w młodych latach, a drugi syn został zabrany do armji rosyjskiej i padł na froncie niemieckim w początku wojny światowej. Dwie córki wyemigrowały do Argentyny i zamieszkały w Buenos - Ayres, lecz stary niechętnie wspominał o nich (zapewne musiały się znajdować w jakimś domu rozpusty).
Ryfkę kochał bardzo, bo pomimo tego, że wyrosła w takiej rodzinie i środowisku gdzie nakazy etyczne były rzeczą obcą, prowadziła się moralnie, co staremu bardzo pochlebiało. Miłość ojcowska była tak bezgraniczna, że nawet dał jej możność ukończyć szkołę elementarną, co było sprzeczne z jego poglądami.
Paserstwem trudnił się raczej z przyzwyczajenia, niż z potrzeby, gdyż posiadał własny dom i sam mawiał, że daje trzydzieści tysięcy rubli w posagu, gdy się trafi przyzwoity kawaler. Mógłby już prowadzić życie całkiem uczciwe, jako możny kupiec, lecz stary był chciwy i nie gardził żadną okazją, mogącą przynieść mu zysk, choćby nawet groziła kryminałem. Naprzykład, kiedy w zeszłym tygodniu bawił na wsi u bogatego gospodarza w celu kupna konia i zobaczył u niego pięć tysięcy rubli w banknotach i dwa tysiące w złocie, ogarnęło go pragnienie posiadania przynajmniej tego złota…
Co prawda, Mosiek wyraził gotowość kupna tych złotych pieniędzy, proponując chłopu po trzydzieści marek za jedną złotą monetę, ale chłop kategoryczne odmówił, twierdząc że „Niemcy“ dadzą jeszcze po sto marek za „śtukę“. Widząc, że z tego handlu nic nie będzie, Mosiek postanowili nabyć to złoto inną drogą i posłać mu w tym celu doskonałego „kupca“ w osobie pana Joska - Goja, którego znał dobrze i wiedział, że jest „fajn ganef“, choć jest trochę popędliwy i do tego „goj“, ale zato nie jest „kapusiem“ i gdyby się nawet „zasypał“, to go nie weźmie do sprawy.
Teraz właśnie nadawał ten interes Joskowi, nie zauważywszy, że Ryfka jest w pokoju i słyszy ich rozmowę. Stary nie życzył sobie, aby córka wiedziała o tem, jakiemi interesami trudni się jej ojciec, bo wiedział dobrze, że córka nienawidzi wszelkich nieuczciwych kombinacyj. Gdy odezwała się, stary znieruchomiał, przybladł trochę i błędnemi oczyma wpatrzył się w córkę, nie wiedząc narazie co jej odpowiedzieć — został schwytany na gorącym uczynku, a niedawno przecież zapewniał ją i przyrzekł solennie, że już nigdy nie będzie się zajmował interesami, mającemi styczność z kodeksem karnym. Traf chciał, że został skompromitowany przez własną nieostrożność, bo niezauważył córki, siedzącej z książką w ręku przy oknie w cieniu wielkiej szafy.
Nareszcie powiedział:
— Co ty tu robisz? Dlaczego nie idziesz spać? To nie twój interes — ja wiem co robię… to jest taki bogaty cham i cholera go nie weźmie! To jest taki paskudny goj, że nawet to złoto nie chciał mi sprzedać, a ja mu teraz wszystko zabiorę!
Josek z widocznem zadowoleniem przyglądał się Ryfce i myślał w duchu: „jak zrobię“, te pieniądze, to może Mosiek za zięcia mnie weźmie.
Ryfka oddawna mu się podobała: była młoda, a jej wschodnia uroda osiągnęła właśnie swój rozkwit najwyższy. Jednak Josek mylił się i to bardzo, bo Ryfka nigdyby nie wyszła za złodzieja. Co do starego, to może dałby się skusić — tak ładną sumką pieniędzy, mającą się stać jego własnością. Josek znał dobrze starego łotra — jak go w duchu nazwał i był przekonany, że gdyby obecnie prosił go o rękę córki, to napewno stary obiecałby mu ją. Ale tymczasem pieniądze były u chłopa w kufrze, a Josek, budując zamki na lodzie, widział się już zięciem i spadkobiercą starego „łotra“. I może nie tak mu się o Ryfkę rozchodziło, jak o spadek, który z pewnością w całości odziedziczy córka po śmierci Mośka.
Ryfka, wysłuchawszy ojca, wstała, ocierając łzy końcem fartuszka i spokojnie, ale smutnym głosem odpowiedziała:
— Daj Boże, aby wam się nie udało, gdybym wiedziała, gdzie mieszka człowiek, którego macie zamiar obrabować, tobym go zawiadomiła.
Powiedziawszy to, wyszła z pokoju.
— Ja wcale nie zauważyłem — tłumaczył się Mosiek z goryczą w głosie — że ona nas słucha. Dobrze jeszcze, że ona nie wie, gdzie mamy robić interes, bo gotowa nam wszystko zepsuć…
Josek spojrzał na starego i sztucznie się uśmiechnął:
— Wdziałem, że ona słucha nas, tylko nie wiedziałem, że jest taka „fajna“ i nie lubi złodziejstwa. Ona powinna być córką rabina, a nie garbatego Mośka. Jak jestem Josek, to wstyd, żeby porządny paser miał taką córkę, co się jej trzeba było obawiać, czy czasem nie pójdzie „kapować“.
Mosiek uśmiechnął się ironicznie:
— Ny nima się co bać, ona nie wie, gdzie jest ten interes. Ty staraj się tylko tego „goja“ zrobić, to wszystko będzie git! A reszta wszystko na moje głowe.
Po tych słowach poklepał go protekcjonalnie ręką po plecach i zaproponował:
— Ny, może wypijemy kieliszek pejsachówki, zjemy szabasówkę, a przy tem porozmawiamy o wszystkiem. Git?
— Dobrze — zgodzł się Josek, widząc że stary chętnie zagląda do kieliszka kilka razy dziennie, a gdy mu się język rozwinie, opowiada ciekawe rzeczy. Sam także za kołnierz nie wylewał, a poza tem chciał jeszcze raz dokładniej pomówić o „interesie“.
