Miłość przestępcy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Miłość przestępcy
Wydawca Księgarnia M. Fruchtmana
Data wyd. 1933
Druk Prasa Polska S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
MIŁOŚĆ PRZESTĘPCY
Na ulicy Niskiej w Warszawie, w nędznej podrzędnej kawiarence, której goście rekrutują się i z niebieskich ptaków i z podejrzanych obywateli z pod ciemnej gwiazdy, siedział przy małym stoliku o okrągłym, spękanym i wyszczerbionym blacie; niby marmurowym, mężczyzna o atletycznej budowie ciała i ponurym wyrazie twarzy.

Wieku nieznajomego trudno byłoby odgadnąć, tylko bystre oko mogłoby dojrzeć nieznaczne zmarszczki na jego szerokiem, wypukłem czole. Było coś w tej twarzy, co wskazywało, że człowiek ten niejedno już przeżył i przecierpiał w swem życiu; jakiś rys tragiczny, jakiś zatajony grymas bólu i cierpienia. Ubrany był dość elegancko, choć nie była to elegancja bez zarzutu; pewne piętno niedbałości uczyniło, że brakło jej starannej subtelności. Zapijał kawę, a po ciastka, leżące na talerzu, sięgał ruchem zmęczonym i jadł je bez apetytu. Najwidoczniej oczekiwał na kogoś, co chwila bowiem przy wejściu nowego gościa spoglądał na przybyłego, aby stwierdzić swoje rozczarowanie.
Naprzeciw jego stolika, pod dużem, kiepskiem lustrem, siedziała młoda dziewczyna, blondyna, o pociągłej, nieco bladej twarzy, o ładnym, czystym profilu. Wyglądała na lat siedemnaście, osiemnaście najwyżej. Ubrana była bez zarzutu. Musiała to być osóbka niebardzo surowych obyczajów, czego dowodziła, choćby jej pełna wdzięków swoboda z jaką założyła nogę na nogę, prezentując zgrabne, w piękne jedwabne pończochy wciśnięte, smukłe nóżki. Oparta wygodnie o poręcz fotela, paliła papierosa z dużym wdziękiem oraz z pewnością siebie.
Nagle dziewczyna podniosła się z miejsca i zwracając się, co nie ulegało kwestji, do mężczyzny z pod przeciwnej ściany, zagadnęła go śmiało:
— Czy mogę zapytać pana o godzinę?
Mężczyzna zmierzył ją bezceremonialnie od stóp do głowy i burknął niechętnie:
— Proszę sobie zobaczyć, przecież ma pani tam zegar — wskazał ruchem głowy w kierunku bufetu, gdzie rzeczywiście bielił się cyferblat zegara.
Mówił tonem niedbałym, cedząc powoli słowa i dalej popijał kawę.
Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona tą opryskliwością i zlekka rumieniąc się, straciła cokolwiek z swej dawnej swobody, nie dając jednak za wygraną, podeszła jeszcze bliżej do stolika nieznajomego i filuternie mrużąc ładne, duże oczy, jeszcze raz zagadnęła, trącając go swobodnie drobną rączką w ramie:
— Dlaczego pan taki niegrzeczny dla mnie? Widzę, że pan nosi zegarek na ręku, sądziłam więc, że zechce mi powiedzieć, która godzina.
Nieznajomy podniósł wzrok i przesunął go po twarzy dziewczyny. Uśmiechnął się lekko i łagodniejszym już tonem odezwał się:
— Wybaczy pani, ale, doprawdy, zapomniałem, że mam zegarek przy sobie, a poza tem… jestem trochę zdenerwowany, a stąd roztargnienie. Czekam już przeszło godzinę i nie mogę się doczekać… — A po małej pauzie zapytał:
— A która też godzina jest pani potrzebna?
Dziewczyna wzięła krzesło, postawiła przy jego stoliku, usiadła równie swobodnie i wdzięcznie, jak poprzednio. Toczone kolanko zdawało się prowokować mężczyznę, połyskliwy jedwab pończochy magnetycznym błyskiem ściągał wzrok nieznajomego.
— Teraz już mi godzina nie potrzebna, bo chcę zostać i pomówić z panem — kokieteryjnie mrugnęła oczami i roześmiała się głośno i dźwięcznie, tak, że ją było słychać po całej kawiarni.
— Ze mną pani życzy sobie rozmawiać? Pardon, ale nie mam zaszczytu znać pani, pierwszy raz, jak mi się zdaje, panią na oczy widzę! Może jakaś pomyłka?… Nie rozumiem…
— Możliwe, że pan mnie nie zna, ale zato ja pana znam i wydaje mi się, że znam pana doskonale. Jeśli się pan zgadza ofiarować mi jakieś pól godzinki, przeniesiemy się do drugiego pokoju, tam teraz pusto, będziemy mogli chwilę pogawędzić przez nikogo nie obserwowani i nie podsłuchiwani.
Mężczyzna, zdziwiony nieco, wstał posłusznie, poczem skierował sie za kobietą do niewielkiego pokoju, przenaczonego do poufnych rozmów gości.
— Proszę, siadaj pan, o tak — rzekła, biorąc go za rękę i pociągając ku krzesłu, po uprzedniem zamknięciu drzwi na zasuwkę. Siadła przy nim tak blisko, że czuł jej oddech na twarzy.
— A teraz proszę słuchać mnie i odpowiadać na moje pytania. Przepraszam, że jestem taka natrętna, ale to się zaraz wyjaśni.
Mężczyzna ciągle zdziwiony, nie mógł zrozumieć, czego ta piękna dziewczyna chce od niego, ale miłe dźwięki jej głosu i piękne, różowe usteczka, na których teraz zawisł wzrokiem, ujęły go widocznie, zrobiły wrażenie…
Ona rozpięła swoje futro jeszcze wyżej, odsłaniając piersi przysłonięte cienką tkaniną bluzki i kształtną alabastrową białą szyję. Czuł ciepło jej ciała i ślizgał się wzrokiem po całej jej postaci, obejmował lubieżnem spojrzeniem jej kształtne łydki i obnażone piersi. Wdzięki pełnej powabów kusicielki zrobiły swoje, działały.
— Niechże pani mówi — powiedział lekko drżącym głosem, — bo mnie pani zaciekawiła. Oddaję się do rozporządzenia pani...
Kobieta uśmiechnęła się, zrobiła ruch, zdradzający chęć poprawienia włosów i z odcieniem radosnej dumy w głosie, zapytała:
Co, piekna jestem? Podobam się panu... Popatrz dobrze, nie wstydź się pan, oglądaj mnie tak wprost, bezwstydnie. Kobieta lubi, kiedy czuje, że swem ciałem wywołuje pożar namiętności. Proszę mi spojrzeć prosto w oczy! No, więc, podobam się?...
O, bardzo — szepnął cicho, spuszczając głowę.
Naprawdę? Więc czemu nie chce mi pan spojrzeć w oczy? O tak! – ujęła go pod brodę, podnosząc głowę. Oczy ich spotkały się.
— Jak pani na imię?
— Róża.
— A dlaczego pani nie pyta o moje?
— Bo już znam je oddawna i... trochę przeszłości pana też znam.
Nieznajomy zbladł w sposób widoczny, zerwał się z krzesła, jakby zamierzał się rzucić na swą towarzyszkę.
— Skąd pani mnie zna? To niemożliwe... Skąd pani zna moją przeszłość?
Gwałtownym ruchem schwycił ją za rękę, ściskając tak mocno, że kobieta krzyknęła z bólu, a on gwałtownie zaczął krzyczeć:
Gadaj pani, co pani wie o mnie, kto natrajlował pani! Zabiję go, jak psa!...
Przestraszona tym wybuchem gwałtowności. Róża starała się łagodnie oswobodzić z żelaznego uścisku dłoni towarzysza, zapewniając, że natychmiast mu wszystko opowie.
— Pana nazywają Dawid „Nachalnik“ — z Kiszyniowa, z Besarabji. Niedawno pana zwolnili z „Mokotowa“, gdzie pan odbywał czteroletnią karę za włamanie, a że z pana przyzwoity „Urke“ — też wiem…
Dawid odetchnął z ulgą i usiadł znowu na krześle.
— To wszystko co pani wie o mnie? Ciekaw jestem poco się pand tem interesuje?
— Wysłuchaj pan mnie cierpliwie. Wiem, że stroni pan od kobiet, słyszałam, że podobno przez kobietę siedział pan ostatnio w więzieniu, ale ja nie pochodzę z tych kobiet… Mnie pan może być pewny… nie zdradzę pana nigdy, przenigdy… Ja czuję do pana bardzo wielką, bardzo… wielką sympatję… Ja kocham pana… — wyrwało się ostatecznie z ust młodej kobiety, a tyle było szczerości i akcentów prawdy w tych kilku wyrzeczonych słowach, że zdziwiony tym niespodziewanym wybuchem Dawid sądził już, że ma do czynienia, jeśli nie z „frajerką“ czystej krwi, to w każdym razie również nie z kobietą z jego warstwy społecznej.
Jakby zgadując myśli swego znajomego, kobieta, którą odtąd możemy nazywać jej własnem imieniem Róży, ciągnęła dalej na moment przerwane zwierzenia:
— Odkąd ujrzałam pana po raz pierwszy, zbudziło sie we mnie uczucie miłości — pokochałam… dopytywałam się, co pan za jeden… Nie mamy zresztą potrzeby grać ze sobą po frajersku… ja nie jestem frajerka, chcę więc mówić otwarcie i śmiało: — Chcesz mnie pan za kochankę?
Dawid zmierzył ją uważnie od stóp do głowy, wreszcie zatrzymał dłużej wzrok na jej twarzy, jakby chcąc przeniknąć, co też to się kryje pod tą maską szczerego, albo też dobrze udanego uczucia i myślał dalej:
— Pewno jakaś „szlaja“[1], co niejednego już „kochała“, a ja na dobre zląkłem się, gdy wspomniała, że zna mnie. Ładniebym wyglądał, gdyby w Warszawie odkryli moje „lipy“[2]. Ale jeśli tylko tyle wie — to nie szkodzi. Można się trochę z nią zabawić, bo jest dość ładna; dałem sobie przecież słowo, że żadnej kochanki nie wezmę.
Tu przemknęło mu lotne wspomnienie: „Przez kobietę, dla której ryzykował życie, dla której kradł i rabował, dostał cztery lata ciężkiego więzienia… Przehandlowała go dla „Alfonsa“, z którym uciekła do Argentyny.. umknęła, bojąc się zemsty“.
Przypominając to sobie, nie mógł zapanować nad sobą, swem zdenerwowaniem i zgrzytnął zębami, tłumiąc wzrastającą w nim wściekłość.
Obserwując zmianę w nastroju swego znajomego, Róża niespokojna była, czy odpowiedź jego okaże się dla niej korzystną. Wiedziała, a raczej wyczuwała instynktem kobiecym, że musiała mu się podobać. Któremuż zresztą mężczyźnie mogła się nie podobać jej zręczna, smukła sylwetka, jej czysty, szlachetny profil, świeża, różowa jak płatek róży, karnacja cery, wdzięk, szyk i elegancja.
Urodą swoją brała mężczyzn, łasych na wdzięki kobiece i na tego właśnie, zgóry upatrzonego przedstawiciela płci brzydkiej, postanowiła zarzucić sieć swych wdzięków i dyplomacji kobiecej. Miała pewne wiadomości, że jej wybraniec, „Nachalnik“ jest dobrze „zarobiony“, forsy ma jak lodu, próbowała więc, czy się jej nie uda ogołocić go z niej, gdyby się zgodził żyć z nią.
Nareszcie Dawid przerwał swoje rozmyślania, mówiąc:
Pewno nie będę pierwszym pani kochankiem, wielu ich już pani miała?
Ach! Jaki pan niegrzeczny, brutalny — nie nadarmo przezywają pana „Nachalnik“ — roześmiała się wesoło — ale ja takich mężczyzn lubię, właśnie za ich śmiałość wobec kobiet.
Wstała z krzesła, podeszła do swego znajomego i, obejmując za szyję więzami swych ramion, usiadła mu na kolanach.
— Co, ciężka jestem?
— O nie, bardzo mi przyjemnie dźwigać taki słodki ciężar… tylko nie zadługo.
— A ja chcę właśnie długo, długo… być na tych kolanach… co, zgoda?
— Muszę się dobrze zastanowić — odparł Dawid — nim wezmę na siebie taki ciężar, zwłaszcza, że go mam dźwigać na kolanach i do tego bardzo długo… może do samej śmierci, co?
— Chciałabym panu opowiedzieć teraz o swoich kolejach życiowych… ale widzę, że się co chwila na drzwi spogląda. Może jaka randka z kobietą? A ja tylko przeszkadzam — zaśmiała się głośno.
— Niestety, nie czekam na kobietę, tylko na kolegę. Może pani być spokojna, żadnych rywalek pani nie ma. Żebym tylko ja nie miał rywali, to się może wszystko dobrze ułożyć. Może pani opowiadać o sobie — słucham z wielkiem zainteresowaniem.
Róża zrobiła smutną minę, jak aktorka dramatyczna i żałośliwym głosem zaczęła opowiadać:
— Ja sama pochodzę z Rosji, urodziłam się w Taszkiencie. Straciłam matkę na początku wojny światowej, a ojca mego zamordowali bolszewicy, jako burżuja i kontr-rewolucjonistę. Mieliśmy fabrykę, byliśmy bogaci — wszystko przepadło… — Ciotka moja zabrała mnie ze sobą do Warszawy; trochę pieniędzy, które udało nam się ocalić — skończyły się… Zaczęły się dla nas kiepskie czasy. Ciotka zachorowała ze zmartwienia i wkrótce potem zmarła. Zostałam sama na warszawskim bruku, bez duszy przyjaznej i bez żadnej opieki. Miałam szesnaście lat — nie wiedziałam co robić ze sobą; byłam niedoświadczona i zdezorientowana. Wydałam pieniądze, które pozostały po ciotce — a było tego bardzo niewiele — i żyłam z dnia na dzień…
— Wreszcie stało się to, co się zwykle dzieje z takiemi… sierotami, jak ja! Poznałam pewnego młodego chłopca i zwierzyłam mu się z mego położenia. Obiecał mi pomoc, zapewniając, że matka jego zaopiekuje się mną. I rzeczywiście stało się, jak mówił. Ta jego rzekoma matka zaopiekowała się mną na dobre, bo zaraz pierwszej nocy zaprowadziła mnie do swej znajomej, na ulicę Wołyńską i tam już zostałam pod „troskliwą“ opieką swej nowej chlebodawczyni. Musiałam robić, co mi kazali, chcąc się utrzymać przy życiu. Z początku chciałam sobie życie odebrać, ale pomału zaczęłam godzić się z losem.
— Byłam tam rok czasu, było nas pięć dziewcząt, a ja musiałam najwięcej „pracować“, bo każdy gość przeważnie mnie wybierał.
— Pewnego dnia przyszedł jakiś przystojny mężczyzna i — jak mnie zapewniał — zakochał się we mnie. Zabrał mnie z tego przeklętego domu. Zna pan zapewne ten „dom“ na Wołyńskiej? Gospodyni jego, a moja opiekunka jest znaną osobą w Warszawie zarówno ze swego „interesu“ świetnie prosperującego, jak i z powodu swej wymagalności względem swoich pensjonarek.
— Nie chciała mnie puścić, bo twierdziła, żem jeszcze nie odrobiła tych pieniędzy, które ona na mnie wydała. Wtedy mój kochanek dał dwieście dolarów odstępnego, co „dintojra“ alfonsów przyznała mojej gospodyni. Było mi dobrze u mojego kochanka — był dobrym kasiarzem. „Zarabiał“ dobrze.
— W ten sposób upłynęło dziesięć miesięcy, żyłam wygodnie, wyjeżdżałam na lato do Sopot. Sądziłam, że tak będzie zawsze. Jakieś pół roku temu, mój kochanek pojechał na jakąś „robotę“ i już nie wrócił. Nie wiedziałam co się z nim stało, myśląc, że może został zabity, albo dostał się do więzienia.
— Jeździłam do Wilna kilka miesięcy temu, gdzie dowiedziałam się, że uciekł do Rosji, a mnie nawet słowa nie rzekł. Widać już miał mnie dość…
Tu łzy poczęły jej spływać po twarzy pobladłej ze wzruszenia nad własną dolą. Chusteczką wyjętą z futra zaczęła łzy ocierać i wreszcie zamilkła, jakby namyślając się nad czemś, potem dodała cichym głosem, że ledwie dosłyszał ją:
— Już miesiąc jak chodzę po rogu Marszałkowskiej… „na własną rękę“… to, co mówiłam, powinno być wystarczające dla pana narazie…
Dawid siedział nieruchomy, nie odpowiadał nic, wpatrując się w jakiś punkt zawieszony w przestrzeni i myślał sobie: „Już ja znam was dobrze — potraficie pięknie mówić. Tamta co mi dała cztery lata, też była taka niewinna, a diabeł w niej siedział“.
Zmarszczył czoło i potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie przykre wspomnienie, poczem myśl jego znów popłynęła: „Dałem sobie słowo, że z prostytutkami nie będę miał żadnego interesu, ale ta dziewczyna oczarowała mnie zupełnie“. Spojrzał na nią i jeszcze piękniejszą mu się wydała, smutna i zamyślona.
Wtem, ktoś zaczął się dobijać do drzwi pokoju.
— Otwórz-no, szukam cię od pół godziny, myślałem, że ciebie tu niema, a tyś się tu zamelinował[3], pewno masz tam jaką ładną dziwę. Ciekaw jestem, kto to odważył się zaczepić ciebie, stary łobuzie?! — śmiał się jakiś nieznajomy, dobijając się do zamkniętych drzwi.
— To jest właśnie ten, na kogo czekałem, kolega mój — rzekł Dawid tonem objaśniającym, otwierając drzwi.
Nieznajomy wszedł, podał Dawidowi rękę, a Różę obrzucił pogardliwem spojrzeniem, wykręcając się do niej plecami i nie zwracając na nią uwagi.
— Przepraszam cię, ale, zdaje się, nie zauważyłeś mej znajomej, panny Róży — rzekł z zamiarem przedstawienia jej koledze.
— To zbyteczne!… Miałam już honor poznać tego pana…
Dawid nie wiedział, co robić, widząc na twarzy przyjaciela zamieszanie. Zrozumiał, że między nimi już coś być musiało w przeszłości.
Przybyły odezwał się:
— Ładną sobie dobrałeś damę! Jeżeli chcesz znowu siedzieć w Mokotowie, to bierz tę panią za kochankę! Dobrze, że ja wiem o tem… Chodź, możesz tę panią pożegnać…
Róża zerwała się ze swego miejsca, chwyciła Dawida za rękę i pociągnęła ku sobie.
— Wiesz, dlaczego ten Pan tak mnie oczernia przed tobą?… Bo nie chciałam być jego kochanką, zazdrości, że z tobą chcę żyć!
Patrzyła swojemi wielkiemi, czarnemi oczami, które w gniewie miały fosforyczne błyski, wyzywająco w twarz znajomego.
Dawid stał zakłopotany; nieprzyjemnie mu było, że jego przyjaciel i wspólnik wytacza taką opinję o tej kobiecie, którą wprawdzie kilka minut temu poznał, lecz, zdawało mu się, już głęboko pokochał, więc po namyśle odezwał się:
— Co tam było między wami, nic mnie nie obchodzi. Przyszedłeś po mnie? Ja już czekam na ciebie ze dwie godziny, więc chodźmy stąd!
Poczem skłonił się Róży, mówiąc:
— Z panią jutro o tej porze tu się zobaczę. Dowidzenia! — i ścisnął jej rękę, a ona z takim żalem spojrzała mu w oczy, że uczuł szybsze bicie serca.
Zawołał kelnerkę, zapłacił i obaj wyszli na ulicę.

II

Była ciemna i mroźna noc. Szli w milczeniu w kierunku ulicy Miłej, w zamyśleniu, jakby zaszło coś między nimi. Każdy z nich czekał na odezwanie sie drugiego. Obaj przyjaciele czuli, że coś stanęło między nimi, niwecząc swobodę koleżeńską.
— Prawdą jest, że chciałem z Róży zrobić swą kochankę — westchnął kolega Dawida, — ale gdy dowiedziałem się, co to za „mebel“ w tej samej chwili straciłem do niej całą sympatję. A to co ona mówiła, że mnie nie chciała — to kłamstwo. Czy masz zamiar ją wziąć sobie za kochankę? Ja ci nie radzę, to jest „wredna“ kobieta. Dowiedziała się, że masz forsę, więc tak leci na ciebie.
Dawid słuchał i wyczuwał fałszywy ton w jego głosie, zdawało mu się, że kolega stara się rozbić ich parę i że przemawia przez niego zazdrość, a nie chęć przestrzeżenia go przed niebezpieczeństwem, jakie niosła ta kobieta i jeszcze większą miłość poczuł do Róży. Przytem pochlebiało mu, że Staśka nie chciała, a do niego sama się przyczepiła.
W ten sposób doszli do Nalewek, gdzie wreszcie Stasiek zagadnął ze złością:
— Dlaczego mi nie odpowiadasz? Czy głuchy jesteś?
— Nie prawda, co ty mówisz. To bardzo skromna dziewczyna. Ty masz do niej urazę, ona ci w oczy mówiła, że cię nie chce za kochanka!
— Jeżeli ją bierzesz za kochankę, to szukaj sobie drugiego wspólnika od dzisiaj!
Dawid przystanął na chwilę.
— Dobrze! Nie idziemy już na tę „robotę“ razem, dobranoc! — wykręcił się na pięcie i prędkim krokiem wrócił na ulicę Niską.
Dawid należał do tych ludzi, którym zakazany owoc najlepiej smakował. Nie miał wcale zamiaru brać Róży za kochankę, ale kiedy jego wspólnik zaczął mu przeszkadzać i straszyć, postanowił na złość mu zrobić to i wracał teraz do kawiarni.
Wszedł, obrzucił spojrzeniem obecnych. Jej nie było. Zajrzał do pokoiku, gdzie byli razem. Siedziała, jak ją zostawił, smutna i zamyślona. Gdy go ujrzała, zerwała się ze swego miejsca.
— Tak! moje przeczucia nie zawiodły mnie, czekałam na ciebie, przekonana, że przyjdziesz. Siadaj mój drogi! Porozmawiamy sobie teraz na „ty“, bo wiem, że już nie rozłączymy się prędko, a jeżeli chodzi o mnie, to nigdy…
— Nie, wyjdźmy stąd, przejdziemy się trochę i porozmawiamy.
Róża zapięła futro i wyszli na ulicę…
Noc była zimowa. Warszawa tonęła w bieli. Niezliczone płatki śniegu wirowały w powietrzu, dekorowały przechodniów, chodniki, biegnące auta i tramwaje. Z bieli wynurzały się co chwila, jakieś cienie, a milczące, ubielone gmachy wznosiły się dumnie ku niebu, stojąc jak żołnierze na posterunku. Róża i Dawid szli ulicą. Ona ujęła go pod ramię i kroczyła z głową przytuloną do jego ramienia. Policzki zaczerwieniły się jej od mrozu, w oczach zabłysła pożądliwość. Wdychała w siebie z rozkoszą świeże, mroźne powietrze, zerkając z przyzwyczajenia na przechodzących mężczyzn, z których każdy mógłby zostać łatwo jej towarzyszem i kochankiem „na jedną noc“, gdyby nie świeża znajomość z Dawidem.
— Gdzie idziemy, mój kochany? Dlaczego milczysz? Co on jeszcze nagadał na mnie? Jeżeli mnie kochasz, to opowiedz mi!
— Nic, wszystko głupstwo… co było, to przeszło i nic nie pomoże roztrząsanie przeszłości. Tylko niech sobie pani zapamięta, że od dzisiaj musi się pani inaczej prowadzić — wtedy wszystko będzie dobrze.
— Ach, mój drogi, dlaczego nie mówisz mi po imieniu, tak jak ja tobie? Ty jeszcze wahasz się, a ja przysięgam ci być wierną do grobu, ty będziesz… Pan będzie ostatnią moją miłością… — nagłym ruchem chwyciła go za szyję i pocałowała w policzek — i ty mnie pocałuj na zgodę!…
— Ja mam jeszcze czas całować, nie trzeba być w gorącej wodzie kąpanym, proszę cię, zachowuj się na ulicy przyzwoicie, jeżeli masz zamiar żyć ze mną.
Róża przyznała, że racja jest po stronie jego, tylko, że ona tak go kocha, że nie wstydzi się i na środku ulicy ucałować go i że ją nikt absolutnie nie obchodzi.
Dawid nic nie odpowiedział i zamyślił się.
Róża spojrzała na niego i zagadnęła go:
— Dokądże idziemy? Jesteśmy już na Marszałkowskiej, może wstąpimy do kina, co?
— Dobrze, możemy do kina, o tu zaraz po przeciwnej stronie, niech tylko tramwaj przejdzie — zgodził się Dawid, czując, że jest po uszy zakochany i obojętne mu jest dokąd się udadzą, byle razem.
Przecięli ulicę i weszli do poczekalni. Róża podeszła do kasy i stojąc w szeregu kilkunastu osób, przymrużonemi oczami oglądała z widocznem zadowoleniem spacerującego Dawida, wreszcie po wykupieniu biletu wzięła pod ramię swego „narzeczonego“ i z miną triumfującą dała się zaprowadzić na widownię kina.
— Ale ty wcale nie patrzysz na obraz, widzę, że się nudzisz — zauważyła Róża po dłuższej chwili.
— Wiesz, Różo, obserwuję ciebie i stwierdzam, że mi się spać chce, przecież kobieta jest niezbędnym meblem sypialni, a tem samem przypomina o spaniu, a ja właśnie jestem niewyspany, dwie noce już nie spałem — uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Ach wy mężczyźni… jesteście wszyscy do siebie podobni, jak tylko kobieta zbliża się do was, to zaraz wam się spać chce, — śmiała się Róża.
— Zaraz będzie antrakt — odparł Dawid — to wyjdziemy, odprowadzę cię do domu i pójdę spać.
Wyszli na ulicę. Śnieg przestał padać, była już blisko dwunasta, mroźna, biała cisza i spokój. Tylko gdzieniegdzie przesuwał się cień spóźnionego przechodnia, być może jakiegoś władcy nocy, wybierającego się na nocną „robotę“, albo bezdomny błąkał się po ulicy, poszukując, gdzieby mógł przepędzić resztę nocy bezpiecznie i spokojnie.
Nieliczne nocne tramwaje sunęły bezszelestnie i widmowo po przysypanych puszystym śniegiem szynach. Niekiedy tylko dolatywał zdala dźwięk dzwonka tramwajowego na przystanku.
Zapóźniony małżonek, powracający od kochanki w domowe pielesze, układa w myśli wykrętne tłumaczenia, na usprawiedliwienie się przed swą małżonką i udowodnienie swej „niewinności“. Dama z półświatka w karakułach, któremi osłaniała swą dawno utraconą cnotę, a której widać „połów“ się nie udał, wraca do domu zziębnięta i zdenerwowana, na przystanku tramwajowym próbuje jeszcze w przelocie zarzucić siatkę na jakiegoś eleganckiego młodzieńca ze znudzoną miną. Wysila resztki zapasu swej kokieterii i za chwilę odchodzą oboje, osiągnąwszy porozumienie.
Nie tak szczęśliwa jest jej koleżanka po fachu, która wysiadła z tramwaju i dążąc do domu, jeszcze rozgląda się po chodniku w nadziei schwytania jakiego „frajera“. Propagandowa podróż tramwajem, nie dała żadnego rezultatu, więc zmarznięta i zmęczona z niczem musi wracać do domu, przeklinając swój los i wszystkich mężczyzn na świecie…
Na taką damę nocy natknęli się, czekając na tramwaj. Róża przycisnęła się mocno do ramienia Dawida, jakby obawiała się, by go ktoś nie zabrał i w tym właśnie momencie nieznajoma, zbliżywszy się bardziej — odezwała się do Dawida:
— Ach, kochany gołąbku, już ze trzy godziny czekam tu na ciebie, a ty się włóczysz z tą zmorą. Dla niej wszystkich mężczyzn za mało… ja jeszcze początku nie miałam, a ona dziesięciu gości miała dziś.
Dawid stanął jak wryty. Zrozumiał, że oto koleżanka Róży chce widocznie odbić go jej, uważając go za „gościa“. Nie wiedział, jak ma postąpić, zauważył, że i Róża zmieszana tą napastliwością koleżanki po fachu — zbladła ze złości i wstydu, że w jej obecności Dawid został w tak fatalny sposób zaczepiony. W tej chwili nasunęła jej się refleksja: a przez kogo? — przez taką samą kobietę, jak ona sama, a ileż razy ona w podobny sposób atakowała przechodniów, koniecznie potrzebując „gościa“, a i jego również w ten bezwzględny sposób zaczepiła bez ceremonii i zdobyła wstępnym bojem. Różnica między nami — myślała Róża — ta, że nieznajoma koleżanka napastuje go na środku ulicy, a ja atakowałam go bez wstydu w kawiarni — co on też myśli o mnie?
Nareszcie oprzytomniawszy, Róża pociągnęła Dawida, szepcąc:
— Chodź do domu! To jakaś warjatka! Zaczepia ludzi na ulicy.
— Cha, cha, cha!… — wybuchnęła głośnym, cynicznym śmiechem nieszczęśliwa rywalka, postępując za oddalającą się szybko parą, a echo tego śmiechu rozlegało się tak demonicznie wśród nocnej ciszy, że para kochanków zadrżała, przyśpieszając kroku.
— Róża! Róża! wielmożna pani Róża! Co, nie poznajesz swej koleżanki z Książęcej?!… Jak tam zdrowie pani? Cha, cha, cha, widzę, że złapałaś sobie frajera, a może męża? I tak z nim uciekasz! — chwilę postępowała za nimi, a oni bez żadnej odpowiedzi zmykali, nie oglądając się poza siebie.
Wtem z za rogu ukazała się sylwetka policjanta, zwabionego hałasem i dalszy pościg umykającej pary przeciął bezapelacyjny rozkaz:
— Marsz do domu? Co za hałasy! Proszę zawrócić, bo panią aresztuje!
Błędna dama teraz cały swój żal i gorycz wylała na głowę stróża bezpieczeństwa, tak, że był zmuszony odprowadzić ją do komisarjatu przy akompaniamencie klątw i wyzwisk, sypiących się, jak z rogu obfitości.
— Gdzie teraz idziemy? — zapytała Róża z zakłopotaniem.
— Nie wiesz gdzie?… spać idę!
— A mnie nie odprowadzisz do domu?
— Ja myślę, że sama trafisz, znasz Warszawę lepiej, niż ja, bo gdzie tylko idziemy, zaraz twoi znajomi cię witają — mówił z ironią w głosie. — Jeżeli nie chcesz spotkać jeszcze jakiej „koleżanki“, to nie wałęsajmy się po ulicy… Jak chcesz, możesz razem ze mną udać się do mego pokoju…
— Co do „tego“, to jeszcze nie, muszę się najpierw przekonać, czy mnie naprawdę kochasz, wtedy dopiero oddam się panu bez zastrzeżeń…
— Więc, dobranoc pani! — poddał jej rękę — idę spać!
— Co, już naprawdę żegna sie pan ze mną? Widzę, jak pan mnie kocha, bez żadnego żalu porzuca pan moje towarzystwo — z drgnieniem w głosie wyszeptała Róża, przytrzymując go za rękę.
— Dobrze, więc poco mamy się krępować, mówmy otwarcie, chce pani być moją, to proszę do mego numeru. Cóżbym był za mężczyzną, gdybym się wyrzekał pani jeszcze dzisiejszej nocy? — odezwał się po łobuzersku, mierząc ją okiem znawcy, taksującego towar do nabycia. — Nie chciałbym się mocno zastanawiać, co będzie dalej, jednak mam nieposkromioną chęć „zameldowania“ się u pani, tak mnie pani oczarowała swojemi błyszczącemi oczami.
— Ach tak, ja wiem, że panu się tylko o to rozchodzi, żeby się u mnie „zameldować“… nic więcej. A później… nie zechce pan spojrzeć w moją stronę. — Niema głupich!
— Więc o co właściwie sie pani rozchodzi? Czy mamy stać na ulicy i targować się? Jak widzę, to pani zanadto droży się ze swoją „cnotą“, a ja wcale nie mam zamiaru nalegać na ustępstwa. Więc jeszcze raz dobranoc! Nie mam wcale ochoty znaleźć się na noclegu w komisarjacie, już od paru minut obserwuje mnie „aniołstróż“ i kto wie, czy nie przyjdzie mu ochota legitymowania mnie, a ja dziękuję za taką przyjemność, staram się mieć jaknajmniej do czynienia z kochanym urzędem śledczym, wolę być w domu — zakończył szyderczo, chcąc odejść, lecz Róża jeszcze raz zatrzymała go, mówiąc:
— Wie pan co? Pójdę z panem, ale pod jednym warunkiem, musi mi pan dać za to jaki prezent. Jeżeli będziemy ze sobą żyć, to nic pan na tem nie straci, obdarzywszy swą żonę, o ile nie — to nie będzie pan mógł naśmiewać się ze mnie i chwalić się swoim sukcesem przed kolegami. Nie chcę uchodzić za taka naiwną gęś, która się daje „nabrać“ obietnicą życia na wiarę i która wierzy wszystkiemu, co jej się opowiada.
Róża poznała już całą „politykę złodziejską“ względem kobiet jej pokroju. Gdy ona przyjmuje „frajera“, to robi to dla zysku i świat występku nie potępi jej za to, ale gdy ją łączy bezinteresowny stosunek z przedstawicielem tego świata, wiedząc kim on jest, to wówczas jest pogardzaną między złodziejami i nazywaną „frajerką“, co dla kobiety lekkich obyczajów sprowadza opłakane następstwa, czyniąc ją przedmiotem drwin. Róża nie miała wcale chęci narażać się na ewentualność otrzymania podobnej nazwy, co uważałaby sobie za wielką obelgę, a co byłoby przeszkodą w uprawianiu raz obranego procederu. Żyjąc w świecie ludzi „podziemnych“, w świecie ludzi nocy, musiała zastosować się do obyczajów, panujących w tej „sferze“ — to było wytyczną jej postępowania, a zresztą nakazem rozsądku i ostrożności. Dlatego też zażądała, by nowy kochanek, będący złodziejem, ofiarował jej ekwiwalent normalnej opłaty, za korzystanie z jej wdzięków…
— Dobrze — zgodził się Dawid — dam pani ten pierścionek, widzi pani, ma dwa karaty czystej wody. Daję go za jedną „kimę“, a potem, jakbyśmy się nie znali. — Zdjął pierścionek z palca. — Proszę! Zgoda?
— O nie, tak nie chcę, za kogo mnie pan ma?! Dlaczego traktuje mnie pan narówni z mojemi koleżankami bez żadnej ceremonji, z wynagrodzeniem zgóry? Czyż na tyle nie wzbudziłam w panu uczucia dla mej osoby, byś pan zechciał oszczędzić mi hańby opłacaniem zgóry umówionej ceny? — Mówiła to z wyrzutem w głosie, a w duchu myślała: „Jeżeli on daje mi już taki brylant — to on jest mój. Tylko z mężczyzną trzeba się trochę podrożyć, inaczej oni nas lekceważą“.
Postanowiła udawać, że jego propozycja mocno ją uraziła, a w rzeczy samej powzięła zamiar korzystania z niego tak długo, dopóki będzie posiadał forsę. A więc ten prezent miał być wstępem do zamierzonego opróżnienia kieszeni kochanka.
Kochać ta kobieta nie była zdolna, owszem, nienawidziła wszystkich mężczyzn na świecie za swoją hańbę. Przez jednego z synów Adama została w nikczemny sposób uwiedziona, zaufawszy mu z całą naiwnością młodej, nieświadomej dziewczyny. Zepchnięta na drogę występku i sprzedażnej miłości, zaprzysięgła zemstę wszystkim z powodu nikczemności jednego. Gorączkowo szukała ofiary, by urzeczywistnić swe zamierzenia, a zarazem wykorzystać przedtem swego kochanka, wyciągnąć z niego, co się da.
Kilka miesięcy nędznego życia ulicznej dziewczyny, nauczyło ją wiele, wiedziała już, jak się przedstawia męcząca służba na rogu, poznała już dobrze te „polowania“ na „frajerów“, te nieskończone, uciążliwe spacery, te czaty na gości. Bywało nieraz, że nie miała nawet „początku“, musiała wracać do domu głodna i zmęczona poszukiwaniem „pracy“. Teraz zmądrzała i żyje zawsze z kochankiem, bo tak się lepiej opłaca — i to ze złodziejem, bo ten jej nie poszle na „róg“, gdyż „złodziejski honor“ nie pozwala mu na to, poza tem, jako kochanka złodzieja, jest szanowana między ludźmi podziemnymi, żaden nie śmiał jej napastować, bo takie są prawa wzajemnej lojalności w świecie kryminalnym. Dlatego to właśnie Róża zaczepiła Dawida i odegrała przed nim komedję miłości, chcąc przykuć go do swej osoby i przytrzymać przy sobie, dopóki nie zostanie doszczętnie ogołocony.
Dodała też po namyśle:
— Już ja nic nie chcę od pana, tylko miłości… nie na jedną „kimę“, lecz na zawsze. Rób pan ze mną, co się panu podoba, teraz już wierzę panu zupełnie. Gdzie pan mieszka?… Możemy iść.
— Ja mieszkam na Nalewkach w pokojach umeblowanych — odparł Dawid — tam nie będzie nam zbyt wygodnie, może u pani byłoby lepiej?
— O nie, ja mieszkam u starych, pobożnych ludzi. Tam nie można, ale ja mam dobrą „melinę“[4], niech pan zawoła taksówkę; jedziemy na Smoczą.
Za kilka minut wchodzili na czwarte piętro, jednego z odrapanych, brudnych domów na Smoczej. Róża trzymała pod ramię Dawida i kierowała jego krokami, po ciemnej klatce schodowej.
— Co tu tak ciemno? Jakaś podejrzana „melina“…
— Nie bój się, kochany, o tu, na czwartem piętrze, na prawo, w te drzwi.
Róża zapukała. Z wnętrza dał się słyszeć cienki, nerwowy głos kobiecy: Kto tam?!
— Ja, Róża! Otwórz!
Drzwi otwarły się i Róża ze swym kochankiem weszła do przedpokoju. Buchnął na nich ostry, świdrujący zapach cebuli i ciężkie powietrze długo niewietrzonego mieszkania z dominującą wonią zgnilizny i wilgoci.
Powietrze to stanowiło taki kontrast z rzeźkiem, mroźnem powietrzem, którem niedawno oddychali na ulicy, że Róża na powitanie była zmuszona kichnąć, czem zdawała się dowieść, że nie jest jeszcze przyzwyczajona w zupełności do wonnych zapachów „meliniarskich“.
Pomimo, że już blisko dwa lata przebywała w tym świecie występku i brudu, nie była jeszcze na tyle nieczuła na nieznośny zaduch, panujący w mieszkaniu, by się nie zdradzić przed „gospodynią“ delikatnością swego noska i nie dać znać po sobie, jak ciężka atmosfera ich przywitała. Znała dobrze tę melinę i jej właścicielkę, która lubiła chwalić sie, jak czysto i porządnie utrzymuje mieszkanie i że tylko dla tej „higjeniczności“ śmietanka świata kryminalnego u niej gości, z czego czuła się bardzo dumna. Widząc, że Róża złapała się za nos, mimowolnie przybrała dość nieprzychylny wyraz twarzy i zapytała obojętym tonem:
— Co panią sprowadza do mnie tak późno? Czem mogę służyć? — jednem okiem spoglądając nieufnie na Dawida, taksując jego wygląd, jakby chciała odgadnąć do jakiej kategorii ludzkiej można go zaliczyć i jaka jest jego wartość pieniężna.
Gospodyni była kobietą około czterdziestu pięciu lat, ubrana dosyć pretensjonalnie i z pewną kokieterją. Widać było, że dbała o swój wygląd i starała się komuś podobać. Była wdową bezdzietną, straciwszy małżonka na jednej z wypraw złodziejskich kilka lat temu. Teraz utrzymywała „melinę“, która zamieniała się niekiedy na szulernię. Również niejedna zakochana para, znajdowała tu miejsce, gdzie mogła sobie pofolgować.
Róża dobrze wiedziała, że argument pieniężny topił jak wosk jej udaną nieprzychylność i był zdolny zaradzić wszystkiemu. Odciągnęła ją też na bok i szepnęła kilka słów, wyjaśniając, poco przyszła i kim jest jej amant. „Meliniarka“ zmieniła się odrazu do niepoznania i gościnnie jęła zapraszać do drugiego pokoju. Weszli tym razem do lepiej oświetlonego i umeblowanego pokoju. Przy stole siedziała już jakaś para zakochanych, rozmawiając półgłosem.
Gospodyni zrobiła ceremonialny ruch ręką i wyrecytowała, zwracając się do siedzącej pary:
— Mogę przedstawić moich starych znajomych.
— Bardzo nam przyjemnie — odrzekła kobieta — tę panią znam, przyjemnie mi poznać pana — dodała, podając rękę Dawidowi.
— Proszę siadać — odezwała się gospodyni — możecie być jak u siebie w domu, dla Róży wszystko się zrobi…
Róża zdjęła futro i kapelusz, odwołała na stronę gospodynię, z którą poszeptała znów chwilę, gestykulując, jak przy jakiejś tranzakcji, poczem Róża podeszła do Dawida, który przez ten czas zdążył ulokować się na jakiemś niepewnem krześle i przypatrywał się poznanej przed chwilą parze.
— Możesz się położyć spać — rzekła Róża — widzę, że ci się oczy kleją.
Spojrzał na nią, a potem oczami wskazał na rozmawiających kochanków. Podchwytując to spojrzenie młoda kobieta ze śmiechem zwróciła się do niego:
— Nie wstydź się pan, tu wszyscy „swoi“ — a zwracając się do Róży, zagadnęła ją z odcieniem zazdrości w głosie: — Skąd wytrzasnęłaś takiego „Herkulesa“? Aż miło patrzeć… masz gust… zawsze tylko zdrowych, ładnych mężczyzn masz szczęście werbować. Mój suchotnik — mówiła, pokazując na swego kochanka — to do niczego, żywy trup, tylko stale kaszle.
Jakby dla potwierdzenia tych słów, już niemłody, zmizerowany mężczyzna zakaszlał tak boleśnie, że długo nie mógł złapać tchu, tylko swe wielkie oczy utkwił w twarzy swej towarzyszki z jakimś niewymownym wyrazem wyrzutu i żalu. Ona zaś spoglądała na niego z pogardą i lekceważeniem, nie litując się zupełnie nad jego smutnym stanem.
Dawidowi zrobiło się żal tego chorego widocznie człowieka. Wstał więc i podał mu szklankę wody. Chory wypił, nic nie mówiąc, dziękując tylko oczami, a do swej towarzyszki odezwał się:
— Tak, moja kochana, masz rację, jestem żywy trup, do niczego, ale nie z mojej winy… już niedługo to potrwa… marzec niedaleko…
Kobieta odpowiedziała cynicznie:
— Dla mojej przyjemności może już jutro być marzec i tak mam już innego — śmiała mu się prosto w oczy.
Róża i Dawid przyglądali się w milczeniu tej niedobranej parze. Gospodyni pośpieszyła objaśnić.
— Nie zwracajcie uwagi na ich kłótnie, oni się stale tak przekomarzają, a rzeczywiście kochają się i żyją ze sobą od dziesięciu lat. Możecie się kłaść spać, już po północy, a ja mam jutro dużo pracy, muszę rano wstać… A zgaście światło! — dodała odchodząc.
Dawid, używający całej swej siły woli, by nie usnąć na krześle, wyczerpany trzema niespanemi nocami, rozebrał się, położył się do łóżka i momentalnie usnął.

III.