Mosiek postawił na stole dużą faszkę wódki, zaprawioniej na różowo, położył szabasówkę i dwa kawałki ryby pozostałej z szabasu gdyż działo się to w niedzielę wieczorem, nalał sobie i Joskowi i wypił „lechaim“. Przegryźli kawałkiem ryby i stary odrazu nabrał ochoty do opowiadania.
— Ny, dawniej były lepsze czasy dla złodzieja i dla pasera, lepiej można było żyć… Gdzie złodziej się tylko ruszył, to mógł ukraść a wiesz dlaczego? Bo nie było tylu złodziejów jak dziś. Dzisiaj jest więcej złodziejów, jak „frajerów“. Mało jest teraz ludzi na świecie, żeby nie kradli, a po drugie takich zamków nie było jakie teraz wymyślili; jak wy tam je nazywacie: francuskie, angielskie, patentowane, „pukacze“ i inne. Człowiek zwarjować może teraz na tyle sposobów, co mają na złodziejów… nie można żyć wcale… Widzisz, jak świat zepsuł się i własnej córki trzeba się pilnować. Córka starego złodzieja nienawidzi złodziejów.
— Jak żyć? — głupi jestem. Nu czemu nic nie pijesz? nalej, nie wstydź się bo widzisz — ciągnął dalej swoje wywody — dawniej było tyle „loches“, co dzisiaj; ty sam najlepiej wiesz jak się trzeba wystrzegać na wszystkie strony, że nawet prawdziwe psy na czterech nogach też wyczuli, jak wywąchać złodzieja. Kto to za moich czasów gdy ja sam chodziłem kraść, widział coś podobnego? — tu splunął na podłogę, otarł brodę czerwoną chustką i nalał sobie jeszcze kieliszek.
— Ny, za mojej pamięci i paser lepiej stał, bo złodziej dawniej był głupszy. Dziś złodziej ciagnie od pasera wiele się tylko daje; nu, i „kapusi“ dawniej nie było tylu, co teraz jest ze złodziejów. Ja pamiętam, było to czterdzieści pięć lat temu handlowałem wtedy już końmi i kupowało się takie wiesz… — tu zaczął mrugać oczami na Joska, a ten mu kiwnął głową na znak że zrozumiał „jakie konie kupował“. — Miałem jednego, co przyprowadzał mi po cztery i więcej odrazu na pastwisko; ja płaciłem mu za jednego: trzy ruble, funt kiełbasy i czterdziestkę wódki. Taką umowę zrobiłem z nim na cały rok. Pewnego razu pamiętam, przyprowadził aż cztery konie; poszłem ich oglądać, patrzę że jeden jest młody, źrebię, dwulatek. Mówię do niego:
— Gawryło — tak miał na imię — za tego młokosa nie mogę ci przecież dać tyle, co za konia!
A Gawryło popatrzał i mówi:
— Ano, to niech pan da funt kiełbasy za niego!
Nu i dałem funt kiełbasy za niego. Więc takie czasy były a teraz? byle łapserdak, to już setkę chce, żeby mu paser dał za byle co.
Josek zaczał się śmiać:
— Co, tybyś pewno chciał takich Gawryłów dużo? ale dzisiaj niema głupich; pewno ten twój Gawryło umarł z głodu przy takim paserze, jak ty?
— Ny, gdzie tam miał z głodu umierać — odpowiedział Mosiek ze złością — onby i dzisiaj żył, żeby go chamy nie zabili. Ny, to był bardzo porządny goj ten Gawryło, ale marnie skończył. Było to zimową porą. Mróz był, jak nigdy. Gawryło chciał się dostać przez rzekę z dwoma końmi po lodzie. Wtem chłopi go dogonili, złapali i zaraz zrobili mu „cum tajt“. Włożyli go do worka, zawiązali i puścili go pod lód. Do dzisiaj nawet trupa nie znaleźli… Taką śmiercią zginął ten fajn człowiek…
Josek nie mógł się powstrzymać od śmiechu, wypił jeszcze kieliszek wódki i wykrztusił:
— To on ten twój Gawryło miał taką śmierć dlatego, że ciebie za pasera miał… za konia funt kiełbasy… ha, ha, ha! Ty lubisz głupców takich, co?
— Ny, dosyć tych żartów — zadecydował Mosiek i przybrał poważną minę — kiedy ty myślisz udać się na tę robotę? Ja myślę, że najleplej jutro zrana gdy wyjadą w pole do roboty; jutro jest poniedziałek, akurat dobrze będzie, tylko o piątej rano musisz tam już być, żebyś widział, jak będą wyjeżdżać w pole. Przelczysz wiele wyjechało z tego domu, gdzie ten interes jest. Sześcioro ma tam być z kobietami; teraz żniwa, to cała wieś będzie w polu, będzie „git“. Tylko uważaj dobrze, nie omyl się, licz dobrze, czy sześć osób wyjechało — powtórzył Mosiek — bo to grunt, żeby w chałupie nikogo nie było. Ja też wiem jak się „kaber“ robi. Gdy byłem młody, a nie bylem taki garbaty, jak dziś, to się też robiło rozmaite kawałki.
Nu, więc słuchaj rady starego „jone“ i bądź ostrożny. Jak wejdziesz do wsi zaraz pierwsza chałupa. Czerwony balkon jest od ulicy obrośnięty dzikiem winem, ale ty wleziesz od podwórza. Jak wejdziesz do sieni, to na prawo są drzwi do kuchni, a z kuchni do dużej izby. Jak wejdziesz do tej izby to na prawo przy oknie stoi kufer. Wygląda, jak amerykański, ma dobry zamek, ale to nic… W kufrze leżą te pieniądze. Papiery są zawinięte w kawał płótna, a te złote leżą w przegródce na prawo w blaszanem pudełku od herbaty. Tylko pamiętaj żebyś dobrze liczył, jak wyjadą w pole bo od tego wszystko zależy.
— Ny, Josek, co się tak zamyśliłeś i nic nie mówisz? Nie martw się — ciągnął Mosiek dalej nie czekając odpowiedzi — jak zrobisz te pieniądze to my pogadamy o tem, o czem ty teraz myślisz. Hej, stary Mosiek nie jest taki głupi, żeby nie wiedział i nie zrozumiał dlaczego się tak martwisz i że moja Ryfka ci w głowie. Ładna koza, podoba ci się? Ale co ty takie wielkie oczy zrobiłeś na mnie, jak cielę, jakbyś mnie nie zrozumiał?