Róża usiadła na brzegu łóżka, przy kochanku i rozmawiając z kobietą, szybko rozebrała się i wsunęła pod kołdrę, nie budząc tem jednakże Dawida. Mimo to nie sądzonem mu widać było długo wysypiać się, bo wkrótce głośny śmiech z sąsiedniego łóżka przebudził go.
— Co to za hałas — odezwał się sennie — nie można spać.
W tej chwili Róża objęła go za szyję i lekko pocałowała w czoło, co nakształt mocnego trunku, uderzyło mu do głowy. Objął ją wpół, przyciskając do siebie tak mocno, że aż krzyknęła z bólu, a on, już nie panował nad sobą. W głowie zaszumiało, war krwi uderzył do mózgu, nic nie czuł teraz, oprócz ciała obnażonej kochanki. Palce jego nerwowo błądziły po jej ciepłych kształtach, a pragnienie wiecznego trwania tego miłosnego uścisku, sformowało się w jego umyśle, jako najwyższe szczęście… Twarz Róży zmieniła się do niepoznania, z pod półprzymikniętych powiek, świeciły jej rozgorzałe źrenice i błyskały białka jej oczu — była zachwycająca. Przycisnęła go z wszystkich sił do siebie i zwarli się ze sobą w jedną drżącą całość. I ona pragnęła w tej chwili, by ten uścisk trwał wieki…
— Kochasz mnie?… — szepnęła, mrużąc oczy rozkosznie.
— Tak, szalenie… wyszeptał drżącym głosem.
— I nigdy już się nie rozłączymy, mój drogi — szeptała ona, nie bardzo wierząc w te swoje słowa.
Dawid ostygł powoli z zapału i, przychodząc do przytomności, rozmyślał na zimno o tej swej miłości obecnej, wywołującej wspomnienie tej jego dawnej miłości z kobietą, którą swojego czasu gotów był uważać za ideał, a która tak strasznie go zawiodła, sprzedała i sprowadziła tragiczny, ponury epilog — cztery lata ciężkiego wiezienia.
I przypomniał sobie, że tak samo czuł się szczęśliwym w objęciach tamtej i tak samo głowę stracił w napadzie obłędnej miłości. Tak samo sobie poprzysięgali dozgonną wierność i miłość. Może… tak samo, jak wówczas będzie i teraz zdradzony.
Mimowoli spojrzał na Różę. Udawała, że śpi, lub wypoczywa z zamkniętemi oczami. Przyglądał jej się bacznie, jakby chciał wedrzeć się do jej duszy i zbadać, co tam się mieści: zdrada, czy miłość i oddanie?
Róża leżała nawznak i wąziutkiemi szparkami niedomkniętych powiek śledziła wyraz twarzy kochanka. Odgadła, że myśli o niej i ze swej strony rozważała:
„Możesz sobie o mnie myśleć, co ci się tylko podoba, źle albo dobrze, to mi jest obojętne, wystarczy, iż wiem, że mi się nie wymkniesz z rąk, dopóki mi się nie sprzykrzysz i nie oskubię cię z „forsy“.
Róża była pewna wygranej, gdyż przekonała się nieraz, jak łatwo jej przychodzi, dzięki swej urodzie, owładnąć mężczyzną, na którym jej zależy. Trzeba mu dać tylko zakosztować rozkoszy miłości, a zostanie z pewnością jej niewolnikiem, stanie się jej własnością niepodzielną.
I teraz była pewna, że wygrała tę stawkę, rzucając cały zapas rozkoszy i spoić go nią do utraty… trzeźwości.
Udało jej się to znakomicie. Dawid myślał już o niej czule i miłośnie, jak o swej żonie, o wiernym i oddanym przyjacielu. Uszczęśliwić ją, osłodzić jej życie, było teraz jego jedyną myślą w stosunku do niej. Patrzał w twarz jej z zachwytem i na pięknie wykrojonych jej ustach złożył serdeczny pocałunek.
Udała, że się przebudza, spojrzała, niby nie zdając sprawy z tego, co ją zbudziło, wpółprzymkniętemi oczami.
— Nie śpisz jeszcze, mój drogi? — I nagle zarzuciła mu ręce na szyję, tuląc się do jego piersi. I znów szał ogarnął Dawida. Zaczął całować jej oczy, usta i piersi, bełkocząc zduszonym głosem zaklęcia:
— Wiem, wiem, że mnie kochasz, ja też cię pokochałem od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem i kochać cię będę zawsze, wiecznie… ty, będziesz ostatnią moją miłością…
Powtarzała najczulsze słowa i przysięgi wiecznej, trwałej miłości. Rozwinęła cały zasób kobiecej kokieterii i przewrotności istoty, zmierzającej przez sztuczną grę do celu… do zemsty. Najwytrawniejsza artystka dramatyczna, mogłaby zazdrościć jej w tym momencie sztuki udawania.
A on, jej kochanek, rozpalony żądzą, zdawał się wierzyć jej zaklęciom i przysięgom i zdawał się być szczęśliwym. I rzeczywiście był całkiem pod jej urokiem i kąpał się z rozkoszą w cudownym zdroju miłości. Znużona i znudzona swą grą, zasnęła wreszcie na dobre.
Dawid jednak, po ostatnim napadzie szału miłosnego, choć czuł potrzebę snu i wypoczynku, nie mógł usnąć. Wzburzona krew przez długi czas nie mogła uspokoić się. Począł rozmyślać nad swą miłosną przygodą. Czuł, że jest bezsilny wobec tej kobiety i że nie będzie mógł oprzeć się jej wymaganiom, zachciankom i kaprysom, zastanowił się więc, czy potrafi ją utrzymać i to po „złodziejsku“, czy będzie mógł sobie pozwolić na luksus posiadania stałej kochanki i do tego tak pięknej i kto wie jak wymagającej… Ciężkie czasy, a w jego fachu jest dużo „bezrobotnych“… A nawet, gdyby zaspakajał jej wszystkie potrzeby i wymagania, któż może zaręczyć, że go nie zdradzi, iak tamta? Żałował już w duchu, że nie dotrzymał postanowienia, by nie brać kochanki, lecz cofać się było zapóźno.
— Dałem słowo, gdzież „honor złodziejski“? Trudno! Co ma być, niech będzie. Będzie się dobrze sprawować, to zostanie i żoną…
W pokoju panowała cisza, tylko od czasu do czasu z poza lekkiego przepierzenia, odgradzającego cześć pokoju, słychać było kaszel suchotnika i narzekania kobiety.
Dawid wstał ostrożnie z łóżka, starając się nie zbudzić Róży i zajrzał do drugiego pokoju. Światło księżyca zalało srebrno-złotym potokiem łóżko kochanków i oświecało, białą, nieżywą twarz młodego człowieka.
Kobieta, spoczywająca obok, nie spała, narzekając cicho na swój los, na długie noce zimowe, na to, że jej zimno i że z niej całą kołdrę ściąga.
Dawid przyglądał się jej, nie będąc przez nią zauważonym. Kobieta ta, choć niemłoda już, była jednak niebrzydka i dobrej tuszy. Kochanek wyglądał przy niej, jak deska przy klocu. Tu przypomniał sobie jego słowa: „Masz rację, jestem żywy trup, do niczego, ale nie z mojej winy“ i gorycz, jaką odczuł w tonie słów: „Już marzec niedaleko“. Potem przyszło mu na myśl, że przecież ten kościotrup musiał być kiedyś zdrowym i silnym mężczyzną, skoro ta jego kochanka zaczęta żyć z nim, a teraz — całą jego nadzieją i perspektywą — marzec. Zastanowiło go to, że ona tak dobrze wygląda, tak się doskonale „zakonserwowała“ przy swoim suchotniku.
„Pewno ona ma jego ciało na sobie, a krew z niego wypiła“ — myślał. „A może i Róża jest taką samą pijawką, ale dlaczego gospodyni twierdziła, że oni się kochają i że żyją ze sobą dziesięć lat“ — rozważał.
Nie mógł zrozumieć, co mogło łączyć ze sobą te dwie istoty, przeczuwał jakąś niezwykłą historię i postanowił sobie rozwiązać tę zagadkę.
Siadł zpowrotem na brzegu łóżka i siedział bez ruchu, pogrążywszy się w rozmyślaniach. Nie zauważył, jak kobieta, którą przed chwilą obserwował, wstała z łóżka i przesunąwszy się bezszelestnie przez drzwi przepierzenia, stanęła nagle przed nim w krótkiej do kolan koszuli, która w następnym momencie zsunęła się z niej na podłogę.
Obnażona kobieta trąciła go lekko, gestem wzywając go na kanapkę z porozrzucaną garderobą, majaczącą w ciemnym kącie pokoju.
Księżyc swym martwym blaskiem, oświecał jej wspaniałe, pełne piersi, jedwabny połysk ciała, jędrne, sprężyste uda i rozrośnięte, szerokie biodra.
Patrzał na nią, nie chcąc wierzyć oczom, niepewny czy śni, czy jest przytomny, a ona kusiła go ponętnemi wdziękami i rytmicznemi, bezwstydnemi przegięciami swego ciała.
Stała tak kilka chwil, znowu zbliżyła sie ku niemu i widząc, że się nie rusza, pociągnęła go za sobą.
Wtem dał się słyszeć gwałtowny kaszel i kobieta pospiesznie znikła za ścianą przepierzenia, rzucając pogardliwe spojrzenie niezdecydowanemu Dawidowi.
— Co tak się kręcisz, zdechlaku! — było słychać podrażniony głos kobiecy. — Nie mogę zasnąć przez ciebie. Musiałam wychodzić z łóżka, żeby swobodnie odetchnąć, a tu zimno w tem mieszkaniu, że pies by się z łańcucha urwał, a ja muszę leżeć przy takim zimnym trupie. Kiedy już będzie koniec mojej męki…
Dawid siedział dalej na łóżku i przysłuchiwał się temu narzekaniu kobiety. Poczuł wstręt do wszystkich cór Ewy, chociaż z drugiej strony bawiło go sprytne postępowanie niefortunnej poszukiwaczki nocnych wrażeń i jej wybiegi słowne i cynizm z jakim gderała na niespokojnego kochanka.
„A może to była obmyślona zasadzka, by wytoczyć „dintojrę“ i wyciągnąć pieniądze, jako odszkodowanie?“ — myślał Dawid.
Wiedział, że w świecie, do którego należał, takie afery często się praktykują, a kochanka lub żona stanowi zgodną wspólniczkę swego męża, lub kochanka w podobnym interesie. Żądania pokrzywdzonych bywają nieraz tak wygórowane, że lekkomyślny amant, nie rozporządzając sumą żądanej wysokości, płaci często zdrowiem lub życiem za wyrządzoną „krzywdę“. A suma, którą „dintojra“ wyznacza, zależy od tego, do jakiej kategorji przestępców pokrzywdzony należy, im bowiem jest bardziej ceniony, tem większa kara i odszkodowanie obciążą uwodziciela.
Był więc zadowolony, że zapanował nad sobą i nie dał się skusić.
„Kto wie, co ona za jedna, a jej kochanek, być może, należy do asów kunsztu złodziejskiego — miałbym niezły kram“ — zakończył rozmyślania na ten temat.
Położył się na nowo obok Róży, leżał nawznak, a pod znużonemi powiekami, przesuwał mu się ponownie obraz nagiej kobiety, gnącej się zmysłowo i wabiącej go ku kanapie. Starał się myśleć o czem innem, lecz rozbujanej wyobraźni nie mógł długi czas uspokoić: zjawa natrętnie wracała mu przed zamknięte oczy, rozpalając w nim pożądliwość. Objął nagie, ciepłe ciało Róży i tulił ją do siebie z całej siły, nie zważając na sen kochanki. Przebudzona, nie stawiała oporu, poddając się z rezygnacją rozespania istnej burzy namiętności.
— Jak chcesz, to możemy zamieszkać tu na stałe, widzę, że ci smakuje to „spanie“, no, ale teraz już śpijmy, bo niedługo ranek — wyszeptała przyciskając się gorąco do kochanka.

IV.

— Róża, już dziesiąta, a wy jeszcze śpicie — wołała wesoło gospodyni — niedobrze tak przedłużać pierwsza miodową noc, bo wam to prędko obrzydnie. Oj, ja wam to mówię z własnego doświadczenia… — śmiała się niewiadomo z czego zadowolona, znikając za drzwiami swego pokoju.
Ta wizyta gospodyni przebudziła Dawida: zdążył dosłyszeć koniec rozmowy, a zwłaszcza słowa Róży:
— Mężczyźni są wszyscy niewdzięcznikami, nie znają się na naszych dobrych chęciach i miłości, prędko zapominają o naszych ofiarach i wyrzekają się nas przy najmniejszej okazji, choć nam zawdzięczają rozkosz. Zawsze jakąś pretensję potrafią znaleźć, żeby się nas pozbyć, jak już się nasycą dostatecznie.
— O, już i mój sułtan otworzył oczy — zwróciła sie do kochanka uśmiechnięta — słyszałeś pewnie, co mówiłam o was, mężczyznach, ale nie gniewaj się, mój drogi, są wyjątki i ty nim jesteś z pewnością, wierzę w to — dokończyła, całując go.
Dawid nie odpowiedział nic i zaczął się pospiesznie ubierać, widząc, że zarówno suchotnik, jak i jego kochanka już powstali i kręcili się po pokoju, co go krępowało przy wstawaniu z łóżka. Suchotnik siedział przytulony do pieca i tylko jego blada twarz, wynurzała się z ciemnego koca, którym był okręcony. Czarnemi, szklącemi się chorobliwym blaskiem oczami, śledził ze swego kąta ruchy Dawida, którego to lekko niepokoiło, mógłby bowiem być podejrzany przez chorego, jako jego rywal, do czego w pewnym stopniu upoważniała nocna wędrówka żony. A ta również, krzątając się po mieszkaniu, rzucała nieznacznie spojrzenia w stronę Dawida, co nie uszło uwagi Róży, przeczuwającej w niej swą rywalkę.
Mimo nienawistnych spojrzeń, skierowanych na siebie, Dawid postanowił w duchu pomówić z chorym, którego mu było żal. Coraz dźwięczały mu w uszach słowa: „Już nie daleko marzec“ i litościwym wzrokiem odpowiedział na pogróżki zawarte w spojrzeniach chorego, mówiąc mu bez słów, że jest jego przyjacielem. Tamten spuścił oczy zawstydzony widocznie, a potem podniósł je znowu, ale teraz były to oczy zaszłe łzami, a wzrok jego wyrażał cierpienie. Nieświadomie zawarli rodzaj niemego porozumienia, odgadli w sobie pokrewne duchy.
Róża prędko i zręcznie, ubrała się i umyła, a potem podała Dawidowi miednicę z wodą, mydło i ręcznik, a sama stanęła przed lustrem i zaczęła rozczesywać włosy faliście spadające aż do kolan. Czesała je powoli, jakby chcąc je sprezentować i wzbudzić zachwyt nad ich pięknością. Ta druga obrzucała jej gęsty, bujny płaszcz z włosów zazdrosnem, złośliwem spojrzeniem i sądząc, że Róża świadomie ją dręczy, dając powód do niezbyt korzystnie dla niej wypadających porównań, zaprzysięgała zemstę swej młodszej i bogatszej we wdzięki rywalce.
— Pozwól-no na chwileczkę Nadzia, pomożesz mi ułożyć włosy, bo takie długie i tak mi się same karbują, że trudno mi z niemi poradzić — prosiła Róża, ale spotkała się z zaprawiona żółcią wymówką.
— Daj mi spokój, nie mam czasu, muszę dla mojego zdechlaka przyszykować śniadanie, bo chociaż chory i źle wygląda, zjada za trzech zdrowych.
— Co ci jest Nadzia, że jesteś taka zła? — pytała Róża — nie poznaję swej przyjaciółki, czy się gniewasz na mnie?
— Nie, moja droga — odpowiedziała jej koleżanka — udając łagodny głos, co jej się z trudem udawało — sama na siebie się gniewam, że muszę cierpieć z tym trupem.
Suchotnik otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, lecz napad wściekłego kaszlu, zatargał nim z taką siłą, że wszyscy nawet jego dręczycielka, z przerażeniem i odrazą mimowolną wpatrzyli się w jego pozieleniałą, ziemistą twarz. A chory zanosił się od kaszlu, charcząc i spluwając krwawą flegmą. Jego kochanka zaczęła nagle krzyczeć i tłuc głową o ścianę:
— Ludzie… zlitujcie się… spieszcie po doktora, on umiera… Boże! mój Boże! Co ja nieszczęśliwa pocznę teraz bez niego!…
Dawid, widząc tę scenę, złapał kapelusz, chcąc biec po doktora, ale nagle chory zerwał się na nogi, złapał Dawida za rękę i z wysiłkiem dał mu znak głową, że nie potrzebuje wychodzić. Napił się wody i zaczął powoli przychodzić do siebie.
W pokoju zapanowała przykra cisza, tak, że wyraźnie słychać było trzaskanie palącego się drzewa. Kochanka chorego, zdziwiona tem niespodziewanem uspokojeniem się jego, stała nieruchoma i przestraszona, podczas gdy on obrzucał ją pogardliwem spojrzeniem, odejmując jej zwykłą wymowę. Przeczuwała, że on ma na myśli ubiegłą noc i parę razy otwierała usta, chcąc mu poradzić, żeby trzymał język za zębami, lecz stało się tak, że to on właśnie nakazał wzrokiem jej milczenie, skinął na Dawida, by szedł z nim do drugiego pokoju i zniknął pierwszy za drzwiami. Kochanka chorego zastąpiła drogę Dawidowi:
— Nie chodź pan z nim, proszę pana, on może panu krzywdę zrobić, tak jest zawzięty, chociaż ledwo łazi.
Tłumaczyła swą obawę, w duchu nie tyle obawiając się o niego, co o siebie. Od chwili ujrzenia Dawida powzięła decyzję odbicia go swej koleżance i zwabienia go ku sobie, zależało więc jej na tem, by jej chory i rozgoryczony kochanek nie przedstawił mu jej w złem świetle, utrudniając, albo wręcz uniemożliwiając dokonanie zamierzonego podboju. W tej samej chwili suchotnik wyjrzał z pokoju, podszedł do swej kochanki i odepchnął ją z taką siłą, że się zatoczyła pod ścianę. Trup odżył i przybrał groźną postawę — pociągnął Dawida do środka, zamykając drzwi za sobą.
Dawid był zdziwiony tą niespodziewaną siłą i energją chorego i zaciekawiony, co też usłyszy od mego.
Suchotnik wskazał na krzesło, a sam zaczął spacerować po pokoju, mrucząc sam do siebie, jakby przygotowywał przemowę. Po sposobie, w jaki chory biegał po pokoju. Dawid poznał, że ma do czynienia z człowiekiem, który poznał więzienie i miał napewno nieraz sposobność siedzieć w pojedynczej celi, poznał w nim kolegę po fachu.
Kiedy obaj mężczyźni zniknęli za drzwiami, Róża do tego stopnia przelękła się o los kochanka, że chciała już biec po policję, czemu jednak przeszkodziła gospodyni, mówiąc, że odkąd tu mieszka, policja nie odwiedzała jej lokalu i nie życzy sobie, żeby go właśnie teraz odwiedzała, cokolwiek się tu miało dziać.
— A zresztą ten twój jedną ręką zdusiłby go, gdyby chciał mu wyrządzić jaką krzywdę — wyperswadowała niespokojnej kochance.
Tylko kochanka chorego przysłuchiwała się z niepokojem odgłosom z wnętrza, pragnąc coś podsłuchać i tylko ona jedna wiedziała, jak strasznym bywa suchotnik, gdy go wściekłość podnieca. Słychać było szybkie nerwowe kroki chorego spacerującego po pokoju, obaj widocznie milczeli. Nagle suchotnik zatrzymał się przed Dawidem, a w ręku jego błysnął rewolwer, który przystawił Dawidowi do piersi i rzekł:
— Co przyjacielu, tak przybladłeś, boisz się śmierci?! ha, ha, ha! Właśnie chcę, żebyś się trochę bał i odpowiadał na moje pytania, ktoby się liczył ze mną, widząc przed sobą takiego zdechlaka, wybacz mi, że ci trochę strachu napędzam, ale to wcale nie przeszkadza, że jeszcze kiedyś zostaniemy przyjaciółmi…
Nagły atak kaszlu przerwał jego mowę, tak, że rewolwer wyleciał mu z ręki. Dawid patrzył na niego i litość go zdjęła na ten widok. Podniósł rewolwer i położył na stole. Nalał wody w szklankę i przytrzymując go, by nie upadł w napadzie konwulsyjnych drgawek, podał mu wodę, sadzając na krześle i przytrzymując zwiśniętą bezwładnie głowę.
Po chwili chory przyszedł do siebie i pierwsze jego przytomne spojrzenie padło na browning, leżący spokojnie na stole. Uczuł swoją bezsilność, popatrzył przez chwilę na przeciwnika i zrezygnowany, opuścił głowę bezwładnie na piersi, jak ktoś, kto zdaje się na łaskę losu. Wreszcie przemówił tonem przekonywującym i twardym:
— Widzę, że nie mam do czynienia z tchórzem i frajerem, powiedz mi więc, kto jesteś? Jakie masz przezwisko miedzy „naszymi“, bo przed chwilą przekonałeś mnie, że „nasz“ jesteś. Postąpiłeś ze mną prawdziwie „po złodziejsku“, bo nie skorzystałeś ze swojej przewagi, jak mnie „maszyna“ wypadła z ręki, nie schowałeś jej, a ratowałeś mnie, chociaż ci przed minutą groziłem. Żeby nie ty, to bym się był udusił przeklętym kaszlem. Chcę wiedzieć, kim jesteś, a później ci opowiem, co mnie zmusiło do tego kroku przeciw tobie.
— Między „naszymi“ jestem zwany Dawid „Nachalnik“.
— „Nachalnik“? — wykrzyknął suchotnik, widocznie podniecony, zrywając się z fotela i wyciągnął obie ręce do Dawida z rozczuleniem w głosie mówił:
— Tak, tylko Dawid „Nachalnik“ mógł tak postąpić ze mną, słyszałem dużo o tobie. To ty należałeś do tej „roboty“ w Lipsku, w trzynastym roku „na brył“ z Antkiem „Warjatem“, zrobiliście tego jubilera… pamiętam… — wspominał z ożywieniem lepsze złodziejskie czasy, — wiem, jak to było — ciągnął — bo ja też „chodziłem“ przez pewien czas z Antkiem, ale potem musiałem wyjechać do Moskwy i rozstaliśmy się. W czasie wojny spotkałem się z nim w Kijowie dużo mi opowiadał o twojej odwadze i talencie — tak, tak… nie kłamał… masz prawdziwy „złodziejski charakter“.
Teraz powiem ci, kto ja jestem, a raczej kim byłem, bo teraz jestem… żywy trup, jak ona mnie nazywa, ten mój zły duch, — tu zaciął się i nerwowo zacisnął ręce, — jak tylko o niej pomyślę, zaraz mnie wściekłość ogarnia. Tak, jestem pewny, że o mnie słyszałeś… jestem Felek Smok… tak, byłem kiedyś dobrze znany szczególnie moskiewskim „tajniakom“[5] i „grodowym“[6], widzę po tobie, że znane ci moje przezwisko, tak „Smokiem“ byłem kiedyś dla swoich wrogów, a teraz… patrz, co ze mnie się zrobiło. — Znów kaszel wstrząsnął nim gwałtownie, przerywając opowiadanie.
Dawid przyglądał mu się teraz z natężeniem i stwierdził, że rzeczywiście to był „Felek Smok“, poznał go, przypomniał sobie: widział go w Berlinie, trzeba mu to przypomnieć — myślał. „Nigdy bym me uwierzył, że „Smok“ tak kiepsko stoi, tak marnie wygląda… tak, to jest koniec marny złodziejskiego życia… albo umiera w więzieniu, jak go gdzie nie zabiją, albo zdycha w nędzy, z nadmiaru użycia kobiet i alkoholu… i mnie, taki koniec czeka, jak nie gorszy jeszcze… to napewno mało lepszy, jeżeli nie rzucę ten przekuty „chleb“. I dalej rozważał na na prędce: „Skąd ten człowiek doszedł do tej ruiny, on, co miał dwa domy trzypiętrowe w Odesie, że teraz dogorywa w tej cuchnącej melinie?“ — a kiedy chory uspokoił się, zagadnął go:
— Co, nie poznajesz mnie? Coprawda byłem wtedy „mikrus“[7] — pamiętasz, w Berlinie na „melinie“ u Zelmana „Kozy“? Ja byłem z wami… Zelman, wziął mnie na ten „kaber“[8] w tym kantorze na Minestrasse, bo tam trzeba było „mikrusa“.
— A, tak, tak, przypominam sobie… to ty byłeś — zgodził się suchotnik — ja wtedy już mówiłem Zelmanowi, że z ciebie będzie dobry „Urke“ i nie omyliłem się. No teraz jestem przekonany, że niesłusznie podejrzewałem cię — rozumiesz mnie, o czem myślę? W nocy widziałem wszystko i myślałem, że i ty uległeś jej szatańskim pokusom i byłem gotów mścić się, a nie wahałbym się wcale, dać ci w „łeb“, nie porozumiewając się z tobą na ten temat, żeby nie współczucie z jakiem się spotkałem z twej strony i nie ta szklanka wody, którą mi podałeś. Miarkowałem od początku, że musisz być z „naszych“, ale i to nie powstrzymałoby mnie, żeby was oboje zabić, tylko, że ta wizyta, za krótko trwała i przerwałem ją mimowoli… a ta jej przewrotność i tłumaczenie się z tej nocnej wycieczki…
— Przez tego demona, niesytego wiecznie, byłbym ci życie odebrał. O, bo zazdrość nie wygasła we mnie… choć niezdolny jestem używać jej, jak to dawniej czyniłem… nie mogę czerpać dalej tej rozkoszy, którą dawniej upajałem się, jak winem. Ale cóż… choroba moja, nie zabiła we mnie pragnienia posiadania jej, nie zniweczyła zazdrości, która i obecnie potrafi doprowadzić mnie do szaleństwa. Pożądam jej… tak, że gdybym mógł… gwałciłbym ją wzrokiem… nie daję jej wychodzić, ani na krok z domu, wiem, że chce mnie się pozbyć, podła… Chcę ci opowiedzieć, jakim to sposobem wyhodowałem sobie tę żmiję, tylko, żeby już raz skończyć z tą nocną przygodą, daj mi jeszcze „złodziejskie słowo honoru“, że nic z nią nie miałeś w nocy…
— Nie miałem i nie będę miał — odparł Dawid — przecież widziałeś, że jestem z kobietą!
— Tak, widziałem tę twoją, żeby tylko nie zrobiła z ciebie takiej jak ja ofiary… bądź ostrożny… niejeden już zginął przez te wściekłe, nienasycone samice. Kiedy poznałem moją, wydało mi się, że znalazłem swój ideał, a teraz — przeklinam chwilę, w której ją pierwszy raz zobaczyłem. Wiesz pewnie, że stale mieszkałem w Odesie, na Mołdawskiej we własnym domu, oprócz którego miałem jeszcze drugą, ładną kamienicę — stać mnie było na pięćdziesiąt tysięcy rubli, a drugie tyle miałem gotówką. Zarabiałem dobrze, jeździłem za interesami zagranicę i wracałem zazwyczaj szczęśliwie. Mało siedziałem w więzieniach, bo wiesz, kto miał w Rosji „blaty“[9], nie siedział, można było wszystko zrobić.
Dobrze mi się powodziło i dotychczas bym dobrze żył, żeby nie traf, że zapoznałem tego demona. Było to na początku czternastego roku, ona miała wtedy osiemnaście lat i od kilku miesięcy była mężatką. Skoro tylko zobaczyłem ją, zakochałem się w niej na zabój i próbowałem ją zdobyć dla siebie. Obiecała mi żyć ze mną pod warunkiem, że ją uwolnię od męża. On był mechanikiem w fabryce kas pancernych. Namawiałem go, żeby rzucił to głupie zajęcie za 20 rubli tygodniowo, a żeby się wziął do prucia kas, które teraz reperował, to będzie mógł zdobyć tysiące. Z początku nie chciał mnie słuchać, bo był to zresztą poczciwy, ale głupi „kacap”, frajer jakich wielu. Udało mi się nawiązać z nią bliższe stosunki i namawiałem ją, żeby nakłoniła swego męża do przystąpienia do naszej szajki. Rozumiałem dobrze korzyści z tego: po pierwsze, mógłbym otwarcie przychodzić do swej kochanki, pod pozorem omawiania interesów, po drugie, był dobrym mechanikiem, specjalistą od kas, człowiekiem, na którym nam zależało, od którego potrzebowaliśmy wydobyć niektóre sekrety, odnoszące się do najnowszej techniki budowy kas i skarbców. Nareszcie żona zwyciężyła; kochał ją nad życie i chciał jej dogodzić, zdobywając za wszelką cenę pieniądze.
— Początkowo nie domyślał się naszego stosunku, a później, jak się do nas przyłączył i „obszemrał”[10], jak wspólnik i „kasowiec”, zaczął rozumieć powoli, co było powodem, że wciągnąłem go do naszej „paczki“, a ona, już wcale nie zwracała na niego uwagi i otwarcie zdradzała go ze mną, tak, że kiedy, pewnego razu, on jej powiedział, że być może jestem „zasypany“[11] w „interesie“, bo rano miałem być, a ja właśnie w tej chwili przybyłem do nich, to ona ujrzawszy mnie całego i zdrowego, rzuciła się do mnie i bez żenady, pocałowała mnie, wołając uszczęśliwiona: „Ach, mój“.. i urwała, nie kończąc zdania. Spojrzałem na jej męża — był blady, jak trup i nic nie mówiąc, wybiegi z mieszkania.
Zacząłem robić jej wymówki, że zdradziła nas, nie panując nad sobą. Na to zaczęła mnie całować, mówiąc: „Nie gniewaj się na mnie, mój drogi, nie mogę dalej tak żyć i być żoną dla dwóch, chcę tylko ciebie“. Starałem się jej wytłómaczyć, że jest jego prawowitą małżonką i że nas dzieli chiński mur — religja, której ja nie zmienię, była bowiem prawosławną i wreszcie on może ją zmusić, żeby z nim żyła. A ona mi na to, że ją „religja“ wcale nie obchodzi i że dziś może opuścić ten dom i ze mną wyjechać. Zwróciłem jej uwagę, że on może nam przeszkadzać w urzeczywistnieniu naszych planów. A ona na to: „Zabij go“. Oburzyłem się na to, tak, że zaczęła płakać, oświadczając, że jej widocznie nie kocham, skoro nie chcę jej uwolnić od niego. Obiecałem, że ją uwolnię w inny sposób że potem pojedziemy do Moskwy i żeby teraz, nic nie biorąc z domu, szła ze mną, tak jak stoi. Rzuciła mi się w objęcia, obsypała całusami, cieszyła się jak dziecko i zapewniała mnie, że czuje się szczęśliwą, jak nigdy. Ale ja, mój bracie, muszę trochę przerwać, bo mi tchu zabrakło.
Dawid, przez cały czas opowiadania suchotnika, nie spuszczał z niego oczu, słuchając uważnie. Słyszał już coś niecoś o tem, interesowało go więc posłuchać teraz z ust samego bohatera, historję jego miłości.
— No, słuchaj dalej, bracie — zaczął znowu suchotnik — ale może ja cię nudzę, albo nie masz czasu?
— O nie, bardzo mnie to interesuje… słyszałem, że ty miałeś „kapować“[12] na jej męża i że dałeś mu pięć lat „chleba“.
Na ten zarzut chory zbladł jak płótno i wyszeptał z trudem:
— Ja, „kapuś?!“.
Widocznem było, że ten zarzut uczynił na nim wielkie wrażenie: oczy iskrzyły mu się złowrogo i zaciskał chude pięści, z trudem oddychał.
Dawid zaczął go uspakajać, zapewniając, że nie wierzy tym posądzeniom i prosił, żeby opowiadał dalej.
— Może być, że mnie już nie długo wegetować marnie, wiem i czuję, że wkrótce rozstanę się z tem przekletem życiem i ta jedna, jedyna myśl tkwi w moim mózgu, ta myśl o nieuniknionej śmierci, wgryza się w mą świadomość i toczy ją jak czerw drzewo: ta straszna, bolesna myśl nie pozwala mi zastanowić się nad czem innem, tak muszę odejść… czuję zbliżający się koniec, ale muszę wraz z sobą pociągnąć ją… w otchłań śmierci, muszę się zemścić… — dokończył, charcząc i grożąc zaciśniętą wzniesioną pięścią.
— Więc, gdzie ja tam jestem, aha! tak, zabrałem ją z domu i zaprowadziłem na „melinę“, bo nie chciałem jej odrazu zabierać do swego domu, myśiałem bowiem, że mąż jej wyda mi wojnę. Spodziewałem się „dintojry“, albo zemsty z jego strony. „Dintojry“ się nie bałem, bo, wiesz dobrze, jak złodziej ma sprawę z „frajerem“, musi zawsze wygrać, ale zemsty się bałem, bo frajer był z nami na kilku „robotach“ i mógł nas „lignąć“[13]. Ale co ty powiesz na to — jeszcze tego samego dnia wieczorem, przyszedł do mnie i winszował mi z powodu mojego podboju, zwycięstwa. Podał mi rękę, mówiąc: — „Poco mamy się gniewać, o marną „dziewczynę“, trzymaj ją sobie, ja i tak mam kochankę i wdzięczny ci jestem, żeś mnie uwolnił od niej i od tytułu męża — możemy teraz wypić na to konto, po „jednym“.
— Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, bo wiedziałem, jak bardzo ją kochał, a on do mnie: — „Co takie oczy zrobiłeś? Wiem, że mnie podejrzewasz, tak kochałem ją… dopóki byłem frajerem, bo myślałem, że oprócz żony, nie wolno znać innej kobiety, ale odkąd zostałem waszym wsnólnikiem — gwiżdżę, na wszystko! Chcę użyć za te lata, spędzone przy ciężkiej pracy; pracowałem we dnie i noce za te parę rubli, z trudem opędzając biedę. Teraz… wiem przynajmniej, że żyję… „blaty“ płyną jak lód, ze wszystkich stron i żyję, jak Pan Bóg w Odesie. Jem, piję i bawię się, a komóż to mam do zawdzięczenia jak nie tobie: żeby nie ty… dalej pracowałbym po dwanaście godzin dziennie, byłbym „smoluchem“… za to samo wart jesteś, żeby ci żonę odstąpić… — śmiał się na cały głos, a potem dodał: „żebyś wiedział, jaką ładną kochankę już mam, to byś się przekonał, że nie jestem frajerem, odstępując ci żonę. No, dalej, poszlij jeszcze po „litkup“[14] i „zagrychę”[15] albo chodźmy do baru amerykańskiego!“
— Pomyślałem — możliwe, że się frajer „obszemrał“[16] i gwiżdże na wszystko. Poszliśmy pić.
— Upłynęło ze dwa tygodnie — moja świeża kochanka żyła ze mną, jako żona, jej dawny mąż przychodził do mnie, jak dawniej, jakby nigdy nic, chodził z nami kraść i przestałem go zupełnie podejrzewać, widząc go stale wesołym. Pił i używał, jak szalony, co przypisywałem po części jego głupocie, a poza tem, że nigdy nie miał w ręku tyle pieniędzy: z jednej tylko „roboty“ dostał „dolę“ 20.000 rubli. W przyszłości okazało się, że się myliłem, on tylko zalewał robaka ze zgryzoty i smutku, po stracie swej żony i knuł plany zemsty“.
Odpoczął znowu krótką chwilę i dalej mówił.

V.

— Pewnego dnia przyszedł do mnie, w towarzystwie jakiegoś jegomościa, którego przedstawił jako swego kolegę, z którym kiedyś razem pracował w Moskwie i teraz nadaje na Nikolskiej ulicy „robotę“ — bogatego jubilera, gdzie — będzie się można przyzwoicie „odreperować“. Zgodziłem się więc, obiecałem pomówić ze wspólnikami i dać odpowiedź nazajutrz. Zaczął mi wtedy tłumaczyć, że tam nie trzeba więcej, jak dwóch do środka i jednego na „cynku“[17], a tym, miał być ów nadawca. Nie podejrzewałem ani tego nadawcy, ani mego wspólnika, a że potrzebowałem wtedy pieniędzy, bo chciałem z „moją“ wyjechać do Niemiec, więc sam nalegałem na przyśpieszenie tej „roboty“. Miałem zamiar wysprzedać wszystko i przenieść się za granicę, a tam kupić kino, albo założyć hotel i osiedlić się na stałe, kończąc w ten sposób niebezpieczną karjerę złodziejską. Ach, te przeklęte pieniądze… zawsze mi ich było mało…
Wyjechaliśmy na drugi dzień. Kochance mej nic nie mówiłem, dokąd jadę i po co — zawsze trzymałem się tej zasady, niewtajemniczania kobiet w swoje interesy zawodowe i radzę ci to samo, choć byłbym może lepiej uczynił, radząc się swojej. Przyjechałem do Moskwy, stanąłem w hotelu Europejskim na placu Teatralnym i w nocy poszedłem oglądać interes. Widzę, że ten interes można robić na „kaber“, albo przez korytarz. Z korytarza były drzwi żelazne, zamknięte na dwie sztaby i patentowaną dwuskrzydłową „pietruwę“[18]. Rozważyłem, że najlepiej jest robić z korytarza, bo na górze, nad interesem, była sala tańców, prawie całą noc otwarta, a pod interesem nie było ani piwnicy, ani żadnego lokalu, tak, że na „kaber“ było niewygodnie.
Z korytarza zaś była tylko ta trudność, że co godzinę przychodził nocny „skower“[19] stale zaglądał i sprawdzał, czy „pietruwa“ nie naruszona. Z frontu w żaden sposób nie można było robić, bo akurat naprzeciwko stał „skieł“[20] przed jakąś rządową instytucją. Tu muszę ci powiedzieć, że interes stał „na widno“, całą noc, a przez wystawy „skower“ też co godzina zaglądał do środka. Co ty byś zrobił? — zapytał Dawida.
— Niema co, trzeba z korytarza — odparł Dawid.
— Dobrze mówisz, ale powiedz mi, co byś ty zrobił z temi „pietruwami“? „Skower“ stale zaglądał i sprawdzał czy nienaruszone i jakby zobaczył, że „pietruwy“ niema, narobiłby hałasu i „klapa“. A tam „robota“ przy „pudle“[21] musiała trwać conajmmej dwie godziny, pracując „rakiem“. No więc? Dawid spostrzegł, że przy tych „fachowych pytaniach i „uwagach“ twarz suchotnika zabarwiła sie lekkim rumieńcem i rozpogodziła się, jakby odżywając pod tchnieniem dawnych wspomnień: widać „fachowa” namiętność nie wygasła doszczętnie w tej ruinie człowieka i złodziejska żyłka zagrała w nim na nowo, kiedy pytaniami swemi chciał się przekonać, czy Dawid jest dobrym „remiechą“[22].
— Ja bym się urządził tak: — odparł Dawid. — Dorobiłbym „pasówki” do „pietrów”. Później trzeba było wpuścić dwóch do środka i zamknąć ich na nowo. Po zrobieniu „pudła” dać „cynk“, temu co został na ulicy, żeby was wypuścił — nalepić papier na szybie wystawowej. A jeżeli „pasówki” nie można dorobić, to trzeba było kupić podobne „pietruwy“ i klucze już będą; w najgorszym razie, kiedy nie można dobrać kluczy, trzeba „skasować” stare „pietruwy“ i zawiesić podobne, żeby stróż nie mógł się „tropnąć“. No, a wtedy, jak masz interes zamknięty na własną „pietrówę”, to jesteś w domu — możesz zabierać się do roboty.
— „Mołodiec” jesteś. Dobry „remiecha“. Widzę, że znasz się na wszystkiem i nie żal umierać, jak tacy, jak ty, zostają zastępcy. Właśnie zrobiłem, jak mówisz. „Pasówki” nie mogłem dorobić, a i takich samych „pietrów” nie mogłem za żadne pieniądze dostać, więc kupiłem podobne. Skasowałem stare i zawiesiłem swoje na próbę, czy „skower” połapie się. Obserwowałem go z kąta, ale nie zauważył tej zamiany: nakręcił zegar, obmacał „pietrówy“, pociągnął i poszedł. Zawołałem spólnika i weszliśmy do środka, a ten „nadawca“ zamknął nas i miał czekać na „cynk“ ze środka.
Interes zajmował duże pokoje, z wielu szafami oszklonemi. Na półkach była moc sreber, zegarów i zegarków. Uderzało w oczy, że lepsze, cenniejsze rzeczy były pochowane. „Pudło“ było wpuszczone w mur — okazało się „wiedeńska stara marka“, grat. Przystąpiłem bez namysłu do roboty, pracowałem zawzięcie — każda sekunda była tu droga… nagle usłyszałem kroki na korytarzu i zrozumiałem, że „skower“ sprawdza zamki. Słyszałem szczęk szarpniętej kłódki, nakręcanie zegara i wreszcie oddalające się powoli kroki.
Wszystko szło dobrze. Pracowaliśmy na zmianę bez przerwy. Nareszcie pierwszy i drugi pancerz został rozpruty. Wspólnik pracował bez zarzutu, ledwo dając się zastąpić przy borowaniu. Za kilka minut puścił ostatni pancerz — „pudło“ było zrobione. Kiedy zajrzałem do środka, stanąłem olśniony. Było całe wypełnione złotemi wyrobami jubilerskiemu. Niezliczone zegarki, pierścienie, sznury pereł, kolje, brosze i inne rzeczy, poza tem pieniądze w złocie, które na oko mogłem ocenić na jakieś 20.000 „blatów“, drugie tyle w papierach. W jednej z przegródek było pełno drogich kamieni, tak, że kiedy otworzyłem pudełko i rozchyliłem watę, byłem prawdziwie olśniony blaskiem i migotliwemi połyskami tych kamieni. Pomyślałem, że tego wystarczy mi na całe życie i zacząłem ładować, co cenniejsze rzeczy do teki i skórzanego worka, bo o zabraniu wszystkiego nawet mowy nie było i dałem „cynk“ w oknie.
Cała robota trwała półtory godziny, mieliśmy jeszcze trzydzieści minut do nadejścia „skowera“. Trzeba się było teraz ulotnić. Dochodziła już czwartą i „miotła“[23] tego domu mógł już wstać do zamiatania ulicy. Upłynęło już kilka minut, jak dałem „cynk“, a wspólnik nasz jakoś nie zjawiał się. Każda sekunda oczekiwania wydawała się wiekiem, jeszcze kwadrans, a możemy być zgubieni.
Wtem usłyszeliśmy zgrzyt sztab i za chwilę drzwi się otwarły. Wziąłem teczkę, wspólnik worek i „statki“ i znaleźliśmy się na korytarzu. Wspólnik mówi do mnie:
— Zobacz, czy nie zostawiłeś czego w środku!
— Obmacałem na prędce kieszenie i zdrętwiałem z przerażenia — nie miałem portfelu z dokumentami. Oddałem mu tekę i wpadłem do środka, szukając portfelu w kącie, gdzie się znajdowała cały czas marynarka i futro, które zdjąłem przy robocie. Znalazłem, biegnę do drzwi, chcę uchylić, a tu ani rusz! Pukam pocichu, może trzyma, — bez rezultatu… cisza…
I tu dopiero błysnęło mi w głowie, że jestem w pułapce, zgubiony. Nie zdążyłem się zorjentować, co robić, kiedy usłyszałem ciężkie kroki, zbliżający się do drzwi „skower“ przyszedł spełnić swoją funkcję. Włosy stanęły mi dęba — sądziłem, że wszystko spostrzeże. Zdumiałem się. Nakręcił zegar, sprawdził „pietruwy“, jak zawsze i potem oddalił się spokojnie, miarowemi, ciężkiemi krokami. Uprzytomniłem sobie błyskawicznie, że to nie wypadek, że padłem ofiarą wyrafinowanej zemsty mojego „głupiego“ wspólnika, za jakiego go miałem. Teraz zrozumiałem całą gorzką prawdę: „Co posiejesz, to zbierzesz!…“.
Zasiałem w jego sercu zemstę i doczekałem się jej plonu. Zrozumiałem teraz wszystko. Kiedy zdjąłem futro, biorąc się do roboty, musiał zauważyć, że w bocznej jego kieszeni tkwi portfel, w którym miałem dokumenty i weksle, wystawione na moje nazwisko. Wyrzucił go skrycie na ziemię, a gdy już byliśmy na korytarzu, przypomniał mi o nim. Było u nas zwyczajem, zwracać jeden drugiemu uwagę, na pozostawione rzeczy po skończonej robocie i to mnie teraz zgubiło. Otworzyłem portfel i z wielkiem zdziwienem zauważyłem, że oprócz moich papierów znajdują się jeszcze jakieś inne, których poprzednio nie miałem. Przejrzałem je szybko i przekonałem się, że przybyły mi jakieś podejrzane dokumenty spiskowca, informacje o jakichś politycznych zamachach, jakiś protokół: sprawozdanie z tajnego posiedzenia.
— No, no! pomyślałem, ładnego „głupca“ miałem!… Mnie starego „urke“, żeby ktoś tak „skantował“… nie spodziewałbym się po nim czegoś podobnego… Zacząłem palić pośpiesznie kompromitujące papiery jakiegoś „partyjnika“ nad zapalniczką, słusznie rozumując, że te ułatwienia do carskiej szubienicy są mi wcale nie potrzebne.
— A co teraz pocznę? — rozważałem na zimno, jak wydostać się?
— Daremnie wysilałem swój mózg, by coś wymyślić. Poczułem się bezapelacyjnie zgubiony i zdawało mi się, że wszystkie tykające zegary naokoło mnie, zgodnym chórem stwierdzały: Zgu-bio-ny; a jeden z większych zegarów, umieszczony w pięknej, czarnej, rzeźbionej szafce, z dziwacznemi figurami jakichś komediantów na szczycie, potwierdzał niezmordowanie za wszystkiemi najgłośniej: tak! tak! tak! tak!…
— Nie było wyjścia z tej przeklętej pułapki, a już zaczynało dnieć. Mój wzrok padł znowu na wielki bronzowy zegar, na ścianie między oknami wystawowemi, na który patrzałem już raz, dając „cynk“ na ulicę — jego wskazówka stała już na szóstej, dając mi niedwuznacznie do zrozumienia, że minuty mej, względnej wolności, są policzone. Pomimo całej mej rozwagi, chwytałem się za głowę i biegałem po pokoju, jak błędny. Kilka razy obszukiwałem wszystkie swoje kieszenie i nie mogłem znaleźć ani jednego „włosa“ angielskiego, które zawsze miałem przy sobie w zapasie. Nawet scyzoryk mi zabrał, pod pozorem przecięcia sznurków, przy obwiązywaniu teki. Kto by przypuścił, że ten frajer jest zdolny tak fachowo i logicznie obmyśleć wszystko, co zmierzało do mego pognębienia. Zemścił się!… Stałem i patrzałem przez wystawowe szyby, jak „horodowoj“ przechadzał się, pogwizdując tuż przed wystawą, a na drugiej stronie ulicy, dwu mężczyzn rozprawiało z ożywieniem z trzecim w czarnym mundurze i z bączkiem na „furażce“. Palili papierosy, to mi nasunęło myśl, że mogę przecież zapalić papierosa, co też uczyniłem. Paliłem i obserwowałem, przesuwające się cienie przechodniów nielicznych o tak wczesnej godzinie. Przestałem tak z godzinę czasu, bo kiedy znów spojrzałem na bronzowy zegar, dochodziła ósma. Czarna, wielka wskazówka, nieubłaganie sunęła naprzód — już tylko pięć minut, już tylko dwie… Już słychać kroki na korytarzu, może to właściciel nadchodzi. Wtem słyszę jakieś śmiałe, lekkie kroki, zbliżające się do drzwi. Słyszę brzęk kluczy. Za chwilę przenikliwy krzyk kobiecy, rozlega się na korytarzu.
— O, „radi Boga! woory! wooo-ry“! — lamentował cienki dyszkant kobiecy. Usłyszałem teraz wielkie dudnienie szybkich kroków. Co chwila ktoś chwytał za kłódki i sztaby i poruszał niemi z hałasem. Hałas coraz bardziej wzmagający się na korytarzu doprowadzał mnie do wściekłości i krańcowej rozpaczy, biegałem przy żelaznych drzwiach, jak dzikie zwierzę, osaczone przez ogary, wściekły, na beznadziejność sytuacji, bezradny, wydany na pastwę, na ofiarę tym, tam podnoszącym rwetes.
— Nagle słyszę, jakiś znany głos: „Pozwat slesaria!“ i zarządzenia rozstawienia policji. Przez wystawę zaglądały do środka twarze „horodowych“ i dziesiątki gapiów. Znajomy głosik, wydający rozkaz posłania po ślusarza, był głosem starego „tajniaka“, Jegorowa. Poznałem go odrazu, a i on mnie, jak się potem okazało. Byłem zadowolony, że jest już policja — nie będą mnie przynajmniej bili. Usłyszałem łoskot spadających sztab, drzwi się nagle otwarły na oścież i kilka luf rewolwerowych skierowało się w mą stronę: — „Ruki w wierch!“
Machinalnie podniosłem ręce do góry, nie stawiając bezcelowego oporu. Jegorow przywitał mnie, w sposób w podobnych okolicznościach zwyczajny, poruszając moją familję i rozstawiając po kątach wszystkich krewnych i zrewidowawszy mnie, założył mi kajdanki. Już mieli mnie wyprowadzić, gdy nagle rozległ się spazmatyczny płacz właścicielki, mdlejącej na widok rozbitego i opróżnionego „pudła“. Po chwili Jegorow przyskoczył do mnie. Na twarzy jego malowało sie zdziwienie — nie mógł, pojąć w jaki sposób to się stało, że kasa jest okradziona, a ja jestem w środku. Złapał mnie za gardło, jakby chciał udusić i potrząsając mną jak workiem siana — ryczał, żeby mu mówić zaraz jak to się stało. Milczałem jak mur, złagodniał prędko i zaczął mnie prosić, żeby mu opowiedzieć i wyjaśnić wszystko. Milczałem wciąż. „Wziat‘ jego i otwiesti w sysknoje!“ dał rozkaz — „tam budiet piet‘ kak pticzka“. Wyprowadzili mnie.
— Na ulicy zatrzymał się samochód naczelnika urzędu śledczego — przybył on osobiscie na miejsce wypadku. Zawieźli mnie do biura. Tam już wiesz jak jest. Zaczęło się długie i nudne śledztwo, kiedy przekonali się, że nie uda im się wydobyć ode mnie wszystkich szczegółów włamania, zaczęli mnie bić i zmuszać wszelkiemi sposobami do posłuszeństwa i „śpiewu“. Zacząłem symulować wariata, obojętny na wszystko. Nareszcie rozchorowałem się, dostałem silnej gorączki, tak, że nie rozróżniłbym żaby od słonia. Przekonali się że nic ze mnie nie wybiją i odesłali mnie do więzienia na „Tagance“. Zamknęli mnie do warjackiego obserwatorium, samego jednego. Tego tylko chciałem. Ułożyłem sobie plan ucieczki, za wszelką cenę. Byłem zdecydowany nawet życiem przypłacić, byle uciec i zemścić się. Żyłem teraz tylko tą myślą o zemście — myślałem o tem po całych nocach. Byłem jeszcze pod śledztwem, a już ona przyjechała do mnie. Nie chciano jej dać „widzenia“ ze mną.
Pewnego dnia, na „pragułce“[24] patrzę — mój dawny wspólnik spaceruje sam, tam i z powrotem. Nie zauważył mnie, zakaszlałem, a on się obejrzał. Poznał mnie odrazu, ale dałem mu „cynk“, żeby się do mnie nie zbliżał, bo mnie „klawisze“[25] obserwowały. Zdążyłem mu „gruchnąć“, że „świerkuję“[26], a on mi odpowiedział, że jest starszym porządkowym w szpitalu, gdzie leżałem. Ucieszyłem się tą nowiną, że o mało się nie zdradziłem — niedaleko od nas spacerował cały oddział, a wiadomo, że „kapusiów“[27] nigdzie nie brakuje.
— Dał mi znać, że przyjdzie do mnie do celi, pod jakimś pozorem. Wróciłem do celi i zaraz popsułem dzwonek. „Klawisz“ przysłał go naprawić. Przyszedł i do „pucu“ nakrzyczał na mnie, grożąc, że mi założy warjacki kaftan, tak, żeby „klawisz“ słyszał i nie „tropnął się“.
— Tu muszę ci powiedzieć, że kiedy przekonałem się, że jestem „zasypany“, wydłubałem z pozostałych w „interesie“ pierścieni trzy kilikukaratowe brylanty i połknąłem je, a po dwóch dniach wydostałem. Wiedziałem, że i w więzieniu mogły mi się przydać. Teraz więc, kiedy przyszedł naprawić dzwonek, prosiłem go, żeby wysłał „gryps“ bokiem do mojej i dałem mu trzy kamienie, żeby mi wszystko załatwił i „zblatował“ „klawisza“, żeby mi nie dokuczał. Za kilka dni podał mi „bukfel“, wyrżnąłem kratę i najechałem. Byłem we własnem ubraniu, ona czekała na mnie na umówionej „melinie“ za „Rogożewskiej Zastawoj“, u mego dawnego przyjaciela i jeszcze tej samej nocy wyjechałem z Moskwy razem z nią. Płakała, patrząc na mnie, tak strasznie wyglądałem…
— Pierwsze moje słowo było: „Gdzie jest twój mąż?“… Nie mogła mi na to odpowiedzieć, bo nie pokazał sie jej w Odesie. Sprzedałem na prędce wszystko, co można było spieniężyć i wyruszyłem szukać go, dowiedziałem się bowiem, że wyjechał do Berlina, na kilka dni przed wybuchem wojny światowej. Postanowiłem go ścigać zagranicą, tembardziej, że w Rosji ziemia paliła się mi pod nogami. Po całej Rosji był rozesłany mój „cyferblat“[28] i listy gończe. Wydostałem się z nią na Litwę, a kiedy Niemcy zabrali Suwałki, dostałem się do Berlina i po kilku tygodniach odszukałem go. Mieszkał na Grenadierstrasse na „lewe“ nazwisko. Miałem chęć biec do niego i palnąć mu w łeb, ale zastanowiwszy się, postanowiłem załatwić po cichu nasze porachunki. Dowiedziałem się też, że się ożenił i kupił dom za pól miljona marek, a oprócz tego ma hotel i prowadzi dostatni tryb życia. Zapomniałem ci powiedzieć, że temu „nadawcy“, też nie dał ani grosza z tego interesu, bo kazał mu odnieść „statki“ na „melinę“, a mnie zamknął i ulotnił się…

VI.

— Zastanawiałem się, w jaki sposób doprowadzić do spotkania z nim i wreszcie wpadłem na dobry pomysł. Ucharakteryzowałem się, wziąłem ze sobą walizę i udałem się do jego hotelu. Zająłem numer na trzeciem piętrze. Idąc po korytarzu z numerowym, ujrzałem go — zmienił się bardzo, alem go poznał, to był on. Z ledwością zapanowałem nad sobą, żeby nie rzucić się na niego. Weszłem do numeru, obejrzałem pokój i prosiłem służącego, żeby przysłał mi właściciela. Za krótką chwilę drzwi się otworzyły i wszedł on. Spojrzał na mnie i wiesz co? — zauważyłem, że przygląda mi się ze strachem, poznał mnie. Nie było minuty do stracenia. Błyskawicznym ruchem wyjąłem rewolwer i zagroziłem mu, zmuszając żeby usiadł, nic nie mówiąc. Przekręciłem klucz we drzwiach i zerwałem wąsy i brodę, żeby nie miał najmniejszej wątpliwości, co do mej osoby. Zbladł, jak trup i uśmiechał się blado. Mówię do niego:
— Przyszedłem po moją „dolę“ od tego jubilera.
— Dobrze — powiada — mogę ci dać, ile chcesz?
A ja na to:
— Ja, chcę twoją duszę, jak ty chciałeś mojej podkładając mi „dokumenty“.
A wiesz, co on mówi?
— Moją duszę?… już dawno ją zabrałeś.
— Tak, on ją musiał kochać, nie zaprzeczał wcale, że się mścił na mnie za żonę. Po chwili znów się odezwał:
„Proszę, nie rób hałasu, bo goście śpią, rób, co chcesz, jestem do twojej dyspozycji“.
— Nigdybym nie dał wiary, że ten frajer jest tak obojętny na śmierć, być może, nie myślał, że go zabiję. Nie namyślając się długo, pchnąłem go sztyletem w samo serce, poprawiłem jeszcze kilka razy — nawet nie krzyknął. Wyskoczyłem na ulicę, pobiegłem na kwaterę i kazałem „swojej“ spakować rzeczy.
— Tej samej nocy wyjechałem do Frankfurtu, a na drugi dzień w „Berliner Tageblatt“ czytałem opis zabójstwa, kończący się pocieszeniem opinji publicznej, że policja jest już na tropie mordercy, który pozostawił na miejscu zbrodni sztuczną brodę i wąsy.
— Zabójstwo było dokonane, według oświadczenia władz policyjnych, najprawdopodobniej na tle porachunków osobistych, żadnego bowiem śladu rabunku nie znaleziono. Pieniądze i złoty zegarek świadczyły o tem. Zamordowany był właścicielem hotelu, przybył niedawno z Rosji i cieszył się dobrą opinją.
— Robiłem sobie wyrzuty, że źle uczyniłem, porzucając brodę i wąsy, które kupiłem w Berlinie, i postanowiłem jechać do Wiednia. Zamieszkałem tam u siostry i pozostałem w Wiedniu do dwudziestego roku.
— „Moja robiła teraz ze mną, co chciała, grożąc mi, że mnie wyda policji za zabójstwo jej męża. Ja zamiast zrobić z nią porządek, jak z jej małżonkiem, jeszcze bardziej pokochałem ją, stając się jej bezwolnem narzędziem. Ona tymczasem dokładała wszelkich starań, żeby podtrzymywać we mnie tę dziką żądzę, jaką pałałem ku niej. Nie było tak wyrafinowanych sposobów, którychby nie stosowała w naszych pojedynkach miłosnych, z których, niestety, coraz częściej ona wychodziła zwyciężczynią.
— Zacząłem podupadać na zdrowiu, do tego stopnia, że siostra moja, widząc opłakane skutki naszego pożycia, radziła mi uciekać czemprędzej od tego szatana w spódnicy, od tej nienasyconej, rozigranej bestji. Nie mogłem jednak zdobyć się na porzucenie jej.
W dwudziestym roku przyjechaliśmy do Polski — ona tak chciała, żeby mnie wyrwać z pod wpływów mojej siostry. Szaleństwo namiętności dalej królowało nad naszem życiem. Poczułem się chorym na dobre — gruźlica zagroziła memu życiu i w końcu doprowadziła mnie do obecnego stanu.
— Stałem się ścierką, cieniem dawnej istoty i przedmiotem pogardy dla mej „czułej“ kochanki, bo jestem już dla niej nieprzydatny. I wiesz, choć jej nienawidzę i gardzę nią, nie mniej, niż ona mną, jednak kocham ją zarazem bez pamięci i jestem zazdrosny o nią.
— Teraz, kiedy jestem zupełnie bezsilny i lada dzień mogę skończyć z tem życiem, ona nie przestaje wyciskać ze mnie ostatnich soków, siły mi nie dopisują, wymyka się przy lada sposobności na „róg“, by przyłapać sobie „gościa“.
— Kilka razy udało mi się przekonać naocznie o tych jej wycieczkach i dlatego nie puszczam jej teraz od siebie, za co jest wściekła na mnie i nieraz mi dokucza. Boi się mnie porzucić, bo zagroziłem jej, że może dostać z dziesięć lat więzienia, za namowę do zabójstwa jej męża — ja się już więzienia nie boję, dni moje już i tak policzone…
— Teraz ostatnio zaczęła namiętnie grać w „sztosa“, przegrała wiele biżuterji tak, że obecnie musi zdechnąć w tej cuchnącej dziurze. Dziwię się sam, że ja mogłem dopuścić do tego, by kobieta do tego stopnia mnie opanowała, ale teraz jest już zapóźno…
Otarł czoło zroszone kroplistym potem i zakończył:
— Tak, bracie… jesteś jeszcze młody i może ci się przydać, to co ci opowiedziałem. Zapamiętaj sobie, zwłaszcza, że jeżeli chcesz być w życiu szczęśliwy, — nie ufaj żadnej kobiecie. Jesteś jeszcze zbyt młody, by poznać osobiście ich przewrotność. Nie daj zapanować nad sobą kobiecie, bo skończysz marnie, jak ja…
Podniósł się z krzesła, przekręcił klucz i roztworzył drzwi. Dawid chciał teraz z kolei opowiedzieć historję swojej tragicznie zakończonej miłości, ale przez otwarte drzwi weszła kochanka suchotnika, która obrzucając go przenikliwem spojrzeniem i rzekła:
— Co ten „trup“ tu panu naopowiadał o mnie? Nie wierz mu pan — to pierwszorzędny kłamca.
— Nic mi o pani nie mówił — odparł spokojnie Dawid, — rozmawialiśmy o znajomych, — jednocześnie wszakże obrzucił ciekawem spojrzeniem tę kobietę, która z tak silnego mężczyzny, jakim był „Smok“, wyssała krew i życie.
Nagle weszła Róża z potulną mina niewiniątka i nieśmiałym, cichym głosem przemówiła:
— Chodź stąd, Dawidzie, już czas na śniadanie.
Lekko pociągnęła go za rękaw — machinalnie wstał i wyszedł za nią. Podała mu futro i kapelusz i wyszli na śniadanie do kawiarni.
Na ulicy Róża, tuląc się do kochanka i patrząc mu w oczy, zagadnęła:
— Coś ty taki nie swój? Ten suchotnik pewnie ci coś naopowiadał… Nie pójdziemy już wiecei do tej wstrętnej meliny. Ta jego kochanka przeraża mnie swojem zachowaniem i wiesz, że ona ma chrapkę na ciebie, Dawidzie? Rzucała się cały ranek, jak tygrysica. Znam ją od kilku miesięcy — wszystkie pieniądze przegrała w karty, a teraz chciałaby go jaknajpredzej wyprawić na tamten świat, żeby na kogo innego sidła zastawić. Ale niedoczekanie jej, żeby miała ciebie opanować, jeszcze dzisiaj postaram się o mieszkanie dla nas.
Dawd tak był przejety historją suchotnika, że w uszach brzmiał mu jeszcze głos jego: „Nie ufaj kobietom“! Postanowił też strzec się „swojej“, dopóki nie przekona się o jej charakterze i prowadzeniu się.
Widząc zamyślenie i małomówność swego towarzysza. Róża również zamilkła, postanawiając sobie dowiedzieć się o przyczynie tego stanu i nie dopuścić na przyszłość do spotkania między nim i rozpasaną kochanką suchotnika, czuła bowiem w niej swą groźną rywalkę, bardziej może doświadczoną i wyrafinowaną od niej w usidlaniu mężczyzn. Natomiast wcale jej na myśl nie przyszło, że wypadki mogłyby się inaczej ułożyć, gdyby nie przypadek, kładący kres zamierzeniom namiętnej kobiety.
Idąc zamyśleni, każde o czem innem, weszli do kawiarni na Pawiej, gdzie zdecydowali się zjeść śniadanie.

VII

W kawiarni mimo wczesnej pory, było pełno gości i wiele „grubych ryb“ z elity złodziejskiego świata. Witano ich z zaciekawieniem, a kiliku znajomych Dawida zbliżyło się do niego i ściskając mu rękę, pół serjo, pół żartem, winszował mu powodzenia. Nie jeden spoglądał na Dawida z zazdrością. Róża bowiem uchodziła w tym „światku“ za skończoną piękność i miała niejednego adoratora, napróżno dobijającego się o jej względy.
Usiedli przy stoliku i kazali podać kakao i ciastka. Pijąc, Dawid obrzucił spojrzeniem wnętrze kawiarni i przekonał się, że wszystkie spojrzenia były zwrócone na nich, a właściwie na Różę, która rzeczywiście wyglądała uroczo. Poczuł dumę i zadowolenie miłości własnej, że jest posiadaczem tej pięknej dziewczyny. Po wypiciu i zjedzeniu Róża zaproponowała:
— Chodźmy, zaprowadzę cię do siebie. Mieszkam u starego małżeństwa. Odnajmują mi ładny pokój. Omówimy tam nasze sprawy, mam ci coś ważnego do zakomunikowania.
Dawid uregulował rachunek, poczem kochankowie opuścili kawiarnię, odprowadzani spojrzeniami większości obecnych.
Skoro tylko drzwi się za nimi zamknęły, poczęły padać zewsząd rozmaite uwagi na temat Róży, jej wyglądu i wdzięków. Ktoś oświadczył, że „ten Dawid“ ma szczęście, inny, że miał zaszczyt poznać to szczęście i zakosztować wszelkich rozkoszy, jakich ta dziewczyna może dostarczyć. Znaleźli się obrońcy jej osoby i urody, byli też zdecydowani pesymiści, utrzymujący, że „to“ nic takiego nadzwyczajnego. Na tym punkcie wynikła dość ostra wymiana słów w formie zwykle praktykowanej w tej sferze.
A byli tam przedstawiciele wszystkich gałęzi „fachu“ przestępczego. Agenci domów publicznych z Buenos-Aires, najlepsi znawcy „kobiecego towaru“. spluwali tylko spokojnie, nie biorąc udziału w podnieceniu większości, dorzucając niekiedy swoje cyniczne uwagi do poruszonego tematu. Jednak co zapalczywsi łapali już za kufle i krzesła, by zdobyć posłuch dla swoich argumentów i niewiadomo czemby się zakończył gorący spór, gdyby nie przypadek.
W tej chwili bowiem do natłoczonej sali kawiarni, wpadł jak bomba mały, piegowaty żydek i zdyszanym głosem wyksztusił:
— „Loches“! (obława idzie) — od Dziki Gass!
Jakby za czarodziejskiem dotknięciem różdżki kawiarnia opustoszała doszczętnie. Przy bufecie stał tylko piegowaty żydek, jeszcze oddychający z trudem, licząc otrzymane od właściciela kilka groszy, za ostrzeżenie przed chmurą, co miała nadejść.
Za kilka minut drzwi restauracji otworzyły się szeroko i weszło kilku wysokich i pewnych siebie mężczyzn o przenikliwych oczach. Jeden z nich wykręcił się na pięcie, obejrzał wokoło po sali i mruknął do towarzyszy:
— Już zdmuchnął ich ktoś… psiakrew! — spojrzał na właściciela, który w chwili wejścia gościa podniósł się z miejsca za bufetem i stał teraz oparty o rozwartą księgę rachunkową z piórem w ręku i patrzał na gości ze zdziwieniem.
— A, to pan?! — zagadnął niezdecydowanym tonem przybyłego urzędnika policyjnego.
— Tak, to my! Pewno nie spodziewał się pan naszej wizyty, — odpowiedział urzędnik z ironją w głosie. — Co tak pusto u pana tutaj, gości żadnych? — tu zauważył małego żydka, stojącego przy bufecie i uśmiechającego się głupkowato.
— Co ty tu robisz, psiakrr… gdzie tylko przychodzimy, wszędzie ten żydek, a resztę, jakby wymiótł… to ty, łotrze spłoszyłeś tę bandę, ty wyprzedziłeś nas, brać go do kozy!
— Ny, proszę wielmożnego pana, ja nic nie wiem, ja obwarzanki roznoszę po kawiarniach — tłumaczył się mały żydek.
— Dobrze, dobrze — uśmiechnął się policjant, — pamiętaj tylko, że jak cię jeszcze raz spotkamy w jakiej kawiarni, to cię każę zastrzelić, — pogroził mu palcem.
Właściciel poważnie i grzecznie tłumaczył:
— Pan się pyta, co tak pusto u mnie? Kiepskie czasy szanowny panie, ja jeszcze początku dziś nie miałem, — to jakiś feralny dzień dla mnie.
Urzędnik spojrzał na niego z pogardą i rzekł:
— Tak, racja, dziś i dla mnie feralny dzień, bo twoi goście zdążyli ulotnić się przed czasem. Wiem kogo gościłeś dziś w swoich wysokich progach. Bądź — no pan łaskaw dać klucze od piwnicy, słyszałem, że paserujesz teraz i „facjenty“ swoich gości przechowujesz. Mam ochotę przekonać się, czy coś nie zbłądziło z cudzej własności do twojej piwnicy.
— Z wielką przyjemnością — odpowiedział żyd — ja nigdy nie trudniłem się paserstwem i teraz się niem nie zajmuję, może pan szukać, proszę ma pan klucze.
Urzędnik mrugnął na jednego z agentów, żeby miał gospodarza na oku, wziął klucze i udał się do piwnicy.
Okazało się jednak, że rewizja nie dała żadnego rezultatu, urzędnik wręczył klucze właścicielowi, przygryzł wąsy, obrzucił badawczem okiem spokojnego Żyda i zmarszczył czoło. Był zły, że i tym razem spudłował, pomimo, że tak był dokładnie poinformowany o złożonej w tej piwnicy manufakturze, skradzionej dwa dni temu na Marszałkowskiej.
Żyd był zadowolony, że jeszcze wczoraj wszystko wywiózł, a i dziś ptaszki wyfrunęły, chociaż o nich niewiele się troszczył. Cóż go może obchodzić, kto do niego przychodzi zjeść lub wypić za pieniądze, byle piwnica była próżna, to wszystko jest w porządku.
Agenci, zamierzali już opuścić lokal, kiedy drzwi otwarty się z hałasem i ten sam mały i blady Żydek — „ostrzegacz“ wpadł do kawiarni z krzykiem:
— Aj, waj, Smoczy Gass, jeden zastrzelnął kochankę i siebie, ona wyleciała z oknem! aj! waj! paf! puf!

VIII.

Na Smoczej, ujrzeli już zdaleka wielkie zbiegowisko przed bramą jednego z domów. Z trudem przepchnęli się przez zbity tłum ciekawych, dostając się na podwórze, gdzie oczom ich ukazał się okropny widok. Na bruku podwórza leżał człowiek we krwi i z roztrzaskaną czaszką. Mózg rozprysnął się po kamieniach, ręce i nogi były widocznie połamane.
Jeden z agentów zapytał jakąś kobietę z tłumu, z którego okna wyskoczył denat i co to za jeden. Kobieta, wskazała na czwarte piętro, gdzie okno było otwarte i objaśniła:
— Tam jeszcze ktoś podobno zabity.
Policjanci udali się natychmiast na górę. Odnalazłszy pokój, gdzie się rozegrała tragedja, ujrzeli drugi krwawy obraz. Nad półnagim, pławiącym się we krwi trupem młodej kobiety, stała właścicielka tego mieszkania i świadek zbrodni i półprzytomnie wykrzykiwała jakieś niezrozumiałe słowa. W chwilę po wejściu agentów omdlała. Dwu z nich przeniosło ją do drugiego pokoju i złożyło na kanapie, gdzie po chwili przyszła do przytomności i znowu zaczęła załamywać ręce.
W tej chwili do pokoju wszedł lekarz i przedstawiciele urzędu śledczego i władz sądowych i przystąpiono do obejrzenia denatów.
Lekarz stwierdził najpierw śmierć od upadku, leżącego na podwórzu człowieka, przy którym nie znaleziono żadnych dokumentów. Później przystąpiono do oględzin kobiety w mieszkaniu. Leżała ona półnaga, naokoło wszystko było w nieładzie, stół miał odłamaną nogę, kilka krzeseł leżało połamanych, łóżko przewrócone, pościel, porozrzucana po całej podłodze, pod oknem zaś leżał browning belgijski z wystrzelonym magazynkiem.
Lekarz stwierdził pięć ran postrzałowych na ciele kobiety: jedna z kul przeszyła serce, pozatem u denata dwie rany postrzałowe klatki piersiowej, obie jednak nie śmiertelne.
Ze wszystkiego można było wywnioskować, że rozegrał się tu straszny dramat pary kochanków. On zabił najpierw ją, a potem odebrał sobie życie. Nieład i poszarpane odzienie kobiety, zdawały się dowodzić, że między mężczyzną i kobietą, odbyła się zacięta walka. Widać, kobieta nie miała chęci postradać życia i broniła się rozpaczliwie przed widmem śmierci. Nie znaleziono żadnej kartki zapisanej, która by rzucała światło na ten krwawy dramat. Zapytana kobieta, czy zmarła jest jej córką, lub synową, zaprzeczyła energicznie z oburzeniem i poprawiając włosy, jakby dla stwierdzenia, że jest zbyt młoda, by mieć córkę w tym wieku, płaczliwym tonem odpowiedziała:
— Nie — ona była moją znajomą, oboje mieszkali u mnie.
— A więc pani jest gospodynią tych pokojów? — pytał starszy przodownik.
— Dobrze więc, proszę nam powiedzieć, co tu zaszło, kto oni i co tu robili? — odezwał się komisarz badawczym głosem i skinął na wywiadowcę, by gotów był do pisania.
Gospodyni stanęła przed komisarzem i gryząc róg fartuszka z widocznem zaniepokojeniem o siebie, drżącym głosem zaczęła lamentować:
— O, moje nieszczęście!… moje nieszczęście! co tym ludziom przyszło do głowy w mojem mieszkaniu narobić…
— Proszę odpowiadać na pytania — przerwał jej komisarz służbowym tonem: Jak pani na imię?
— Klara.
— Nazwisko?
— Goldsztajn.
— Wyznanie?
— ?
— Jaką religję pani wyznaje?
— Żydówką jestem.— — Mężatka?
— Nie.
— Panna?
— Nie! — wdowa jestem.
— A panieńskie nazwisko?
— Rozenblum.
— Ładne nazwisko — pochwalił komi­sarz, chcąc ją ośmielić. — Proszę się nie lękać, myślę, że pani tu nie jest winną, pro­szę się uspokoić. Więc pani jest gospody­nią, czy tak?
— Tak panie?
— A cóż oni tu robili?
— Mieszkali.
— Oddawna?
— Kilka tygodni — kłamała.
— A meldowani byli?
Kobieta podniosła błagalnie oczy na ko­misarza i odpowiedziała z trwogą:
— Nie byli meldowani.
— A, to źle, — dlaczego?
— Nie chcieli, żebym ich meldowała.
— Źle, że pani zgodziła się na to; będzie pani pociągnięta do odpowiedzialności.
Kobieta zalała się łzami.
— Panie komisarzu, jestem wdową, męża mi zabito, a żyć trzeba; dobrze mi płacili to ich trzymałam.
— Kto pani męża zabił?
— Na wojnie światowej, — skłamała po krótkiem wahaniu, nie chcąc wyjawić, że jest wdową po bandycie.
— Jak oni nazywali się? Czy to mał­żeństwo?
— Nie wiem!
— Może kochankowie?
— Może.
— Jak on się nazywał?
— Imię Antoni, a „familja“ nie wiem.
— A ona?
— Olga — kłamała jak najęta.
— Czy Polka?
— Pewno.
— A rozmawiali po polsku, czy inaczej?
— Po polsku czasem po rusku.
— A może Rosjanie, przyjezdni?
— To możliwe, nie wiem.
— Gdzie pani była, jak to się stało?
— Na mieście.
— Po co?
— Kupić mięsa na obiad, a jak przyby­łam, zastałam tylko trupy i już na podwó­rzu dowiedziałam się, co się stało.
— Czy żyli dobrze miedzy sobą?
— Czasem tak, czasem nie.
— Czem się trudnili?
— Nie wiem.
— A z czego żyli?
— Z gotówki.
— A skąd przybyli?
— Nie wiem, nie mówili.
— A skąd pochodzili?
— Z Rosji.
— Czy często się kłócili i co powodo­wało ich kłótnie?
— On był suchotnik, a ona zdrowa i ładna. On ją kochał, nie dał na krok się ru­szyć bez niego z domu, był zazdrosny.
— Pewno kochanka miała?
— Nie wiem.
— A dziś, czy kłócili się?
W tem miejscu zawahała się czy odpo­wiedzieć, co zaszło rano, ale nie chcąc wtrącać innych, odpowiedziała:
— Tak, kłócili się dziś rano, jak jeszcze nigdy, jak u mnie mieszkają.
— A o co im się rozchodziło?
— Nie wiem.
— Czy pani wiedziała, że on posiada broń?
— Nie.
— Proszę pokazać ich rzeczy.
— O, ta szafa co tu stoi i te dwa kufry — pokazała.
— A kto ma klucze?
— Ona zawsze miała klucze przy sobie.
— Niech pani poszuka.
Jeden z agentów podszedł do małego stolika, przy oknie na którym leżał wo­reczek z przyczepionym do niego pęcz­kiem kluczy i podał je komisarzowi. W woreczku były pieniądze: 150 dolarów, kilka marek niemieckich i trzy pięciorublówki złote. Komisarz kazał otworzyć szafę i kufry, w których znaleziono sporo ubrań, sukien i bielizny, — wszystko w dobrym gatunku.
— Musieli być kiedyś bogaci. Czy nic nie opowiadali? — zapytał jeszcze.
— Tak, słyszałam, że mieli w Rosji dwie kamienice.
— Więc byli zamożni?
— Może, nie wiem.
Komisarz rozglądał się wśród rzeczy w szafie; zauważył drogie futro męskie i karakułowe damskie palto. Prócz tego nowe eleganckie palto fokowe damskie z marką firmową. Spojrzał na markę: firma w Lipsku.
— Czy denat nosił te ubrania i futro na sobie, mieszkając u pani? — zastanowiło go, że wszystko to było robione na tęgiego mężczyznę i denat mógłby się schować w jednej nogawce, wiszących tu spodni z angielskiego diginalu.
— Nie — odrzekła — nigdy nie wychodził z domu, bo był chory na suchoty.
— Czy leczył się u jakiego doktora?
— Nie, nie chciał, zawsze tylko pragnął, żeby jaknajprędzej marzec przyszedł.
— Hm, to jakaś zagadkowa sprawa — mruknął komisarz.
Wtem nadszedł jeden z wywiadowców, będących na dole przy trupie mężczyzny i podał mały, platynowy medaljonik na złotym łańcuszku, małe arcydzieło, wysadzane maleńkiemi brylancikami.
— Zdjęto to z szyi denata — zameldował.
Komisarz nacisnął przycisk, przyczem odskoczyło małe wieczko, ukazując wewnątrz miniaturową fotografję kobiecego popiersia.
Komisarz spojrzał na zmienione rysy denatki, porównywując je z fotografią, przyczem stwierdził podobieństwo.
— Któż oni — mruknął sam do siebie — on Antoni, ona Olga i wszystko. Bądź tu teraz mądry! Żadnych papierów, żadnych dokumentów…
— Co pan myśli o tej parze? — zwrócił się do agenta, oglądającego medaljon.
— Ja? Mojem zdaniem albo to była para z arystokracji rosyjskiej, mająca poważne powody, by żyć „incognito“, być może w obawie przed agentami bolszewików, albo też para niepospolitych niebieskich ptaków, ukrywająca się przed sprawiedliwością — zakonkludował młody wywiadowca, zadowolony, iż sam komisarz zechciał wysłuchać jego zdania.
Komisarz uśmiechnął się i wycedził przez zęby:
— Tak — zgadłeś zuchu, jak nie deszcz, to pogoda i ja jestem tego zdania, — a zwracając się do wchodzącego prokuratora, powiedział:
— Wątpię, panie prokuratorze, czy pan będzie miał sposobność w tej sprawie, błysnąć swym darem wymowy przed sądem — sprawca i ofiara przenieśli się do wieczności, sprawa ciemna dotychczas.
Żyli nieznani i odeszli nieznani.
— No, panie komisarzu, nie mamy co wątpić zgóry, pański aparat, zdaje się, nigdy nas jeszcze nie zawiódł — wskazał na gorączkową pracę kupki służbistów śledczych, odciskających palce denatki i robiących zdjęcia pośmiertne. To samo mniej więcej, działo się z połamanemi członkami denata.
Sędzia śledczy dyktował coś sekretarzowi… Nareszcie wszystko się skończyło, zwłoki zabrano na rozkaz prokuratora do prosektorjum, pokój z rzeczami zmarłych opieczętowano i cala kompanja sług sprawiedliwości opuściła teren wypadku.