Josek odetchnął głęboko i odpowiedział:
— Panie Mosiek, wyznam panu prawdę, o czem ja tak myślę:
Ale Mosiek mu przerwał:
— Co ty już na mnie „panie“ mówisz? — i roześmiał się. — Ny ja wiem to wszystko Ryfka narobiła, co? gadaj dalej, ale prędzej trochę, bo zegar już wybił dwunastą, musisz się trochę przespać, a o godzinie czwartej obudzę cię. Akurat tam na czas zajdziesz.
— Dobrze — rzekł Josek — nie mam dużo do mówienia, postanowiłem przedstawić moje zamiary panu, panie Mosiek. Wiadomo panu, że jestem sierotą… matka mi umarła, gdy byłem małym chłopcem a ojciec na psy zeszedł i nie wiem wcale, gdzie jest… pewno siedzi w Rosji w jakiem więzieniu. Brat też złodziej został zesłany na cztery lata rot aresztańskich na Sybir… A jabym chciał „zabastować“ i nie kraść więcej — tu znowu odetchnął głęboko — chciałbym prosić pana o rękę jego córki, gdy nam się uda ten interes zrobić.
Tych kilka ostatnich słów wymówił niezwykle prędko.
Mosiek spojrzał na Joska z politowaniem, pokiwał głową, a biorąc garść włosów swej brody w zęby i gryząc je nielitościwie co zawsze czynił, gdy chciał okłamać kogoś, mówił poważnie:
— Ty wiesz dobrze że ja nie będę przeciwny; staraj się ten interes zrobić, to pogadamy o tem. Już ja się postaram żeby Ryfkę nakłonić do ciebie, bo wiesz że ona nie chce złodzieja. Ale jak tyle pieniędzy zarobisz to już nie będziesz potrzebował kraść. Teraz niema co gadać o tem… Kładź się spać tu na kanapie i bądź dobrej myśli a wszystko będzie „git“… ale pamiętaj że o czwartej cię budzę. Ny, dobranoc! Ja jeszcze się trochę pomodlę.
Powiedziawszy to Mosiek wstał ze swego krzesła, podszedł do okna, ręką pociągnął po szybie, wytarł ją o drugą rękę i z miną pobożną zaczął się modlić. Ktoby ujrzął go tak zatopionego w modlitwie, nie dałby wiary, iż ten siwy starzec zdolny jest do przestępstwa i zbrodni.
Modlił się z przyzwyczajenia, ustami szeptał słowa modlitwy, a w głowie układał plan: ile ma dać Joskowi za te dzziesięć tysięcy rubli w złocie, oraz jaką sumę ma wziąć z tych papierowych pieniędzy. Był pewny, że Josek ze wszystkiemi pieniędzmi przyjdzie wprost do niego ze względu na córkę bo gdyby nie ona, to z pewnością po „obraniu“ chłopa, nie pokazał by się więcej.
Rozmyślając tak podczas modłów, kiwał się zawzięcie ku ścianie i rytmiczne ruchy tak go rozmarzyły, że był bliski zaśnięcia.
Josek położył się na kanapie ale nie mógł odrazu zasnąć. Myśał sobie: ten stary łotr chce mnie naciągnąć; posyła mnie na ten interes, obiecując Ryfkę. Dobrze wiedzał, że Ryffka nigdy ne wyjdzie za złodzieja i że stary każdemu złodziejowi, którego tylko chce wykorzystać dla swoich celów, córkę obiecuje. I choć nie wierzył w obietnicę starego Mośka, ale jakoś błogo mu było na duszy gdy Ryfka spogądała na niego, lub gdy o niej myślał.
Zdawało mu się, że teraz, kiedy zarobi tyle pieniędzy, to już będzie mógł przecie „zabastować“, ożenić się i rozpocząć uczciwe życie. Oczami wyobraźni widział już Josek swą przyszłą żonę i słyszał małe dzieci, wołające na niego: „tatełe“. Widział swój handelek na Smoczej-gass, który postanowił założyć, widział jak żona krząta się z zakasanemi rękawami w tym sklepiku, robi to i owo, nachyla się nad beczką ze śledziami, a on Josek, mąż jej, stoi z tyłu i patrzy na jej muskularne nogi, które widać wyżej, niż zwykłe, z racji podciągniętej do góry spódnicy. Widzi jej kibić wysmukłą, rysującą się plastycznie na tle otworu drzwi, oraz jej obfite piersi, obciągnięte stanikiem. I na samą myśl o przyszłem szczęściu, o oczekujących go rozkoszach dreszcze go przeszły.
— Tak, dobrzeby to wszystko było, gdyby się udało, a może się czasem nie udać… A wtedy co? — znowu mnie czeka to przeklęte więzienie i jeszcze w takich czasach, jak obecnie. Odkąd Niemcy przyszli do Polski w węzieniach panuje głód niemożliwy.
Josek dobrze wiedział, co to znaczy więzienie i głód, bo niedawno, dwa miesiące temu zaledwie pożegnał mury więzienne, to już nie po raz pierwszy. Ale co ma robić? Nie miał do kogo udać się o pomoc, o pracę nie prosił, bo któżby wziął złodzieja do pracy; jest dość ludzi którzy nie wiedzą, co kryminał znaczy, a pracy nie mają. Niektórzy, a można ich nazwać szczęśwymi, tłuką u Niemców kamienie na szosie.
Coprawda Josek, po zwolnieniu z więzienia postanowi zarabiać uczciwie na życie z wielkiemi trudnościami znalazł pracę u pewnego kupca. Przepracował u niego wszak tylko trzy dni, ponieważ kupiec, dowiedziawszy się o przeszłości Joska, zwolnił go natychmiast zapłaciwszy mu za cały miesiąc, by tylko się go pozbyć. Josek postanowił spróbować raz jeszcze szczęścia a później już nigdy nie wyciągać ręki po cudzą własność.