*

Po wyjściu z kawiarni Dawid i Róża udali się na Złotą, gdzie właśnie mieszkała Róża, zajmując pokój przy starem małżeństwie, żyjącem z zasiłków, przysyłanych z Ameryki przez dzieci, tam przebywające. Róża podawała się za studentkę uniwersytetu, a ponieważ była inteligentną i ukończyła osiem klas gimnazjum — dalsze bowiem kształcenie się przerwała wojna i rewolucja, a właściwie śmierć rodziców — nie przychodziło jej to z trudnością i nie wzbudzała żadnych podejrzeń.
Opowiadanie Róży o swych kolejach losu, którem zainteresowała swego kochanka, zawierało sporo szczegółów prawdziwych, pominęła w niem jednak to, co odnosiło się do jej wykształcenia i wychowania, dzięki nabytej znajomości sfery, wśród której żyła. Wiedziała dobrze, jaką nienawiść i pogardę czują ludzie tego świata występku — względem bogatych i inteligencji, tak zwanego w ich języku „frajerstwa“, ominęła więc te szczegóły, które by świadczyły o jej przynależności do tej właśnie, znienawidzonej przez świat podziemny, sfery ludzi.
Róża zmuszona była udawać studentkę, w ten sposób bowiem najłatwiej mogła usprawiedliwić swój nieregularny tryb życia, podając się za pracownicę, musiałaby spędzać regularnie kilka godzin dziennie poza domem. Po chwili wchodzili już na elegancką klatkę schodową i po wejściu na drugie piętro, Róża zapukała do drzwi. Moment panowała cisza, wreszcie dało się słyszeć ciężkie stąpanie i przekręcono klucz we drzwiach. Drzwi uchyliły się cokolwiek, a w szparze ukazała się siwa głowa starca.
— A, to pani? Proszę!
Róża i jej kochanek weszli do przedpokoju, a starzec patrząc nieufnem okiem na towarzysza swej lokatorki, zamknął drzwi zpowrotem na klucz.
Z przedpokoju, poprzez drzwi otwarte, widać było ładnie umeblowane mieszkanie. Dawid rozglądał się ciekawie po gustownych meblach, zauważył pianino i mimowoli począł szukać… kasy — o którą zaczął podejrzewać „starego“. Róża podchwyciła te jego penetrujące i ciekawe spojrzenia, szepnęła mu wesoło, jakby zgadując jego myśli:
— Nie rozglądaj się, bo niema tu tego, o czem myślisz — a do starca odezwała się:
— Ojczulku, a gdzie to mamusia, czy wyszła na miasto?
Róża tak się zżyła z poczciwymi i spokojnymi staruszkami, a ci tak ją polubili i przywiązali się do niej — że uważali ją za swe dziecko, lub wychowanicę i nie brali jej za złe, kiedy zwracała sie do nich, jak dziecko do rodziców.
Starzec nic nie odrzekł, spojrzał na Dawida, a potem na nią, zapytując wzrokiem, co ma myśleć o jej towarzyszu.
Róża nigdy nie przyprowadzała dotychczas mężczyzn ze sobą i zrozumiała niezadowolenie staruszka. Zarumieniła się zlekka i zaszczebiotała:
— Ach, jaka ja roztrzepana jestem, proszę ojczulka, to mój znajomy, przybywa z Niemiec do Warszawy i oto odwiedził mnie, poznajcie się panowie!
Dawid skłonił się z gracją światowca, której jako międzynarodowy włamywacz i złodziejski arystokrata, dawno już nabył. Podali sobie ręce.
— Bresler!
Starzec mruknął coś pod nosem, co miało oznaczać nazwisko, widać było, że wcale nie był zadowolony z tej znajomości.
Róża zmiarkowała to odrazu i żałowała już w duchu, że go tu przyprowadziła. Wiedziała, że stary nie ufa nikomu, obawia się o swoje kilka tysięcy dolarów, które zawsze nosi na piersiach, każdego podejrzewając, że jest złodziejem i chce go okraść podobnie, jak to miało miejsce dwa lata temu.
Pomyślała, że chociaż stary tym razem się nie myli i ma przed sobą złodzieja, to jednak ona nigdy nie pozwoli, żeby skrzywdzić tych ludzi. Można śmiało powiedzieć, że Róża pomimo występnego życia w ostatnich czasach, pozostała w głębi duszy dobrą dziewczyną i tylko zemsta, zakorzeniona w jej sercu na skutek krzywdy doznanej, nie pozwalała jej wydźwignąć się z tego błota zbrodni, występku i zgnilizny moralnej, w jaką została zrządzeniem losu zepchnięta.
Róża zaprosiła kochanka do swego pokoju, przymykając drzwi za sobą. Był to dość obszerny i wygodny pokój, łączący w sobie sypialnię i toaletę, powietrze było przepojone miłą wonią perfum, całość tworzyła zaciszne i przytulne gniazdko. Podała mu krzesło, a sama usiadła na łóżku, usłanem z jedwabiów i muślinów. Raptownie wyciągnęła rękę i pociągnęła go ruchem energicznym razem z krzesłem. Była piękna i rozkoszna, a jej szybkie, niespodziewane ruchy, miały w sobie coś drapieżnego, coś z ruchów kotki sjamskiej, albo tygrysicy. Nachylił się ku niej, był znowu pod jej urokiem, oszołomiony jej magnetycznem spojrzeniem, wonią tego pokoiku i wdziękiem jej swobodnej niedbałej pozy. W jej oczach paliły się jakieś żywe ogniki, a na uśmiechniętej twarzy, nie było najmniejszego śladu po przebytych, ciężkich dniach burzliwych jej życia.
— Pocałuj mnie, mój drogi! — szepnęła.
Dawid był posłuszny. Fala krwi buchnęła w tej samej chwili na jej twarz, niewiadomo tylko, czy z pożądliwości, czy też ze wstrętu i tlącej się w jej sercu nienawiści. Czerwieniącemi się ogniście wargami przylgnęła do ust jego, tuląc się całem ciałem do niego.
Obserwator, przyglądający się tej parze, podziwiałby z pewnością namiętność z jaką kobieta całowała kochanka, gotów by dać głowę, że rządziła nią prawdziwa miłość. A jednak tak nie było. Ten wybuch namiętnej czułości, był tylko zręczną ofenzywą na jego kieszeń, to było niejako przygotowanie terenu. Róża odepchnęła go zlekka, wyrywając mu się z objęć. Postanowiła atakować, korzystając z chwili.
— Kochany, jestem już twoją… nie potrzebujemy się więc krępować, chcę cię prosić o coś — rzekła, całując go po oczach.
— Teraz, zapewne będzie strzał do mojej kieszeni — pomyślał Dawid i nie omylił się.
— Cóż takiego, mów, wszystko dla ciebie zrobię, ja chcę i musze wiedzieć, co ci dolega, co ci brakuje, mów śmiało, bez żadnych ceremonij.
— Widzisz, mój drogi, ja jestem winna w kilku miejscach, mam zastawioną biżuterję i garderobę — mówiła cichym, nieśmiałym głosem — chciałabym wykupić, a nie mam pieniędzy — dodała gorzko, spuszczając oczy. A on myślał: „Oj, kobiety, kobiety, jaka niebezpieczna gra z wami, któż jest w stanie oprzeć się wam i sidłom waszych wdzięków“. Przypomniał sobie ostrzeżenie suchotnika i stwierdził, że nie na wiele mu się ono przydało, bo oto zaczyna tańczyć, jak mu ta czarodziejka każe i czuje, że nie zdobędzie się na to, by się uwolnić z pod jej uroczego wpływu, by odrzucić precz od siebie pokusy jej zmysłowego ciała.
Róża czekała z zapartym oddechem na jego decyzję, ale usłyszała:
— Dobrze, gotów jestem zapłacić wszystkich twoich wierzycieli… tylko pamiętaj, żebyś dobrze prowadziła się od dzisiaj!
— Ach, drogi mój, jakże ci jestem wdzięczna za twoja dobroć, jaką mi okazujesz… przysięgam ci, że tylko śmierć zdolna byłaby rozłączyć nas, więcej nic, będę ci wiecznie oddaną! — pieściła jego twarz, ująwszy głowę w obie ręce i gorącemi ustami przylgnęła do jego warg.
Niezakochany, może odczułby fałszywą nutę w głosie swej kochanki, lecz Dawid niezdolny był do analizy i krytyki — miłość zaślepiała go, pożądanie pchało ku temu pięknemu ciału ponętnej kobiety.
— Tak, moja droga, śmierć nas nie rozłączy, ale więzienie może nas rozłączyć. Dziś jest bardzo „ślisko“ dla „naszych“, łatwo się „zasypać“, a z chwilą, kiedy mnie nie stanie, znajdzie się inny, co będzie chciał zasmakować twoich ognistych warg i rozkoszy twojego ciała, a wtedy o mnie zapomnisz — żal zadźwięczał w jego głosie, a na myśl, że słowa jego mogą się stać ciałem, zadrżał.
— Nie ja… kochany, nie ja, — powtarzała naiwnie, patrząc mu w oczy, w których dojrzała zwilgotnienie i chwilę żal jej się zrobiło kochanka. Za moment jednak znowu zerwał się w niej bunt przeciw tym ludziom, do których i Dawid należał. Przypomniała sobie łzy przelane w domu swej „opiekunki“ na Wołyńskiej, dzikie, brutalne sceny, pełne wyuzdania, zwierzęce zabawy mężczyzn, dla których była tylko samicą, kawałem żywego i czującego mięsa, wydanego na łup ich samczych żądz. Przypomniała sobie te łzy, które miast wywołać litość i współczucie, wywoływały wręcz odwrotny skutek, bo jej przygodni amanci, wobec których nieraz nie była w stanie powstrzymać łez rozpaczy i wstrętu, oświadczali jej, że jak płacze, to jest jeszcze bardziej pożądana i rozkoszniejsza. Tu, by ukryć rozpalającą się w jej sercu zemstę, zaczęła znowu gwałtownie całować go i pieścić.
— No, moja droga, dość tych dzieciństw i pieszczot! — zadecydował Dawid, odzyskując zimną krew, — już pół do trzeciej, a myśmy jeszcze obiadu nie jedli. Chodź, pójdziemy na obiad.
— Dobrze, tylko powiedz mi, jak będzie z mieszkaniem. Ty tutaj nie możesz ze mną mieszkać za nic w świecie. Mam na myśli jedno mieszkanie u znajomej mi rozwódki na Chmielnej, tam będzie nam wygodnie.
— Dobrze, — odparł Dawid, ale dzisiejszą noc, gdzie spędzimy? Myślę, że będziemy musieli tę noc spędzić na „platonicznych“ rozmyślaniach o naszej miłości, ja u siebie w numerze hotelowym, a ty, u swoich staruszków, prawda?
— Tak, musimy się rozłączyć na tę jedną noc, — odpowiedziała Róża — odpoczniesz sobie chwilkę, a teraz chodź już na obiad.
Wychodząc z pokoju Róży i kierując się ku wyjściu, kochankowie natknęli się na starego właściciela mieszkania, który znowu, aż nazbyt ciekawie obserwował Dawida, jakby chciał się przekonać, czy ten nie wynosi czegoś pod futrem. Nie podobał mu się ten znajomy jego lokatorki, a podejrzenia jego objęły teraz młodą dziewczynę, której dotychczas nie mógł nic zgoła zarzucić, tak taktowne było jej zachowanie się, uprzejmy, a nawet serdeczny i tkliwy jej stosunek do nich. Mimo to, ta niespodziewana wizyta nieznanego młodego mężczyzny, z którym zdawały się ją łączyć bliskie i intymne stosunki, mocno podkopały jego wiarę w te wszystkie dodatnie cechy charakteru, które zdawały się być ozdobą tego miłego, spokojnego dziewczęcia. — Hm, hm — mruczał do siebie, kiedy młodzi już wyszli i postanowił naradzić się ze swą „starą“ czy by nie było wskazanem wymówić jej mieszkanie, albo wprost zażądać od niej dowodów i stwierdzenia, co właściwie robi i dokąd uczęszcza na studja. Nasunęła mu się myśl, że być może kobieta ta, co do której ogólnego wykształcenia i inteligencji nie miał wątpliwości, jest jaką osobistością podejrzanej konduity, współtowarzyszką jakichś przestępców, hochstaplerką, może nawet osobą karaną sądownie… kto wie?
Dawid z Różą znaleźli się wkrótce na Dzielnej, a kiedy otworzyli drzwi, widok, który uderzył ich oczy, rzeczywiście był godzien widzenia, jako charakterystyczny, pełen nastroju obrazek rodzajowy. Na środku dużej sali stała duża grupa mężczyzn, skupiona dokoła młodej dziewczyny, zalanej łzami i szlochającej. Ukończyła ona widocznie opowiadanie o jakimś wypadku, bo słuchacze byli jeszcze zasłuchani i pogrążeni w niewesołem rozmyślaniu.
Dawid z kochanką zbliżyli się ciekawie do tej grupy, chcąc się dowiedzieć, co zaszło. Jeden z zebranych, który pierwszy go spostrzegł, krzyknął:
— O, dobrze, żeś przyszedł, chcieliśmy już posłać po ciebie… może już wiesz, co się stało?
— Nic nie wiem, gadaj prędko!
— Wiesz, co „Smok“ zrobił?
Dawid przybladł, zaczął się domyślać czegoś tragicznego, myśl o samobójstwie nieszczęsnego chorego stanęła przed nim w całej swej ponurej grozie, przypomniało mu się opowiadanie chorego.
— Najpierw „zakropił“ kochankę, a potem palnął sobie w łeb, a że żył jeszcze, wyskoczył z czwartego piętra.
Zarówno Dawid, jak i jego kochanka, uczuli żal na wieść o tragicznym wypadku, z dwóch różnych powodów: on żałował, że Smok, śmiały i zdolny złodziej skończył tak marnie, ona żałowała nieszczęśliwej kobiety, która padła z rąk „zbira“, jak myślała i do której mimo, że niedawno zdawała się być jej rywalką, nie czuła obecnie najmniejszej urazy.
— A może to „bujda“? — zauważył sceptycznie Dawid.
— Jakto? — krzyknęło kilka osób naraz — przecież ta dziewczyna jest siostrą tej „meliniarki“ i widziała na swoje oczy, jak karetka zabrała trupy, a policja zapieczętowała mieszkanie i aresztowała „meliniarkę“. Właśnie przyszła tu z płaczem, żeby ratować jej siostrę, bo wiesz, że to jest wdowa po jednym z „naszych“. Trzeba też zrobić zebranie i sprawić pogrzeb dla „Smoka“, jak się patrzy. On był „chłopak“, jakiego nie łatwo znaleźć — charczał jakiś zezowaty z krogulczym nosem i wielką szramą na twarzy Żyd.
— Co ty na to? — pytał inny.
Dawid zamyślił się, usiadł na krześle, zapomniał o obiedzie. On jeden znał historję zmarłego i wiedział, jakie byty pobudki krwawego czynu — że była to zemsta.
Mimowoli spojrzał na Różę. Dziwna rzecz… W jej błyszczących oczach widział teraz takie same ogniki, jakie zapalały się w oczach suchotnika, kiedy wymawiał imię kochanki. — „Czyżby i Róża żywiła uczucie zemsty, ale do kogo i za co? Przecież ja ją kocham i nic jej złego nie zrobiłem“. — Znów spojrzał jej w oczy, ale były to już oczy dziecka.
Dalsze rozmyślania przerwało wejście trzech znajomych Dawida. Zaraz od progu zawołali:
— Dobrze, że ty jesteś! Mamy ważne zebranie, pewno już wiesz?
— Tak, wiem, — odparł Dawid. — Możemy radzić, a gdzie jest „Klarnet“?
— Właśnie, że „Klarnet“[29] wyjechał do Berlina na „dintojrę“ u Glazmana. Tam się rozchodzi o wielki „sofek“[30] i sprawa nagła. Ale my wiemy, że ty masz jego zaufanie i jak ty zrobisz, to „on“ sam powie, że dobrze. Możemy już radzić, ale nie tu, bo stąd mogą nas „wychlać“[31].
Dawid był bardzo zadowolony, że został wybrany na zastępcę „jego samego“ i cieszył się w duchu, że zaimponuje Róży tem poważaniem i mirem wśród „swoich“. Myślał, że wkrótce, być może, na stałe zastąpi „jego“, bo „on“ był już stary i spodziewany był wybór następcy.
Przed opuszczeniem lokalu trzeba było zjeść obiad, zwrócił się więc do Róży, by zamówiła, na co miała apetyt.
— O, nie będę jadła, przygnębiła mnie ta straszna nowina. Ty zostaniesz tu pewnie, a ja pójdę do domu, jutro o dziesiątej spotkamy się, czy dobrze?
— Dobrze, ale czemu się śpieszysz, zostań jeszcze chwilę.
— Puść mnie — prosiła — głowa mnie boli — wstała, podając mu rękę i lekkim krokiem skierowała się do wyjścia, od progu jeszcze przesyłając mu uśmiech.
Dawid śledził ją rozkochanemi oczami, gdy nagle, w chwili kiedy już zamykała drzwi za sobą, przypomniał sobie o pieniądzach, które miał jej dać na uregulowanie długów. Skoczył więc z miejsca i już na ulicy wręczył kopertę z pieniędzmi.
— A wiele tu jest? — zapytała nieśmiało.
— Pięćset dolarów — odpowiedział obojętnie, obserwując, jakie wrażenie zrobi na niej ta cyfra, ale nie dojrzał żadnego podniecenia, ani wzruszenia na jej twarzy, kiedy chowała do torebki cenną kopertę.
— Starczy, starczy, mój drogi — pożegnała go i zniknęła wśród tłumu przechodniów.
Dawid spodziewał się wybuchu radości i gorących podziękowań, to też obojętne przyjęcie tak znacznej sumy utwierdziło go w przekonaniu, że kochanka jego, albo nie miała nigdy w ręku większej sumy pieniędzy, albo należy do rzędu tych kobiet, co nie znają wartości pieniędzy, lub lekceważą je sobie.
— W każdym razie, romans ten będzie rzeczą kosztowną, na to zdaje się wszystko wskazuje: ano, zobaczymy, co będzie dalej — zakończył swe rozmyślania, każąc sobie podać obiad.
Do restauracji przybywali nowi goście, widocznie powiadomieni o zebraniu.
Wśród przedstawicieli rozmaitych gałęzi złodziejskiego fachu można było obserwować starych weteranów, którym ani Sybir, ani Kamczatka i Sachalin, ani „Rudniki“ nie zdołały wpoić poszanowania cudzej własności i nie uczyniły im w niczem ujmy, owszem okryły jeszcze sławą „starego katarżana“.
Sam właściciel kawiarni, liczący sobie już osiem krzyżyków, był głośnym swego czasu bandytą i „pobytowym“ i często wspominał dawno minione dni, kiedy to przed pięćdziesięciu laty należał do groźnej „Zambrowskiej szajki“, co grasowała w Grodzieńszczyźnie i sąsiednich guberniach. Lubił nieraz opowiadać, jak to „strażnictwo“ było bezsilne wobec ich śmiałych napadów w biały dzień, na folwarki, probostwa i przejezdnych pod mądrem przewodnictwem Gardziejewa. Banda jego liczyła niekiedy do pięciuset członków i długi czas była nieuchwytna, ponieważ jej członkowie mieszkali po wsiach i miasteczkach, jako kupcy, osadnicy, lub ukrywając się pod przebraniem, jako żydzi „chasydzi“, których policja rosyjska nie podejrzewała o udział w szajkach bandyckich. Sprzedajność policji ułatwiała jeszcze sytuację, dobrze więc było żyć, dopóki nie przybył tam policmajster Polak i nie wystąpił heroicznie do walki z bandytyzmem w obronie obywateli Polaków, którzy najczęściej byli teroryzowani przez ową bandę. W krótkim czasie też banda została zlikwidowana, a on, obecny właściciel restauracji, powędrował wraz z innymi na Sybir, skąd dopiero po trzydziestu latach wrócił do swych kamratów z Nalewek i Nowolipek, by na stare lata odpocząć i wspominać ciężkie minione dni katorgi. To też w gronie kryminalistów, stanowiących jego stalą klientelę, miał wielki szacunek i poważanie i chętnie zasięgano jego rady w trudnych lub ważnych sprawach. I teraz też usłuchano jego rady, kiedy tłumaczył, że bezpieczniej będzie, jeżeli zamierzone zebranie odbędzie się w piwnicy.
— Racja — padły głosy — dawaj klucze, idziemy na dół.
Wszyscy skierowali się do małego pokoiku, gdzie były zamaskowane drzwi w podłodze nad schodami do piwnic. Starzec otworzył klapę i pierwszy zaczął zstępować wgłąb piwnicy, którą za chwilę rozświetliły promienie lampy naftowej. Pod ścianami stało kilkanaście beczek i stos pak. Na jedną z nich wskoczył Dawid i kiedy już wszyscy znaleźli się na dole, przemówił do zebranych gości:
— Bracia! Dzisiejszy dzień… jest bardzo smutny dla nas wszystkich. Ubył z pośród naszego grona człowiek, którego zasługi były bardzo znaczne w naszem kółku. Niejednego z naszych braci wyratował z więzienia, składając za niego kaucję, niejednej wdowie, której mąż skończył w więzieniu, albo na nieudanej wyprawie, przyszedł z pomocą, dając jej na utrzymanie. A sam tak marnie skończył… Ale — cóż, taki już nasz los… Dziś on tak zakończył, jutro może to czeka mnie, lub kogo z was. Zebraliśmy się tu, żeby każdy z nas ofiarował, co może, by godnie go pogrzebać: jak na złodzieja przystało. Trzeba też pochować jego żonę. Musimy to wszystko załatwić starannie, żeby „on“ nie zarzucił nam niedbalstwa, kiedy wróci. W jego imieniu proszę dać, co kto może. Popierajmy się wzajemnie, bracia, bo inaczej, po was, wyłapią i wytępią nas jak muchy. Co ma ktoś powiedzieć, niech mówi. Ja skończyłem“.
Słuchano go z uwagą, za to kiedy skończył, powstał rejwach. Jakiś mały, ruchliwy, czarny człowieczek darł się na cały głos:
— Panowie! dobrze mówi, trzeba się popierać nawzajem, ale ja słyszałem, że ten „Smok“ miał dać jednemu z naszych pięć lat „chleba“ w Moskwie, to „kapuś“[32] był…
Jednocześnie musiał skoczyć w tył, bo kilkoro rąk wyciągnęło się w jego kierunku, w zamiarze ukrócenia jego złośliwości.
Dawid klasnął w ręce, dając znak, że chce jeszcze mówić.
— Bracia! — mówił — opowiem wam o wypadku, o którym właśnie ktoś wspomniał, zarzucając zmarłemu, że „kapuś“, bo miał kapować wspólnika i dał mu pięć lat „chleba“. Ja wam powiem, że nikt z was nawet się nie domyślał, jaki to wielki był człowiek. Tę historję w Moskwie opowiedział mi całą, na godzinę przed śmiercią.
— Posłuchajcie. — Tu zaczął opowiadać znane już czytelnikowi dzieje, a kiedy skończył, odezwały się głosy zachwytu i pochwały, któremi zebrani oddali hołd „złodziejskiemu charakterowi“ zmarłego.
Dawid zdjął kapelusz, prosząc jeszcze raz o ofiary. Posypały się też obficie mniejsze lub większe datki, a każdy starał się prześcignąć innych i ściągnąć na siebie uwagę swoją hojnością. Po ukończonej zbiórce, wysypał zawartość kapelusza na połę futra i przeliczył. Zebranych było pięćset dziesięć dolarów i sto dwadzieścia rubli w złocie.
— Bardzo dobrze poszło — oznajmił stary właściciel kawiarni — trzeba będzie też zająć się „meliniarką“, żeby ją zwolnili — zakończył, zgarniając wszystkie zebrane pieniądze, które mu Dawid po ostatecznem obliczeniu oddał.
Stary miał zajmować się całym pogrzebem i w duchu już rozmyślał i obliczał, ile też uda się urwać z tej sumy, do własnej kieszeni. Wszystkich oczy, skierowane były teraz na pieniądze, które „stary“ zaczął chować do kieszeni ubrania. Niejeden z uważnych obserwatorów, zapalił się chęcią uduszenia starego i zagarnięcia pieniędzy. „Stary“ ulokowawszy pieniądze, przemówił krótko:
— Bracia moi i dzieci! Trzeba zawiadomić wszystkich „naszych“, żeby wzięli tłumny udział w pogrzebie i uprzedzić, żeby nikt nie śmiał kraść podczas pogrzebu. Uszanujmy pamięć zmarłych!

XI.

Po powrocie do domu, Róża zastała parę staruszków w melancholijnym nastroju ducha. Przywitała ich równie serdecznie jak zawsze, ale spostrzegła odrazu, że ją jakoś chłodno przyjęli. Zapytała też troskliwie z całą swobodą:
— Czy zaszło co przykrego, że moi opiekunowie są tacy smutni?
Staruszek spojrzał na nią niemal groźnie i odparł:
— Proszę usiąść, mam pani kilka słów powiedzieć.
— Ależ proszę, słucham ojczulka, czy coś tak bardzo poważnego? — dodała, robiąc aluzję do surowego tonu, w jakim zwrócił się do niej zazwyczaj daleko uprzejmiej usposobiony „ojczulek“.
Niewzruszony jej serdecznością, staruszek potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć, że nie życzy sobie tego miana, przybrał marsowy wyraz twarzy i przemówił:
— Proszę powiedzieć mi, do jakiej uczelni pani uczęszcza i proszę mi pokazać świadectwo szkolne, bo powiem pani, że mam powody ku temu, aby sprawdzić tożsamość pani.
Takie postawienie sprawy zrobiło wielkie wrażenie na nieszczęśliwej dziewczynie. Zbladła, by zkolei zapłonąć purpurą nabiegającej do twarzy krwi. Oboje starzy obserwowali ją ciekawie, a widząc jakie wrażenie zrobiło na ich pensjonarjuszce niedyskretne pytanie — stary mężczyzna obrzucił swą żonę triumfalnem spojrzeniem — nie upłynęła bowiem godzina, jak sprzeczali się na temat uczciwości swej lokatorki. O ile żona broniła młodej kobiety, o tyle mąż twierdził uparcie, że porządna panna nie będzie spędzała całych dni i nocy, poza domem i przyjmowała u siebie młodych łudzi, zamykając się z nimi w swym pokoju.
— To będzie zbyteczne, dziś wyprowadzam się od was, kocham państwo! — mówiąc to, zakryła sobie oczy rękami i cichy szloch wydarł się z piersi dziewczyny.
Oboje staruszkowie patrzyli na siebie z przerażeniem, nic już teraz nie rozumiejąc. Spodziewali się, iż będą zmuszeni wymówić jej mieszkanie, aż tu ona sama oświadczyła gotowość opuszczenia zajmowanego mieszkania i do tego z tym niespodziewanym wybuchem rozżalenia. W głębi duszy staruszek poczuł żal, że poruszył tę drażliwą kwestję i wyrządził tem przykrość młodej kobiecie. Staruszka wzruszona jej płaczem, podeszła do niej i z macierzyńską tkliwością zaczęła ją uspakajać.
Róża po chwili zapanowała nad sobą i, ocierając batystową chusteczką łzy cisnące się jej do oczu, wyjęła z torebki kilka naszykowanych już w celu uregulowania opłaty za pokój banknotów dziesięciodolarowych i położyła je na stole, a sama, tłumiąc łzy, udała się do swego pokoju, w którym miała przepędzić ostatnią noc. Rzuciła się na łóżko i płacząc, powtarzała przez łzy:
— Żal mi się rozstać z tymi poczciwymi ludźmi, ale cóż robić… Oni są w prawie. Czy rzeczywiście nie sądzonem mi jest żyć miedzy spokojnymi i uczciwymi ludźmi?… Czy ma mnie pochłonąć to bagno bez ratunku? Czy mam zerwać wszelkie nici ze światem ludzi porządnych… Serce mi się rwie na strzępy, kiedy pomyślę do jakiego stopnia to straszne życie źle się obeszło ze mną. Dlaczego skazana zostałam na hańbę, dlaczego? Gdzie szukać ratunku? Co robić?…
W końcu, zmęczona atakami rozpaczliwych myśli, popadła w rodzaj półsnu. W rozgorączkowanej głowie Róży, poczęły się rodzić i przesuwać jedne za drugiemi obrazy z ubiegłego jej życia.
Widziała siebie, jako małą dziewczynkę, w towarzystwie matki na balkonie Taszkieńskiej ulicy. Widzi tę ulicę zalaną skwarnemi promieniami słońca, od którego broni ją gęsty wał winorośli, oplatającej cały front domu. Słońce, praży niemiłosiernie, matka drzemie w rozstawionym leżaku, a ona, spogląda w dal białej ulicy, po której od czasu do czasu, przesuwa się tubylec w wielkim turbanie na głowie, w ubraniu z materji w kolorowe paski, albo kobieta, z obnażonemi ramionami i wielkim dzbankiem lub koszem na głowie. Oto kilku półnagich piekarczyków przebiegło przez ulice, niosąc podłużne deseczki z podłużnemi bułkami na głowie. Miłe to były chwile, pełne szczęścia. Ale oto inne sceny przesuwała się przed oczami jej wyobraźni, okropne, przerażające i dzikie i znów oblicze jej, jak na jawie reaguje na te obrazy, brwi marszczą się i trwoga maluje się na jej twarzy.
Widzi kłąb dzikich obłąkańców, wyciągających do niej zakrwawione palce i usiłujących szarpać jej ciało ostremi pazurami, widzi idjotycznie roześmiane twarze z szeroko rozwartemi ustami i wyszczerbionemi zębami. Nagie ciała kobiece wywijające karkołomne kozły w powietrzu i na podłodze jakiegoś dużego pokoju, gdzie odbywa się szaleńcza orgja. Ją samą chwyta jakiś nagi mężczyzna za nogę i z dzikim rechotem zmusza ją do chodzenia na rękach. Męczy się okropnie, pada na załamujących się rękach, a na nią, wali się jakiś grubas, z wykrzywioną zwierzęcą namiętnością twarzą; przymyka oczy i czuje, że się dusi, brak jej oddechu…
Za chwilę znowu powraca widzenie z czasów dzieciństwa. Jest małą dzieweczką w krótkiej sukience, boso, biegającą po wysypanych piaskiem dróżkach między klombami kwiatów i krzaków porzeczek i agrestu w rozległym sadzie za domem w rodzinnym Taszkiencie. Dziwi się, że ona tak mała, maleńka… Później wszystko miesza się i niknie. Oprzytomniała i ze ściśniętego żałością i smutkiem gardła wyrwał się szept:
— Boże, Boże… czy ja, rzeczywiście byłam kiedyś taką małą i niewinną, ach… czemuż nie mogę mą być nadal… czemu skazana zostałam na życie w hańbie i poniżeniu. Gdzie szczęście minione… niepowrotne?… gdzie lata swobodnej beztroski, nieświadomości i niewinności? Ach, czemu to życie tak straszne?…

XII.

Staruszkowie, widząc nagły wybuch płaczu swej młodej lokatorki, pozostawiającej należność za mieszkanie bez słowa na stole i porzucającej ich w stanie widocznego rozżalenia i urazy, byli teraz przygnębieni całem zajściem. Staruszek był wyraźnie zachwiany w swoich poprzednich domysłach i podejrzeniach, a żona jego nie omieszkała mu powiedzieć, że obraził swem żądaniem biedną, niewinną, samotną dziewczynę. Staruszek przygryzł wąsy, cokolwiek strapiony swym postępkiem, pochylił głowę i nie przestając bębnić palcami po blacie stołu, myślał:
— Więc znowu pudło. Jaki ze mnie stary idjota, że podejrzewałem tę dziewczynę. Coprawda miałem powody i podstawę… ale, kto wie, może teraz świat inny, jak dawniej i co dawniej nie uchodziło, dziś jest na porządku dziennym.
Żona zaś przeczuwająca zmianę w usposobieniu męża, odezwała się:
— Pójdę ją uspokoić, a potem ty przyjdziesz ją przeprosić, bo naprawdę mi jej żal i nie będę mogła się przyzwyczaić do jej braku, gdyby naprawdę chciała się wyprowadzić. Czy źle było posłuchać jej gry i śpiewu tych modnych teraz piosenek? Dom nasz poweselał, trochę przy tej dziewczynie — dodała.
Podeszła po cichu do drzwi i zapukała, ale lokatorka nie odzywała się. Staruszkę ogarnął niepokój, gdy wtem drzwi otwarły się, a na progu ukazała się Róża z zaczerwienonemi od płaczu oczami, płonącemi blaskiem podniecenia. Jakiś wyraz zdecydowania, zaciętości i rozpaczy jednocześnie malował się na jej twarzy. Staruszka nigdy ją taką nie widziała, spoglądała więc na nią z trwogą i przemagając wzruszenie, przemówiła do niej, biorąc ją za rękę:
— Dziecko drogie… co ci jest, zastanów się, co się z tobą dzieje?
Róża podniosła głowę, ocknęła się jakby z letargu i wyrzekła smutnym głosem:
— Ach, to pani… — i czule pocałowała staruszkę w rękę.
Ta przycisnęła ją do siebie i chciała pocałować w twarz, lecz Róża cofnęła się w tej chwili gwałtownie, wyrywając rękę swą, a całus ten zawisł w powietrzu. Drżącym głosem zaś mówiła:
— Pani, ja… ja… nie jestem warta, by mnie całować.
Przy tych słowach upadła, jak długa do nóg staruszki, szlochając tak głośno, że stary właściciel mieszkania, słysząc to, pośpiesznie skierował się do pokoju, a widząc tę scenę, widocznie wzruszony przystąpił do leżącej i zaczął serdecznie przemawiać do niej i uspakajać, usiłując skłonić ją do powstania i przepraszając za swe podejrzenia i nieufność. Okazało się jednak, że biedna dziewczyna zemdlała właśnie, tak, że staruszkowie byli zmuszeni podnieść ją z ziemi i położyć na łóżku. Podczas kiedy przestraszony na dobre stary człowiek, szybko wydostawał flakonik trzeźwiącej soli i podał go żonie, ta natarła jej czoło kolońską wodą, czem wkrótce przywrócono młodą kobietę do przytomności. Usiadła na łóżku i uśmiechając się smutno, zaczęła:
— Już mi dobrze, dziękuję, bądźcie spokojni, nic mi nie jest i wcale się nie gniewam, bo i za cóż? za wasze dobre serce? Chociaż jestem z wami ostatni raz… chcę wytłumaczyć, dlaczego nie jestem godna waszej miłości i przywiązania, a nawet szacunku, tak, niegodna jestem i podła…
Tu zaczęła gorączkowo opowiadać, jakby śpiesząc się zrzucić z siebie balast niezasłużonej miłości i współczucia:
— Niestety, nie omylił się pan, podejrzewając mnie… ja jestem sto razy gorsza… tak, tak, oszukiwałam was przez cały czas pobytu u was. Nie dlatego coprawda, aby ukrywając swe zamiary, skrzywdzić was, nie, o tem nigdybym nie pomyślała, ale by ukryć przed wami swoje podwójne życie. Ach! gdybyście byli wiedzieli, kim właściwie jestem, z pewnością nie mogłabym u was mieszkać! Mogłabym też nie odkrywać swej tajemnicy i opuścić nieznana wasze progi gościnne, ale widząc wasze czyste serca, miłość i czułość dla mnie, postanowiłam wyprowadzić was z błędu, w jakim dotąd trwaliście, niech chociaż w ten sposób szpetota moralna i hańba, złoży hołd czystości serca i uczucia, wtedy ujrzycie, że przerastacie mnie pod względem moralnym nieskończenie i pojmiecie, że nie dla mnie miejsce obok was, że precz iść stad powinnam! Serdecznie pragnę wam podziękować, dobrzy ludzie, za wasza czułość, za opiekę nade mną, niegodną. Proszę tylko o jedno, o pobłażliwość, bo na drogę, po której kroczę, zostałam wepchnięta przemocą tragicznych, smutnych okoliczności, a teraz niema już dla mnie ratunku, niema… — powtarzała w zamyśleniu.
— Oto cała prawda: jestem kobietą upadłą… to, co chciałam wam powiedzieć, ale trudno, tak los chce… Jeżeli pozwolicie, to ucałuję jeszcze na pożegnanie wasze ręce i pójdę sobie…
Tu łzy znowu zabłysły w jej oczach, zmuszając do ukrycia twarzy w rękach. Staruszkowie siedzieli dziwnie nieporuszeni, jakbv oniemieli, nie odzywając się słowem i nie dowierzając swym uszom. Obojgu zabłysła jedna i ta sama myśl — dziewczyna bredzi w gorączce. Odgadując jakby ich myśl, zawołała:
— Ach, Boże mój… widzę, że nie wierzycie mym słowom, a może nawet uważacie mnie za niespełna rozumu. Niestety, jestem przy zdrowych zmysłach i to, co wyznałam wam, jest prawdą, straszną. Powtarzam, że jestem nierządnicą i to już od kilku lat. Zamieszkałam u was, podając się za studentkę, chciałam bowiem za wszelką cenę zerwać z tem bagnem i błotem moralnem, w którem zmuszona byłam dotychczas się zanurzać. Zaczęłam coprawda starać się o iakieś zajęcie biurowe. Tu jednak, znowu spotkało mnie mniej więcej to samo, co dziewczynę publiczną na ulicy. Każdy z pracodawców, dawał mi odrazu do zrozumienia, że jestem pożądana w jego przedsiębiorstwie, jako dobrze zbudowana i pociągająca swemi wdziękami kobiecemi „pracowmczka“, innemi słowy, że nadal będę „pracować“ w swoim fachu, założę tylko maskę uczciwej kobiety, a na taką rolę nie chciałam się zgodzić. Nie chciałam nikomu mydlić oczu i praktykować wśród inteligentnych i eleganckich ludzi, to samo, co do niedawna praktykowałam, niejednokrotnie, z tymi osobnikami, jako dziewczyna uliczna w sferze półświatka. Nie, nie mogę ubierać się w maskę cnotliwej, by samą siebie oszukiwać. I tu i tam hańba. Tu, bez żadnych pozorów cnotliwości, tam upozorowana. Tu, jestem tą, za którą mnie uważają i nikt nie będzie potrzebował przynajmniej zdzierać z mej twarzy maski obłudy, bo teraz jestem bez maski. Nie mam już nic do stracenia, gardzę sama sobą, lecz pozostanę już na zawsze w tem bagnie zepsucia — taki już mój los nieszczęsny! A później pójdę do mojej matki i ojca… tam, może będzie mi lepiej… — uśmiechnęła się gorzko. — No, teraz, moi zacni, po tem com wam opowiedziała, myślę, że nie będziecie wątpić, że rozsądnie mówię. Wiem, że to w waszem pojęciu, przekracza wszelkie możliwości, lecz jest to, nie dająca się zaprzeczyć prawda — zakończyła smutnie.
Starzy zrozumieli teraz, że jej wyznania są prawdziwe i rzecz dziwna — staruszek zamiast triumfować nad żoną, poczuł litość dla tej dziewczyny i wielka łza stoczyła się po jego zwiędłych policzkach. Odezwał się wzruszonym głosem:
— Słuchaj dziecko… ty jesteś niewinna i dlatego rozumiem twój ból. Winni są ci, co cię taką zrobili, a jednak… mimo wszystko, czy naprawdę niema już dla ciebie ratunku? Czy nie lepiej później, niż wcale?… Jesteś jeszcze zbyt młoda, żeby nie było ratunku dla ciebie. Powiedz mi tylko słowo, że pragniesz się nawrócić i zapomnieć o swej przeszłości, a ja i moja żona, nigdy ci o niej nie wspomnimy i będziesz nam córką, najmilszą uciechą naszej starości. Dziecko moje, jeszcze możesz być szczęśliwą w życiu…
Staruszka zdziwiona początkowo tą niezwykłą wspaniałomyślnością męża, ucieszyła się ogromnie i patrząc błagalnie w smutne i piękne oczy dziewczyny, wzrokiem zdawała się prosić, by nie odrzucała propozycji jej męża.
Róża zalała się łzami i padając do nóg staruszkom zawołała:
— Nie, nie mogę was krzywdzić, przyjmując imię córki waszej, tej najbliższej, najdroższej sercu rodziców istoty. Sprofanowałabym to imię święte, a was okryłabym hańbą na stare lata. Zresztą nie zdołałabym nigdy zapomnieć o swem życiu dawnem, niemoralnem, a przeżyta hańba, zatruwałaby mi chwile szczęśliwe, przy waszym boku. To niemożliwe, to niemożliwe!… — Z jakiej racji… wy uczciwi, spokojni ludzie, macie dzielić ze mną ten ciężar hańby, który zmuszona jestem dźwigać, z jakiej racji macie dla jakiejś obcej, biednej dziewczyny, znosić przykrości, na jakie nie zasłużyliście — mówiąc to, całowała oboje po rękach, płacząc i łkając.
Zrozumieli nareszcie starzy, że ta skrzywdzona dziewczyna, nie może przyjąć ich ofiary i posmutnieli, bo ciężko im było rozstawać się z tą, którą polubili serdecznie.
Na dworze już zmrok zapadał.
Staruszek podniósł się ze swego miejsca z ciężkiem westchnieniem i zwrócił się do Róży:
— Tak, rozumiem cię. Jesteś skrzywdzona na zawsze. Nie zatrzymuję cię, skoro nie chcesz z nami dzielić doli. Żegnam cię i nie osądzam, nie do nas sąd należy. Pożegnaj, dziecko, tą, która gotowa była być ci matką i pamiętaj, że gdy będzie ci ciężko i będziesz potrzebowała pomocy, przychodź, znajdziesz zawsze życzliwe ci serca, pomoc i opiekę. Żegnaj, drogie dziecko!
Pożegnali ją oboje czule i zostawili w pokoju.
Róża podeszła do okna i otworzyła je. Fala chłodnego powietrza otrzeźwiła ją, normalny, ożywiony ruch uliczny przypomniał jej, że i ona musi iść swoją drogą życia i za chwilę zmieszać się z tym tłumem przechodniów idących po swoich drogach i ku swym celom. Podeszła do toalety i przyglądała się uważnie swemu odbiciu. Były jeszcze ślady łez, a oczy świeciły nienaturalnym blaskiem nerwowego podniecenia. Wydała się sobie piękniejszą, niż zwykle. Twarz miała w sobie wyraz potęgi i stanowczości, bo oto miała być ofiarą obojętnego życia, miała iść dalej po ścieżce niedoli i hańby; wyzbyć się tęsknoty do życia ludzi uczciwych. Przed nią cel jeden — zemsta! Zaczęła się ubierać, wybierając najstrojniejsze odzienie. Spakowała swe rzeczy w dwie ręczne walizy, oddała klucz właścicielce mieszkania i żegnana po raz ostatni przez stare małżeństwo, opuściła ich mieszkanie z uczuciem, że ostatecznie zrywa ze wszystkiem, co uczciwe i dobre. Prosiła dozorczynię o zawołanie taksówki i za kwadrans była już na miejscu, na Chmielnej.

XIII.

W kawiarni na Dzielnej, gdzie odbywała się wczoraj zbiórka na pogrzeb „Smoka“, od rana już panował wielki ruch i ożywienie, zresztą jak zwykle. „Katarżan“ już od dwóch godzin urzędował na swojem zwykłem miejscu za bufetem, odbierając pieniądze, wydając polecenia i zapisując coś w zatłuszczonym notesie. Każdego ze swych stałych gości witał wyrażeniem nadziei, że z pewnością dobrze stoi po dzisiejszej nocy. Ciekaw był tylko „wiele“ — reszta go nie obchodziła.
„Stary“ miał specjalnego rodzaju węch i umiał poznawać każdego „zarobionego“ po jego minie i zachowaniu, jednakże każdego dobrego znajomego witał, jakby ten przychodził prosto z „roboty“ i to udanej, a był to z jego strony akt kurtuazji i uprzejmości, którą obdzielał i tych, co rzeczywiście przychodzili „zarobieni“ i tych, co mieli nimi być w przyszłości.
Dwie jego córki, ładne, zdrowe dziewczęta, urodzone na Syberji i o typie cokolwiek moskiewskim obsługiwały gości, obdarzając niejednego uśmiechem swych purpurowych, jędrnych, zmysłowych warg. Szczególną wszakże uprzejmość okazując tym, których im ojciec polecił znaczącem kiwnięciem siwej brody. Kręciły się wokół nich, bo byli wybrankami fortuny, tymi, którym się łowy udały i którzy teraz za swój spryt, odwagę i ryzyko chcieli pić i kochać. Do tych należał i Dawid „Nachalnik“ nie z tytułu, że był świeżo „zarobiony“, lecz, że należał do elity złodziejskiej i wszędzie się z nim liczyli.
Jedna z dziewcząt podeszła do stolika Dawida i widząc go zamyślonym, spytała, czemu przypisać jego smutek. Przysiadła, starając się rozweselić go — mówiła wesoło, obrzucając go wiele obiecującem spojrzeniem pocieszycielki:
— Coś ty tak wcześnie do nas zabłądził, Dawid, pewno ci kochanka nie dała spać… A widziałam ją wczoraj… ładna jest, niema co, dobry masz gust — śmiała mu się prosto w oczy.
— Wcale nie spałem i spać mi się nie chce.
— A, rozumiem, byłeś na „robocie“… no i co?
— Nic, była „poruta“ i ledwo uszłem.
— To źle. Ale nie martw się, im dłużej dzisiaj siedzisz w domu, tem dłużej będziesz na wolności — i filuternie pogroziła mu palcem.
Dawid spojrzał na zegarek i zagadnął:
— Chcę cię o coś poprosić.
— Z największą przyjemnością — odparła, uśmiechając się — tylko nie proś mnie, czasem do łóżka, bo dopiero wstałam z niego, a widzę, że ty masz ochotę iść spać, czy zgadłam?
— Tak, zgadłaś, chcę się trochę przespać, a tu „moja“ przyjdzie o jedenastej. Powiedz jej, żeby zaczekała na mnie chwilę, a ty zawiadomisz mnie o jej przyjściu, to wszystko.
— Ha, ha, ha, dobrze, dobrze! Możesz iść, masz tu klucz, jak przyjdzie, to cię obudzę.
— Dziękuję ci, nie potrzebują iść aż na Nalewki — uśmiechnął się Dawid do niej życzliwie.
Dziewczyna podała mu klucz i zadowolona z takiego obrotu rzeczy, dorzuciła:
— Przyjemnych marzeń, ja tam przyjdę na górę zobaczyć, czy ci się dobrze śpi…
Róża opuściła mieszkanie staruszków, by udać się wprost do swej znajomej rozwódki i prosić ją o odstąpienie pokoju, w którym chce zamieszkać z kochankiem.
Rozwódka zajmowała dwa pokoje z kuchnią i zgodziła się odstąpić jej jeden pokój, pod warunkiem wszakże, żeby Róża nie miała do niej pretensji, jeżeli uda jej się z czasem zbałamucić jej kochanka. Rozwódka, młoda jeszcze kobieta, utrzymywała, że nie może za siebie ręczyć, że nie jest kamieniem bez czucia, by mogła obojętnem okiem patrzeć na kochających się, że „krew nie woda“ i t. d.
Wreszcie koleżanki zgodziły się, poczem Róża wybrała się na Dzielną, gdzie w znanej już kawiarni miała zawiadomić Dawida o załatwieniu sprawy mieszkania.
Po przybyciu na miejsce przed jedenastą, nie zastała wprawdzie kochanka, natomiast po chwilowem oczekiwaniu zbliżyła się do niej córka właściciela i powiedziała:
— Pani znajomy czekał na panią już o ósmej godzinie, ale nie mógł się doczekać i jest teraz u nas na górze, zaraz go zawołam — podała jej krzesło, a sama pobiegła na górę.
Róża usiadła z dziwnem uczuciem smutku, czy też zazdrości, zaobserwowała bowiem, że córka właściciela zmieszała się, ujrzawszy ją. Ale po chwili roześmiała się w duchu i określiła to uczucie, niewyraźne i nieprzytomne uczucie, jako obawę o jego kieszeń, o zazdrości nie mogło być mowy, gdzie była nienawiść i pragnienie zemsty.
Wtem wszedł Dawid. Przywitał się z rezerwą:
— Byłem w strachu i niepewności, myślałem, że już…
Odczuła jego chłód i ironię w głosie i odparła:
— Przybyłam umyślnie trochę później, bo nie chciałam ci przeszkadzać… — tu spojrzała wymownie na śledzącą ich dziewczynę.
Dawid zarumienił się lekko i pokrył swe zmieszanie pytaniem:
— Jak tam z mieszkaniem?
— Możesz się jeszcze dziś wprowadzić do mnie… jeżeli jeszcze chcesz?
— Odzywasz się do mnie, jakbym ci co złego zrobił… Nie poczuwam się do winy.
— Już dobrze, dobrze — uśmiechnęła się — nic mi nie zrobiłeś złego, ale i dobrego nic…
— A co chcesz, żebym zrobił, wszystko uczynię dla ciebie! — powiedział, patrząc jej w oczy.
Róża kusicielsko uśmiechnięta, myślała, że oto znowu jest pod jej urokiem.
— A teraz chodźmy na nasze nowe mieszkanie, — odparła Róża — będzie nam dobrze, bo właścicielka mieszkania jest moją dobrą przyjaciółką. Tylko nie zostań czasem i ty jej przyjacielem — pogroziła mu palcem i wstała, biorąc go za rękę.
Wyszli na ulicę, a córka „katorżnika“ odprowadziła Róże nienawistnem spojrzeniem, przysięgając sobie, że wytęży siły, by rozłączyć tę parę i zdobyć Dawida dla siebie.

XIV.

Już tydzień Dawid mieszkał ze swą kochanką w odnajętym pokoju na Chmielnej. Siedział właśnie przy stole, podparłszy głowę rękami, zamyślony i przygnębiony. Od czasu poznania Róży, nie wiodło mu się jakoś. Był już niemal ogołocony z pieniędzy, bo świeża kochanka okazała się kosztownym nabytkiem i nie było dnia, żeby nie musiał dawać jej na coraz to nowe wydatki, w wyszukiwaniu tych dziur, któremi miała odpływać gotówka, kochanka okazała się mistrzynią.
Trzeba więc było nagwałt starać się o pieniądze: jakby na złość jednak, gdzie się ruszył ze swoimi ludźmi, wszędzie natrafiał jakieś przeszkody, wszędzie była „poruta“.
Rozmyślał teraz nad tem niepowodzeniem, ścigającem od pewnego czasu jego szajkę i przychodził do przekonania, że czasy są coraz cięższe dla złodziei. Technika policyjna w walce ze światem przestępczym, wydoskonalona została do tego stopnia, że trzeba nielada sprytu w układaniu planu wyprawy, by móc policję wyprowadzić w pole.
Wielu i to najzdolniejszych złodziei przeszło na służbę urzędów śledczych, nic dziwnego więc, że policja jest doskonale informowana o stosunkach panujących w świecie złodziejskim, a informacje te umie w odpowiedni sposób zużytkować.
— Ciężko żyć, ciężko — myślał — a tu na dobitkę szatan mnie popchnął w objęcia tej kobiety. Oj, żebym ja nie skończył czasem, jak ten biedak „Smok“. Gdzie moja przezorność i rozwaga? Jak tak dalej pójdzie, to ja i „moi“, zdechniemy pod płotem z głodu. Trzeba koniecznie opracować jakiś dobry plan, bo jak tam „moim“ naprzykrzy się czekać, to albo znajdą innego wodza, albo się wezmą do mnie po swojemu. Tak, ludzie potrzebują pieniędzy i ja też. A więc do roboty!…
Wtem drzwi się otwarły i do pokoju wpadła jak bomba zaczerwieniona od szybkiego biegu Róża i, wymachując gazetą, wołała krzykliwie:
— Słuchaj tylko, słuchaj, jak opisują ten wypadek na Smoczej, masz, czytaj!
Dawid, niezadowolony, że przerwano mu rozmyślania, rzucił spojrzenie na nagłówek artykułu, nie kwapiąc się do czytania, to też Róża nie omieszkała przeczytać go sama. Pod nagłówkiem: „Tożsamość denatów z ulicy Smoczej“, była podana następująca wiadomość:
„Kilka dni temu donosiliśmy o krwawym dramacie, jaki się rozegrał na ulicy Smoczej. Nazwisk bohaterów tragicznego zajścia nie mogliśmy podać, ponieważ zmarli nie posiadali przy sobie, ani też w mieszkaniu, gdzie miała miejsce tragedia, żadnych dokumentów, ustalających tożsamość ofiar krwawego zajścia.
Obecnie dowiadujemy się świeżych szczegółów. Oto podczas oględzin rzeczy pozostałych po denatach, znaleziono w kieszeni kamizelki zmięty skrawek koperty, na którym szczęśliwie ocalał adres niejakiego Niwińskiego, zamieszkałego na ulicy Wolskiej 47. Zwrócono się pod tym adresem i przekonano się, iż ów Niwiński jest znanym i notowanym niejednokrotnie włamywaczem, operującym nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. To naprowadziło władze śledcze na właściwy trop. Po zbadaniu odcisków zmarłego mężczyzny, żmudna ekspertyza dzielnego daktyloskopa warszawskiego urzędu śledczego pozwoliła ustalić bezsprzecznie tożsamość denata, mordercy i samobójcy zarazem. Oto okazał się on groźnym, międzynarodowym włamywaczem, znanym w świecie przestępczym pod przezwiskiem „Smok“, którego nazwisko prawdziwe brzmi Antoni Zilberstein. Urodzony w Odesie, a od roku tysiąc dziewiećset czternastego poszukiwany za zuchwałe włamanie do magazynu jubilerskiego na ulicy Nikolskiej w Moskwie, był lata całe nieuchwytny dla władz policyjnych. Nadmienić należy, że aresztowany na miejscu włamania, do czego przyczyniła się zemsta wspólnika, który zamknął podstępnie „Smoka“ w obrabowanym lokalu, po odstawieniu go do więzienia na „Tagance“, zbiegł i do śmierci pozostawał nieujętym. Tożsamości kobiety nie zdołano ustalić“.
— Choć po niewczasie, jednak doszli wszystkiego — myślał Dawid — a zrobiła to ta przeklęta technika policyjna, bicz boży na nasze głowy.
Kiedy Róża skończyła czytanie, Dawid podniósł się z miejsca i zbierał się do wyjścia.
— Dokąd to mój pan i władca zmierza? Zaraz będzie obiad.
— Niedługo wrócę, muszę się zobaczyć z kolegą, umówiłem się na trzecią dzisiaj.
— Wyszedł i szybko udał się do wspólnika. Za godzinę, wchodził zpowrotem do mieszkania i już na schodach usłyszał podniesione głosy w zajmowanym przez nich pokoju. Mimowoli przystanął pod drzwiami i słuchał. Ktoś mówił:
— Nie myśl, że on jest taki głupi, że będzie z tobą — żył długo! — Poznał głos, a była to z całą pewnością piękna Florcia, romantyczna córeczka starego „katorżnika“ z ulicy Dzielnej. — Lada dzień cię zostawi, jak tamten. Ty jesteś głupia inteligentka, a on potrzebuje „cwaniaczki“.
Dawid otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Zastał jakiegoś nieznajomego i Florcię, która niezmieszana wcale wejściem Dawida, obrzuciła jego kochankę wymysłami i obelgami, nie nadającemi się do powtórzenia. Róża milczała, widocznie nie zaprawiona jeszcze do podobnej szermierki słownej.
W pewnej chwili jednak potok gróźb i wymysłów przerwał stanowczy głos Dawida:
— Pani sobie za dużo pozwala, proszę nie zapominać, że jest pani u mnie, niech pani zamilczy, bo wyproszę za drzwi!
— Co, może chcesz mnie pobić? — wykrzyknęła Florcia, doskakując do niego i obrzucając go zapalczywem spojrzeniem.
W tej chwili, siedzący w milczeniu jegomość, odezwał się:
— Gdzie kobiety się kłócą, nie ma pan prawa się wtrącać.
— Ja do pana nie przyjdę o prawo się pytać! — odparł Dawid, gniewny już, odezwanie się bowiem nieznajomego wyglądało na zaczepkę.
— Ale ja zato bez pytania pana prawa nauczę! — wrzasnął nieznajomy, sięgając do kieszeni. Nie zdążył jednak ręki wyciągnąć, bo momentalnie, dostał dwa tęgie uderzenia, tak zwanym „bykiem“ i został wyrzucony za drzwi z pokrwawioną twarzą.
Florcia podniosła swój miły głosik do najwyższej skali, złorzecząc swej rywalce:
— Ja cię nauczę ty „zdziro“, wycieruchu, gęś inteligentna, my się porachujemy, czekaj! Odechce ci się nietylko tego, ale wszystkich kochanków.
Wygrażając pięściami, wybiegła za wyrzuconym alfonsem.
— Co to za jeden i czego tu chciał? — zapytał Dawid bladej jeszcze i wystraszonej kochanki.
— Nie znam go wcale! — odrzekła — przyszedł z Florką, ona nienawidzi mnie, że żyję z tobą, dobrze, że przyszedłeś i wybawiłeś mnie od ich towarzystwa, byliby mnie chyba zamordowali.
Po raz pierwszy, Róża przekonała się naocznie o herkulesowei sile kochanka i nagle uczula się dumna i uspokojona.
— Dopóki mam go za obrońcę, mogę się nie obawiać swych wrogów — myślała.
— Pamiętaj, żebyś go nie znała! Mnie się zdaje, że coś tam kiedyś musiało być między wami. Przypomnij sobie, może to jeden z tych „zapasowych“, a że ich widać zbyt wielu miałaś, więc nic dziwnego, że o tym zapomniałaś — mówił z ironją w głosie.
— Nie, nie, ja go wcale nie znam — broniła się Róża niepewnym głosem.
Nie słuchał jej już, bo zatopiony nagle w myślach, zaczął nerwowym krokiem spacerować po pokoju, mrucząc do siebie jakieś niezrozumiałe słowa i gestykulując od czasu do czasu. Zapomniał, że się znajduje we własnem mieszkaniu, miarowym krokiem przemierzał niezmordowanie pokój od ściany do ściany, jakby się znajdował w celi więziennej i podczas, gdy posłuszne nogi, niosły go jak automaty, myśl pracowała, tworząc skojarzenia logiczne, roztrząsając przesłanki i wysnuwając wnioski.
— Florka za mną oddawna strzela oczami, a stary „katorżnik“ pragnie mnie mieć za zięcia — rozmyślał — ale to równałoby się zaprzedaniu. Musiałbym zostać złodziejem do końca życia, a ja tego przecież nie chcę, mam zupełnie inne plany. Różę pokochałem prawdziwą miłością, poślubię ją i rzucę ten niebezpieczny fach. Aż tu nagle staje między nami Florka, wprowadza jakiegoś „nygusa“ i nareszcie ta przeklęta historia z wyrzuceniem go za drzwi. Wiem, że się na tem nie skończy. Niech to djabli porwą! — myślał podniecony.
W samej rzeczy, przed wieczorem zjawił się jakiś obdartus, zapytując od progu:
— Czy tu mieszka Dawid „Nachalnik“? — a po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi, wręczył Dawidowi list.
Dawid rozerwał kopertę.
„Szanowny Panie! — czytał — Mamy zaszczyt zaprosić Pana na „dintojrę“, która ma się odbyć dzisiaj wieczorem o godzinie dziesiątej na ulicy Krochmalnej 14. Przed bramą domu, będzie czekał na pana ten sam osobnik, który doręczył Panu ten list i on zaprowadzi Pana, na miejsce. Żądamy satysfakcji dla naszego pobitego kolegi. Będziemy mieli okazję przekonać się, czy i wobec nas, będzie Pan taki mocny. Radzimy przybyć: w przeciwnym bowiem razie, będziemy zmuszeni złożyć Panu wizytę, co nie sprawi ani nam ani Panu wielkiej przyjemności. Z poważaniem“. Następował podpis nieczytelny.
Oczekującemu obdartusowi odpowiedział Dawid, że będzie na miejscu o oznaczonej godzinie i że odpowiedzi na piśmie nie da; wypchnął chłopaka za drzwi.
Przebiegł oczami po raz drugi treść listu i podał go kochance.
— Przeczytaj sobie ten miły liścik od dawnych swoich przyjaciół i opiekunów — mówił sarkastycznie, obserwując uważnie jej zalęknioną twarz.
Róża przeczytała list i z charakteru pisma oraz niewyraźnego podpisu, wywnioskowała, że może list ten został napisany przez głównego herszta sutenerów i handlarzy żywym towarem, w którego rękach raz już się znajdowała, osławionego Icka Goldfarba. Zaraz na początku swej karjery, jako dziewczyna publiczna, natknęła się na niego, zostając jego kochanką. Przez rok blisko żyli razem, ale wreszcie Icek wyjechał z partją kobiet do Ameryki i na skutek tego stosunki miedzy nimi zerwały się, jakkolwiek Icek pozostawił ją pod czujną opieką swych kompanów. Była pewna więc, że obecnie po powrocie z Ameryki, Icek zechce przypomnieć się jej, by na nowo zmuszać ją do nierządu, z którego czerpał zyski. Domyślała się również, że główną sprężyną była tu zazdrosna Florka, która musiała przypomnieć Goldfarbowi, że jego kochanka znalazła sobie nowego wielbiciela, że zdradziła go i że powinna wrócić do niego. Wyzyskując pogardę i niechęć, jaką odczuwał Dawid, jako złodziej, do przedstawicieli sutenerstwa, postanowiła Róża rozpocząć kontrofenzywę przeciw swym dawnym opiekunom.
— Nie mam pojęcia, czego oni chcą ode mnie? — powiedziała tonem skargi.
— Ale zato oni wiedzą, moja kochana, czego chcą od ciebie. A teraz z powodu tego łobuza i do mnie coś czują. Proszę cię po raz ostatni, powiedz mi, czy znasz tych ludzi, którzy cię napastują i jakie cię z nimi łączyły lub łączą stosunki? Potrzebuję to wiedzieć koniecznie, rozumiesz?! — podniósł głos.
Róża wybuchnęła płaczem. Był to szczery odruch, spowodowany obawą przed szajką sutenerów. Potrzebowała teraz obrony i pomocy kochanka, jak nigdy dotąd. Chociaż wiedziała dobrze, że Dawid ma znaczenie i wpływ przedewszystkiem w sferze złodziei, żyjących z sutenerami, jak pies z kotem, jednak miała nadzieję, że opieka, jakiej dostarczy jej Dawid, ma znaczenie istotne, zapewniając jej wszakże bezpieczeństwo.
I nie myliła się, choć przedstawiciele obu tych fachów nienawidzili się wzajemnie, jednak przeciwieństwo to łagodził fakt, że wielu złodziei zaniechało w ostatnich czasach swego fachu, biorąc się za sutenerstwo, jako zawód bezpieczniejszy, łatwiej uchodzący bezkarnie. To też Róża przerażona perspektywą dostania się w moc dawnych swych opiekunów, z prawdziwą trwogą w głosie zwróciła się błagalnie do swego kochanka:
— Ja pójdę z tobą na tę „dintojrę“ i błagam cię, obroń mnie przed temi ohydnemi hienami, oni mnie prześladują, bo wymknęłam im się, nie chcąc pracować moją hańbą na nich. Nie wydawaj mnie na łaskę tych nędzników!…
— Dobrze, ale powiedz mi, co cię łączy z tym „nygusem“, co tu był dzisiaj?
Róża zawahała się zlekka, ale postanawiając wreszcie wyznać całą prawdę, mówiła:
— Opowiem ci wszystko, co zaszło między nami. Oto w kilka miesięcy po przyjeździe do Warszawy, kiedy zmuszona byłam z braku środków do życia zamieszkać na Wołyńskiej i „chodzić“ po ulicy, spotkałam pewnego wieczoru, elegancko ubranego mężczyznę, wychodzącego z Dworca Głównego. Wyglądał na podróżnego cudzoziemca, w ręku trzymał podróżną walizkę i ciekawe rozglądał się po ulicy. Podszedł do mnie i zagadnął po rosyjsku, gdzie jest hotel „Angielski“ i którędy ma się do niego skierować. Ja tylko czekałam na takiego „gościa“, bo jako przyjezdny i cudzoziemiec, był dla mnie najbardziej pożądanym, — załatwi swoje i pojedzie, a ślad za nim zaginie. Porozumieliśmy się prędzej, niż się spodziewałam. Za kwadrans, już siedziałam z gościem w hotelu i zajadałam kolację, a potem już wiesz…
— Więc to był on? — przerwał Dawid, zaciskając pięści.
— Tak, to był on. Rano, kiedyśmy wstali, przyznał się kim jest i dlaczego, użył tego podstępu. Oto szajka ich była doskonale poinformowana, że ja nie zgodziłam się wejść z nim w spółkę, a raczej dać im się wyzyskiwać pod pozorem opieki, oddawna uznał mnie za obiekt, godny zainteresowania ze względu na dochody, jakie mogłabym im dawać. Teraz kiedy mnie posiadł podstępem, miał według ich prawa podstawę do roztoczenia nade mną opieki, a gdybym ją odrzuciła, miał prawo mnie prześladować i gwałtem zmuszać do posłuszeństwa. I rzeczywiście, odtąd zaczęli mnie prześladować na każdym kroku, tak, że w końcu, nie chcąc im się poddać, udałam się, pod opiekę… starszego agenta policji obyczajowej, wynagradzając go od czasu do czasu… Odtąd też ustały te szykany i napaści z ich strony, bali się zadzierać z moim opiekunem, potrzebując jego łaski. Teraz, kiedy dowiedzieli się, że żyję z tobą, na nowo wzięli się do mnie. I jestem pewna, że Florka, zazdrosna o ciebie, przypomniała mu o mnie i przyprowadziła go tutaj. Zresztą na „dintojrze“ przekonasz się, że ci prawdę mówiłam.
— Musisz iść ze mną, twoja obecność może mi bardzo dopomóc, a bez ciebie mogliby mnie skrzywdzić — mówił z ironją.
Róża myślała: — Wszyscy wy jesteście warci jedni drugich, wy bestje, w ludzkiem ciele. Nienawidzę was wszystkich, gdybym tylko mogła, to bym kazała powywieszać jednvch obok drugich, alfonsów, przy złodziejach. Ale wpierw musisz ty mnie obronić; później, poszukam sposobu, żeby się i ciebie pozbyć, bratku. Tak dbam o twoją miłość jak o piąte koło u wozu. Żebyś się tylko „wyklepał“, mój kochany z jakiemi grubszemi sprawkami, to już po tobie, ale nie byłabym kobietą, żebym nie potrafiła nic z ciebie wycisnąć.
Podeszła do kochanka, objęła go za szyję i zaczęła namiętnie całować, co zawsze najlepiej skutkowało, bo i teraz rozbroiła go jej udana miłość.
Wszystkie dawniejsze obawy i podejrzenia znowu pierzchły, pod wpływem czułych pieszczot. Spoglądał na nią najczulej i myślał:
— Muszę jej bronić wszelkiemi siłami, to dobra, tylko nieszczęśliwa dziewczyna. Postaram się nie zawieść jej nadziei, pokładanych we mnie, będzie miała ze mnie obrońcę oddanego, szczerego przyjaciela, tak jak teraz jestem oddanym kochankiem.
Z głową opartą na jego piersi, głaszcząc swego kochanka po twarzy, aksamitnemi dotknięciami zgrabnych palców, jednocześnie śniła o zemście, która sie spełni wówczas, gdy pośpieszy z wiadomościami do urzędu śledczego, a „umiłowany“ za kratką rozmyślać będzie o doznanych z nią rozkoszach.

XV.

Na ulicy Krochmalnej w domu pod czternastym, w pojedynczym pokoju, na drugiem piętrze, od dawnych czasów, odbywały się sądy złodziejskie, czyli tak zwane „dintojry“.
Dziś przy stole sędziowskim mieli zasiąść nie złodzieje, ale „alfonsy“. I rzeczywiście o godzinie trzy na dziesiątą wieczorem w słabo oświetlonym pokoju, nie było ani jednego złodzieja. Przy stole siedziało trzech mężczyzn w średnim wieku, elegancko ubranych, jak przystało poławiaczom naiwnych piękności. Oczekiwali przybycia reszty kompletu sędziowskiego i skracając sobie czas opróżnianiem butelek alkoholu, któremi stół był zastawiony, prowadzili hałaśliwą rozmowę. Nie żałowano sobie, więc też i humory były doskonałe, ku czemu przyczyniła się również świadomość, że wszystko, co będzie wypite i zjedzone, idzie na rachunek tego, który przegra sprawę, nie ulegało przecież kwestji, że nie uczyni tego nikt z areopagu sądowego, wszystko więc było w porządku.
Jeden z pośród siedzących miał właśnie dłuższą przemowę, mówił cokolwiek ochrypłym głosem, dwaj inni słuchali go z zaciekawieniem i uwagą, co chwila wybuchając śmiechem i trącając się szklankami z wódką.
Wesołą opowieść przerwało wejście jeszcze trzech mężczyzn, którzy nie omieszkali natychmiast dołączyć do wesołego grona, mile zdziwieni baterją różnego kalibru flaszek i butelek. Najstarszy z pośród zgromadzonych, spojrzał na zegarek i stwierdził, że dochodzi dziesiąta.
— Może nie przyjdzie? — zauważył ktoś.
Nim zdążył ktoś odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i na progu stanął oskarżony, Dawid „Nachalnik“. Spojrzał śmiało po obecnych, skłonił się sztywno i stał nieporuszony, wlepiwszy oczy w twarz najstarszego wiekiem mężczyzny, który wydał mu się znajomy. Ten zerwał się z krzesła i zdumiony zbliżył się do Dawida.
— Czyś to ty… czy duch twój? — zapytał.
— Tak, to ja! — odpowiedział Dawid i w tej chwili obaj padli sobie w objęcia.
Świadkowie tego serdecznego powitania wymownie milczeli, zaskoczeni tą niespodzianą sceną: Oto, prezes sądu, ściska oskarżonego, którego uważali za „złodziejaszka“, z którym potrafią rozrachować się jak zechcą.
Przewodniczący zajął miejsce i zwrócił się do oskarżonego, rozkazując mu, by zajął miejsce, a potem przemówił do obecnych:
— Teraz przystąpimy do rozpatrzenia sprawy; ponieważ, jednak oskarżony jest najlepszym moim przyjacielem, a do ostatniej chwili nie wiedziałem kogo mamy sądzić, więc zrzekam się przewodniczenia w tej sprawie.
Odezwały się głosy opozycji:
— Ty jeden sprawiedliwie rozsądzisz! Wiemy o tem, choćby to był twój brat, albo ojciec.
Tylko poszkodowany z obandażowaną głową milczał ponuro. Stracił już nadzieję, na wygranie sprawy i żałował teraz, że dał się się namówić Florce, która umyślnie przedstawiała Dawida, jako „łapserdaka“.
Czuł, że nic nie poradzi; nie może czepiać się kobiety, która żyje dobrowolnie ze złodziejem tego znaczenia, co Dawid, choćby przedtem była prostytutką.
Postanowił więc nadać inny obrót sprawie i w tym celu zabrał głos:
— Panowie! Ponieważ okazało się, iż przeciwnik mój jest znany, jako złodziej i cieszy się przyjaźnią prezesa, uważam za swój obowiązek oświadczyć, że nie mam do niego pretensji za pobicie mnie, ponieważ zaczepiłem go i ubliżyłem mu, sprowokowałem go do czynnego wvstąpienia, a że okazał się silniejszym ode mnie, więc mnie pobił, „trudno“ mówi się. Ale jest inna sprawa, mam ważniejszą pretensję, proszę więc rozpatrzyć ją i wydać sprawiedliwy wyrok.
— Proszę mówić! — brzmiał rozkaz przewodniczącego.
— Ten pan mnie skrzywdził, zabierając mi kochankę, której nabycie i utrzymanie kosztowało mnie sporo pieniędzy, zabiegów i kłopotów. Domagam się więc zwrotu jej, lub odszkodowania za straty materjalne i moralne.
Przewodniczący: — Co to znaczy, że pan domaga się? Pan nam przedstawia tylko swoje pretensje, a my rozstrzygniemy; nie ma miejsca na domaganie się, proszę się liczyć ze słowami! — a zwracając się do oskarżonego, zapytał:
— Co ty na to?
— Daję wam „złodziejskie słowo honoru“, że nie wiedziałem wcale o stosunkach jakie łączyły moją obecną kochankę z poszkodowanym. Proszę ją zawezwać, ona czeka na mnie w sąsiednim pokoju.
Przewodniczący wydał rozkaz sprowadzenia Róży. Jeden z obecnych wyszedł i po chwili wrócił, prowadząc ją widocznie wzruszoną i wylękłą. Ukłoniła się obecnym i stanęła przy kochanku.
— Pani jest tu główną przyczyną zajścia między tymi dwoma panami. Proszę mi powiedzieć, czy pani zna tego pana? — pytał przewodniczący, wskazując na osobnika z obandażowaną głową.
Róża przymrużyła oczy, obrzuciła wskazanego sobie mężczyznę pogardliwem spojrzeniem i odwracając wzrok od niego ze wstrętem nieukrywanym, odparła:
— Tak, znam go z tego, że jest wstrętnym alfonsem! Tu przytuliła się do ramienia kochanka, jakby szukając obrony po tem śmiałem wyznaniu rzuconem obecnym, cały bowiem komplet sędziowski składał się wyłącznie z sutenerów i słowa te, musiały ich dotknąć. Przewodniczący przygryzł wargi i surowo skarcił:
— Proszę nie zapominać, do kogo pani to mówi! — nadrabiając miną, jak prawdziwy sędzia, a zdobywając się na powagę, co z twarzy jego robiło prawdziwą karykaturę, ciągnął:
— A czy bliżej go pani zna? Niech się pani dobrze przypatrzy!
Róża zarumieniła sie zlekka i zaczęła opowiadać historję podstępnego nawiązania z nią bliższych stosunków przez pokrzywdzonego. Cały komplet śmiał się cynicznie z tego „kawału“ i chwalił podstęp, tak, że przejęta wstydem i wstrętem Róża była zmuszona zamilknąć.
— A pan co na to? — pytał przewodniczący pokrzywdzonego.
— Tak jest, jak opowiadała. Nie zaprzeczam wcale temu i tem bardziej jestem z tego dumny, że potrafiłem tę inteligentkę „nabrać“, tak, że była moją przez całą noc, później kilkakrotnie zmusiłem ją do posłuszeństwa, ale ostatecznie musiałem ją odstąpić „tajniakowi“ z „obyczajówki“, który się nią zaopiekował. Wiadomo, że z policją muszę być w zgodzie, ale gdy się dowiedziałem po powrocie z zagranicy, że ma świeżego kochanka, to upominam się o swoje. — zuchwale spojrzał na nią. — Miała ze mną wyjechać do Argentyny, wydałem na nią przeszło dwieście dolarów — zakończył.
Róża spojrzała błagalnie na kochanka. Dawid przez cały czas siedział, nie odzywając się słowem, zapatrzony w starą, zmiętoszoną gazetę, leżącą na brzegu stołu. Nagle zerwał się z miejsca i groźnie namarszczony, stanął przed poszkodowanym, który również porwał się wystraszony i cofnął się kilka kroków, niezbyt widocznie ufając swym siłom.
— Ty nędzniku! Jak ty śmiesz w mojej obecności czepiać się tej kobiety? — wołał Dawid. — Ja cię zabiję, jak osa! Kilku obecnych zerwało się z miejsca i stanęło miedzy zwaśnionymi, odciągając Dawida i sadzając go na jego krześle.
Nagle padł strzał — to poturbowany „alfons“ strzelał do swego przeciwnika, ale kula poszła w sufit, odrywając kawał tynku. Obezwładniono go, zabierając mu rewolwer. Zrobił się ogólny popłoch i zamieszanie. Różę omdlałą złożono na kanapie, przyczem jeden z „alfonsów“, młody chłopak, korzystając z zamieszania, zaczął zdradzać niedwuznacznie apetyt na młodą kobietę, którą troskliwie zaczął się zajmować, nakrapiając jej twarz wodą kolońską, wyciągniętą z kieszeni i rozpinając bluzkę. Wkrótce jednak porządek był przywrócony, bo przewodniczący zagroził, że da w łeb temu, kto nie będzie posłuszny lub zakłóci spokój, a poszkodowanego pociągnie do odpowiedzialności.
Wszyscy zajęli miejsca, przewodniczący położył rewolwer przed sobą na stole i ocierał pot z czoła, spozierając z triumfem po obecnych. Po chwili zwrócił się do Róży:
— Co pani chce jeszcze powiedzieć w tej sprawie?
— Ten pan ma do mnie pretensje jako do swej własności, ale zapomina o tem, że ja sobą rządzę. Chciał, żebym ja swem ciałem utrzymywała go. Musiałam oddać się pod opiekę agenta policji, a później, kiedy poznałam swego obecnego kochanka — wskazała na Dawida — nie chcę innego znać — zakończyła.
Teraz przewodniczący zwrócił się do poszkodowanego:
— Powiedz pan, na ile oceniasz swe straty?
— Ty możesz ode mnie dostać jeszcze raz w łeb, no i drugi „ślip“ mogę ci podbić, jeżeli masz chęć — wtrącił Dawid.
— Uspokój się kolego! Wszystko się ułoży — starał się łagodzić przewodniczący. — Wychodzić do drugiego pokoju — oznajmił wszystkim.
Dawid z kochanką wyszli z pokoju obrad i z przedpokoju przeszli do sąsiedniego pokoju, zajmowanego przez „meliniarkę“, od której odnajmowano właśnie pokój, w którym obradowała „dintojra“. Za nimi zjawił się obandażowany i usiadł w milczeniu w pobliżu pary kochanków.
Po kilku minutach zawezwano Różę. Przewodniczący zapytał ją:
— Przy kim chce pani zostać?
— Powiedziałam raz i zdania nie zmieniam — odparła z przekonaniem.
— Dobrze, zawołać obu!
Weszli. Przewodniczący odczytał wyrok:
— „Dintojra“ uznała za słuszne potwierdzić istniejący stan rzeczy i oddalić pretensje poszkodowanego, jako nieuzasadnione, „dintojra“ nie może zmuszać kobiety, o którą chodzi, do współżycia z poszkodowanym. Poza tem, obecny jej kochanek nie posyła jej na ulicę, a więc mu zarzucić nie można. Co do pieniędzy, które poszkodowany miał wydać na nią, brak na to dowodów i „dintojra“ przechodzi nad tem do porządku dziennego. Za pobicie poszkodowanego „dintojra“ nakłada na oskarżonego dwadzieścia dolarów kary z przeznaczeniem na biednych więźniów, a na poszkodowanego nakłada trzydześci dolarów na szpital na „Książęcej“ za wywołanie nieporządku i strzał do kolegi. Sprawa zakończona.
— Salomonowy wyrok — pomyślała Róża i zwróciła się do kochanka:
— Chodź do domu, głowa mnie boli po tem wszystkiem…
Dawid położył pieniądze na stole, zamierzając opuścić lokal, ale został zatrzymany przez przewodniczącego.
— Cóż ty, chcesz uciekać? Musimy przecież oblać „dintojrę“. Wiesz, że u nas na „sucho“ nie idzie. Ona może iść, jak chce, ale z tobą muszę trochę pogadać, długośmy się nie widzieli.
— Jeżeli koniecznie chcesz, możesz iść do domu, ja później przyjdę — zwrócił się Dawid do kochanki.
— Zaczekam na ciebie — postanowiła Róża, siadając obok kochanka.
— No, a teraz napijemy się, a wy przeproście się — zawołał prezes.
Pobity „alfons“ pierwszy wyciągnął dłoń do zgody. Przyznał w przyjacielskiej rozmowie, jaka wywiązała się miedzy do niedawna zawziętymi przeciwnikami, że rzeczywiście Florka namówiła go, żeby odnowił pretensję do swej dawnej kochanki i wyraził przypuszczenie, że Florce musi zależeć na tem, by Róża porzuciła Dawida. Przepito raz i drugi, a rozochocony prezes odciągnął na bok Dawida, chcąc z nim swobodnie porozmawiać. Przeszli do drugiego pokoju, zabierając ze sobą Różę.
— Powiedz mi, czy kto wie, że mieszkasz… w Warszawie na „lipę“, bo wiesz, gdy cię ujrzałem, zlękłem się trochę. Mówili, że ci dali „gimzę“[33] w Rosji, a tu widzę cię we własnej osobie — szeptał prezes, kiedy przechodzili korytarzem, do sąsiedniego pokoju.
Musieli zatrzymać się chwilę, Róża bowiem zmieniła nagle zdanie i pożegnawszy się z prezesem, opuściła mieszkanie, tłumacząc się wzrastającym bólem głowy.
Przeszli do pustego pokoju oświetlonego podobną, jak w „sali“ obrad, nędzną lampką i usiadłszy na wyplatanych krzesłach, pod oknem, zaczęli ożywioną rozmowę.
— Przedewszystkiem, pamiętaj! nie „wyklep“ mego nazwiska prawdziwego, nazywam się tutaj Dawid Bresler, przezwisko „Nachalnik“. Już nawet cztery lata „odleżałem“ na to nazwisko. Wiem o tem, że jestem poszukiwany przez policję niemiecką, bo uciekłem z „Tegel“ w Berlinie. miałem tam piętnaście lat. Pamiętaj nie mów nikomu, bo może mnie kto „zakapować“ i byłbym zgubiony. Polska wydałaby mnie, a tam, u tych „szwabów“, to wiesz — mogiła… A co z tobą się stało, że przestałeś kraść, a zostałeś alfonsem?
— Słuchaj, mój przyjacielu — opowiadał zkolei prezes — już siedem lat mieszkam w Warszawie. Z Rumunji, gdzie dawniej zamieszkiwałem, musiałem wyjechać, bo groziło mi kilka lat. Przyjechałem tu, ożeniłem się z kobietą, która była dłuższy czas w Argentynie i przywiozła majątek. Dobrze mi z nią, ma dwa „bajzle“, a czasem, jak się trafi, to się też parę „gąsek“ odprawi do Argentyny. Wiem, że ty, jako złodziej gardzisz tym chlebem, ale wierz mi, że to lepsze, jak niepewny złodziejski los, ja nie chcę leżeć na swoje „stare lata“ — żartował — a w Polsce, teraz bardzo „ślisko“ dla złodziejów. Ty też byś mógł się mądrze urządzić, masz taką ładną kochankę, mógłbyś na niej majątek zrobić w Buenos-Aires. Nie bądź głupi! Masz iść kraść na nią i nie być pewnym do tego, czy cię nie zdradzi. Wiesz, że mówili mi o niej, że podobno wsadziła swego kochanka do więzienia, „cwana“ jest, żadnemu alfonsowi nie udało się jej opanować, ona chce, żeby na nią kradli, to mądry lis. Ty wiesz, że jako twój stary przyjaciel, rozstrzygnąłem ten spór na twoją korzyść, ale radzę ci trzymaj ją krótko i nie dowierzaj jej za bardzo.
Dawid wysłuchał i po namyśle odpowiedział:
— Może masz i rację, że lepszy ten twój chleb, od mojego i muszę ci się przyznać, że od pewnego czasu, nie szykuje mi się jakoś, ślisko też bardzo — jak mówisz — chętnie bym rzucił ten złodziejski chleb, ale nie wiem, jak się wziąć do tego, żeby ją skłonić na nowo do uprawiania nierządu, zdaje mi się też, że ja kocham — dokończył zawstydzony.
— Ha, ha, ha, a wiesz, kto to się może kochać, a nawet życie sobie odbierać dla kobiety? Tylko frajer! Mój kochany. — Ja jestem tego zdania, że miłość trwa pięć, dziesięć minut zgórą, a później ona dla mnie nie istnieje — oto moje zapatrywanie! Niezdolny byłbym do najmniejszej ofiary dla miłości kobiety.
— Tak, mój bracie, posłuchaj rady przyjaciela, a będzie ci dobrze. Pomyśl tylko, co cię czeka, jeżeli nadal będziesz się trudnił kradzieżą. — po pierwsze, mogą odkryć twoje piętnaście lat w Berlinie, a poza tem, za kradzież dostaniesz teraz najmniej sześć a to i osiem, teraz „recydywistom“ tak „walą“. Więc radzę ci, jak bratu, namów ją, zdaje się, że ty masz wpływ na nią, przyprowadź ją do mojej żony, a ona już poprowadzi sprawę. A później będziesz mógł wyjechać z nią do Argentyny, jeżeli się wstydzisz być tutaj alfonsem i ręczę ci, że zrobisz tam majątek, bo to piękna i inteligentna dziewczyna, to jest skarb, zastanów się, a przekonasz się, że ci dobrze radzę.
Dawid milczał kilka minut, wreszcie odezwał się:
— Dobrze mówisz, spróbuję, masz rację… Jedna mi już dała cztery lata, dość tych romansów. Dziękuję ci, że mi otworzyłeś oczy, bo nie zdawałem sobie sprawy, co za skarb mam w ręku, postaram się go wykorzystać — uściskali sobie dłonie. — Postąpię według twoich wskazówek — zapewniał Dawid.
Zaczęli się żegnać. Dawidowi śpieszno było połączyć się z kochanką i zaproponować jej zmianę trybu życia w myśl wskazówek i rad starego „alfonsa“.

XV.