Tak marzył sobie Josek, nie mogąc zasnąć. Zegar wybił wpół do drugiej. Josek spojrzał na zegar.
— Więc jeszcze dwie godziny i pójdę tam, i los mój się rozstrzygnie. Nie wiem tylko co mi jest… mam jakieś dziwne przeczucie… może się „zasypię“, a co gorsze, wpadnę w chłopskie ręce? — wtedy pewna śmierć.
Wiedział z doświadczenia, że gdy chłopi złapią złodzieja to marny jego los.
— Ale trudno, muszę zaryzykować ten raz, nic nie pomoże.
Wreszcie zasnął. W izbie panowała niczem niezmącona cisza, tylko z drugiego pokoju dochodziło monotonne cykanie zegara i chrapanie Mośka. Nareszcie zegar wybił powoli czwartą. Josek błyskawicznie poderwał się z kanapy nie dlatego, że była już czwarta, tylko, że miał przerażający sen.
Śniło mu się że jest zajacem i biega po polu, zajadając sałatę. Wtem usłyszał krzyk, jakby szła naganka. Krzyk było słychać coraz wyraźniej i naraz ujrzał chłopów, zbliżających się do niego. Każdy z nich inaczej uzbrojony. Trzymali: cepy, widły, kosy, sznury, kamienie. Widzi śmierć przed oczami, chce uciekać, lecz nogi odmawiają mu posłuszeństwa — katastrofa nieunikniona: jest otoczony ze wszystkich stron jeszcze kilka minut, a nie będzie widział już tego pięknego pola i łąki i słońca.
Naraz stanął przed nim olbrzymi chłop z widłami w rękach. Widzi, jak olbrzym zamierza się na niego, by go uderzyć i czuje już śmierć. Wtem… odzyskuje przytomność, rzuca się chłopu pod nogi, tamten odstępuje w tył, a on co sił w nogach zaczyna uciekać. Lecz daremny wysiłtek, manewr się nie udał. Inni chłopi zabiegli mu drogę i dostał kamieniem w głowę. Zaczął tracić przytomność i upadł w tej samej chwili.
Ze strachu przebudził sę i gdy rozmyślał o tym śnie, wsunął się Mosiek, mówiąc:
— Ny, już wstałeś, akurat czwarta godzina, będzie „ganc git“ i jazda… na, tu masz chały z kawałkiem śledzia i marsz. Tylko bądź ostrożny bo to Niemcy kręcą się po wszystkich drogach, jak psy… a paszport masz? i „statki“ nie zapomnij! Ny, co ty taki nie swój i nic nie odpowadasz, ne wyspałeś się, czy co?
— Gdzie tam mnie teraz spanie w głowie… miałem straszny sen, oj, żeby czasem nie było źle ze mną…
— Głupstwa pleciesz — odparł Mosiek — taki „grojse ganef“ i wierzysz w sny!? Nic ci nie będzie. A może cię tchórz obleciał? Ny, ny, fajn interes! — i splunął z pogardą na podłogę.
Josek rad nie rad wyszedł z mieszkania pasera bez pożegnania jak skazaniec, wychodzi z celi więziennej, idąc na śmierć. Odczuwał, że jakieś nieszczęście go spotka, ale jakie, nie wiedział. Rozmyślając nad tem, minął rogatki miasta.

Cudowny był poranek — słońce już wzeszło i zaczęło przygrzewać, śpiew ptaków rozlegał się wokoło. Czar letniego, pięknego poranka opanował smutną duszę Joska.
— Kto wie… czy jutro, o tej porze, będziesz jeszcze oglądał słońce… może jutro już siedzieć będziesz w więzeniu… oddychać — zatrutem powietrzem i marnieć z głodu — albo, co gorzej, gdy cię chłopi złapią… — myśał i łzy, gorzkie łzy, mimowoli popłynęły mu z oczu.
Łkanie zatargało jego piersią. Josek już dawno nie płakał i nie był skłonny do płaczu, lecz teraz ogarnął go ogromny żal, choć sam nie wiedział dlaczego. Czuł się straszne pokrzywdzony losem; zbrzydł mu ten przeklęty chleb złodziejski i chciałby być już uczciwym człowiekiem. Lecz cóż mógł zrobić? — pracy żadnej nie mógł nigdzie dostać, a jeść i złodziej musi codziennie. Chciał więc i musiał ten raz jeszcze ryzykować.
Tak rozmyślając smutnie nad swoją dolą doszedł do drogi, która prowadziła do wsi. Była to szosa wybudowana przez Niemców i po niej szedł Josek do swej „ziemi obiecanej“ po złote runo.
Wtem zauważył dwu jeźdźców. Jechali z przeciwnej strony, wprost na niego. Josek ocknął się ze swych myśl, bo w jeźdźcach poznał dwu żandarmów niemieckich.
— Halt! — krzyknął jeden z nich, podjechawszy blisko.
Josek stanął, zdjął czapkę z głowy i ukłonił się nisko, schyliwszy się aż do samej ziemi.
— Wu chin? — zagadnął go ten sam głos.
Josek przybladł nieco i odpowiedział niepewnym głosem:
— Besteh eh, ich arbejt ejt di szoszej, ich akensztejner.
Niemcy spojrzeli na siebie porozumiewawczo, bo domyślili się co Josek mówił, chociaż z całego zdania zrozumieli tylko jeden wvraz „arbejt“, a jeden z nich znów zapytał tym samym flegmatycznym, służbowym tonem, od którego Joska dreszcze przechodziły:
— Ceigen sie dem pas!
— Ja ja, ich ob in kiszenie, bester er — odpowiedział Josek i wyjął paszport z kieszeni, podając go Niemcowi ze strachem.
Ten popatrzył to na Joska, to na fotografję i zagadnął go znowu:
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia osiem — odpowiedział Josek.
— Bist du judej, was?
— Ja bester er, ich bym a jude — była odpowiedź.
— No dobrze, masz tu swój paszport zpowrotem.
A sienem dank bester er — i ukłonił się im jeszcze niżej, niż za pierwszym razem.