Za chwilę był już na ulicy i jakież było jego zdumienie, kiedy nagle poczuł pod pachą czyjąś rękę. Była to Róża. Czekała na niego na ulicy, nie mogąc znieść dłużej atmosfery w jakiej odbywała się sławetna „dintojra“. Zmuszona była wyjść na ulicę, taką odrazę czuła do tych ludzi, żyjących hańbą i nędzą nieszczęśliwych dziewcząt. Szli więc razem. Na ulicach opustoszałych spotykali od czasu do czasu, pary podobne im, śpieszące do domu, ze spacerów, lub miejsc rozrywkowych. Róża przytulona do kochanka, szła w milczeniu, przesuwając wzrok po szeregach okien, podobnych do jakichś oczu mechanicznych ludzi. Czasem nad bramą, lub w oknie zakrwawiło purpurowe światło. Wiedziała ona, co się kryje za roletami, lub firankami, z poza których przebijały smugi czerwonego światła. Przypomniała sobie, te sceny, rozgrywające się w dyskretnie oświetlonych pokojach, te orgje zwierzęce, w których zmuszona była brać udział i ogarnął ją nieopisany wstręt do podobnego życia. Przyrzekała sobie, że woli umrzeć, niż raz jeszcze dostać sie do tych gniazd rozpusty i zezwierzęcenia.
Doszli w swoich rozmyślaniach na ten sam temat, do zgoła różnych postanowień. Na schodach, prowadzących do mieszkania ciemno już było. Dawid wyjął latarkę elektryczną, z którą się nie rozstawał i oświecał drogę. Róża zapukała do drzwi. Po kilku chwilach zgrzytnął klucz i gospodyni rozespanym głosem zaczęła indagować:
— Co się z wami stało, myślałam, że już nie przyjdziecie, może jakie nieszczęście się stało. A może przygrzać kolację, pewno głodni?
— Nie, nic nam nie potrzeba, może pani spokojnie spać — powiedział Dawid i zwrócił się do Róży — a może będziesz jadła, co?
— Nie, jeść mi się nie chce, tylko spać, do dziesiątej możemy się jeszcze przespać.
Weszli do swego pokoju. Róża w jednej chwili była już w łóżku, zerwawszy ze siebie pośpiesznie ubranie, a Dawid rozbierał się powoli, układając sobie w głowie, jak ma zacząć drażliwą rozmowę, która by skłoniła ją do powrotu do dawnego zajęcia.
Jakkolwiek Róża zaobserwowała zamyślenie kochanka i jego milczenie, co u niego stanowiło prawie zawsze wstęp do poważnej rozmowy, z pewnością jednak nie przyszłoby jej nigdy na myśl to, o czem w tej chwili kochanek rozmyślał.
— Rozbieraj się prędzej, mój kochany, czy nie widzisz, że czekam na ciebie?!
Pośpieszył się i za chwilę był już obok niej. Oparła się o niego całem swem nagiem, jędrnem ciałem i znowu poczuł się pod jej wpływem i urokiem. Ale nagle przypomniał sobie, że ma z nią mówić, niezwykłym wysiłkiem woli strzepnął jej uwodzicielski urok i zapytał niespodziewanie:
— Powiedz mi, moja najdroższa, czy kochasz mnie naprawdę, czy ufasz mi we wszystkiem?
— Czy możesz wątpić — odpowiedziała pytaniem — ale dlaczego się pytasz, czy nie dałam ci jeszcze dowodu mej miłości?
— Tak, nie wątpię i dlatego właśnie postanowiłem rozmówić się z tobą, na temat naszej wspólnej przyszłości.
— Powiedz najdroższy, gotowa jestem do wszystkiego dla naszego wspólnego dobra i szczęścia, mów! — objęła go za szyję swemi pełnemi, sprężystemi ramionami, a wargami swemi szukała warg jego, zapalając żar w krwi, szumiącej rozgłośnie i paląc jego członki, miekkiem dotknięciem swego ciała.
— Otóż chcę mieć dowód twej miłości. Słuchaj, co postanówiłem dla naszego wspólnego dobra. Jak ci wiadomo — kraść teraz jest bardzo trudno, jeżeli się „zasypię“, czeka mnie kilka lat więzienia, a ty zostaniesz sama, wydana na łup swych wrogów, oczekujących tylko na okazję. Jeżeli będę kradł, to lada dzień mogą nas rozłączyć, a szczęście nasze pryśnie, jak bańka mydlana. Tylko od ciebie zależy, żebym ja nie siedział w więzieniu — dodał.
— Ode mnie zależy?… powiedz, jakim sposobem — pytała zdziwiona.
— Tak, moja kochana! Wiesz, jak gardzę sutenerstwem, ale teraz widzę, że niema innego wyjścia. Musisz „zarabiać“, przynajmniej przez pewien czas. Wybacz mi, że ci to mówię, ale zważ sama, mnie grozi kilka lat więzienia, a tobie najwyżej kilka dni. Jeżeli więc mnie kochasz, to myślę, że zgodzisz się na moją propozycję.
Róża ledwie mogła opanować się, by nie plunąć w oczy kochankowi. W pierwszej chwili sądziła, że jest to żart z jego strony, ale widząc poważny wyraz twarzy, zrozumiała, że to sprawka przeklętego „prezesa“, że to fortel, jakim ta banda chce ją zmusić do hańbiącego rzemiosła. Zemsta zawrzała jej w piersi, jednak opanowała się i odezwała:
— Przyznam ci się, mój kochany, że nie spodziewałam się po tobie tego żądania. Ale mimo to, zgadzam się bez wahania, dla ciebie na wszystko się poświęcę… masz teraz dowód, że cię kocham… Ale powiedz mi, jaki ty mi dasz dowód twej dla mnie miłości, bo żądanie twoje, jakie mi pozostawiłeś, zdaje się przemawiać wręcz przeciwnie, gdybyś mnie kochał… nie żądałbyś ode mnie tej ofiary.
— Kocham cię, jak siebie samego, gotów jestem do wszelkich ofiar, byle razem… byle nas nie rozdzieliło to przeklęte więzienie, które byłobv grobem naszej miłości. Ale musisz wziąć pod uwagę, że to, co ci teraz zaproponowałem, jest koniecznością dla nas, a zresztą nie przymuszam cię do tego, to zależy od twojej woli.
— Zrobię wszystko dla ciebie, kochany, ale proszę cię wzamian za to, o zaufanie do mnie. Powiedz mi szczerze, ty kryjesz coś przede mną… czy pamiętasz ten wybuch gniewu, kiedy wspomniałam ci o twej przeszłości podczas naszej pierwszej rozmowy? Pamiętasz? Ja wiem, że ty mnie oszukujesz, że ty mieszkasz w Warszawie na „lipę“, ja chcę znać prawdziwe nazwisko tego, którego kocham… i z którym żyję wspólnie.
— Nic, nie kryję przed tobą, znasz moje prawdziwe nazwisko, wierz mi! — tłumaczył się Dawid niezrecznie.
— Teraz widzę, że nie dbasz o mnie — zaczęła z płaczem, odwracając się gniewnie do ściany i odpychając kochanka. — Ty mi nie ufasz, a mówisz o miłości i poświęceniu…
— Dobrze, więc — rzekł Dawid, jakby zdecydowany nagle odkryć całą prawdę — pamiętaj tylko, że od dzisiaj życie moje będzie w twoich rękach. Dowiesz się, czego nikt nie wie… Słuchaj więc, mówię ci, bo ci ufam, jak sobie samemu.
— Nazywam się Józef Stern i pochodzę z Odesy. Dziesięć tysięcy złotych jest wyznaczone za moją głowę. Jestem poszukiwany za zabójstwo kasjera w dziewiętnastym roku na Wielkej w Wilnie. Pamiętaj, nie zdradź się z tem przed nikim, bo dostałbym „gimzę“. Masz teraz dowód, że cię kocham, bo znając tę tajemnicę, życie moje masz w swoich rękach…
— Nie obawiaj się, najdroższy, przecież jestem twoją żoną i kocham… — kocham cię nad życie, ach, mój ty bohaterze, rycerzu, mój ty słodki morderco, chodź teraz w moje objęcia, zamorduj mnie teraz swą miłością — znowu splotli się i zwarli swe ciała w huraganie namiętności, a kiedy zmęczeni zapasami miłosnemi odpoczywali, Róża myślała z triumfem:
— Mam cię nareszcie ptaszku, wyjęzyczyłeś się, doskonale, prędzej oddam cię panu „Maciejewskiemu“, niż dostaniesz ode mnie jeden złoty, zarobiony moją hańbą, ha, ha, ha — śmiała się w duchu — każdy mężczyzna zgłupieje, jak kobieta zechce. Tymczasem — myślała — muszę obiecywać, że pójdę na „róg“, żeby się nie zdradzić ze swojemi zamiarami, dopóki nie zawiadomię policji. Z temi myślami zasnęła.
Zadowolony, że tak stosunkowo łatwo udało się mu nagiąć ją do swego celu, zasnął Dawid, nie podejrzewając, jakie myśli i plany zrodziły się w pięknej główce jego kochanki.
Następnego dnia rano, o siódmej godzinie Dawid wrócił do domu i zastał Różę w łóżku z „gościem“. Był wściekły, nocna wyprawa znowu nie powiodła się; zazdrość szarpnęła nim, że omało nie ściągnął nieznajomego mężczyzny na podłogę; przypomniał sobie, że samprzecież kazał jej „zarabiać“. Uspokoił się i zaczął obserwować śpiących. Mężczyzna chrapał zdrowo, snem sprawiedliwego, jego ogorzała cera i gęste, wełniste, czarne włosy, ostro odcinały się na bieli poduszki. Róża spała również. Leżała naga, z rozrzuconemi nogami i zwisającą bezwładnie lewą ręką; prawą trzymała gościa za szyję. Głowa, leżąca na brzegu poduszki, była lekko odwrócona na pokój. Policzki były blade i oczy podkrążone sinemi obwódkami.
Przębiegał wzrokiem po jej toczonych, alabastrowych kształtach, które teraz wydały mu się jeszcze piękniejsze, niż dotychczas. „Poco ja jej kazałem to robić?“… — myślał zrozpaczony — „zabić ich oboje!“ — przemknęło mu przez mózg.
Opanował się jednak, trzasnął drzwiami i przewrócił mały stolik, wychodząc do sąsiedniego pokoju, gdzie spała gospodyni.
— Co pani tu dom publiczny założyła! czy co? Nie myślałem, że pani pozwoli na to — zwrócił się gwałtownie do przecierającej oczy gospodyni.
— Cóż pan chce ode mnie, proszę się Różki pytać, o to, ja nic nie wiem — dodała gniewnie.
Zawrócił do pokoju. Róża już miała na sobie koszulę i bojaźliwym wzrokiem spoglądała na zachmurzone oblicze kochanka. Mężczyzna przebudził się także i niezadowolony widocznie, że mu sen przerwano, zagadnął Dawida niechętnie:
— Co tu pan wyprawia?
— Ubieraj się pan, prędko już, w tej chwili! Czy nie ma pan się gdzie zabawić w Warszawie?
— Co to za jeden? — zapytał gość, zwracając się do Róży.
— To mój mąż!
— A dlaczego pani nie mówiła, że ma męża? — zagadnął z półuśmiechem na ustach — już się ubieram.
Nieznajomy wstał z łóżka i ubierał się, nie śpiesząc się zbytnio. Był to, najwyżej trzydziestoletni mężczyzna, barczysty, brunet o przenikliwem spojrzeniu, ciemnych, błyszczących źrenicach i regularnych prawie pięknych rysach.
Sznurując lakierowane półbuciki, zagadnął Dawida:
— Czy mogę pana o coś zapytać?
— Proszę!
— Czy można wiedzieć, czem się pan trudni?
— Ja jestem rękawicznik, czy dobrze? — odparł Dawid z ironją w głosie.
— Doskonały fach — zgodził się nieznajomy. Ubrany w elegancki, doskonale skrojony garnitur, założył palto, spojrzał porozumiewawczo na Różę i zauważył:
— O ile to jest naprawdę pańska żona, musi pan ją bić, bo lepsze bite, niż zdechłe.
— Już ja do pana po radę nie pójdę, może mnie pan pożegnać i dziękować Bogu, że kości nie naruszyłem.
— No?! Proszę się nie denerwować i do ostatka zachować się, jak dżentelmen.
Po tych słowach wyszedł z pokoju, nie oglądając się.
Róża leżała w niedbałej pozie, oparta na łokciu, a oczy jej śwoeciły złowrogim blaskiem; wyraz mściwości wybił się na jej twarzy na moment i zgasł tak prędko, jak nagle się ukazał. Dawid zdołał jednak pochwycić go i przeraził sie na chwilę, ale widząc znowu uśmiechnięte usta kochanki, uspokoił się, nie przestał jednak jej ciekawie obserwować.
— Ładny „alfons“ z ciebie bedzie… jak tylko zobaczyłeś u mnie gościa, mało go nie zjadłeś. Chodź-no, mój ukochany, bliżej, powiem ci, kto to był, to nie będziesz się złościł.
— A któż to był? — zaciekawił się.
Róża usiadła na łóżku.
— Żebyś ty wiedział, kto to był, to byś go nie wyganiał.
— A może to był ten, który ci pomoże „Mesjasza“ urodzić? — żartował już.
Róża zachowała jednak poważną minę.
— Posłuchaj, a będziesz żałował swej gwałtowności. Widzisz, to był syn bankiera, którego zapoznałam wczoraj na Nowym Świecie. Zakochał się we mnie, jak wiesz, to potrafię was brać, o ile mi tylko o to chodzi — kokieteryjnie przekręciła główkę i mrugnęła okiem — przyprowadziłam go tu i dowiedziałam się wszystkiego, co potrzeba. Można go będzie „obrobić“ na wielką sumę. Pójdę do niego na jedną noc i „odciski“ kluczy napewno ci przyniosę.
Dawid zapalił się:
— Dlaczego nie mówiłaś mi o tem, byłbym nie przeszkadzał, a kiedy masz iść do niego, masz adres?
— Pójdę dzisiaj, zarobisz dobrze, a później wyjedziemy za granicę.
Róża zaczęła się pośpiesznie ubierać. Po kwadransie już w najlepszej komitywie zasiedli do śniadania. Wieczorem Róża wystroiła się i pożegnała Dawida, upewniając go, że idzie do „bankierowicza“. Przed wyjściem dał jej kawałek plasteliny, w której miała odcisnąć klucze i spodziewając się, że się dobrze wywiąże ze swego zadania położył się spać. Zasnął tak twardo, że nie słyszał wejścia kilku mężczyzn, świecących sobie w ciemnościach elektrycznemi lampkami. Dopiero kiedy jedna ręka była w kajdankach, przebudził się. Zerwał się na równe nogi, ale było zapóźno — nie stawiał oporu. Zaczął uprzytamniać sobie, co się stało. Wywiadowcy przeprowadzili rewizję, nie znaleźli jednak broni, rozkuli więc Dawida i kazali się ubierać, poczem zakuli go ponowne. Wyprowadzili go na ulicę, gdzie czekał na nich samochód. Przerażona gospodyni, ze łzami w oczach, odprowadzała go aż za bramę, narzekając, że Róża nic nie wie, o nieszczęściu, jakie spotkało kochanka.
Rano zjawiła się Róża z wiadomością, że kochanka aresztowali. Zebrała rzeczy, chcąc jaknajprędzei wyjechać z Warszawy. Spodziewała się, że prędzej, czy później wszystko się wyda, a wtedy nie uszłaby zemsty jego kolegów.
Dawid przesiedział cały dzień w areszcie przy urzędzie śledczym niewzywany. Dopiero wieczorem został zaprowadzony do gabinetu komisarza, który groźnym tonem zaczął badanie.
— Jak się nazywasz?
— Dawid Bresler.
— A skąd jesteś?
— Z Kiszyniowa.
— Kłamiesz!
— Proszę pana ja nie kłamię. Nie wiem za co zostałem zatrzymany.
— To się zaraz dowiesz! — rozłożył jakiś papier i zaczął czytać. — Nazywasz się Józef Stern i pochodzisz z Odesy — spojrzał mu przenikliwie w oczy. „Tak to ona mnie zdradziła“ — przemknęła szybka myśl. Odparł zuchwale:
— Mówię prawdę panie komisarzu, to nazwisko jest mi nieznane.
— Łotrze, mów prawdę bo ci każę odlać z pięćdziesiąt kijów, a wtedy będziesz śpiewał… Mów kto był z tobą przy tem zabójstwie w Wilnie w dziewiętnastym roku.
— Aha, już przypominam sobie tę robotę w Wilnie, wtedy był ze mną naczelnik więzienia mokotowskiego…
— Co to za odpowiedź! Ty zbrodniarzu! Co może już symulujesz warjata, to na nic bratku, mam dowody!
Dawid spoważniał nagle i rzekł:
— Dosyć tych głupstw, panie komisarzu, mogę wykazać swoje alibi:
— W tym roku siedziałem w więzieniu w Mokotowie to musi być jakieś nieporozumienie, proszę się zwrócić do więzienia mokotowskiego, gdzie przebywałem od tysiącdziewięćsetosiemnastego roku do tysiącdziewięćsetdwudziestego drugiego. Zwolniony zostałem w listopadzie tego roku. Panie komisarzu, ktoś przez zemstę nagadał panu niestworzonych hisroryj.
Komisarz spuścił odrazu z tonu.
— A więc to takie buty? Sprawdzę, a o ile tak jest rzeczywiście, to pana zwolnię.
— Prosiłbym pana komisarza, o jaknajszybsze sprawdzenie i zwolnienie mnie.
— Dobrze! Zbadam jeszcze raz świadka i jeżeli okaże się, że jest prawdą, coś pan powiedział, będziesz pan jutro wolny.
— Można go zabrać! — zwrócił się do posterunkowego.
Idąc korytarzem do aresztu zauważył ku swemu wielkiemu zdziwieniu elegancką postać „bankierowicza“, tym razem w mundurze podkomisarza policji. Teraz zrozumiał cały podstęp Róży. „Mądra jesteś — myślał — ale nie na głupiego trafiłaś duszko: teraz się porachujemy ze sobą“.
Róża siedziała przygnębiona w mieszkaniu. Z powodu nakazu policyjnego stawienia się na każde wezwanie do urzędu śledczego, nie mogła opuścić Warszawy. Na ulicę obawiała się pokazać, zauważyła już bowiem, wracając do domu, że podejrzane jakieś typy „andrusów“ zdawały się śledzić ją, a kilka razy spotkała się z ponurym, groźnym wzrokiem nieznanych szpiegów.
Wieść, że „Nachalnik“ „leży“, lotem błyskawicy rozniosła się w warszawskim świecie przestępczym i od początku zaczęto powtarzać sobie, że kochanka jego miała być sprawczynią „zasypania“.
Gdy tak siedziała pogrążona w niewesołych myślach, zapukano do drzwi i wszedł agent policyjny, wzywając ją do urzędu śledczego.
Kiedy stanęła przed komisarzem, prowadzącym śledztwo w sprawie Dawida, tenże odezwał się do niej:
— Wie pani, doniesienia pani okazały się fałszywemi. Sprawdziłem, że Dawid Bresler w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku odbywał właśnie karę czteroletniego więzienia, w więzieniu mokotowskiem; co więcej, że w tym czasie nie było w Wilnie podobnego napadu i zabójstwa. Jestem zmuszony go zwolnić, bo nawet okazało się, że nazwisko, które podaje, jest jego własne. Nie mam więc powodu do zatrzymania go.
Usłyszawszy to, Róża zbladła gwałtownie, oparła się o ścianę, złożyła błagalnie ręce i ze łzami w oczach zaczęła mówić:
— Ach, panie komisarzu, on mnie zabije, gdy go pan zwolni. Rozumiem teraz… on to mi naumyślnie opowiedział, kiedy nastawałam, żeby mi wyznał, kim jest naprawdę, a ja, niemądra, uwierzyłam mu. Co ja teraz pocznę nieszczęśliwa?!.. — biadała i szlochała, jak dziecko.
Komisarz, czuły na łzy, a jeszcze bardziej na wdzięki kobiece, znajdując ją w tym płaczu, bardziej ponętną, niż zwykle, począł ją po swojemu uspakajać, zapewniając, że nie pozwoli, żeby się jej stała jaka krzywda, że postara się zdobyć jakiś materjał, aby można go było uwięzić na dłużej.
Róża dziękowała komisarzowi gołębim wzrokiem, dodając:
— Będę panu wdzięczna, za obronę i mogę zapewnić pana, że ten łotr ma coś na sumieniu, tylko niech go pan nie zwalnia. O, to przebiegły łotr!
Komisarz patrzał na nią pożądliwie. Zapłonął gwałtownym afektem, do tego stopnia, że chciał natychmiast odebrać od niej dowody tej wielkiej wdzięczności, o jakiej zapewniała go przed chwilą. Ujął ją za rękę i pociągnął ku sobie tak blisko, że czuł na sobie ciepło, bijące od jej ciała i falowanie piersi. Czuł, że traci panowanie nad sobą, kiedy nagle usłyszał kroki zbliżające się do drzwi gabinetu. W jednej chwili oprzytomniał i puścił jej rękę, a ona szepnęła wstydliwie:
— Tu nie!… Niech pan powie, gdzie mam przyjść?
Ktoś zapukał do drzwi i po sakramentalnem „proszę“, weszło dwóch agentów. Róża pożegnała komisarza i wyszła na ulicę. Tylko oddaliła się o dwie ulice od urzędu policyjnego, kiedy zauważyła dwóch drabów, podążających jej śladem. Doprowadzili ją do samego domu, nie spuszczając jej z oczu. Weszła do mieszkania i nierozbierając się zrozpaczona usiadła na kanapie z opuszczonemi apatycznie rękami. Uczuła się niewymownie nieszczęśliwa i opuszczona.
— Co robić, co robić?… Żeby mnie nie strzegli, wróciłabym do komisarjatu… Byłabym bezpieczna… Potem wyjechałabym z tego warszawskiego piekła, gdzieby mnie oczy poniosły. Ileż nacierpiałam się w tem mieście. Co to za jedni mnie śledzą… Pilnują, żebym nie uciekła…
Nadeszła gospodyni.
— Jesteś już? To dobrze bo jest dla ciebie list, bardzo pilny. Oto on — podała Róży list.
Drżąc na całem ciele, rozerwała kopertę i rozwinęła arkusz papieru. Pierwszym znakiem, który wpadł jej w oczy i przeraził, była trupia głowa i skrzyżowane piszczele, umieszczona na samym wstępie listu. Z zamarłem sercem przebiegła oczami po wierszach tajemniczego listu. Oto co zawierał:
„Rozkazujemy Pani, jako kochance naszego kolegi Dawida Breslera, za wydanie go w ręce policji, przestać istnieć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Sądzimy, że jako osoba inteligentna oszczędzi nam Pani kłopotu i sama wymierzy sobie sprawiedliwość. Śmierć nieunikniona, ma się stać Pani udziałem dobrowolnie lub za naszą pomocą. Żadna siła nie jest w stanie uwolnić Pani od naszej zemsty i kary. Jesteś dobrze strzeżona i nie zdołasz ujść swemu przeznaczeniu, którem jest śmierć. Czekamy i winszujemy szczęśliwej podróży“.
Zamiast podpisu widniał symboliczny znak zemsty: sztylet i rewolwer skrzyżowane.
Róża siedziała nieruchoma z wbitem w ziemię spojrzeniem — istny obraz niemej rozpaczy. List wypadł jej z ręki. Dopiero, gdy gospodyni weszła zpowrotem i krzyknęła przestraszona, widząc zmienione oblicze dziewczyny, ta oprzytomniała. Podniosła złowrogi list i nie mówiąc ani słowa zaintrygowanej gospodyni, zamknęła się w swoim pokoju.
Stanęła przed lustrem i smutno uśmiechnęła się.
— Ostatni raz patrzę w lustro… Jakże staro wyglądam… Tak, już czas… Nie będę już widzieć więcej odbicia swej twarzy….
Nagle obudziła się w niej chęć być piękną poraz ostatni. Zaczęła gorączkowo przebierać w garderobie, wiszącej w szafie i stroić się przed lustrem. Uszminkowała lekko twarz, nałożyła futro, skropiła je perfumami i skierowała się ku wyjściu.
Wiedziała dobrze, że nie uda się jej umknąć z rąk tych okrutnych, bezlitosnych wykonawców wyroku, jaki wydała na nią „dintojra“. Najczujniejszych wywiadowców łatwiej byłoby oszukać, niż jednego z tych zawziętych, mściwych tropicieli. Postanowili ją zgładzić, to i policja nie będzie zdolna im przeszkodzić.
Postanowiła też sama skończyć ze sobą.
— Tak… to nie są żarty, im prędzej skończę, tem lepiej, przynajmniej plugawe ręce tych zbirów nie dotkną sie mnie… Niema co żałować życia, a jeszcze mojego..
W przejściu pożegnała gospodynię i wyszła na ulicę.
Za nią, jak cienie, postępowało dwóch mężczyzn, nie tracąc jej z oczu.
Była już na Marszałkowskiej. Wszystkie myśli uciekły jej z pod czaszki, głowa ciężyła nieznośnie jak ołowiana. Szła machinalnie naprzód. Przystanęła przed jakąś wystawą i mimowoli spojrzała w bok, ujrzała swych nieodstępnych towarzyszów i uprzytomniła sobie wszystko.
Na miasto opuszczał się właśnie wielki, skrzydlaty czarny mrok nocy, przybywało świateł latarń, roniących swoje bladożółte migotliwe blaski. Djabelski młyn pojazdów, aut i ciężarowych wozów mieszał się z zgiełkiem ludzkim, hucząc i grzmiąc.
Róża ledwie trzymała się na nogach, słabo jej się zrobiło, zatoczyła się, jak pijana i oparła się o ścianę kamienicy. Potoczyła dookoła wzrokiem, jakby szukając pomocy, która znikąd nie nadchodziła. Różnogłosy poryk sygnałów samochodowych szarpał jej nerwy boleśnie.
Z pośród tych dźwięków zdawało się, że rozróżnia monotonne, melancholijne wezwanie: „Umrzyj!… Umrzyj… Umrzyj!…“
Nagle jeden z prześladowców zbliżył się do niej i szepnął prosto do ucha:
— Prędzej zakończ, bo szkoda czasu, a nie, to my będziemy się brać do roboty… Najwygodniej dla ciebie pod tramwaj!
Tramwaj nadjeżdżał właśnie, jakby gotowy wykonać wyrok.
— Dzyń, dzyń! — odbiło się jeszcze w mózgu Róży. Powiodła błędnemi oczami wokoło, zrobiła kilka kroków, zbliżając się do jezdni i stanęła niezdecydowana. Obrazy z lat dziecinnych, przemknęły jej przed oczami wyobraźni. Ujrzała matkę, domek, w którym przyszła na świat, dom i ulicę w Taszkiencie.
Jeszcze raz hałas ulicy odbił się w jej mózgu, światła mignęły przed oczami i… wszystko znikło…
Krzyk, zgrzyt kół gwałtownie hamowanego tramwaju.
Dwaj policjanci i kilku przechodniów rzuciło się wyciągać desperatkę z pod kół. Zanim tramwaj został zatrzymany, wlókł nieszczęśliwą dłuższą chwilę, zaczepiwszy o ubranie ofiary.
Nadjechało Pogotowie.
Lekarz przystąpił do powierzchownych oględzin, ale od pierwszego rzutu oka stwierdził śmierć, wskutek pęknięcia czaszki.
Ze skupionej grupy „ciekawskich“ padały uwagi:
— Młoda jeszcze kobieta!
— I ładna!
— A jak elegancko ubrana! Jakie futro ładne, pewno bogata!
— I nóżki kształtne!
Łzy nikt nie uronił, nad tą ofiarą losu.
Dwóch drabów przyglądało się denatce z pogardą i zadowoleniem jednocześnie. Kiedy zabrano ciało do karetki, zawrócili na miejscu i szybkim krokiem podążyli ku Krochmalnej.

XIX.

Na miejscu „dintojry“ w znanej już czytelnikowi „melinie“, w półświetle małej naftowej lampki, dookoła stołu znowu siedziało kilku mężczyzn, widocznie oczekujących na coś, lub na kogoś.
Było trzech „alfonsów“ i dwóch wspólników Dawida „Nachalnika“.
Prezes, zajmujący swoje honorowe miejsce, mówił:
— Wiem iuż napewno, że kolega nasz będzie zwolniony w tych dniach, bo nic mu zarzucić nie mogą.
— Ale ona też… no, no! — rzucił ktoś od stołu.
— Lepiej, żeby go nie zwolnili teraz, mogliby się go czepiać, że się przyczynił do śmierci jej.
— Z nią dzisiaj skończą, niema co! — zapewniał prezes.
— Jeżeli sama nie skończy… — dodał inny.
— Słuchaj „Kinda“ — odezwał się prezes. — Czy jesteś pewny, że to ona go „lignęła“.
— No, masz tobie — odparł zapytany — przecież ten „mops“ nigdy mnie jeszcze nie „naciągnął“. Komisarz mu sam powiedział i kazał mu „rozkopać“ coś, żeby tylko posadzić „Nachalnika“, bo komisarz ma podobno wielki na nią apetyt. A wiecie przecież, że „mops“ nie bedzie „rozkopywać“ na szkodę Dawida. Postarał się czemprędzej pościągać sprawdzenia z Wilna i z Mokotowa. Mówił, że z pewnością jutro go zwolnią.
— Jeżeli „naszym“ uda się ją sprzątnąć, to może Dawid będzie miał do nas pretensję, może nie wie, że to właśnie kochanka „zakopała“ go — zauważył ktoś.
— „Mops“ wpierw się o niej dowiedział od Dawida, niż od komisarza, nie bójcie się. A jeżeli będzie miał pretensję, że go wyręczyliśmy, to go przecież przekonamy, że to wygodniej dla niego, przynajmniej policja się do niego nie przyczepi…
— Jakoś długo ich niema! Czy im się czasem nie wymknęła? Już po dziesiątej!…
Wtem drzwi się otworzyły i zaraz od progu padł okrzyk:
— Wyrok wykonany!


Więzienie karne. Rawicz.

KONIEC


OFIARA LOSU
W ponury, grudniowy poranek rozbrzmiał nagle dźwięk, płynący z wieży kościoła na berlińskiem przedmieściu, a nim pięć uderzeń rozpłynęło się w uroczystej, mglistej ciemni, już inne zegary pośpieszyły w ślady pierwszego, powtarzając na różne tony uderzenia systematycznie i gorliwie, jak to czynią uczniowie w klasie z napamięć „wykutą“ lekcją.

W celi nr. 17 Zuchthaus w „Tegel“ uśpiony dotąd więzień zerwał się raptownie ze swego posłania, usiadł, przetarł ciężkie powieki i nadsłuchiwał z wyraźnem natężeniem i dziwną radością na wychudzonej, zarośniętej twarzy uderzeń więziennego zegara. Przeliczył dokładnie uderzenia, a skoro okazało się ich pięć, począł się zwolna ubierać.
Miał aż nadto wystarczające powody, by cieszyć się z nadejścia dnia dzisiejszego. Oto dziś kończyła mu się ośmioletnia kara, którą odsiedział w całości, aż do ostatniego dnia. 2.922 razy budził go ten sam zegar więzienny biciem piątej godziny — kiedy to więźniowie obowiązani byli wstawać. Znienawidził go za jego punktualność podczas zimowych, przejmujących chłodów, znienawidził za powolność i opieszałość podczas długich, pogodnych, jasnych dni lata, znienawidził za niezmordowaną pracę bezmyślnego wydzwaniania godzin i kwadransów, stanowiących, zdawałoby się, nieskończony różaniec męki, wyczekiwania i zwierzęcego, bezcelowego istnienia.
Dźwięk wyrzucany z rozwartej paszczy grzmiącego dzwonu był normalnie jakiś chrapliwy, ponury, wdzierający się przykro w ciszę więzienną, ale teraz wydał się przebudzonemu więźniowi melodyjnym i harmonijnym, bo składał się na upragnioną chwilę wyzwolenia, stanowił hasło rozpoczęcia ostatniego dnia męki i kary.
Poraz pierwszy od wielu lat zrozumiał niezmordowany, wielki wysiłek martwego mechanizmu; zegar stracił nagle swą osobowość, przestał być istotą, na której możnaby się mścić, człowiek przebaczył mu wszystko, uznał go nawet za przyjaciela, wstydząc się swej dawnej do niego ślepej nienawiści.
Prawda, że wiele mu ten twór mechaniczny przysporzył męki, odmierzając tak małemi miareczkami czas, którego płynący potok, jakkolwiek przybliżał go do oczekiwanej w utęsknieniu chwili oswobodzenia, jednak z drugiej strony z równą obojętnością przysuwał ku niemu nieuniknioną chwilę śmierci, a zarazem budził świadomość, że lata w więzieniu przeżyte już nigdy, nigdy nie wrócą.
Czasem był zmuszony zatykać sobie uszy, by nie słyszeć przeklętego zegara, czasem wściekły, gotów byłby za wszelką cenę zniszczyć go, aby dać wreszcie upragniony spokój podrażnionym nerwom.
Ale to wszystko minęło. Minęła straszna nędza i opuszczenie i beznadziejność.
Osiem lat czekał i przekonał się ostatecznie, że wszystko musi wreszcie spełnić się, nadejść i minąć, zapadając w ocean zapomnienia. Za kilka godzin ma być wolny, pośpieszył się z ubieraniem i posłaniem tapczanu i rozpoczął nerwową, pośpieszną wędrówkę od drzwi do okna i zpowrotem.
Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Poznał swego „opiekuna“, swego „anioła-stróża“. Był to również jego stały i uparty prześladowca, starający się wszelkiemi sposobami obrzydzić mu życie, za byle co sadzając go do „karceru“, lub pozbawiając obiadu, a to za pukanie w ścianę, oddzielającą go od towarzysza niedoli, a to za wyglądanie oknem w błękitny skrawek rozjaśnionego słońcem nieba, albo za rozmowę ukradkiem, prowadzoną podczas spaceru, półgodzinnej plątaniny po wybrukowanem gładko podwórzu więziennem. Ale teraz i jemu w napływie wielkiego rozczulenia i rozradowania zalewającego mu serce wszystko przebaczył.
Nim klucz zgrzytnął w zamku, niepewny, czy nie będzie czasem zaraz zabrany z celi, gdzie przebył osiem długich lat, obrzucił spojrzeniem swój grób, swą trumnę, z której miał powstać do nowego życia, jakby chcąc zapamiętać wszystkie szczegóły skromnego umeblowania i pożegnać te cztery kąty, z któremi mimowoli zżył się i zbratał, do których nieraz rozmawiał głośno, które nieraz słyszały jego przekleństwa, żale, jęki i narzekania.
W rogu okna na kracie zauważył nagle pajęczynę, z przyzwyczajenia więc chwycił pospiesznie gałgan, by zrobić porządek, bo czynił to zawsze, ilekroć usłyszał znajome kroki na korytarzu. Lecz uświadomił sobie szybko całą śmieszność tego odruchu i rzucając gałgan w kąt, zwrócił się do drzwi, bo właśnie klucz zazgrzytał szybko i w progu stanął dozorca.
Więzień cofnął się na przepisowe miejsce, pod okno, skąd obowiązany jest meldować się, wymieniając nazwisko, wyrok i rodzaj przestępstwa, za które pokutuje, ale tym razem nie zameldował się, tylko chwycił tłomoczek rzeczy, z któremi miał się udać do magazynu, szykując się do wyjścia. Dozorca jednak kazał mu położyć zawiniątko i flegmatycznie zagadnął go, dlaczego nie melduje.
Więzień przybladł nagle, niepewny, czy dobrze obliczył dzień swego wyjścia i wybełkotał meldunek, patrząc ze strachem w twarz dozorcy. Był to człowiek tłusty, olbrzymiego wzrostu, lat około 45, o twarzy buldoga, namarszczonej i gniewnej. Wskazał na tłomoczek i zapytał z udanem zgorszeniem i zdumieniem:
— Was ist das? Zwariowałeś, czy co?
Więzień zbladł i jeszcze ciszej i bardziej nieśmiało odparł:
— Mam być dziś zwolniony — i pokazał palcem na czerwoną kartkę, wiszącą na szafce.
Dozorca z niemiecką powolnością i systematycznością wyjął okulary, powoli przetarł szkła i zdjąwszy różowy szyldzik, czytał, cedząc słowo po słowie:
— Strafgefangener Izaak Goldfein, 32 Jahre alt. Beschäftigung: Bäker, bestraft für Schweren Ein bruchsdiebstahl: 8 Jahre Zuchthaus, von 21 Dezember 1915 bis 21 Dezember 1923.
Przeczytawszy, spojrzał na więźnia, jakby go pierwszy raz wogóle ujrzał i zapytał:
— Jak się nazywasz?
Zdziwiony i wylękły więzień zrozumiał teraz, że opiekun umyślnie drażni się z nim, napawając się jego lękiem i wyrazem niepewności. Nie ulegało to wątpliwości, ten sam bowiem dozorca, robiąc czasem kilka raportów tygodniowo, nigdy go nie pytał o nazwisko, a teraz nagle nie zna go i zapomniał jego imię.
Miał wielką ochotę rzucić się na niego i zadławić, albo napluć w nalaną twarz, ale opanował się. Podniósł zpowrotem porzucone zawiniątko.
Dozorca, wyjął notes, sprawdzając tam coś i zawołał:
— Chodź!
Wypuścił więźnia na korytarz, wyprowadził go z gmachu więzienia do drugiego dwupiętrowego budynku. Był tam magazyn, siedziba pana „Hausratera“. Odebrano mu rzeczy zakładowe, a wręczono worek z własnem ubraniem. Więzień wyrzucił zniszczone i pogniecione, zjedzone przez mole części garderoby i oglądając je na wszystkie strony, jakby wątpił, czy stanowią jego własność, zaczął się ubierać, nie śpiesząc się zbytnio, teraz, kiedy już za pół godziny miał być daleko za bramą.
— Los, los — warknął mu nad uchem „gospodarz“ i nie dając nawet zasznurować kamaszy, poprowadził go do biura, gdzie urzędował łysy kancelista. Ten wypytał go o dzień urodzenia, miejsce urodzin i zamieszkania i inne jeszcze dane, a kiedy przekonał się o jego identyczności, wręczył mu zarobione przez 8 lat pieniądze w kopercie i kazał się podpisać na trzech papierach, potem doręczył mu kartę zwolnienia, przepustkę i polecił „gospodarzowi“, by go odprowadził do bramy.
Przy bramie odebrano mu przepustkę i zrewidowano go starannie, nic nie znajdując, oprócz zaklejonej koperty.
Znalazłszy się na ulicy, Izaak rozglądał się, idąc po szerokich ulicach, niezbyt jeszcze ożywionych ze względu na wczesną godzinę poranną; pełną piersią wchłaniał w siebie mroźne „wolnościowe“ powietrze. Przeszedł tak, bez celu, jedną i drugą ulicę, stale oglądając krytycznie swój wyszarzany, nędzny garnitur, wreszcie zatrzymał się na skwerze, biegnącym wokół obszernego placu. Przysiadł na ławce, rozmyślając, dokądby się udać.
Chłód, przenikający przez letnie ubranie, spędził go z ławki. Poszedł dalej, ale po chwili znowu zatrzymał się, zatopiony w myślach.
Niski, gruby policjant o groźnej, marsowej twarzy, w starannie wyczyszczonym hełmie popędził go dalej, wołając, że tu nie wolno się zatrzymywać.
Postanowił najpierw kupić sobie jakieś stare palto lub ciepłą kurtkę, a później poszukać pracy, aby tylko nie kraść i zpowrotem nie wpaść do więzienia. Wyjął kopertę i przeliczył pieniądze.
Miał pięć miljonów marek.
Uśmiechnął się sam do siebie, poczuł się bogaczem; niepewny jednak, przeliczył ponownie banknoty, nowe, szeleszczące banknoty i stwierdził, że obliczenia poprzednie były dobre: tak, był milionerem! Tylko te pieniądze wydały mu się jakoś niepodobne do będących w obiegu w 1915 roku, słusznie jednak złożył tę przemianę na karb zmiany stosunków politycznych.
— Dawniej był król, teraz jest prezydent, a pewno jest teraz lepiej w Niemczech, jeżeli mi dali tyle pieniędzy! — myślał, kierując się do przystanku tramwajowego.
Chciał udać się na Grenadierstrasse, a przy okazji przejechać się tramwajem. Wskoczył do środka i usadowił się na ławce przy oknie, mierzony podejrzliwemi, nieżyczliwemi spojrzeniami zażywnych mieszczuchów berlińskich.
Kiedy nadszedł konduktor, zapytał go o cenę biletu.
— Zehn million mark — brzmiała obojętna odpowiedź.
Tramwaj ruszył i ujechał już kawał drogi, a osłupiały Izaak trzymał stale swą kopertę w ręku, nie dowierzając własnym uszom i nie śmiąc zapytać się poraz drugi. Konduktor, obsługujący tymczasem innych pasażerów, zwrócił się wreszcie do niego i podając mu bilet, wyciągnął rękę po pieniądze.
Nie przyjmując ofiarowanego biletu, zaryzykował zapytać się drugi raz o cenę biletu, na co otrzymał powtórną, niezbyt już grzeczną odpowiedź:
— Dziesięć miljonów marek.
Kilku pasażerów odwróciło się w jego stronę, obserwując ciekawie zajście i jego bohatera. Wtem tramwaj stanął, kilku pasażerów przybyło i ubyło. Korzystając z zamieszania, Izaak rozdarł kopertę ze swym majątkiem, rzucił ją na podłogę, zdeptał nogami i wyskoczył z tramwaju, czemu towarzyszyły przekleństwa konduktora i zgodne orzeczenie świadków zajścia, że niefortunny pasażer jest z pewnością „verruckt“.
Więc nie miał nawet na śniadanie, nie mówiąc o palcie, lub ciepłej bieliźnie.
— Co robić, co robić? — przemknęło mu przez głowę. — Jeszcze dziś będę zmuszony żebrać lub kraść.
Przypomniał mu się zegar, systematycznie tłukący godziny, i ta pajęczyna w oknie, i ta ścierka, porzucona w kącie i wzdrygnął się na myśl o tem, że znowu mógłby wrócić, kto wie, może do tej samej celi i słuchać niezmordowanego bicia zegara.
Postanowił bezwzględnie znaleźć pracę i obejść w tym celu choćby pół miasta.
Zewsząd odprawiano go z niczem, gdyż nie posiadał innych dokumentów, prócz karty zwolnienia, a pozatem wszędzie panował kryzys: piekarze pracowali za pół darmo, aby tylko coś zarobić, a o przyjęciu byłego więźnia nie mogło być nawet mowy.
Po całodziennej bieganinie, zmęczony, głodny i zmarznięty, zaszedł na Grenadierstrasse do znanej mu kawiarni, gdzie zbierało się towarzystwo podejrzanej konduity i rozglądał się po obecnych, czy niema kogo ze znajomych z więzienia.
Nagle, jak z pod ziemi wyrósł przed nim wysoki mężczyzna, w którym odrazu rozpoznał osobnika, znanego w świecie przestępczym pod pseudonimem „Szkopa“. Wywiązała się rozmowa:
— No i co, kiedy cię zwolnili? — pytał przybyły, a dowiedziawszy się, że dzisiaj, zapytał jeszcze:
— A coś ty taki smutny, pewnoś głodny? Chodź do drugiego pokoju, to zjemy kolację razem.
Usiedli obok siebie i wkrótce talerze z dymiącem jadłem stały przed nimi, wydając woń, tak bardzo upragnioną przez wygłodzonego byłego więźnia, z apetytem pochłaniającego swą porcję. „Szkop“ natomiast jadł bez apetytu (widać był niegłodny) tylko w milczeniu obserwował towarzysza z wyraźnem politowaniem, widząc jego mizerny wygląd i nędzne ubranie.
Kiedy Izaak nasycił się dostatecznie, „Szkop“ zagadnął go, co ma zamiar robić ze sobą.
— Może chcesz wrócić do Polski, do swoich „Litwiaków“? — pytał.
— Zaraz pojechałbym tam, żebym tylko miał pieniądze, nie mam grosza przy duszy. Nie zarobiłem nawet na tramwaj przez 8 lat.
Tu opowiedział zajście w tramwaju.
— Ach, jak ja tych „Krzyżaków“ nienawidzę — mówił Izaak. — W 1915 roku wywieźli mnie z Polski, gdzie pozamykali piekarnie, a zamiast chleba, dawali jakieś kartki, obiecali mi pracę w Berlinie, no i dali mi osiem lat pracy, że i na jeden przejazd tramwajem nie zarobiłem. Wiesz, chociaż to już przeszło, ale przysięgam ci, że niewinnie siedziałem. Dostałem worek do przeniesienia na Aleksanderplatz, na stację. Tam miał na mnie czekać żyd z Polski i miał mi zapłacić za to przeniesienie. Byłem głodny, chciałem zarobić, a nie wiedziałem, że w worku są kradzione rzeczy. Aresztowali mnie, chcieli, żebym wydał wspólników, powiedzieli, że ich ukrywam i dali osiem lat „Zuchthauzu“ za ciężkie włamanie. Rzeczy pochodziły z magazynu jubilera. Ja nawet pojęcia nie mam, jak to się robi… — zakończył smętnie.
„Szkop“ patrzał na niego, ironicznie się uśmiechając. Był on znanym włamywaczem na berlińskim bruku, pochodził z Węgier, z Budapesztu, ale oddawna już osiadł na stale w Berlinie.
W „Teglu“ poznał Izaaka, podobał mu się, a że szukał właśnie „ofiary“, którą mógłby uczynić narzędziem w swoich rękach, więc zaprzyjaźnili się.
Niespodziewane spotkanie było mu bardzo na rękę. Starał się więc ująć sobie Izaaka. Zagadnął go czy się najadł i czy ma inne ubranie.
— Nie masz, jak widzę, palta — rzekł.
— Skąd mam mieć, żeby nie ty, tobym dotychczas jeszcze głodny chodził, dziękuję ci, żeś mnie nakarmił.
— Wiesz przecież, że jestem twoim przyjacielem, powiedz, w czem ci mogę dopomóc, a o ile to będzie w mojej mocy, napewno ci nie odmówię — mówił „Szkop“ z zagadkowym uśmieszkiem na twarzy.
— Postaraj mi się o jakąkolwiek pracę, żebym mógł zarobić i wyjechać do kraju — prosił Izaak.
— Pracy, to łatwiej powiedzieć, ale trudniej dostać, a właściwie pracować wiele nie warto, próbowałem i ja — niema interesu. Posłuchaj mnie, to raz dwa zarobisz i pojedziesz sobie, gdzie będziesz chciał.
— Nie, nie pójdę kraść, nie chcę siedzieć znowu w więzieniu, będę umierał z głodu, a nie wyciągnę ręki po cudzą własność — odparł Izaak, domyślając się, co ma na myśli jego kolega.
Wstał z krzesła, podał mu rękę i chciał odejść.
— Co tak uciekasz!? Jak nie chcesz, to nie, chciałem ci dopomóc, ale widzę, że ty jesteś jeszcze „frajerem“, że te osiem lat nie nauczyło cię rozumu. Ja na twojem miejscu, osiem lat niewinnie cierpieć, starałbym się odbić to, com postradał przez te lata. Nie bądź głupi, pluń na wszystkie morały i wyrzuty sumienia. Chodź do mnie, dam ci ubranie, jak zarobisz, to mi zapłacisz, chcę cię poratować, jak przyjaciela. Pójdziesz ze mną na jedną „robotę“ i już będziesz mógł żyć dobrze. Pamiętaj, że tutaj, w tem wielkiem mieście, tacy, jak ty, giną jak robaki, przez nikogo niezauważeni, nikt im nie przyjdzie z pomocą.
Izaak, którego rękę „Szkop“ zatrzymał w swych dłoniach, wyrwał mu ją gwałtem i skierował się ku drzwiom, dosłyszawszy jeszcze te słowa:
— Mieszkam na Minzstrasse 24!
Był pewny, że Izaak prędzej, czy później wróci i przeprosi się, jak go głód zmusi do tego. Nieraz już miał do czynienia z podobnymi wykolejeńcami i cnotliwcami. Zresztą poznał to sam na własnej skórze — zna dobrze te wszystkie przejścia po zwolnieniu z więzienia.
Wyjął grube cygaro, zapalił i usiadł na swojem miejscu, z którego powstał przed chwilą, oczekując jeszcze na kogoś.

Na ulicy było przeraźliwie zimno, padał grad, bębniąc po dachach i szybach domów. Niektórzy przechodnie wpadali do sieni domów, inni przystawali pod ścianami, by przeczekać nawałnicę. Przystanął i Izaak u wejścia u bramy, niestety już zamkniętej, pod ochroną balkonu i trząsł się z zimna.
Myśl, gdzie spędzi noc, narzucała się jego świadomości z coraz większą natarczywością. W pewnej chwili przypomniała mu się zaciszna, spokojna cela nr. 17, łóżko z materacem i pościelą. I na moment zapragnął znaleźć się tam zpowrotem.
Zaraz jednak otrząsnął się z tej zachcianki.
— Wolę włóczyć się po ulicy, jak bezdomny pies, niż być tam — myślał.
Dziwnem zrządzeniem, w tej właśnie chwili, kiedy porównywał się do bezdomnego psa, z za węgła domu wyskoczył czarny, chudy pies i skulony, z ogonem podwiniętym pod siebie, skowycząc żałośnie, biegł prosto w stronę Izaaka. Poznając instynktem towarzysza niedoli, zatrzymał się przy nim, obwąchał uważnie, szczeknął kilka razy i położył się wreszcie u nóg człowieka, ciężko oddychając po męczącym biegu.
Pies wyglądał na kompletnie zagłodzonego, Izaak więc wyjął z kieszeni kawałek chleba i kiełbasy, które zabrał z kawiarni i podał je psu, na co ten rzucił się żarłocznie i za chwilę pożarł całą porcję, stając się odrazu weselszym. Skoczył mu do twarzy, liżąc ją, szczekał już daleko głośniej i żwawiej i kręcił się dokoła swego przygodnego opiekuna.
Węzeł porozumienia i przyjaźni został stosunkowo łatwo zawarty. Okazało się, że nędzarze: człowiek i zwierzę zrozumieli się bardzo szybko. Grad jakoś przestał padać, ulice opustoszały ze względu na późną godzinę; było już dobrze po jedenastej.
Izaak ruszył naprzód, a pies powlókł się za nim krok w krok. Z za rogu ulicy ukazała się nagle sylwetka „szucmana“. Człowiek uchylił lekko czapki i spróbował prześlizgnąć się mimo, ale został przytrzymany za ramię. Pies warknął groźnie.
Z pośród omrożonych wąsów „szucmana“ wydostał się nagle charkot urągliwych, gniewnych słów, któremi zwracał uwagę spóźnionego, podejrzanie obdartego wędrowca, że czas najwyższy udać się do domu.
Machinalnie, bez słowa protestu, ku widocznemu zdumieniu „szucmana“ zatrzymamy obrócił się na pięcie i zpowrotem podreptał bezmyślnie przed siebie, byle dalej od fatalnej zjawy stróża bezpieczeństwa i porządku.
Wreszcie nieludzko strudzony przysiadł na schodkach, wiodących do drzwi zamkniętej sieni. Pies położył się przy nim, witając każdego przechodnia wrogim warkotem.
Usnąć nie mógł. Drobny puszek śnieżny błądził mu po twarzy, a wilgoć, przesycając mu ubranie, odbierała resztki ciepła. Kostniał z zastraszającą szybkością, kamienna poduszka uwierała niemożliwie. I ostre kanty stopni wrzynały mu się w żebra. Podniósł się powoli i z wysiłkiem powlókł się dalej, by rozgrzać zmrożone członki.
Długie godziny nocy upływały tej parze: psu i człowiekowi, na wytrwałem krążeniu po ulicach miasta-olbrzyma. Zwolna ustępowała noc, a budził się mglisty, szary, brudny i ponury poranek. Wreszcie zrobił się dzień i zastał Izaaka i jego towarzysza na nogach, gdzieś w okolicach Aleksanderplatzu.
Człowiek wstępował tu i owdzie, ofiarowując swą pracę. Widok obdartego, wychudzonego, nędznego człowieka działał wszędzie odstraszająco: nie przyjmowano go nigdzie. Dzień cały zeszedł na bezpłodnych, jak i dnia poprzedniego, poszukiwaniach pracy.
Nastał wieczór i powtórzyła się historja z nocy poprzedniej. Długo w noc chodzili po nieskończonej plątaninie ulic, uliczek i placów, aż ostatecznie strudzone nogi odmówiły posłuszeństwa. Pokornie i nieśmiało legł znowu we wnęce bramy, a pies uczynił to samo, patrząc żałośnie na towarzysza. Gdzie się znajdował, na którym krańcu Berlina, nie wiedział i nie chciał wiedzieć. I znowu sennie doszedł do skutku, bo oto nagle oprzytomniło go energiczne szarpnięcie za kołnierz. Był to policjant, podobny nawet zupełnie do tamtego z nocy ubiegłej.
— Pijana świnio, marsz do domu! — rozkazał groźnie.
I znowu niezwykłym wysiłkiem poderwał się do marszu, gnany przerażeniem na widok sztywnych, rosłych „szucmanów“ rozstawionych co kilka ulic ku utrapieniu takich, jak on bezdomnych włóczęgów.
Znalazł się nareszcie w jakiejś wąskiej uliczce. Pachniało pieczywem, a skądś zbliska dolatywała skoczna melodja. Wyczuwał gdzieś w pobliżu piekarnię i kuszony mirażem ciepłej oazy w tej pustyni zimna i śniegu postanowił spróbować, czy nie da się tam zanocować. Zadzwonił do bramy. W małem okienku ukazała się głowa stróża. Prosił, by pozwolono mu zagrzać się trochę.
Za całą odpowiedź padło wściekłe:
— Precz! Tu nie przytułek!
W jednej chwili pojął, że przyjdzie mu skonać z zimna na ulicy; dziwny bezwład woli ustąpił nagle stanowczemu postanowieniu: zwrócił się w kierunku wylotu uliczki i szybkim krokiem, jakby niosły go obce, wypoczęte nogi, ruszył ku centrum miasta. Pies, jak cień wlókł się za nim.
„Szkop“ zgadł, a raczej przewidział, że niefortunny koleżka powróci do niego. Zimno, głód i wyczerpanie zrobiły swoje, pokonały wolę pozostania uczciwym człowiekiem. Przed sądem można się tłumaczyć, wobec głosu sumienia — usprawiedliwiać się, podczas kiedy żołądek nie przyjmuje żadnego tłumaczenia i domaga się swego haraczu, wszystko jedno, za jaką cenę.
Kiedy się znalazł na Minzstrasse 34, minęła już dwunasta. Mimoto wszedł na górę i zapukał, kierując się kartą z nazwiskiem na drzwiach mieszkania.
Otworzyła mu rozespana, półnaga kobieta. Cofnęła się i kazała mu wejść. Wszedł nieśmiało, a pies-przybłęda wcisnął się za nim.
— Czy tu mieszka „Szkop“? — zapytał roznegliżowanej kobiety.
— Tak, tylko go niema w domu, zaraz przyjdzie, proszę odpocząć — wskazała krzesło, włożyła szlafrok i zapaliła lampę.
Pewno nieraz już miała do czynienia z podobnymi osobnikami, bo nie pytając się wcale, bez ceremonji podała mu gorącą herbatę, chleb i wędlinę. Milcząc, zabrał się do jedzenia. Dusza została zaprzedana złu, pragnienie życia okazało się silniejsze od pragnienia uczciwości. Wiedział dobrze, że karmią go tu nie dla jego pięknych oczu, że odtąd musi być posłuszny swemu „przyjacielowi“ i „dobroczyńcy“. Tymczasem postanowił się najeść, ogrzać i wypocząć, o nic nie pytając i nie troszcząc się.
Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł „Szkop“, a widząc Izaaka smacznie zajadającego, nie okazał najmniejszego zdziwienia i obojętnie przywitał się z nim, zamieniwszy uprzednio porozumiewawcze spojrzenie z żoną.
— Co słychać u ciebie? — zagadnął gościa — widzę, że jakoś wynędzniałeś. A co to za pies, może w nim jednym znalazłeś tylko przyjaciela… a co, nie mówiłem, że nie warto być głupio uczciwym, bo nikt nędzarzowi nie przyjdzie z pomocą.
— Tak, miałeś rację, jestem do twojej dyspozycji… co każesz, to będę robił…
— No, masz jeszcze czas, jutro porozmawiamy o tem, a teraz napijmy się za twoje zdrowie.
Na stole zjawiła się flaszka dobrej wódki, napili się raz i drugi, aż wreszcie gospodarz uznał za stosowne wysłać swego gościa spać, bo ze zmęczenia i pod wpływem rozmarzającego działania ciepła i wódki oczy kleiły się mu i ledwie utrzymywał się na krześle.
Rozciągnął się na zatłuszczonym materacu, upajając się rozkoszą trawienia i nim jeszcze wrażenia wzrokowe zdołały dotrzeć do świadomości, nim nieskomplikowany rysunek tapet utrwalił się w zmęczonym mózgu, niemniej zmęczone oczy nakryły się zasłonami powiek i zasnął.
Śniło mu się, że jest przyzwoicie ubrany; jest posiadaczem grubego portfelu z pięknej, krokodylowej skóry. Ujrzał potem swą starą matkę, witającą go ze łzami rozczulenia, pełną radości z powodu powrotu syna-jedynaka po wielu latach rozłąki. Matka już dawno straciła nadzieję ujrzenia swego dziecka, a oto syn jej wraca zdrów, cały i bogaty do tego. Co za szczęście! — szepce matka tkliwie spoglądając na syna.
Kiedy przebudził się nazajutrz przed obiadem, przypomniał sobie sen i zaczarowany mirażem szczęsnej przyszłości, którą, zdawało się, fortuna mu przepowiadała, postanowił raz tylko zaryzykować, a potem wyjechać do kraju. Był pewny, że „Szkop“ ma jakiś dobry interes, słyszał przecież o nim, że na byle co nie leci.
W pokoju nie było nikogo. Nie spieszył się do wstawania. Okna były zasłonięte roletami, a na cykającym, wiszącym zegarze było wpół do dwunastej.
Leżąc spokojnie, usnął znowu. Tym razem sen był zgoła innego rodzaju. Oto wisiał na wielkiej wskazówce wieżowego zegara. Wieża sięgała swym szczytem gdzieś wysoko w chmury, a wskazówka, której się uczepił, obracała się początkowo powoli. Wkrótce jednak obroty jej stały się wściekle szybkie. By nie spaść, był zmuszony trzymać się rękami i nogami z niezwykłym wysiłkiem.
W dole, pod nim, rozpościerał się olbrzym — Berlin: miljardy świateł różnej wielkości, kępy blasków i cieni, wielooki potwór mrugający do niego ślepiami swych świateł. Ulicami przewala się nieskończony tłum ludzki, przeważnie złożony z grubych, spasionych mężczyzn i smukłych kobiet na bocianich nogach, o wysokich, gęsich szyjach. Obserwują go przy pomocy lornetek i pokazują go sobie palcami ze śmiechem na ustach, nawołująć się wzajemnie, by oglądać niezwykłego akrobatę. On krzyczy, prosi, błaga, woła ratunku, siły już go opuszczają, czuje, że lada chwila wyczerpią się i będzie musiał spaść. Wskazówka obraca się z coraz większym rozpędem. Już nie ma sił wołać o pomoc, jednak ludzie wcale nie kwapią się z pomocą, bawi ich niezwykłe widowisko. Nagle zegar zadzwonił, wskazówka momentalnie stanęła, a on począł spadać w jakąś niezgłębioną przepaść. Krzyk zamarł mu na ustach…
Wtem ktoś go szarpnął. Otworzył przerażone oczy. Zimny pot spływał mu po twarzy, był cały mokry. Gdy oprzytomniał zobaczył psa, wspartego przedniemi łapami na krawędzi łóżka — on to musiał go obudzić, gdy przez sen wzywał pomocy.
„Tak, ludzie go nie chcieli ratować, a pies go wybawił z tej sytuacji“ — wyciągnął wniosek i pogłaskał po głowie swego towarzysza.
Wstał, podniósł rolety — był jasny, słoneczny dzień. Na stole leżała jedwabna bielizna, nowy, piękny garnitur, przy łóżku stały lakierki, nie zapomniano nawet o rękawiczkach i kapeluszu.
Na widok tej wykwintnej garderoby uczuł niesmak i wstręt. Przypomniał sobie opowiadanie towarzysza więziennego, sutenera, jakto tamten w ten sam sposób zdobywał względy naiwnych dziewcząt, kupując im jaskrawe, eleganckie gałganki i rozmaite błyskotki, by je potem wykorzystać dla swoich celów. Tak samo teraz robił z nim „przyjaciel“ „Szkop“.
Kiedy wahał się, czy się ubierać w zaofiarowaną garderobę, nadszedł gospodarz uśmiechnięty, starannie wygolony, wypudrowany, woniejący perfumami, jak kobieta i swobodnym, wesołym tonem przywitał się ze swym lokatorem.
— Dzień dobry, jak ci się spało? Masz tu garnitur i na psa swojego… a czemu się nie ubierasz?
Zawstydzony Izaak sięgnął po ubranie, tłumacząc się niezręcznie, że nie zdążył, bo dopiero wstał.
Po smacznym i obfitym obiedzie „Szkop“ wręczył koledze 10 dolarów.