Niemcy uśmiechnęli się i pojechali do miasta. Josek odetchnął pełną piersią i lżej mu się zrobiło. Bo coby to było, pomyślał sobie, gdyby mnie Niemcy „schypiszowali“ i znaleźli złodziejske przybory: szaber i wytrychy — to dopiero byłbym „przegrany“ na czysto; odesłaliby mnie na „cwang arbejt“, a tam podobno jeszcze gorzej, jak w więzieniu. To musieli być głupie „szkopy“ i dobrze, że umiałem się rozmówić z nimi.
Josek był przekonany śwęcie, że Niemcy to są dawniejsi żydzi, którzy się przechrzcili i dlatego mówią po żydowsku trochę inaczej, jak prawdziwi. Niemcy byli w Polsce dopiero od dwu tygodni i Joskowi po raz pierwszy zdarzyła się okazja porozmawiania z prawdziwym Niemcem i do tego jeszcze z żandarmem.
Nie przyszło mu na myśl że oni nie rozumieli go zupełnie i że uratowała go tylko głupia mina i to, że im się tak nisko kłaniał.
Po tem przejściu nabrał trochę wiary w swój los i zdolność. Przyspieszył kroku i zaczął nanowo myśleć o pieniądzach, co leżą u chłopa w kufrze, a za jakieś dwie trzygodziny będą w jego kieszeni. Nagle uświadomił sobie coś nowego i aż się zdziwił, że przedtem nie pomyśał o tem.
„A jakby te pienądze zabrać i staremu łotrowi figę pokazać… i puścić się w świat? Cóżby on mógł mi zrobić? I tak dość się złodziejskiej krwi napił“.
Przypomniał sobie, że przed świętami wielkanocnemi okradł sklep z manufakturą i przyniósł ten towar staremu a Mosiek prawie darmo go zabrał, bo zawsze umiał wynaleźć jakąś przyczynę, co przeszkadzała zapłacić tyle, ile złodziej chce. Gdy mu przyniósł zimowy towar, to Mosiek mówił:
— Ny, na co mi ten towar? Już za parę miesięcy będzie lato. Ty daj towar letni, to wszystko dam.
A gdy mu latem dano towar letni, to nie chciał kupować, bo niby latem niema komu sprzedać gdyż jest cieplo i każdy, jak może, oszczędza, chodząc w lecie w byle czem. Różnemi sposobami starał się złodzieja ocyganić i wszelki towar zabierał prawie zadarmo.
Josek rozumiał dobrze, że stary go „wypychiwał“, ale cóż miał robić? Był sierotą, nie miał nikogo, ktoby się nim zaopiekował, gdy wpadnie do więzienia, a Mosiek podczas pobytu w kryminale dostarczał mu jednak „wałówki“, kiedy dwa miesiące temu opuszczał mury więzienne, podał mu garnitur, za który jeszcze dotychczas nie zapłacił.
Wreszcie doszedł do ścieżki, prowadzącej wprost do wsi i zaczął rozglądać się po polach. Słońce dopiekało przyzwoicie, choć pora była dość wczesna. Postanowił usiąść w rowie i rozejrzeć się.
Chłopi z niektórych chałup zaczęli już wyjeżdżać w pole na robotę. Josek obserwował chałupę, którą poznał po ganku, obrośniętym dzikiem winem. Cała jego uwaga i wszystkie myśli skupiły się na tej chałupie, kryjącej za ścianą złotodajny kufer. Tam był jego los, tam była cała jego przyszłość… Naraz przypomniał mu się ten straszny sen dzisiejszy i dreszcze go przeszły, lecz jakiś kusiciel wewnętrzny szeptał mu do ucha:
— Co tam sny! głupstwo; nie tchórz, gdy już jesteś blisko celu. Wstyd, żeby złodziej był tchórzem podszyty. Sen zresztą już się sprawdził: ci żandarmi, których spotkałeś, „to chłopi“; groziło ci niebezpieczeństwo, lecz minęło i nic ci się złego nie stało.
Wtem usłyszał skrzypienie wozu, wstał i zaczął przyglądać się: oto wreszcie wyruszył wóz z podwórza „jego“ chałupy. Przypadł do ziemi i obserwował z natężeniem: ile tam osób siedzi na tej furmance?
Chłop, który powoził, uderzył konia batem i wóz potoczył się szybko. Josek położył się w miedzy, aby go nie zauważyli, Na wozie było sześć osób: trzy kobiety i trzech mężczyzn — tak mu się przynajmniej zdawało.
Ten, co trzymał lejce, był olbrzymim, ponurym i bardzo silnym chłopem: zapewne sam gospodarz. Josek pomyślał sobie, że dobrze się stało, iż ten „grojse“ chłop oddalił się i że wszystko zdaje się dobrze składać.
Wstał, przeciągnął się i ruszył bliżej ku zabudowaniu. Wkrótce znalazł się tuż przed samym gankiem. Wystarczyło przeleźć przez płot… Nie widział żywej duszy; wyglądało tak, jakgdyby wszyscy przed nim pouciekali. Ale coś mu serce zaczęło się tłuc, mocniej, jak zwykle: widzi już przez szparę w parkanie drzwi do sieni. Lecz coś się w nim odzywa, jakby głos ostrzegawczy.
— Josek, ostrożnie, zdaje się, że źle będzie z tobą, wróć się, dopóki cię nikt nie zauważył.
Odrazu jakgdyby dla dodania otuchy, stanęło mu przed oczami blaszane pudełko od herbaty, a w niem pełno złotych dziesięciorublówek i te papierowe sturublówki. Zdecydował się.
Jednym susem przesadził parkan, obejrzał się na wszystkie strony i ruszył, skradając się powoli, do drzwi, zamkniętych na patyk. Roztworzył je i wszedł do sieni. Drzwi, prowadzące do kuchni były zamknięte na kłódkę. Wyjął „szaber“ z cholewy i chciał założyć, lecz ręka mu drgnęła i „szaber“ wypadł z rąk na kamienną posadzkę.
Przeląkł się strasznie tego odgłosu, bo przypomniał mu brzęk kajdan.
Josek wiedział doskonale o tem i wierzył, jak każdy z jego kolegów po fachu, że gdy „szaber“ wypadnie z rąk przy „robocie“, to czeka go wówczas jakieś nieszczęście. Moment oczekiwania. Przez chwilę nie miał odwagi podnieść „szabra“, wreszcie schylił się szybko, podniósł, założył, machnął i kłódka pękła. Drzwi były otwarte. Nie ma odwagi wejść, lecz coś mu szepcze:
— Prędzej, nie rozglądaj się, niema ani chwili do stracenia!