— Zabaw się trochę, masz czas do jutra wieczora. Niemki, to rozkoszne kobietki, zwłaszcza, jak widzą dolary. Jak masz marki — ani spojrzą w twoją stronę, ale jak masz dolary, możesz się bawić, jak basza. Pamiętaj tylko, że jutro w nocy czeka nas „robota“ nie byle jaka, a jak się poszczęści, to się zabawimy wspaniale.

Na ulicy zapadał już mrok, rozświetlany zapalanemi właśnie matowemi księżycami elektrycznych lamp. Dążył w kierunku Lilenstrasse, chwilowo zadowolony i oszołomiony wielką, nigdy nie posiadaną sumą pieniędzy. Pies, który się wymknął za swym panem, też inaczej wyglądał, czysty i w ozdobnej obroży.
Na rogu ulicy zaczepiła go wątła dziewczyna, napół zmarznięta.
Izaak zrozumiał jej nieprzyzwoity gest i zdjęty współczuciem, podążył za nią. W mieszkaniu, gdzie został wprowadzony, było już kilka osób w rozmaitym wieku i o różnej powierzchowności.
Pies, podążający za nimi, chciał się wcisnąć za swym panem, ale został zatrzymany właśnie przez Izaaka, który chciał go zostawić w korytarzu. Pies jednak nie ustępował, umyślnie wsadził łapę między drzwi i framugę. Izaak kopnął go, ale pies nie dał i teraz za wygraną, kiedy drzwi otwierały się, ustępował, a kiedy zamykały się, znowu wsuwał głowę lub łapy.
Czuł widać, że i on może coś skorzystać w tym lokalu, gdzie przyjmowano jego pana.
Kobieta odezwała się:
— Niech pan go puści, nie szkodzi, taki ładny pies — wzięła go za obrożę i wprowadziła do pokoju.
Owionęła go fala mdłego ciepła. Powietrze przesycone było wonią pudru i perfum i jakichś medykamentów. Weszli do drugiego pokoju. Towarzyszka usiadła na kanapie, nie rozbierając się, i tupiąc nóżkami, by je rozgrzać, zagadnęła Izaaka:
— Pan na chwilę, czy na całą noc?
— Na całą noc — rzekł po chwili namysłu, przypatrując się jej bacznie.
Dziewczyna była filigranowa, ale zgrabna i miała jakiś nieuchwytny, kobiecy wdzięk, była szczupła, ale nie chuda. Była to jedna z tych małych, wdzięcznych kobietek. Zresztą, osiem lat nie widział kobiety.
Dziewczyna pobiegła do drugiego pokoju, wołając:
— Ten pan chce na całą noc.
— A mówiłaś, ile będzie kosztować? — odezwał się głos.
Na moment wyjrzała korpulentna, starsza dama, obrzucając taksującem spojrzeniem gościa i zniknęła znowu.
— To jakiś bogaty gość — mówiła młoda dziewczyna — zapłaci honorowo, bez umowy.
— Ja nie chcę — oponowała gospodyni — najlepiej nóżki na stół, powiedz mu 3 dolary!
Dziewczyna podeszła do gościa i nieśmiało rzekła:
— Gospodyni chce pieniądze zgóry…
— Wiele?
— Trzy dolary!
Wymówiła to ledwie dosłyszalnie, widocznie wątpiąc, czy też jest aż tyle warta. Zdziwiła się też niepomiernie, kiedy podał jej dwa banknoty po dwa dolary, przeznaczając resztę dla niej. Schowała najpierw swoją zdobycz za pończochę, a potem pobiegła obrachować się z gospodynią. Izaak dał jej osobno, by posłała po wódkę i przekąskę, a po chwili siedziała już na jego kolanach, paląc z fantazją papierosa.
Przez niedomknięte drzwi widać było pierwszy, duży pokój, coś a la restauracja, gdzie siedziało kilka par przy stolikach, racząc się wódką. Wraz z powiewem chłodnego powietrza weszło pojedyńczo kilku mężczyzn, niezgrabnych i onieśmielonych, szukających wzrokiem znajomych.
Jeden z przybyłych, starszy jegomość o czysto germańskim typie, zajrzał nieśmiało do pokoju, zajętego przez Izaaka i jego towarzyszkę.
Ujrzawszy go, dziewczyna zawołała z dumą:
— Jestem dziś zajęta na całą noc!
Niemiec zakreślił nogami półkole, rzucił kilka piorunów w ich stronę i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Drzwi zostały zamknięte na klucz. Za kilka minut rozległo się natarczywe dobijanie się do drzwi. Jedno magiczne słowo: „besetzt“ uspokoiło natręta. Powtórzyło się to kilkakrotnie. Wreszcie nastał spokój.
Rano Izaak wstał pierwszy, zabierając się do wyjścia.
— A gdzie pies? — zapytał, wychodząc z pokoju.
— Pewnie bawi się z jaką osamotnioną koleżanką — objaśniła dziewczyna.
Izaak gwizdnął i do pokoju wpadł pies, a za nim weszła kobieta w średnim wieku.
— Czy to pański pies? — spytała. — Bardzo miłe stworzenie, wolę go, niż mężczyznę…
Pies wąchał jej sukienkę, a ona schwyciła jego długą mordę i pieściła go.
Izaak nie odpowiedział i skierował się do wyjścia. Pies podążył za nim.
Po odwiedzeniu kilku knajp i restauracyj, postanowił użyć spaceru; wolnym krokiem więc przemierzał piękne ulice i place o wspaniałych, masywnych, monumentalnych gmachach, ciekawie rozglądając się wokoło.
Był to właśnie dzień 24 grudnia i ulicami miasta przewalały się tłumy ludzi w świątecznym nastroju. Gdzieniegdzie widać było niosących choinki na „Weihnachten“, w powietrzu czuć było zapach piwa i taniego wina, specyficzną woń świąt w Niemczech.
Sam Izaak był też nieźle pijany, ledwo trzymał się na nogach i z trudem dowlókł się do domu swego wybawcy. Mimo bowiem zamroczonej świadomości, w głowie tłukła się natrętna myśl, że właśnie dziś wieczorem miał się stawić zpowrotem.
W mieszkaniu zastał dwu nieznajomych drabów, „Szkop“ przedstawił go obecnym, a widząc, że niepewnie się trzyma na nogach, kazał mu się iść przespać, co też Izaak skwapliwie uczynił.
Narada, przerwana przybyciem Izaaka, odbywała się dalej. Przemawiali kolejno dwaj nieznajomi osobnicy o podejrzanym nieco wyglądzie, wkońcu zabrał głos sam gospodarz, mówiąc:
— Te wszystkie roboty, o których mówiliście, można odłożyć na zwykły czas, a tę robotę, o której ja wiem, można wykonać tylko w te dwa dni świąt. Obmyśliłem już cały plan, a jak się uda, to sobie poradzimy z nim, żeby mu nic nie dać i żeby nam nie mógł szkodzić. Ten „frajer“ mi się akurat dobrze nawinął, wpakowałem w niego już ładny grosz, potem sobie to potrącę. Wiecie, chociaż on siedział osiem lat, ale to zabity „frajer“.
Tu opowiedział skąd go zna i jak go zwabił do siebie po wyjściu jego z „Teglu“.
— Tam trzeba ryzykować mocno — ciągnął dalej — bo właściciel zagląda nawet w święta, ale zato, jak się uda, to już nie będziemy potrzebowali więcej kraść. Dziś w nocy wpuści się go do piwnicy, pokażemy mu, co ma robić, a przez całą noc i dzień przegryzie się do podłogi. W nocy my wpadniemy przez „kaber“ do środka i zrobimy „pudło“. Będziemy mieli z półtorej godziny roboty. Bo muszę wam powiedzieć, że pod interesem niema piwnicy, tylko obok, tak, że trzeba najpierw zrobić ścianę, a później naukos puścić podkop w górę do podłogi. Jednem słowem, trzeba tam wywalić ze cztery fury ziemi — to dla niego akurat robota. Jak się „zasypie“, to sobie koszty odbiję na czem innem. Was nie zna, a mnie nie wyda, bo wie, że w więzieniu nie wyżyłby.
Zakończono naradę i wszyscy zaczęli się przebierać, aby zmylić czujność agentów policyjnych, dla których wszyscy byli już dobrze znani. Obudzili Izaaka, przyczem „Szkop“ kazał mu się przebrać we własne, stare ubranie.
Bez słowa protestu Izaak ubrał się w swoje zniszczone łachy, z których jeszcze nie wywietrzała naftalina więzienna, otrzymał paczkę z przyborami i małe zawiniątko z jedzeniem i w towarzystwie „Szkopa“, przebranego za robociarza, ruszył na wyprawę. Dwaj nieznajomi szli w pewnej odległości za nimi.
Po przybyciu na miejsce, zaczęli obserwować wystawę, podczas gdy „Szkop“ i Izaak zniknęli już w ciemnej czeluści bramy.
Właściciel magazynu jubilerskiego, tłusty Niemiec, zbierał właśnie wystawione na dzień klejnoty z wystawy i chował je do kasy pancernej, oglądając skrupulatnie zawartość każdego pudełeczka. Gdy pochował już cenniejsze rzeczy, zamknął kasę i pozostawiwszy płonącą żarówkę, wraz z trzema subjektami opuścił sklep, a po zamknięciu masywnych, okratowanych drzwi i spuszczeniu żaluzji, podążył do domu, żegnany życzeniami wesołych świąt przez swoich pracowników.
Za nim podążyli w pewnem oddaleniu obserwatorzy, nie dowierzający widocznie „staremu lisowi“, którego nie mogli zrobić najlepsi włamywacze berlińscy. Kilkakrotnie już usiłowano go robić, ale zawsze bez rezultatu i nawet kilku włamywaczy odsiedziało już wyroki za niego.
„Szkop“ i Izaak dostali się na podwórze, niezauważeni przez nikogo. Po schodach dostali się do piwnicy. „Szkop“ musiał znać dobrze rozkład piwnicy, bo szedł pewnie. Za nim postępował Izaak, trzęsąc się i dzwoniąc zębami.
Miał chęć zawrócić i uciec, ale przypomniał sobie pierwszy dzień wędrówki po mieście w poszukiwaniu pracy i ostatecznie zdecydował się zdać się na łaskę losu.
Stanęli przed jakiemiś drzwiami, zamkniętemi na sztabę. „Szkop“ wyjął z paczki jakieś narzędzia i cicho zdjął sztabę, potem pomajstrował coś przy zamku i niedługo drzwi stały otworem. Izaak musiał w duchu przyznać, że uczynione to było niezwykle prędko i zręcznie.
Weszli do środka i przy świetle latarki ujrzeli piwnicę, zawaloną niewyprawioną skórą, powiązaną w wielkie pęki. Dla „Szkopa“ nie miała ona wartości. Najpierw workami zatkał szczelnie małe, zakratowane okienko, czyniąc to po ciemku i dopiero po tem zabezpieczeniu się zaświecił lampką na dłużej i skierował jej światło na swego towarzysza.
Izaak był blady jak trup, choć starał się zapanować nad sobą. „Szkop“ pogardliwie się skrzywił i rozkazującym tonem tłumaczył, co ma robić. Nie był to już ten przyjaciel, co go nakarmił i uratował od zagłady, teraz wydał mu się groźnym i bezwzględnym władcą jego osoby i woli.
„Szkop“ pokazał mu, jak ma wyjąć ze ściany cegły i jak ma potem kopać otwór w górę. Kładł nacisk na to, by cicho pracować, udzielił ostatnich wskazówek, wskazał jeszcze raz kierunek podkopu i zapewnił, że jutro o tej porze oni się zjawią i zrobią resztę.
Objaśnił użycie narzędzi przyniesionych i zapytał go wreszcie, czy dać rewolwer.
Izaak, bliski płaczu, odmówił przyjęcia broni.
— Tchórz go oblatuje — pomyślał „Szkop“ i zagadnął jeszcze:
— A jakby cię złapali, nie wydasz mnie? Wiesz przecież, jestem twoim przyjacielem i chcę, żebyś zarobił.
— Nie, bądź spokojny! — zapewniał niepewnym tonem Izaak.
Podali sobie ręce i „Szkop“ opuścił piwnicę, zamykając go od zewnątrz, tak, że sam właściciel piwnicy, sprawdzając zamknięcie, nie byłby w stanie stwierdzić nic podejrzanego. Ostrożnie wymknął się na ulicę, gdzie już czekali na niego dwaj wspólnicy.
— No i co? — zapytali razem.
— W porządku, kret już tam ryje! — odparł wesoło — chociaż myślę, że prędzej nadawałby się na tchórza, jak na kret… zamknięty, z nudów będzie rył, to się może i dokopie.
Wspólnicy roześmieli się i cała trójka taksówką udała się na całonocną hulankę.
Izaak stał chwilę nieruchomo, rozglądał się po piwnicy przy świetle małej lampki, nadsłuchiwał chwilę, potem spojrzał na narzędzia rozrzucone po ziemi i na rozpoczęty wyłom w ścianie, który miał teraz rozszerzyć według wskazówek „Szkopa“.
Na ziemi pod ścianą leżało kilka cegieł, wyłamanych ręką zdolnego „nauczyciela“. Korzystając z tej poglądowej lekcji, trzeba było teraz iść dalej, prowadzić zaczętą robotę.
Spojrzał na zegarek i wziął się do rozbierania muru. Szło to dosyć opornie, zwłaszcza, że trzeba było pracować możliwie cicho. Wreszcie dostał się do ziemi i począł ją gwałtownie wyrzucać.
Pracował z całych sił, zapomniał nawet, gdzie się znajduje i co robi, wreszcie padł bez sił na kupę wydobytej ziemi. Błędnemi oczami patrzał na swe dzieło i jakiś nieokreślony, okropny strach ogarnął go nagle, tak, że był bliski, by wołać o ratunek i wszystko wyznać. Odpoczął chwilę i znowu nerwowo chwycił za szpadel, kopiąc zajadle, by zagłuszyć w sobie śmiertelny strach, opanowujący go coraz bardziej.
Nagle zdawało mu się, że słyszy zgłuszone szczekanie psa, przestał kopać i nadsłuchiwał. Nie ulegało wątpliwości, że szczekał gdzieś w pobliżu jego towarzysz niedoli, pies-przybłęda. Zrozumiał odrazu grozę tego psiego przywiązania, zwłaszcza, że pies nie przestawał szczekać przy oknie od ulicy, myśląc może, że mu się dzieje krzywda i jest w niebezpieczeństwie.
Wyszedł z podkopu i chwytając z trudem powietrze, zbliżył się do okna, przeklinając psa, nieustającego w zajadłem szczekaniu. Zdawało mu się, że słyszy jakieś kroki przy oknie piwnicy, później na korytarzu i włosy zjeżyły mu się na głowie. Nie chcąc nic słyszeć, obojętny na te podejrzane szmery i hałasy, z nowym zapałem pracował dalej, nie wychylając się z wykopanej przez siebie nory.

Nagle poczuł, że jakieś ręce chwytają go za nogi i ktoś go wyciąga z podkopu. Ze strachu stracił przytomność.

Rano następnego dnia świąteczne numery pism berlińskich doniosły między innemi o zuchwałym podkopie pod znany magazyn jubilerski na Leipzigerstrasse. Ujęto przytem na gorącym uczynku niedawno wypuszczonego z więzienia „Tegel“ wspólnika międzynarodowych włamywaczy, niejakiego Izaaka Goldfeina, który odsiedział właśnie karę ośmioletniego więzienia za włamanie się do składu jubilerskiego i obrabowanie go jeszcze w 1915 roku.
Zbrodniarz w zagadkowy sposób dostał się do piwnicy pod sklepem, gdzie został odkryty dzięki jakiemuś zabłąkanemu psu, który przez dłuższy czas naszczekiwał uparcie przy oknie piwnicy, aż zwrócił uwagę przechodniów i nocnego stróża.
Wspólników zbrodniarza nie udało się dotychczas ująć, a schwytany włamywacz, symulujący niemowę, nie chce wydać swoich kompanów. Został on dostawiony do Untersuchungsgefängnis w „Moabicie“….

Dnia 22 stycznia przed wieczorem przed więzienie „Tegel“ zajechała karetka więzienna i dwu żandarmów wprowadziło do gmachu wynędzniałego człowieka, zakutego w kajdany, a za pół godziny, po załatwieniu formalności przyjęcia, człowiek ten został przebrany w więzienne ubranie i osadzony w celi nr. 17, od dnia 21 grudnia ubiegłego roku stojącej próżno. Drzwi z trzaskiem się zamknęły. Człowiek rozejrzał się po celi i wzrok jego padł na porzuconą w kącie szmatę do wycierania kurzu. Przetarł ręką po czole, jak człowiek, usiłujący coś sobie przypomnieć. Spojrzał na kratę w oknie: piękna siatka pajęcza rozrosła się w kunsztowny deseń.
W tej chwili rozległo się bicie zegara na wieży kościoła więziennego. Pięć tępych uderzeń wsiąkło w ciszę więziennego gmachu. Na korytarzu rozlegały się ciężkie kroki, nadchodził pan „Aufseher“. Instynktownie przybyły człowiek skoczył na miejsce pod oknem, a kiedy w drzwiach ukazała się dostojna postać dozorcy, zameldował słabym głosem:
— Strafgefangener Izaak Goldfein, für schweren Einbruchsdiebstahl — Zehn Jahre Zuchthaus!

Więzienie Karne.

Rawicz, dnia 2.X 1929 r.

JOSEK GOJ
Był to znany Żydek kryminalista w małem prowincjonalnem miasteczku. Nie mówił jednak nigdy po żydowsku nawet z Żydami, a także w miasteczku krążyły pogłoski, że zajadał „hazer“. Z tego powodu został przezwany „gojem“. Między kolegami po fachu zwano go „ślepym Joskiem“, bo jedno oko stracił zupełnie na pewnej nieudanej wyprawie złodziejskiej, którą prócz tego kalectwa przypłacił dwoma latami wiezienia.

Miał lat dwadzieścia osiem, średniego wzrostu, o bladej nieco piegowatej twarzy. Właśnie stał przed paserem, którego, zwano „garbaty Mosiek“ i wymachując rękoma: wykrzykiwał:
— Powiedzno prawdę, bo wiesz, że ze mną nie ma żartów. Jak pójdę tam i nie będzie tych pieniędzy, co o nich mówisz, to jak pragnę wolności, że cię zakatrupię… Opowiedz mi jeszcze raz, w jakiem miejscu stoi ta chałupa, ile może być tam pieniędzy i gdzie leżą schowane!
Paser stał oparty o stół i z miną mędrca, jakby rozmyślał nad bardzo zawikłanym tematem z „talmudu“, jedną ręka trzymał się za brodę, a drugą ujął Joska za ramię i po ojcowsku, powolnym, gardłowym głosem wyrecytował:
— Jak ci mówiłem, tak jest!… Ty dobrze wiesz, że Stary Mosiek gdy nada „robótkę“, to jak w banku pewne, tylko żeby Pan Bóg dopomógł nam, to będzie fajny interes i dobrze zarobisz. Ny, mógłbym komu innemu nadać tę robotę, tylko ja chcę, żebyś ty dobrze zarobił.
Córka pasera, dwudziestoletnia, piękna dziewczyna, stała przy oknie i spoglądała to na ojca, to na Joska, przysłuchując się tej całej rozmowie, prowadzonej dość głośno.
Gdy ojciec wyraził się: „żeby Bóg dopomógł“, dziewczyna drgnęła i odezwała się głosem podnieconym, w którym brzmiała nuta wyrzutu:
— Pocóż wy Boga wzywacie przy waszej plugawej rozmowie... O ile wiem, to Pan Bóg zakazał kraść i krzywdzić bliźniego... a wy jesteście na tyle bezczelni, że prosicie Go o pomoc. Wstyd, żeby tatuś na stare lata zadawał się z takimi ludźmi i trudnił się tak brudnemi interesami!
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.
Stary Mosiek kochał swoją córkę nad życie, bo z ośmiorga dzieci pozostała mu tylko najmłodsza, Ryfka. Najstarszy syn zesłany był na Syberję, na dziesięć lat robót katorżnych i prawdopodobnie już nie żył, gdyż od sześciu lat nic o nim nie było wiadomo. Troje umarło w młodych latach, a drugi syn został zabrany do armji rosyjskiej i padł na froncie niemieckim w początku wojny światowej. Dwie córki wyemigrowały do Argentyny i zamieszkały w Buenos - Ayres, lecz stary niechętnie wspominał o nich (zapewne musiały się znajdować w jakimś domu rozpusty).
Ryfkę kochał bardzo, bo pomimo tego, że wyrosła w takiej rodzinie i środowisku gdzie nakazy etyczne były rzeczą obcą, prowadziła się moralnie, co staremu bardzo pochlebiało. Miłość ojcowska była tak bezgraniczna, że nawet dał jej możność ukończyć szkołę elementarną, co było sprzeczne z jego poglądami.
Paserstwem trudnił się raczej z przyzwyczajenia, niż z potrzeby, gdyż posiadał własny dom i sam mawiał, że daje trzydzieści tysięcy rubli w posagu, gdy się trafi przyzwoity kawaler. Mógłby już prowadzić życie całkiem uczciwe, jako możny kupiec, lecz stary był chciwy i nie gardził żadną okazją, mogącą przynieść mu zysk, choćby nawet groziła kryminałem. Naprzykład, kiedy w zeszłym tygodniu bawił na wsi u bogatego gospodarza w celu kupna konia i zobaczył u niego pięć tysięcy rubli w banknotach i dwa tysiące w złocie, ogarnęło go pragnienie posiadania przynajmniej tego złota…
Co prawda, Mosiek wyraził gotowość kupna tych złotych pieniędzy, proponując chłopu po trzydzieści marek za jedną złotą monetę, ale chłop kategoryczne odmówił, twierdząc że „Niemcy“ dadzą jeszcze po sto marek za „śtukę“. Widząc, że z tego handlu nic nie będzie, Mosiek postanowili nabyć to złoto inną drogą i posłać mu w tym celu doskonałego „kupca“ w osobie pana Joska - Goja, którego znał dobrze i wiedział, że jest „fajn ganef“, choć jest trochę popędliwy i do tego „goj“, ale zato nie jest „kapusiem“ i gdyby się nawet „zasypał“, to go nie weźmie do sprawy.
Teraz właśnie nadawał ten interes Joskowi, nie zauważywszy, że Ryfka jest w pokoju i słyszy ich rozmowę. Stary nie życzył sobie, aby córka wiedziała o tem, jakiemi interesami trudni się jej ojciec, bo wiedział dobrze, że córka nienawidzi wszelkich nieuczciwych kombinacyj. Gdy odezwała się, stary znieruchomiał, przybladł trochę i błędnemi oczyma wpatrzył się w córkę, nie wiedząc narazie co jej odpowiedzieć — został schwytany na gorącym uczynku, a niedawno przecież zapewniał ją i przyrzekł solennie, że już nigdy nie będzie się zajmował interesami, mającemi styczność z kodeksem karnym. Traf chciał, że został skompromitowany przez własną nieostrożność, bo niezauważył córki, siedzącej z książką w ręku przy oknie w cieniu wielkiej szafy.
Nareszcie powiedział:
— Co ty tu robisz? Dlaczego nie idziesz spać? To nie twój interes — ja wiem co robię… to jest taki bogaty cham i cholera go nie weźmie! To jest taki paskudny goj, że nawet to złoto nie chciał mi sprzedać, a ja mu teraz wszystko zabiorę!
Josek z widocznem zadowoleniem przyglądał się Ryfce i myślał w duchu: „jak zrobię“, te pieniądze, to może Mosiek za zięcia mnie weźmie.
Ryfka oddawna mu się podobała: była młoda, a jej wschodnia uroda osiągnęła właśnie swój rozkwit najwyższy. Jednak Josek mylił się i to bardzo, bo Ryfka nigdyby nie wyszła za złodzieja. Co do starego, to może dałby się skusić — tak ładną sumką pieniędzy, mającą się stać jego własnością. Josek znał dobrze starego łotra — jak go w duchu nazwał i był przekonany, że gdyby obecnie prosił go o rękę córki, to napewno stary obiecałby mu ją. Ale tymczasem pieniądze były u chłopa w kufrze, a Josek, budując zamki na lodzie, widział się już zięciem i spadkobiercą starego „łotra“. I może nie tak mu się o Ryfkę rozchodziło, jak o spadek, który z pewnością w całości odziedziczy córka po śmierci Mośka.
Ryfka, wysłuchawszy ojca, wstała, ocierając łzy końcem fartuszka i spokojnie, ale smutnym głosem odpowiedziała:
— Daj Boże, aby wam się nie udało, gdybym wiedziała, gdzie mieszka człowiek, którego macie zamiar obrabować, tobym go zawiadomiła.
Powiedziawszy to, wyszła z pokoju.
— Ja wcale nie zauważyłem — tłumaczył się Mosiek z goryczą w głosie — że ona nas słucha. Dobrze jeszcze, że ona nie wie, gdzie mamy robić interes, bo gotowa nam wszystko zepsuć…
Josek spojrzał na starego i sztucznie się uśmiechnął:
— Wdziałem, że ona słucha nas, tylko nie wiedziałem, że jest taka „fajna“ i nie lubi złodziejstwa. Ona powinna być córką rabina, a nie garbatego Mośka. Jak jestem Josek, to wstyd, żeby porządny paser miał taką córkę, co się jej trzeba było obawiać, czy czasem nie pójdzie „kapować“.
Mosiek uśmiechnął się ironicznie:
— Ny nima się co bać, ona nie wie, gdzie jest ten interes. Ty staraj się tylko tego „goja“ zrobić, to wszystko będzie git! A reszta wszystko na moje głowe.
Po tych słowach poklepał go protekcjonalnie ręką po plecach i zaproponował:
— Ny, może wypijemy kieliszek pejsachówki, zjemy szabasówkę, a przy tem porozmawiamy o wszystkiem. Git?
— Dobrze — zgodzł się Josek, widząc że stary chętnie zagląda do kieliszka kilka razy dziennie, a gdy mu się język rozwinie, opowiada ciekawe rzeczy. Sam także za kołnierz nie wylewał, a poza tem chciał jeszcze raz dokładniej pomówić o „interesie“.
Mosiek postawił na stole dużą faszkę wódki, zaprawioniej na różowo, położył szabasówkę i dwa kawałki ryby pozostałej z szabasu gdyż działo się to w niedzielę wieczorem, nalał sobie i Joskowi i wypił „lechaim“. Przegryźli kawałkiem ryby i stary odrazu nabrał ochoty do opowiadania.
— Ny, dawniej były lepsze czasy dla złodzieja i dla pasera, lepiej można było żyć… Gdzie złodziej się tylko ruszył, to mógł ukraść a wiesz dlaczego? Bo nie było tylu złodziejów jak dziś. Dzisiaj jest więcej złodziejów, jak „frajerów“. Mało jest teraz ludzi na świecie, żeby nie kradli, a po drugie takich zamków nie było jakie teraz wymyślili; jak wy tam je nazywacie: francuskie, angielskie, patentowane, „pukacze“ i inne. Człowiek zwarjować może teraz na tyle sposobów, co mają na złodziejów… nie można żyć wcale… Widzisz, jak świat zepsuł się i własnej córki trzeba się pilnować. Córka starego złodzieja nienawidzi złodziejów.
— Jak żyć? — głupi jestem. Nu czemu nic nie pijesz? nalej, nie wstydź się bo widzisz — ciągnął dalej swoje wywody — dawniej było tyle „loches“, co dzisiaj; ty sam najlepiej wiesz jak się trzeba wystrzegać na wszystkie strony, że nawet prawdziwe psy na czterech nogach też wyczuli, jak wywąchać złodzieja. Kto to za moich czasów gdy ja sam chodziłem kraść, widział coś podobnego? — tu splunął na podłogę, otarł brodę czerwoną chustką i nalał sobie jeszcze kieliszek.
— Ny, za mojej pamięci i paser lepiej stał, bo złodziej dawniej był głupszy. Dziś złodziej ciagnie od pasera wiele się tylko daje; nu, i „kapusi“ dawniej nie było tylu, co teraz jest ze złodziejów. Ja pamiętam, było to czterdzieści pięć lat temu handlowałem wtedy już końmi i kupowało się takie wiesz… — tu zaczął mrugać oczami na Joska, a ten mu kiwnął głową na znak że zrozumiał „jakie konie kupował“. — Miałem jednego, co przyprowadzał mi po cztery i więcej odrazu na pastwisko; ja płaciłem mu za jednego: trzy ruble, funt kiełbasy i czterdziestkę wódki. Taką umowę zrobiłem z nim na cały rok. Pewnego razu pamiętam, przyprowadził aż cztery konie; poszłem ich oglądać, patrzę że jeden jest młody, źrebię, dwulatek. Mówię do niego:
— Gawryło — tak miał na imię — za tego młokosa nie mogę ci przecież dać tyle, co za konia!
A Gawryło popatrzał i mówi:
— Ano, to niech pan da funt kiełbasy za niego!
Nu i dałem funt kiełbasy za niego. Więc takie czasy były a teraz? byle łapserdak, to już setkę chce, żeby mu paser dał za byle co.
Josek zaczał się śmiać:
— Co, tybyś pewno chciał takich Gawryłów dużo? ale dzisiaj niema głupich; pewno ten twój Gawryło umarł z głodu przy takim paserze, jak ty?
— Ny, gdzie tam miał z głodu umierać — odpowiedział Mosiek ze złością — onby i dzisiaj żył, żeby go chamy nie zabili. Ny, to był bardzo porządny goj ten Gawryło, ale marnie skończył. Było to zimową porą. Mróz był, jak nigdy. Gawryło chciał się dostać przez rzekę z dwoma końmi po lodzie. Wtem chłopi go dogonili, złapali i zaraz zrobili mu „cum tajt“. Włożyli go do worka, zawiązali i puścili go pod lód. Do dzisiaj nawet trupa nie znaleźli… Taką śmiercią zginął ten fajn człowiek…
Josek nie mógł się powstrzymać od śmiechu, wypił jeszcze kieliszek wódki i wykrztusił:
— To on ten twój Gawryło miał taką śmierć dlatego, że ciebie za pasera miał… za konia funt kiełbasy… ha, ha, ha! Ty lubisz głupców takich, co?
— Ny, dosyć tych żartów — zadecydował Mosiek i przybrał poważną minę — kiedy ty myślisz udać się na tę robotę? Ja myślę, że najleplej jutro zrana gdy wyjadą w pole do roboty; jutro jest poniedziałek, akurat dobrze będzie, tylko o piątej rano musisz tam już być, żebyś widział, jak będą wyjeżdżać w pole. Przelczysz wiele wyjechało z tego domu, gdzie ten interes jest. Sześcioro ma tam być z kobietami; teraz żniwa, to cała wieś będzie w polu, będzie „git“. Tylko uważaj dobrze, nie omyl się, licz dobrze, czy sześć osób wyjechało — powtórzył Mosiek — bo to grunt, żeby w chałupie nikogo nie było. Ja też wiem jak się „kaber“ robi. Gdy byłem młody, a nie bylem taki garbaty, jak dziś, to się też robiło rozmaite kawałki.
Nu, więc słuchaj rady starego „jone“ i bądź ostrożny. Jak wejdziesz do wsi zaraz pierwsza chałupa. Czerwony balkon jest od ulicy obrośnięty dzikiem winem, ale ty wleziesz od podwórza. Jak wejdziesz do sieni, to na prawo są drzwi do kuchni, a z kuchni do dużej izby. Jak wejdziesz do tej izby to na prawo przy oknie stoi kufer. Wygląda, jak amerykański, ma dobry zamek, ale to nic… W kufrze leżą te pieniądze. Papiery są zawinięte w kawał płótna, a te złote leżą w przegródce na prawo w blaszanem pudełku od herbaty. Tylko pamiętaj żebyś dobrze liczył, jak wyjadą w pole bo od tego wszystko zależy.
— Ny, Josek, co się tak zamyśliłeś i nic nie mówisz? Nie martw się — ciągnął Mosiek dalej nie czekając odpowiedzi — jak zrobisz te pieniądze to my pogadamy o tem, o czem ty teraz myślisz. Hej, stary Mosiek nie jest taki głupi, żeby nie wiedział i nie zrozumiał dlaczego się tak martwisz i że moja Ryfka ci w głowie. Ładna koza, podoba ci się? Ale co ty takie wielkie oczy zrobiłeś na mnie, jak cielę, jakbyś mnie nie zrozumiał?
Josek odetchnął głęboko i odpowiedział:
— Panie Mosiek, wyznam panu prawdę, o czem ja tak myślę:
Ale Mosiek mu przerwał:
— Co ty już na mnie „panie“ mówisz? — i roześmiał się. — Ny ja wiem to wszystko Ryfka narobiła, co? gadaj dalej, ale prędzej trochę, bo zegar już wybił dwunastą, musisz się trochę przespać, a o godzinie czwartej obudzę cię. Akurat tam na czas zajdziesz.
— Dobrze — rzekł Josek — nie mam dużo do mówienia, postanowiłem przedstawić moje zamiary panu, panie Mosiek. Wiadomo panu, że jestem sierotą… matka mi umarła, gdy byłem małym chłopcem a ojciec na psy zeszedł i nie wiem wcale, gdzie jest… pewno siedzi w Rosji w jakiem więzieniu. Brat też złodziej został zesłany na cztery lata rot aresztańskich na Sybir… A jabym chciał „zabastować“ i nie kraść więcej — tu znowu odetchnął głęboko — chciałbym prosić pana o rękę jego córki, gdy nam się uda ten interes zrobić.
Tych kilka ostatnich słów wymówił niezwykle prędko.
Mosiek spojrzał na Joska z politowaniem, pokiwał głową, a biorąc garść włosów swej brody w zęby i gryząc je nielitościwie co zawsze czynił, gdy chciał okłamać kogoś, mówił poważnie:
— Ty wiesz dobrze że ja nie będę przeciwny; staraj się ten interes zrobić, to pogadamy o tem. Już ja się postaram żeby Ryfkę nakłonić do ciebie, bo wiesz że ona nie chce złodzieja. Ale jak tyle pieniędzy zarobisz to już nie będziesz potrzebował kraść. Teraz niema co gadać o tem… Kładź się spać tu na kanapie i bądź dobrej myśli a wszystko będzie „git“… ale pamiętaj że o czwartej cię budzę. Ny, dobranoc! Ja jeszcze się trochę pomodlę.
Powiedziawszy to Mosiek wstał ze swego krzesła, podszedł do okna, ręką pociągnął po szybie, wytarł ją o drugą rękę i z miną pobożną zaczął się modlić. Ktoby ujrzął go tak zatopionego w modlitwie, nie dałby wiary, iż ten siwy starzec zdolny jest do przestępstwa i zbrodni.
Modlił się z przyzwyczajenia, ustami szeptał słowa modlitwy, a w głowie układał plan: ile ma dać Joskowi za te dzziesięć tysięcy rubli w złocie, oraz jaką sumę ma wziąć z tych papierowych pieniędzy. Był pewny, że Josek ze wszystkiemi pieniędzmi przyjdzie wprost do niego ze względu na córkę bo gdyby nie ona, to z pewnością po „obraniu“ chłopa, nie pokazał by się więcej.
Rozmyślając tak podczas modłów, kiwał się zawzięcie ku ścianie i rytmiczne ruchy tak go rozmarzyły, że był bliski zaśnięcia.
Josek położył się na kanapie ale nie mógł odrazu zasnąć. Myśał sobie: ten stary łotr chce mnie naciągnąć; posyła mnie na ten interes, obiecując Ryfkę. Dobrze wiedzał, że Ryffka nigdy ne wyjdzie za złodzieja i że stary każdemu złodziejowi, którego tylko chce wykorzystać dla swoich celów, córkę obiecuje. I choć nie wierzył w obietnicę starego Mośka, ale jakoś błogo mu było na duszy gdy Ryfka spogądała na niego, lub gdy o niej myślał.
Zdawało mu się, że teraz, kiedy zarobi tyle pieniędzy, to już będzie mógł przecie „zabastować“, ożenić się i rozpocząć uczciwe życie. Oczami wyobraźni widział już Josek swą przyszłą żonę i słyszał małe dzieci, wołające na niego: „tatełe“. Widział swój handelek na Smoczej-gass, który postanowił założyć, widział jak żona krząta się z zakasanemi rękawami w tym sklepiku, robi to i owo, nachyla się nad beczką ze śledziami, a on Josek, mąż jej, stoi z tyłu i patrzy na jej muskularne nogi, które widać wyżej, niż zwykłe, z racji podciągniętej do góry spódnicy. Widzi jej kibić wysmukłą, rysującą się plastycznie na tle otworu drzwi, oraz jej obfite piersi, obciągnięte stanikiem. I na samą myśl o przyszłem szczęściu, o oczekujących go rozkoszach dreszcze go przeszły.
— Tak, dobrzeby to wszystko było, gdyby się udało, a może się czasem nie udać… A wtedy co? — znowu mnie czeka to przeklęte więzienie i jeszcze w takich czasach, jak obecnie. Odkąd Niemcy przyszli do Polski w węzieniach panuje głód niemożliwy.
Josek dobrze wiedział, co to znaczy więzienie i głód, bo niedawno, dwa miesiące temu zaledwie pożegnał mury więzienne, to już nie po raz pierwszy. Ale co ma robić? Nie miał do kogo udać się o pomoc, o pracę nie prosił, bo któżby wziął złodzieja do pracy; jest dość ludzi którzy nie wiedzą, co kryminał znaczy, a pracy nie mają. Niektórzy, a można ich nazwać szczęśwymi, tłuką u Niemców kamienie na szosie.
Coprawda Josek, po zwolnieniu z więzienia postanowi zarabiać uczciwie na życie z wielkiemi trudnościami znalazł pracę u pewnego kupca. Przepracował u niego wszak tylko trzy dni, ponieważ kupiec, dowiedziawszy się o przeszłości Joska, zwolnił go natychmiast zapłaciwszy mu za cały miesiąc, by tylko się go pozbyć. Josek postanowił spróbować raz jeszcze szczęścia a później już nigdy nie wyciągać ręki po cudzą własność.
Tak marzył sobie Josek, nie mogąc zasnąć. Zegar wybił wpół do drugiej. Josek spojrzał na zegar.
— Więc jeszcze dwie godziny i pójdę tam, i los mój się rozstrzygnie. Nie wiem tylko co mi jest… mam jakieś dziwne przeczucie… może się „zasypię“, a co gorsze, wpadnę w chłopskie ręce? — wtedy pewna śmierć.
Wiedział z doświadczenia, że gdy chłopi złapią złodzieja to marny jego los.
— Ale trudno, muszę zaryzykować ten raz, nic nie pomoże.
Wreszcie zasnął. W izbie panowała niczem niezmącona cisza, tylko z drugiego pokoju dochodziło monotonne cykanie zegara i chrapanie Mośka. Nareszcie zegar wybił powoli czwartą. Josek błyskawicznie poderwał się z kanapy nie dlatego, że była już czwarta, tylko, że miał przerażający sen.
Śniło mu się że jest zajacem i biega po polu, zajadając sałatę. Wtem usłyszał krzyk, jakby szła naganka. Krzyk było słychać coraz wyraźniej i naraz ujrzał chłopów, zbliżających się do niego. Każdy z nich inaczej uzbrojony. Trzymali: cepy, widły, kosy, sznury, kamienie. Widzi śmierć przed oczami, chce uciekać, lecz nogi odmawiają mu posłuszeństwa — katastrofa nieunikniona: jest otoczony ze wszystkich stron jeszcze kilka minut, a nie będzie widział już tego pięknego pola i łąki i słońca.
Naraz stanął przed nim olbrzymi chłop z widłami w rękach. Widzi, jak olbrzym zamierza się na niego, by go uderzyć i czuje już śmierć. Wtem… odzyskuje przytomność, rzuca się chłopu pod nogi, tamten odstępuje w tył, a on co sił w nogach zaczyna uciekać. Lecz daremny wysiłtek, manewr się nie udał. Inni chłopi zabiegli mu drogę i dostał kamieniem w głowę. Zaczął tracić przytomność i upadł w tej samej chwili.
Ze strachu przebudził sę i gdy rozmyślał o tym śnie, wsunął się Mosiek, mówiąc:
— Ny, już wstałeś, akurat czwarta godzina, będzie „ganc git“ i jazda… na, tu masz chały z kawałkiem śledzia i marsz. Tylko bądź ostrożny bo to Niemcy kręcą się po wszystkich drogach, jak psy… a paszport masz? i „statki“ nie zapomnij! Ny, co ty taki nie swój i nic nie odpowadasz, ne wyspałeś się, czy co?
— Gdzie tam mnie teraz spanie w głowie… miałem straszny sen, oj, żeby czasem nie było źle ze mną…
— Głupstwa pleciesz — odparł Mosiek — taki „grojse ganef“ i wierzysz w sny!? Nic ci nie będzie. A może cię tchórz obleciał? Ny, ny, fajn interes! — i splunął z pogardą na podłogę.
Josek rad nie rad wyszedł z mieszkania pasera bez pożegnania jak skazaniec, wychodzi z celi więziennej, idąc na śmierć. Odczuwał, że jakieś nieszczęście go spotka, ale jakie, nie wiedział. Rozmyślając nad tem, minął rogatki miasta.