Wszedł do kuchni i kocim ruchem, jak duch, wślizgnął się do drugiej izby. Jego spojrzenie padło wprost na kufer. Jeden skok i był już przy nim. Momentalnie o wszystkiem zapomniał i o śnie, i o „szabrze“, i o przyszłej żonie z dzieciakami, i sklepie na Smoczej „gas“. Ukląkł, wyjął pęk wytrychów i zaczął nerwowo przebierać je palcami.
— Co to jest… żaden nie pasuje, co robić?
Wstrząsnęło nim, już za długo jest w środku, może ktoś nadejść. Bez namysłu wyjął jeszcze raz „szaber“
— Trudno, trzeba sposobu szukać, może da się zamek ze wszystkiem „skasować“.
Wsadził szpic szabra w zamek i po kilkuminutowem szamotaniu, wyłamał cały zamek. Podniósł wieko: w kufrze było pełno bielizny. Zaczął przerzucać — spojrzał w małą przegródkę i ujrzał rzeczywiście pudełko blaszane od herbaty. Schwycił je i roztworzył — oczy zaświeciły mu niesamowitym blaskiem pożądania. Były tu same złote dziesięcorublówki, o których Mosiek mówił.
Wsypał je do kieszeni, a pudełko wrzucił zpowrotem do kufra i począł wyrzucać bieliznę. Nareszcie znalazł na samym spodzie jakieś zawiniątko. Kiedy je rozwinął, wypadła z niego torebka płócienna a w niej zobaczył pełno stu, dwudziestopięcio i dziesięciorublowych banknotów.
Wpakował je do kieszeni i chciał się już podnieść, ale nagle poczuł wielką pokusę przeszukania jeszcze dokładniej zawartości kufra. Zaczął przerzucać bieliznę i znalazł jeszcze jakieś ciężkie zawiniątko. Rozwinął je i znalazł tam pełno srebrnych pieniędzy, któreś mu się rozsypały po podłodze i które zaczął gorączkowo zbierać.
Wtem uwagę jego zwróciły jakieś podejrzane szmery. Podniósł się z podłogi i zdrętwiał z przerażenia. Ujrzał przez okno pełno ludzi skupiających się przed drzwiami chałupy. Myśl, jak błyskawica, przemknęła:
— Przepadł Josek!
Chciał wyrzucić pieniądze z kieszeni i tylko swe życie ratować, lecz nim się uwolnił od nich, chłopi już znajdowali się w sieni i próbowali drzwi roztworzyć do izby, gdzie on się znajdował.
Josek stanął za drzwiami, sądząc, że jak otworzą drzwi, to go zasłonią i wpadną do drugiej izby a on się wtedy wyślizgnie i spróbuje uciec.
— Może uda się chłopów nabrać — pocieszał się.
Ale Josek omylił się tym razem. Chłopi otoczyli przedtem dom, otworzyli drzwi i zaczęli wołać:
— Trzymaj, łapaj złodzieja!…
Josek nie ruszył się z miejsca, stał za drzwiami i czekał.
Chłopi rozwarli drzwi, które zakryły Joska i poczęli wołać:
— Wychodź, złodzieju, bo i tak nam stąd nie ujdziesz.
Joskowi włosy stanęły dęba. Wolałby sto razy znajdować się w rękach policji, jak wpaść w ręce tych „chamów“, jak ich nazywał.
— Co robić, co robić? — przelatywały mu myśli po głowie — trzeba wyrzucić pieniądze z kieszeni, to może nie będą bili, a oddadzą policji.
Nagle hałas się podniósł, sam właściciel mieszkania przybył z pola; chłopi dali mu znać. Sam obawiał się wtargnąć do mieszkania.
Przybyły gospodarz ryczał w niebogłosy:
— O, laboga, laboga, puśta że mnie, gdzie moje pieniądze?!
W ręku trzymał widły i wpadł do kuchni a kilku chłopów za nim.
Krzyk: „trzymaj, łapaj złodzieja“ jeszcze bardziej spotężniał, bo chłopi widać nabrali teraz odwagi. Któryś z nich zapytał nagle:
— Czego wy się tak drzecie? Kogo tu łapać, kiedy nikogo niema!
Chłopi poczęli szukać: pod łóżkiem, w szafie, pod stołem. Złodzieja nigdzie nie było.
— Jak Boga kocham — odezwał się jeden z chłopów — jo som go widziołem przez okno, jak kładł pieniądze do kieszeni, jo mogę przysiąc, że go widziołem.
Josek stał za drzwiami, przysłuchiwał się przez chwilę odgłosom rewizji i postanowił nagle:
— Teraz, lub nigdy! — i wyskoczył na podwórze.
Jeden chłop z „patyczkiem“ w ręku zabiegł mu drogę. Tak samo wyglądał, jak ten, którego widział we śnie i który chciał go uderzyć w głowę. Josek już miał duszę na ramieniu i śmierć przed oczami, uskoczył jednak w bok, a chłop zaczepił o coś nogą i omal sam się nie przewrócił. Josek co sił począł uciekać dalej. Chłopi z mieszkania wyskoczyli z krzykiem i przyłączyli się do tych co gonili.
Połowa wsi: kobiety, dzieci i starcy gonili Joska z krzykiem:
— Trzymaj, łapaj złodzieja!
Joskowi poczęło już brakować tchu. Zaczął wyrzucać pieniądze z kieszeni.
— Ostatnia próba — myślał — chłopi zaczną zbierać, a mnie dadzą spokój.
Lecz i teraz pomylił się, albowiem było ich tak wielu, że chociaż niektórzy zaczęli je zbierać, to reszta goniła go z większym jeszcze zapałem. Josek widząc śmierć w całej grozie a znikąd żadnego ratunku. Lada chwila upadnie, bo widać i jego nogom sprzykrzył się złodziejski chleb i już nie chciały mu służyć.
Poczuł teraz najwyraźniej żał do własnych nóg, bo dotychczas dopisywały mu nieźle i nieraz w ostatniej chwili gdy był w trudnej sytuacji ratowały go. A teraz? — jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu — czuł, że upada.
Wtem dostał silny cios w głowę i padł. Chciał się jeszcze podnieść, lecz otoczyły go już ze wszystkich stron postacie chłopów i okładały „patyczkami“, gdzie popadło. Coraz więcej przybywało chłopów, kobiet i dzieci z okrzykiem: „trzymaj, łapaj“, pomimo tego, że już leżał na ziemi we krwi, gdyż za pierwszem uderzeniem, które otrzymał w głowę rozbili mu ją, pozbawiając przytomności.
Mimo to krzyk nie ucichł. Otoczono go kołem; każdy z chłopów był uzbroony w widły, cepy, deskę, drągi, kobiety zaś miały w rękach miotły, grabie, motyki, a niektóre z nich widać przybyły wprost z kuchni i pewno śniadanie szykowały, bo w rękach trzymały różne kuchenne przybory.
Kto tylko przybył, cisnął się aby go chociaż nogą kopnąć. Wyglądało, jakby jakiś obrządek rytualny odprawiano nad nim i kto tylko przybywa, musi go tknąć.
Nareszcie jeden z chłopów krzyknął:
— Dajcie powrozy, trzeba go związać, a to nam jeszcze gotów uciec!
Chłopi i o tem nie zapomnieli; ze wszystkich stron zaczęli podawać rozmaite powrozy, lejce, knmtary, żelazne pęta. Tyle nanieśli tego że Tatarzy związaliby dwa pułki wojska, by w jasyr pognać. Jeden z chłopów, świeżo przybły, trzymał w jednej ręce widły, a w drugiej pęto żelazne i wołał, jakby go ze skóry darli:
— Puśtaże i mnie, niech i jo obacę tego ptaska.
Chłopi odsunęli się trochę a przybysz rzucił się z wielkim zapałem na Joska, okładał go żelaznemi pętami wrzeszcząc przytem:
— A ty ptasku, dostałeś się, co? — toś ty mojemu ojcu dwadzieścia pięć lat temu dwie szkapy ukradł — jo cię poznałem, jo ci teraz pokażę.
To mówiąc, zaczął Joskowi nakładać pęta na nogi. Ten leżał już nieruchomy, nie odczuwał żadnego bólu. Chłopi skrępowali mu nogi, ręce a on nawet nie drgnął. Jeden z chłopów, przyglądając mu się bacznie mówił:
— Hej, ptasku, ty nadaremno udajesz, że już nie żyjesz, jo się znom na złodziejskich sposobach, to ci się nie uda.
Odwrócił się do chłopów i mówił dalej:
— Jak jo jesce byłem kawalerem to jechałem do Hameryki i też ukradli mi 250 rubli, o, żebym jo go złapał — to onby już więcej nie kradł — i kopnął w głowę leżącego z rozmachem aż krew buchnęła ustami rannego.
Zjawił się nareszcie poszkodowany, bo do tej pory był zajęty odbieraniem pieniędzy, które Josek porzucił po drodze.
— Co kumie, wszystko jest?
— Gdzieśtam, nawet połowy nimo — odpowiedział zagadnięty ze smutkiem.
— Trzeba rewidować go — dodał „Hamerykanin“ i poczęto rozbierać Joska aż co bielizny.
— Oho! to żyd jest, patrzajta, jo się znom na tem… a ty niechrzczona dusza! — nie mogłeś to do żydów iść kraść — krzyczał ten, którego ojcu dwadzieścia pięć lat temu ukradziono konie, szturgając go obcasem w twarz.
Josek leżał teraz nawznak, w pokrwawionej bieliźnie, bo skoro padł pod uderzeniem „patyczka“ w tył głowy, legł na piersiach i w tej pozycji go bili, teraz zaś, do rewizji, przewrócili go nawznak. Cała twarz jego była pokrwawiona. Kobiety poczęły szeptać:
— Dosyć już będzie miał, nie trzeba go już więcej bić.
Po rewizji, kiedy nic przy nim nie znaleziono, poszkodowany krzyczał:
— Oddaj wszystko, bo ja cię żywcem pochowam pod stodołą.
Josek nawet nie drgnął, tylko krew kropelkami kapała mu z ust, a „Hamerykanin“ mówił:
— Jo się znam na takich kawałkach, on umyślnie udaje, że już nie żyje, a potem nam ćmychnie pod nosem — nie uda ci się, na nic ten sposób, mów, gdzie masz resztę pieniędzy schowane!
— Trzeba mu buty ściągnąć — mówił jeden — może schował tam pieniądze!
„Hamerykanin“ ściągnął buty i znalazł tylko „szaber“ i pęk wytrychów.
— A co to jest? — chłopi brali z rąk do rąk, oglądając złodziejskie przybory, nawet dzieci musiały dotknąć przedmiotów, które starsi oglądali. A „Hamerykanin“ objaśniał zebranym, do czego to służy, a potem dodał, że w Hameryce są jeszcze lepsi złodzieje, jak w Polsce, co on na własne oczy widział.
— Panowie, co wy robicie, bójcie się Boga, toż ten człowiek już kona, a wy krzyczycie, żeby oddał pieniądze, toż wszystko rozrzucił, jak uciekał; z pewnością przywłaszczyli je sobie ci, co zbierali — już on wam nie powie, bo nie może.
— Pani nauczycielka ma rację — powtórzyły cztery młode dziewczęta — dobrze, że pani przybyła, może już skończą się męki tego nieszczęśliwego.
Tu jedna z dziewcząt krzyknęła:
— Patrzcie i oko wybili mu, o, tutaj leży i drugiego nie ma — dodała inna — widzicie, krew mu tylko z jam idzie.
Tu „Hamerykanin“ podszedł do Joska i powiedział:
— Jo zaraz zobaczę, czy już naprawdę zdechł — i biorąc go za rękę, dodał: — No, gadaj, która ręka kradła, mów, to jo ją złamię, żeby więcej nie kradła — to mówiąc, oparł rękę o swoje kolano i próbował złamać.
Josek tylko skrzywił twarz i cicho jęknął, kobiety zakryły twarz rękami, a nauczycielka doskoczyła do „Amerykanina“ i chwytając go za rękę, mówiła:
— Dość już tego, jak wam nie wstyd i mówicie, żeście byli w Ameryce, a jeszcze coś podobnego robicie. Poszkodowany tyle się nad nim nie znęca, co wy…
„Hamerykanin“ zaczerwienił się i rękę opuścił.
— Co robić z nim teraz? — zagadnął jeden ze starszych chłopów — co pani nauczycielka radzi z nim zrobić? Prawda, że już dość tego bicia, chociaż to żyd jest, ale też człowiek.
— Co robić teraz — powtórzyła nauczycielka — ja wiem: doktora potrzeba! Może się uda uratować go jeszcze. Gdybym przybyła wcześniej, to możebyście się opamiętali i nie mordowali go tak.
— Co nam radzić — rzekł „hamerykanin“ — trzeba go pochować na polu i basta. Ja wiem, że on udaje i chce nam uciekać… że tam go trochy pogłaskalim, to nic — jeszcze nie zdechnie.
— Co tam za hałas słychać? kto to idzie do nas? — odezwał się ktoś — może Niemcy przyszli, oj! trzeba uciekać stąd, jeszcze nas do kryminału zabiorą, gdy obaczą, że zabity.
— Jo go tylko raz uderzył — powiedział mały, krępy człowiek.
— A jo dwa razy tylko uderzyłem go tem patykiem, co mam w ręku i em go nie zabiłem — i chciał już odejść.
Wtem przyszło kilku chłopów wraz z sołtysem.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków — odpowiedzieli chłopi i zdjęli czapki przed panem sołtysem.
— A co to jest? — zapytał sołtys — kto go tak zbił, przecież on już kona, psiakrew! Prędzej konie zaprząc, jeszcze cała wieś będzie odpowiadać za to. Zapomnieliście pewno, że Niemcy są!
Chłopi poczęli się namyślać, kto ma dobre konie.
— A to wy, kumie, macie dobre konie — powiedział jeden do „Amerykanina“.
— Tak, tak, on go najwięcej bił, to on go zabił — mówiły kobiety.
Sołtys zaś krzyknął na „Amerykanina“:
— Dawaj konie, jak go zabiłeś!
Chłop przeląkł się i nic nie mówiąc, pobiegł po konie. Położono Joska na wóz i czterej chłopi wraz z sołtysem powieźli go do miasta.
Josek leżał skrępowany, bez ruchu. Jechali tą samą szosą, na której Josek spotkał żandarmów.
— A w jaki sposób zobaczyliście go przy kufrze? — pytał sołtys.
— Bo widzita — mówił „Hamerykanin“ — że z tej chałupy, gdzie złodziej był, to córka tego gospodarza nie pojechała w pole; została w domu, a gdy tamci wyjechali, zamknęła chałupę i posła do Józefowej sito pożyczyć… pogawędziła z pół godziny, wraca do domu, patrzy, a tu kłódka oderwana. Narobiła krzyku, że złodziej jest w mieszkaniu. Dobrze, że w porę wróciła, że ten ptaszek nie zdążył się ulotnić.
— Ale trochę za dużo zbiliście go. Mnie się zdaje, że on już skonał, będzie kram, jak go na komendanturę przywieziem.
Tak rozmawiając, wjechali do miasta i stanęli przy komendanturze. Na ulicach było pełno ludzi. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wóz, na którym przywieziono Joska, musiał czekać na komendanta. Chłopi postawali koło wozu i nie odstępowali go na krok. Zaczęły się skupiać gromadki ludzi i z ust do ust przechodziły rozmaite pytania i odpowiedzi.
— Gdzie go zabili?
— Co, złodzieja?
— A to bandyta?
— To nie żaden bandyta, tylko kupca znaleźli zabitego na szosie.
— Żyda, czy „goja“? — zapytywała gruba żydówka.
— „Goja“ — odpowiedział mały żydek.
— Ni, choć dobrze, że nie żyda — powiedziała zadowolona żydówka i poszła dalej.

Stary „paser“ chodził od rana jak nieprzytomny — nie mógł sobie znaleźć miejsca. Córka bacznie obserwowała go — nigdy nie widziała ojca w takiem rozdrażnieniu. Przy najmniejszym szmerze z ulicy patrzał w okno i cofał się przerażony, jakby się czegoś obawiał.
A gdy minęło południe, nie odstąpił od okna, przy którem stał, nie zmieniając pozy, jak skamieniały, myśląc, być może, o tych pieniądzach, które miały nadejść.
Nagle ocknął się i wlepił oczy w jeden punkt.
Zobaczył wóz przed gmachem komendantury, otoczony tłumem ludzi. Jakiś strach śmiertelny ogarnął go, a zimny pot wystąpił mu na czoło. Widząc podniecenie ojca, córka podeszła do niego i biorąc go pieszczotliwie za rękę, rzekła:
— Tatuś, tatuś… co ci jest?
Stary pokazał palcem w kierunku ulicznego zbiegowiska, nie mówiąc przytem ani słowa.
Córka zrozumiała życzenie ojca i wyszła na ulicę. Skierowała się w stronę komendantury i zebranej gromady ludzi, gdzie przeważali żydzi.
— Proszę pana, co tam jest na tym wozie? — pytała Ryfka jakiegoś żydka.
— Bo ja wiem, mówią, że szpiega złapali.
Wtem ludzie zaczęli się usuwać z drogi i zdejmować czapki.
— Co to jest, kto idzie? — pytano się.
— Nie widzicie, że pan komendant idzie, bo był na obiedzie i czekali na niego… zaraz będą zdejmować z wozu tego żołnierza ruskiego, co go złapali….
Ryfka szła za komendantem i widziała, jak cywilny jegomość, który szedł razem z nim, podszedł do wozu, wziął za rękę leżącego na wozie człowieka, puścił szybko i zaklął, splunąwszy przytem na ziemię.
Ryfka chciała koniecznie zobaczyć, kto tam jest, przysunęła się bliżej wozu, spojrzała i zdrętwiała z przerażenia.
Na wozie od gnoju leżał skrwawiony trup Joska Goja.

Więzienie Karne.
Rawicz, 15.IV 1929 r.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.