Cudowny był poranek — słońce już wzeszło i zaczęło przygrzewać, śpiew ptaków rozlegał się wokoło. Czar letniego, pięknego poranka opanował smutną duszę Joska.
— Kto wie… czy jutro, o tej porze, będziesz jeszcze oglądał słońce… może jutro już siedzieć będziesz w więzeniu… oddychać — zatrutem powietrzem i marnieć z głodu — albo, co gorzej, gdy cię chłopi złapią… — myśał i łzy, gorzkie łzy, mimowoli popłynęły mu z oczu.
Łkanie zatargało jego piersią. Josek już dawno nie płakał i nie był skłonny do płaczu, lecz teraz ogarnął go ogromny żal, choć sam nie wiedział dlaczego. Czuł się straszne pokrzywdzony losem; zbrzydł mu ten przeklęty chleb złodziejski i chciałby być już uczciwym człowiekiem. Lecz cóż mógł zrobić? — pracy żadnej nie mógł nigdzie dostać, a jeść i złodziej musi codziennie. Chciał więc i musiał ten raz jeszcze ryzykować.
Tak rozmyślając smutnie nad swoją dolą doszedł do drogi, która prowadziła do wsi. Była to szosa wybudowana przez Niemców i po niej szedł Josek do swej „ziemi obiecanej“ po złote runo.
Wtem zauważył dwu jeźdźców. Jechali z przeciwnej strony, wprost na niego. Josek ocknął się ze swych myśl, bo w jeźdźcach poznał dwu żandarmów niemieckich.
— Halt! — krzyknął jeden z nich, podjechawszy blisko.
Josek stanął, zdjął czapkę z głowy i ukłonił się nisko, schyliwszy się aż do samej ziemi.
— Wu chin? — zagadnął go ten sam głos.
Josek przybladł nieco i odpowiedział niepewnym głosem:
— Besteh eh, ich arbejt ejt di szoszej, ich akensztejner.
Niemcy spojrzeli na siebie porozumiewawczo, bo domyślili się co Josek mówił, chociaż z całego zdania zrozumieli tylko jeden wvraz „arbejt“, a jeden z nich znów zapytał tym samym flegmatycznym, służbowym tonem, od którego Joska dreszcze przechodziły:
— Ceigen sie dem pas!
— Ja ja, ich ob in kiszenie, bester er — odpowiedział Josek i wyjął paszport z kieszeni, podając go Niemcowi ze strachem.
Ten popatrzył to na Joska, to na fotografję i zagadnął go znowu:
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia osiem — odpowiedział Josek.
— Bist du judej, was?
— Ja bester er, ich bym a jude — była odpowiedź.
— No dobrze, masz tu swój paszport zpowrotem.
A sienem dank bester er — i ukłonił się im jeszcze niżej, niż za pierwszym razem.
Niemcy uśmiechnęli się i pojechali do miasta. Josek odetchnął pełną piersią i lżej mu się zrobiło. Bo coby to było, pomyślał sobie, gdyby mnie Niemcy „schypiszowali“ i znaleźli złodziejske przybory: szaber i wytrychy — to dopiero byłbym „przegrany“ na czysto; odesłaliby mnie na „cwang arbejt“, a tam podobno jeszcze gorzej, jak w więzieniu. To musieli być głupie „szkopy“ i dobrze, że umiałem się rozmówić z nimi.
Josek był przekonany śwęcie, że Niemcy to są dawniejsi żydzi, którzy się przechrzcili i dlatego mówią po żydowsku trochę inaczej, jak prawdziwi. Niemcy byli w Polsce dopiero od dwu tygodni i Joskowi po raz pierwszy zdarzyła się okazja porozmawiania z prawdziwym Niemcem i do tego jeszcze z żandarmem.
Nie przyszło mu na myśl że oni nie rozumieli go zupełnie i że uratowała go tylko głupia mina i to, że im się tak nisko kłaniał.
Po tem przejściu nabrał trochę wiary w swój los i zdolność. Przyspieszył kroku i zaczął nanowo myśleć o pieniądzach, co leżą u chłopa w kufrze, a za jakieś dwie trzygodziny będą w jego kieszeni. Nagle uświadomił sobie coś nowego i aż się zdziwił, że przedtem nie pomyśał o tem.
„A jakby te pienądze zabrać i staremu łotrowi figę pokazać… i puścić się w świat? Cóżby on mógł mi zrobić? I tak dość się złodziejskiej krwi napił“.
Przypomniał sobie, że przed świętami wielkanocnemi okradł sklep z manufakturą i przyniósł ten towar staremu a Mosiek prawie darmo go zabrał, bo zawsze umiał wynaleźć jakąś przyczynę, co przeszkadzała zapłacić tyle, ile złodziej chce. Gdy mu przyniósł zimowy towar, to Mosiek mówił:
— Ny, na co mi ten towar? Już za parę miesięcy będzie lato. Ty daj towar letni, to wszystko dam.
A gdy mu latem dano towar letni, to nie chciał kupować, bo niby latem niema komu sprzedać gdyż jest cieplo i każdy, jak może, oszczędza, chodząc w lecie w byle czem. Różnemi sposobami starał się złodzieja ocyganić i wszelki towar zabierał prawie zadarmo.
Josek rozumiał dobrze, że stary go „wypychiwał“, ale cóż miał robić? Był sierotą, nie miał nikogo, ktoby się nim zaopiekował, gdy wpadnie do więzienia, a Mosiek podczas pobytu w kryminale dostarczał mu jednak „wałówki“, kiedy dwa miesiące temu opuszczał mury więzienne, podał mu garnitur, za który jeszcze dotychczas nie zapłacił.
Wreszcie doszedł do ścieżki, prowadzącej wprost do wsi i zaczął rozglądać się po polach. Słońce dopiekało przyzwoicie, choć pora była dość wczesna. Postanowił usiąść w rowie i rozejrzeć się.
Chłopi z niektórych chałup zaczęli już wyjeżdżać w pole na robotę. Josek obserwował chałupę, którą poznał po ganku, obrośniętym dzikiem winem. Cała jego uwaga i wszystkie myśli skupiły się na tej chałupie, kryjącej za ścianą złotodajny kufer. Tam był jego los, tam była cała jego przyszłość… Naraz przypomniał mu się ten straszny sen dzisiejszy i dreszcze go przeszły, lecz jakiś kusiciel wewnętrzny szeptał mu do ucha:
— Co tam sny! głupstwo; nie tchórz, gdy już jesteś blisko celu. Wstyd, żeby złodziej był tchórzem podszyty. Sen zresztą już się sprawdził: ci żandarmi, których spotkałeś, „to chłopi“; groziło ci niebezpieczeństwo, lecz minęło i nic ci się złego nie stało.
Wtem usłyszał skrzypienie wozu, wstał i zaczął przyglądać się: oto wreszcie wyruszył wóz z podwórza „jego“ chałupy. Przypadł do ziemi i obserwował z natężeniem: ile tam osób siedzi na tej furmance?
Chłop, który powoził, uderzył konia batem i wóz potoczył się szybko. Josek położył się w miedzy, aby go nie zauważyli, Na wozie było sześć osób: trzy kobiety i trzech mężczyzn — tak mu się przynajmniej zdawało.
Ten, co trzymał lejce, był olbrzymim, ponurym i bardzo silnym chłopem: zapewne sam gospodarz. Josek pomyślał sobie, że dobrze się stało, iż ten „grojse“ chłop oddalił się i że wszystko zdaje się dobrze składać.
Wstał, przeciągnął się i ruszył bliżej ku zabudowaniu. Wkrótce znalazł się tuż przed samym gankiem. Wystarczyło przeleźć przez płot… Nie widział żywej duszy; wyglądało tak, jakgdyby wszyscy przed nim pouciekali. Ale coś mu serce zaczęło się tłuc, mocniej, jak zwykle: widzi już przez szparę w parkanie drzwi do sieni. Lecz coś się w nim odzywa, jakby głos ostrzegawczy.
— Josek, ostrożnie, zdaje się, że źle będzie z tobą, wróć się, dopóki cię nikt nie zauważył.
Odrazu jakgdyby dla dodania otuchy, stanęło mu przed oczami blaszane pudełko od herbaty, a w niem pełno złotych dziesięciorublówek i te papierowe sturublówki. Zdecydował się.
Jednym susem przesadził parkan, obejrzał się na wszystkie strony i ruszył, skradając się powoli, do drzwi, zamkniętych na patyk. Roztworzył je i wszedł do sieni. Drzwi, prowadzące do kuchni były zamknięte na kłódkę. Wyjął „szaber“ z cholewy i chciał założyć, lecz ręka mu drgnęła i „szaber“ wypadł z rąk na kamienną posadzkę.
Przeląkł się strasznie tego odgłosu, bo przypomniał mu brzęk kajdan.
Josek wiedział doskonale o tem i wierzył, jak każdy z jego kolegów po fachu, że gdy „szaber“ wypadnie z rąk przy „robocie“, to czeka go wówczas jakieś nieszczęście. Moment oczekiwania. Przez chwilę nie miał odwagi podnieść „szabra“, wreszcie schylił się szybko, podniósł, założył, machnął i kłódka pękła. Drzwi były otwarte. Nie ma odwagi wejść, lecz coś mu szepcze:
— Prędzej, nie rozglądaj się, niema ani chwili do stracenia!
Wszedł do kuchni i kocim ruchem, jak duch, wślizgnął się do drugiej izby. Jego spojrzenie padło wprost na kufer. Jeden skok i był już przy nim. Momentalnie o wszystkiem zapomniał i o śnie, i o „szabrze“, i o przyszłej żonie z dzieciakami, i sklepie na Smoczej „gas“. Ukląkł, wyjął pęk wytrychów i zaczął nerwowo przebierać je palcami.
— Co to jest… żaden nie pasuje, co robić?
Wstrząsnęło nim, już za długo jest w środku, może ktoś nadejść. Bez namysłu wyjął jeszcze raz „szaber“
— Trudno, trzeba sposobu szukać, może da się zamek ze wszystkiem „skasować“.
Wsadził szpic szabra w zamek i po kilkuminutowem szamotaniu, wyłamał cały zamek. Podniósł wieko: w kufrze było pełno bielizny. Zaczął przerzucać — spojrzał w małą przegródkę i ujrzał rzeczywiście pudełko blaszane od herbaty. Schwycił je i roztworzył — oczy zaświeciły mu niesamowitym blaskiem pożądania. Były tu same złote dziesięcorublówki, o których Mosiek mówił.
Wsypał je do kieszeni, a pudełko wrzucił zpowrotem do kufra i począł wyrzucać bieliznę. Nareszcie znalazł na samym spodzie jakieś zawiniątko. Kiedy je rozwinął, wypadła z niego torebka płócienna a w niej zobaczył pełno stu, dwudziestopięcio i dziesięciorublowych banknotów.
Wpakował je do kieszeni i chciał się już podnieść, ale nagle poczuł wielką pokusę przeszukania jeszcze dokładniej zawartości kufra. Zaczął przerzucać bieliznę i znalazł jeszcze jakieś ciężkie zawiniątko. Rozwinął je i znalazł tam pełno srebrnych pieniędzy, któreś mu się rozsypały po podłodze i które zaczął gorączkowo zbierać.
Wtem uwagę jego zwróciły jakieś podejrzane szmery. Podniósł się z podłogi i zdrętwiał z przerażenia. Ujrzał przez okno pełno ludzi skupiających się przed drzwiami chałupy. Myśl, jak błyskawica, przemknęła:
— Przepadł Josek!
Chciał wyrzucić pieniądze z kieszeni i tylko swe życie ratować, lecz nim się uwolnił od nich, chłopi już znajdowali się w sieni i próbowali drzwi roztworzyć do izby, gdzie on się znajdował.
Josek stanął za drzwiami, sądząc, że jak otworzą drzwi, to go zasłonią i wpadną do drugiej izby a on się wtedy wyślizgnie i spróbuje uciec.
— Może uda się chłopów nabrać — pocieszał się.
Ale Josek omylił się tym razem. Chłopi otoczyli przedtem dom, otworzyli drzwi i zaczęli wołać:
— Trzymaj, łapaj złodzieja!…
Josek nie ruszył się z miejsca, stał za drzwiami i czekał.
Chłopi rozwarli drzwi, które zakryły Joska i poczęli wołać:
— Wychodź, złodzieju, bo i tak nam stąd nie ujdziesz.
Joskowi włosy stanęły dęba. Wolałby sto razy znajdować się w rękach policji, jak wpaść w ręce tych „chamów“, jak ich nazywał.
— Co robić, co robić? — przelatywały mu myśli po głowie — trzeba wyrzucić pieniądze z kieszeni, to może nie będą bili, a oddadzą policji.
Nagle hałas się podniósł, sam właściciel mieszkania przybył z pola; chłopi dali mu znać. Sam obawiał się wtargnąć do mieszkania.
Przybyły gospodarz ryczał w niebogłosy:
— O, laboga, laboga, puśta że mnie, gdzie moje pieniądze?!
W ręku trzymał widły i wpadł do kuchni a kilku chłopów za nim.
Krzyk: „trzymaj, łapaj złodzieja“ jeszcze bardziej spotężniał, bo chłopi widać nabrali teraz odwagi. Któryś z nich zapytał nagle:
— Czego wy się tak drzecie? Kogo tu łapać, kiedy nikogo niema!
Chłopi poczęli szukać: pod łóżkiem, w szafie, pod stołem. Złodzieja nigdzie nie było.
— Jak Boga kocham — odezwał się jeden z chłopów — jo som go widziołem przez okno, jak kładł pieniądze do kieszeni, jo mogę przysiąc, że go widziołem.
Josek stał za drzwiami, przysłuchiwał się przez chwilę odgłosom rewizji i postanowił nagle:
— Teraz, lub nigdy! — i wyskoczył na podwórze.
Jeden chłop z „patyczkiem“ w ręku zabiegł mu drogę. Tak samo wyglądał, jak ten, którego widział we śnie i który chciał go uderzyć w głowę. Josek już miał duszę na ramieniu i śmierć przed oczami, uskoczył jednak w bok, a chłop zaczepił o coś nogą i omal sam się nie przewrócił. Josek co sił począł uciekać dalej. Chłopi z mieszkania wyskoczyli z krzykiem i przyłączyli się do tych co gonili.
Połowa wsi: kobiety, dzieci i starcy gonili Joska z krzykiem:
— Trzymaj, łapaj złodzieja!
Joskowi poczęło już brakować tchu. Zaczął wyrzucać pieniądze z kieszeni.
— Ostatnia próba — myślał — chłopi zaczną zbierać, a mnie dadzą spokój.
Lecz i teraz pomylił się, albowiem było ich tak wielu, że chociaż niektórzy zaczęli je zbierać, to reszta goniła go z większym jeszcze zapałem. Josek widząc śmierć w całej grozie a znikąd żadnego ratunku. Lada chwila upadnie, bo widać i jego nogom sprzykrzył się złodziejski chleb i już nie chciały mu służyć.
Poczuł teraz najwyraźniej żał do własnych nóg, bo dotychczas dopisywały mu nieźle i nieraz w ostatniej chwili gdy był w trudnej sytuacji ratowały go. A teraz? — jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu — czuł, że upada.
Wtem dostał silny cios w głowę i padł. Chciał się jeszcze podnieść, lecz otoczyły go już ze wszystkich stron postacie chłopów i okładały „patyczkami“, gdzie popadło. Coraz więcej przybywało chłopów, kobiet i dzieci z okrzykiem: „trzymaj, łapaj“, pomimo tego, że już leżał na ziemi we krwi, gdyż za pierwszem uderzeniem, które otrzymał w głowę rozbili mu ją, pozbawiając przytomności.
Mimo to krzyk nie ucichł. Otoczono go kołem; każdy z chłopów był uzbroony w widły, cepy, deskę, drągi, kobiety zaś miały w rękach miotły, grabie, motyki, a niektóre z nich widać przybyły wprost z kuchni i pewno śniadanie szykowały, bo w rękach trzymały różne kuchenne przybory.
Kto tylko przybył, cisnął się aby go chociaż nogą kopnąć. Wyglądało, jakby jakiś obrządek rytualny odprawiano nad nim i kto tylko przybywa, musi go tknąć.
Nareszcie jeden z chłopów krzyknął:
— Dajcie powrozy, trzeba go związać, a to nam jeszcze gotów uciec!
Chłopi i o tem nie zapomnieli; ze wszystkich stron zaczęli podawać rozmaite powrozy, lejce, knmtary, żelazne pęta. Tyle nanieśli tego że Tatarzy związaliby dwa pułki wojska, by w jasyr pognać. Jeden z chłopów, świeżo przybły, trzymał w jednej ręce widły, a w drugiej pęto żelazne i wołał, jakby go ze skóry darli:
— Puśtaże i mnie, niech i jo obacę tego ptaska.
Chłopi odsunęli się trochę a przybysz rzucił się z wielkim zapałem na Joska, okładał go żelaznemi pętami wrzeszcząc przytem:
— A ty ptasku, dostałeś się, co? — toś ty mojemu ojcu dwadzieścia pięć lat temu dwie szkapy ukradł — jo cię poznałem, jo ci teraz pokażę.
To mówiąc, zaczął Joskowi nakładać pęta na nogi. Ten leżał już nieruchomy, nie odczuwał żadnego bólu. Chłopi skrępowali mu nogi, ręce a on nawet nie drgnął. Jeden z chłopów, przyglądając mu się bacznie mówił:
— Hej, ptasku, ty nadaremno udajesz, że już nie żyjesz, jo się znom na złodziejskich sposobach, to ci się nie uda.
Odwrócił się do chłopów i mówił dalej:
— Jak jo jesce byłem kawalerem to jechałem do Hameryki i też ukradli mi 250 rubli, o, żebym jo go złapał — to onby już więcej nie kradł — i kopnął w głowę leżącego z rozmachem aż krew buchnęła ustami rannego.
Zjawił się nareszcie poszkodowany, bo do tej pory był zajęty odbieraniem pieniędzy, które Josek porzucił po drodze.
— Co kumie, wszystko jest?
— Gdzieśtam, nawet połowy nimo — odpowiedział zagadnięty ze smutkiem.
— Trzeba rewidować go — dodał „Hamerykanin“ i poczęto rozbierać Joska aż co bielizny.
— Oho! to żyd jest, patrzajta, jo się znom na tem… a ty niechrzczona dusza! — nie mogłeś to do żydów iść kraść — krzyczał ten, którego ojcu dwadzieścia pięć lat temu ukradziono konie, szturgając go obcasem w twarz.
Josek leżał teraz nawznak, w pokrwawionej bieliźnie, bo skoro padł pod uderzeniem „patyczka“ w tył głowy, legł na piersiach i w tej pozycji go bili, teraz zaś, do rewizji, przewrócili go nawznak. Cała twarz jego była pokrwawiona. Kobiety poczęły szeptać:
— Dosyć już będzie miał, nie trzeba go już więcej bić.
Po rewizji, kiedy nic przy nim nie znaleziono, poszkodowany krzyczał:
— Oddaj wszystko, bo ja cię żywcem pochowam pod stodołą.
Josek nawet nie drgnął, tylko krew kropelkami kapała mu z ust, a „Hamerykanin“ mówił:
— Jo się znam na takich kawałkach, on umyślnie udaje, że już nie żyje, a potem nam ćmychnie pod nosem — nie uda ci się, na nic ten sposób, mów, gdzie masz resztę pieniędzy schowane!
— Trzeba mu buty ściągnąć — mówił jeden — może schował tam pieniądze!
„Hamerykanin“ ściągnął buty i znalazł tylko „szaber“ i pęk wytrychów.
— A co to jest? — chłopi brali z rąk do rąk, oglądając złodziejskie przybory, nawet dzieci musiały dotknąć przedmiotów, które starsi oglądali. A „Hamerykanin“ objaśniał zebranym, do czego to służy, a potem dodał, że w Hameryce są jeszcze lepsi złodzieje, jak w Polsce, co on na własne oczy widział.
— Panowie, co wy robicie, bójcie się Boga, toż ten człowiek już kona, a wy krzyczycie, żeby oddał pieniądze, toż wszystko rozrzucił, jak uciekał; z pewnością przywłaszczyli je sobie ci, co zbierali — już on wam nie powie, bo nie może.
— Pani nauczycielka ma rację — powtórzyły cztery młode dziewczęta — dobrze, że pani przybyła, może już skończą się męki tego nieszczęśliwego.
Tu jedna z dziewcząt krzyknęła:
— Patrzcie i oko wybili mu, o, tutaj leży i drugiego nie ma — dodała inna — widzicie, krew mu tylko z jam idzie.
Tu „Hamerykanin“ podszedł do Joska i powiedział:
— Jo zaraz zobaczę, czy już naprawdę zdechł — i biorąc go za rękę, dodał: — No, gadaj, która ręka kradła, mów, to jo ją złamię, żeby więcej nie kradła — to mówiąc, oparł rękę o swoje kolano i próbował złamać.
Josek tylko skrzywił twarz i cicho jęknął, kobiety zakryły twarz rękami, a nauczycielka doskoczyła do „Amerykanina“ i chwytając go za rękę, mówiła:
— Dość już tego, jak wam nie wstyd i mówicie, żeście byli w Ameryce, a jeszcze coś podobnego robicie. Poszkodowany tyle się nad nim nie znęca, co wy…
„Hamerykanin“ zaczerwienił się i rękę opuścił.
— Co robić z nim teraz? — zagadnął jeden ze starszych chłopów — co pani nauczycielka radzi z nim zrobić? Prawda, że już dość tego bicia, chociaż to żyd jest, ale też człowiek.
— Co robić teraz — powtórzyła nauczycielka — ja wiem: doktora potrzeba! Może się uda uratować go jeszcze. Gdybym przybyła wcześniej, to możebyście się opamiętali i nie mordowali go tak.
— Co nam radzić — rzekł „hamerykanin“ — trzeba go pochować na polu i basta. Ja wiem, że on udaje i chce nam uciekać… że tam go trochy pogłaskalim, to nic — jeszcze nie zdechnie.
— Co tam za hałas słychać? kto to idzie do nas? — odezwał się ktoś — może Niemcy przyszli, oj! trzeba uciekać stąd, jeszcze nas do kryminału zabiorą, gdy obaczą, że zabity.
— Jo go tylko raz uderzył — powiedział mały, krępy człowiek.
— A jo dwa razy tylko uderzyłem go tem patykiem, co mam w ręku i em go nie zabiłem — i chciał już odejść.
Wtem przyszło kilku chłopów wraz z sołtysem.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków — odpowiedzieli chłopi i zdjęli czapki przed panem sołtysem.
— A co to jest? — zapytał sołtys — kto go tak zbił, przecież on już kona, psiakrew! Prędzej konie zaprząc, jeszcze cała wieś będzie odpowiadać za to. Zapomnieliście pewno, że Niemcy są!
Chłopi poczęli się namyślać, kto ma dobre konie.
— A to wy, kumie, macie dobre konie — powiedział jeden do „Amerykanina“.
— Tak, tak, on go najwięcej bił, to on go zabił — mówiły kobiety.
Sołtys zaś krzyknął na „Amerykanina“:
— Dawaj konie, jak go zabiłeś!
Chłop przeląkł się i nic nie mówiąc, pobiegł po konie. Położono Joska na wóz i czterej chłopi wraz z sołtysem powieźli go do miasta.
Josek leżał skrępowany, bez ruchu. Jechali tą samą szosą, na której Josek spotkał żandarmów.
— A w jaki sposób zobaczyliście go przy kufrze? — pytał sołtys.
— Bo widzita — mówił „Hamerykanin“ — że z tej chałupy, gdzie złodziej był, to córka tego gospodarza nie pojechała w pole; została w domu, a gdy tamci wyjechali, zamknęła chałupę i posła do Józefowej sito pożyczyć… pogawędziła z pół godziny, wraca do domu, patrzy, a tu kłódka oderwana. Narobiła krzyku, że złodziej jest w mieszkaniu. Dobrze, że w porę wróciła, że ten ptaszek nie zdążył się ulotnić.
— Ale trochę za dużo zbiliście go. Mnie się zdaje, że on już skonał, będzie kram, jak go na komendanturę przywieziem.
Tak rozmawiając, wjechali do miasta i stanęli przy komendanturze. Na ulicach było pełno ludzi. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wóz, na którym przywieziono Joska, musiał czekać na komendanta. Chłopi postawali koło wozu i nie odstępowali go na krok. Zaczęły się skupiać gromadki ludzi i z ust do ust przechodziły rozmaite pytania i odpowiedzi.
— Gdzie go zabili?
— Co, złodzieja?
— A to bandyta?
— To nie żaden bandyta, tylko kupca znaleźli zabitego na szosie.
— Żyda, czy „goja“? — zapytywała gruba żydówka.
— „Goja“ — odpowiedział mały żydek.
— Ni, choć dobrze, że nie żyda — powiedziała zadowolona żydówka i poszła dalej.

Stary „paser“ chodził od rana jak nieprzytomny — nie mógł sobie znaleźć miejsca. Córka bacznie obserwowała go — nigdy nie widziała ojca w takiem rozdrażnieniu. Przy najmniejszym szmerze z ulicy patrzał w okno i cofał się przerażony, jakby się czegoś obawiał.
A gdy minęło południe, nie odstąpił od okna, przy którem stał, nie zmieniając pozy, jak skamieniały, myśląc, być może, o tych pieniądzach, które miały nadejść.
Nagle ocknął się i wlepił oczy w jeden punkt.
Zobaczył wóz przed gmachem komendantury, otoczony tłumem ludzi. Jakiś strach śmiertelny ogarnął go, a zimny pot wystąpił mu na czoło. Widząc podniecenie ojca, córka podeszła do niego i biorąc go pieszczotliwie za rękę, rzekła:
— Tatuś, tatuś… co ci jest?
Stary pokazał palcem w kierunku ulicznego zbiegowiska, nie mówiąc przytem ani słowa.
Córka zrozumiała życzenie ojca i wyszła na ulicę. Skierowała się w stronę komendantury i zebranej gromady ludzi, gdzie przeważali żydzi.
— Proszę pana, co tam jest na tym wozie? — pytała Ryfka jakiegoś żydka.
— Bo ja wiem, mówią, że szpiega złapali.
Wtem ludzie zaczęli się usuwać z drogi i zdejmować czapki.
— Co to jest, kto idzie? — pytano się.
— Nie widzicie, że pan komendant idzie, bo był na obiedzie i czekali na niego… zaraz będą zdejmować z wozu tego żołnierza ruskiego, co go złapali….
Ryfka szła za komendantem i widziała, jak cywilny jegomość, który szedł razem z nim, podszedł do wozu, wziął za rękę leżącego na wozie człowieka, puścił szybko i zaklął, splunąwszy przytem na ziemię.
Ryfka chciała koniecznie zobaczyć, kto tam jest, przysunęła się bliżej wozu, spojrzała i zdrętwiała z przerażenia.
Na wozie od gnoju leżał skrwawiony trup Joska Goja.

Więzienie Karne.

Rawicz, 15.IV 1929 r.

MOKOTÓW
Mokotów… Mokotów!… twa nazwa dla tego człowieka, który jeszcze nie zawarł z tobą znajomości i nie gościł w twych progach — nic nie mówi.

Naprawdę, szczęśliwy jest ten, który jeszcze z tobą nie miał nic wspólnego, ale cóż, zbudowano cię da ludzi, a życie czasem samo zmusza niejednego o słabej woli, by cię poznał.
O… ten człowiek już nigdy o tobie nie zapomni, a na sam dźwięk twego imienia dreszcze go przejdą. Tyś nie jednemu dał się we znaki, nie jeden człowiek przypłacił życiem znajomość z tobą, w rezultacie każdy kamień i cegła, z których powstałeś, są już przesiąknięte łzami twych ofiar.
…A jednak, mamy i takich, którzy są dumni, że cię poznali i starają się przy każdej sposobności tem pochwalić.
— „Co ty tam wiesz… — Trzeba ci było siedzieć w Mokotowie, tak jak ja — wtedy byś wiedział, frajerze, co to znaczy siedzieć w więzieniu, tam… napewno… twoje miejsce byłoby przy „baraszce“[34] — a tu złodzieja grasz“!…
Są to ostatnie słowa do „draki“[35] — a o ile ten ostatni nie protestuje namacalnie, wszyscy obecni stronią już od niego, mając go za frajera, przyczem starają się mu dokuczyć na każdym kroku.
Nic więc dziwnego, że gdy Berek Haper został skazany za kradzież na dwa lata wiezienia, zapragnął jako wstęp do swej przyszłej karjery, odbyć karę w osławionym Mokotowie.
Napisał więc prośbę do Ministerstwa Sprawiedliwości o zezwolenie na przetransportowanie go do Warszawy, motywując, że brat jego mieszkając tam będzie mógł mu pomagać.
Prośba została uwzględniona pod warunkiem, że zostanie odesłany jedynie na koszt własny.
…Marzenia, więc jego spełniły się.
„Jak już siedzieć w więzieniu, — to już wolę tam, gdzie są prawdziwi złodzieje, a nawet kasiarze…“.
Berek marzył w przyszłości zostać sławnym włamywaczem.
Dotychczas co prawda siedział Berek, już dwa razy, lecz na prowincji, jednak przez ten cały czas nic nowego się nie nauczył, chociaż stale przebywał w celach wspólnych, tam jednak toczyły się rozmowy o groszowych robotach i żaden lepszy gość nie zawitał przez ten czas.
To też pragnąc wiedzy i zaszczytu myślał jedynie o Mokotowie; Mokotów dla niego to wstęp do karjery i okrycia się „sławą“.
Po pewnym czasie, marzenia jego się realizują.
Berek z zakutemi rękoma kroczy po środku ulicy Marszałkowskiej, a za nim wlecze się ociężałym krokiem policjant.
Na miejsce przeznaczenia przybyli koło południa, opiekun zadzwonił i wkrótce furtka, jak paszcza potwora, otworzyła się, by połknąć swą ofiarę.
W kilka minut załatwiono formalności i policjant opuścił mury wiezienia.
Berek zwolniony z kajdanek odprowadzony został do jednej z cel dla nowo-przybyłych, za chwilę przyniesiono mu obiad… a był już czas, bo czuł się głodnym, zajrzał więc prędko do miski w której była grochówka, w-y-p-i-ł ją prędko, poczem rozejrzał się po celi, jakby szukał czy niema jeszcze coś do zjedzenia, poczem oparł się łokciami o stół rozmyślając:
„No, dziś to napewno już nie przebiorą mnie w więzienne ubranie… ale psiakrew — zaklął spluwając przed siebie — marny tu obiad dają, sama „wacha“[36], głodnym po niej jak pies. Może — pocieszał się w duchu — tu na „rozbiwce“[37] tyko taka „wacha“, ale w celach zpewnością lepiej dają jeść!!
Spotkał go też zawód i z innego powodu, inaczej sobie wyobrażał Mokotów…
Myślał, że jako na złodziejaszku zaraz poznają się na nim, „przecież tutaj są prawdziwi złodzieje“, więc przyjmą go jak przystało, podadzą co popalić i przegryść, a tu nic…
Wtem usłyszał kroki po korytarzu, począł nadsłuchiwać:
— Aha!… — pomyślał — „to napewno do mnie, już chłopacy dowiedzieli sie o mnie“.
Tak, kroki sie zbliżają, klucz zazgrzytnął i drzwi otwarto.
— Baczność!…
Berek, nawet na to nie ruszył się z miejsca.
— Baczność!!! — wykrzyknął mu nad uchem dozorca.
Berek odskoczył przerażony.
Dozorca zrozumiał teraz, że ma do czynienia z takim, co nie zna się na mokotowskiej komendzie, ujął więc go za ucho, postawił przy ścianie i począł mu tłumaczyć jak się ma zachować.
— Pamiętaj, gdy zwierzchnik — tutaj wskazał na siebie — wchodzi do celi i krzyknie baczność, masz momentalnie stanąć przy oknie i zameldować się.
— A jak ty się nazywasz?
— Berek Haper.
— A jaki wyrok?
— Dwa lata.
— Więc słuchaj, — tłumaczył dalej z taką miną, jakby miał wykład co najmniej uniwersytecki. — Parnie oddziałowy, więzień karny Berek Haper skazany na dwa lata więzienia za kradzież! — zrozumiałeś?
— Tak, proszę pana.
— Więc powtórz.
Berek powtórzył dwa razy.
— Trochę nie tak, — ale nauczysz się — rzekł dozorca poważnie. — Więc pamiętaj! a jak wejdzie do celi pan inspektor, albo sam pan naczelnik, trzeba tytułować — pamiętaj!… w przeciwnym razie pójdziesz tam „gdzie much niema“.
Groził mu przytem palcem.
Berek pobladł ze strachu.
Dozorca widząc to, stał się łagodniejszym.
— No… no… nie bój się, nie jest tak źle, sprawuj się tylko dobrze, a ci nic złego się nie stanie. Skąd przyjechałeś?
— Z Grójca proszę pana.
— Ile jeszcze pozostało do odbycia kary?
— Dziesięć miesięcy.
Dozorca lekceważąco machnął ręką i odparł:
— Na te parę dni opłaciło się też tu przyjechać, z wami tylko kłopot, zawracanie głowy i nic więcej. Na drugi raz jak przyjdziesz, to staraj się przynieść „pietnachę“, to rozumiesz, zrobię cię wtedy „korytarzowym“. Wziąłbym cię i teraz, ale za mało masz do siedzenia żeby choć „dychę“ lat…
Po tym potoku słów wykręcił się na obcasie i wyszedł trzaskając drzwiami.
Po wyjściu jego z celi Berek stał chwilę oburzony. Więc tak wygląda przyjęcie w Mokotowie?… a ja myślałem, że tu jest dobrze, wszak nieraz słyszałem, jak opowiadali starzy złodzieje o Mokotowie chwaląc się tem, że tu siedzieli.
… „Może mi jeszcze dadzą miejsce przy baraszce“?
Na samą tę myśl, że coś podobnego może się z nim stać, zadrżał, „przecież znaczyłoby to koniec złodziejskiego świata. On, syn starego złodzieja, który umarł w katordze i matki znanej „szopenfeldziarki“[38]. — Nie… to niemożliwe.
— Nie… to niemożliwe.
Gorzej niż głód dokuczał mu brak tytoniu, z rozkoszą zaciągnąłby się teraz i na to wspomnienie doznał lekkiego zawrotu głowy, lecz nic nie mógł wymyśleć.
Przyszły też wspomnienia z Grójca, „tam byłem znaną osobistością, cóż, tutaj jestem bezradnym, niemal frajerem“, aż wstydził się sam siebie.
Rozmyślając tak zastanowił się, „dlaczego żaden z korytarzowych nie zbliżył się do drzwi, by się zapytać co on za jeden, jak to zwykle praktykuje się we wszystkich więzieniach“.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
— Te „brachu“ chodź no tu!
Berek prędko podskoczył do kraty — zmierzyli się oczyma…
— Może chcesz „zadulić“?[39].
Berek zwątpił w hojność korytarzowego, gdyż znał to pytanie i co ono znaczy, to też po namyśle odparł:
— Nie mam nic do „opylenia“…[40].
Korytarzowy zmierzył go od góry do dołu i wprawne jego oczy padły na kamasze Berka.
— „Skoki“[41] widzę masz „galante“, wleź no na stół, niech je lepiej obejrzę.
Berek z niechęcią wykonał to polecenie.
— Który to numer?
— Dwadzieścia osiem — odrzekł Berek.
— „Fest“, dla mnie jak raz — powiedz odrazu wiele ci dać?
Berek namyślał się, szkoda mu było kamaszy, i wstyd przecież by złodziej chodził boso, tembardziej, gdy pójdzie do przebrania, to więźniowie patrząc przez okna wezmą go za pętaka, więc po namyśle zapytał
— Kiedy mnie przebiorą?
— O nie tak prędko… — Jak się zbierze świeżych z piętnastu wtedy was gospodarz wykąpie i przebierze, a potem na górę.
Przy tej rozmowie, korytarzowy naumyślnie puszczał mu dym wprost w twarz.
Berek łykał dym by pragnienie zmniejszyć, ale to go tylko więcej rozdrażniło.
Co robić? — dym coraz więcej wypełniał celę. — Zrozumiał, że ten naumyślnie to robi, wszak on w Grójcu gdy był korytarzowym, to samo nieraz robił nowoprzybyłym, by ich też nabrać.
Teraz przekonał się i odczuł to na własnej skórze, że nie z głupoty, te „chamy“ w Grójcu — jak on ich nazwał, oddawali wszystko za darmo prawie, gdy im dym puszczał do celi, czuł, że i on teraz nie wytrzyma…
Po namyśle na pół przytomny od dymu zapytał.
— A ile dasz? „Skoki“ mnie kosztowany 40 złotych, a są prawie że nowe…
— A wiele chcesz?
— Piętnaście złotych są warte.
Korytarzowy wybuchnął śmiechem.
— „Brachu“! Ty napewno pierwszy raz jesteś w Mokotowie, u nas za dwadzieścia „świnek“[42] można mieć nowe „skoki“, a „blaty“[43] u nas na rękę niema.
Berek zmieszał się, bo kupiec trafił w jego słabą stronę, więc prędko odparł..
— Nie myśl ty czasem, że ja frajer jestem… bo ja już nie pierwszy raz siedzę w wiezieniu, a nawet byłem też „korytarzowym“ w Grójcu!…
— Co ty tam wiesz? Grójec, to nie Mokotów, tutaj dopiero oleju do „makówy“ nabierzesz… — Ja nie chcę też twej krzywdy, więc dam ci „furę siana“ i piętnaście „świnek“ — zgoda? — dam ci też drewniane sandałki. A pamiętaj… jak gospodarz może zapyta — gdzie masz „skoki“ — powiedz mu, żeś w sandałkach przyjechał.
Berek nie chcąc uchodzić za frajera, chociaż z rezygnacją — zapytał.
— A jakie „siano“ dasz?
— „Machory“ — z szyderczym śmiechem odparł — tu u nas frajerski tytoń nie palą… a przy „duleniu“ uważaj… aby cię „klawisz“[44] nie „nagoli, bo cię wtedy wtryni tam „gdzie much niema“. No.. „dziachnij“ — prędzej, przecież ty nie jesteś frajer — to raz dwa załatwim, nim „klawisz“ przyjdzie z obiadu.
— Dasz mi „furę siana“[45], dwadzieścia „świnek“ i pięć „klamoty“[46], bo jestem naprawdę głodnym — a kiedy to mi wszystko dasz?
— O to niech cię już „mózgownica“ nie boli… a „klamot“ dam ci nawet więcej, tego szmelcu tu nie brak. Polityczni oddają nam co dzień ze czterdzieści „klamot“. No zdejm prędzej „skoki“, a ja pójdę „przytachać“ to wszystko.
Berek niedowierzająco począł zdejmować kamasze z postanowieniem, że wpierw nie da ich z rąk dopóki nie otrzyma umówionej zapłaty.
Podczas tych rozmyślań usłyszał, że ktoś zamajstrował przy drzwiach. Berek powstał prędko, myśląc, że to dozorca, a jako swemu zwierzchnikowi po otrzymanej nauce pragnął się wzorowo zameldować, spojrzał ku drzwiom i to, co zobaczył, wprowadziło go w zachwyt, wprost niedowierzał swym oczom. Oto zamiast dozorcy stał przed nami korytarzowy, uśmiechając się chytrze.
— No, „odpal“[47] prędzej!
Berek z radości że ma do czynienia z takim co potrafi nawet w więzieniu drzwi skluczyć, oddał bez słowa kamasze, otrzymując umówioną cenę i ośm nadgryzionych porcyj chleba.
Po załatwieniu handlu, drzwi znów pocichutku się zamknęły, jakby nigdy nic.
Berek szybko skręcił papierosa i zaciągnął się dymem, co sprawiło mu wielką rozkosz, po napaleniu się zjadł też dwie porcje chleba, wypił kubek wody i począł wędrówkę po celi.
„Podłe życie — westchnął — w Grójcu dałbym sobie radę i nie potrzebowałbym kamaszy sprzedawać za tą śmierdzącą machorę“, począł już w duchu żałować, że się tu przeniósł, jednak pocieszał się myślą, że póki się nie rozpozna tu, będzie trochę trudno, jak to bywa w każdem wiezieniu na początku.
Nagle ktoś do niego przez drzwi krzyknął.
— Szykować prędko wszystkie swe rzeczy!
Berek odrazu zrozumiał, że korytarzowy oszukał go, jednak nie było już czasu na lament, spakował szybko swe manatki i wyszedł z celi.
Przez podwórze do magazynu szedł boso trzymając w garści drewniane sandałki. Na szczęście gospodarz o groźnem spojrzeniu tego nie zauważył, więc po przebraniu w tradycyjny mundur tego domu, zaprowadzono go do łaźni i umyto, trzymając pod wodę tak długo aby wystarczyło na nabycie kataru.
Na ostatku już, gdy otrzymał siennik, nie obyło się też bez szturchańca, bo jakże on, Berek Haper, syn złodzieja miał przyjąć podarty worek zawierający trochę słomy i to już mocno startej, co jednak w Mokotowie nazywa się siennikiem…
Berek próbował tłumaczyć gospodarzowi, że On nie jest frajerem, i na takim sienniku spać wogóle nie myśli, za tą uwagę właśnie w odpowiedzi otrzymał sturchańca, co tak poskutkowało, że sam się nie zorientował jak i kiedy, po mokotowsku — balonem znalazł się w przeznaczonej mu celi.
Berek po wejściu do celi ciekawie począł się rozglądać po obecnych czy też nie ujrzy znajomej twarzy, była to cela duża przeznaczona dla krawców — niestety, nikogo nie znalazł, jednak w duchu pomyślał, że tutaj nie zginie…
Po chwili podszedł do niego jeden z żydków, podpierając się pod boki i z godnością zapytał.
— Skąd przyjechałeś?
— Z Grójca.
— A duży ty masz wyrok?
— Dwa lata.
— Ny… za co?
— Za kradzież? — odparł dumnie rozglądając się po obecnych, a po chwili zaś dodał.
— Ja już nie frajer i nie pierwszy raz siedzę…
Po wypowiedzeniu tego jakby świadectwa dojrzałości zwrócił się z pytaniem:
— Gdzie mam położyć rzeczy!
Na to pytanie wszyscy wybuchnęli śmiechem, a jeden z nich, który dotychczas stał spokojnie przy stole i przyglądał się grającym w domino, podszedł ku niemu wskazując palcem miejsce wolne przy samym klozecie.
— Tam bedzie twoje miejsce, dlatego właśnie, żeś nie frajer.
Berek zbladł. Więc on który w Grójcu uchodził za lepszego gościa, złodziej z pokolenia, teraz w osławionym Mokotowie ma leżeć przy baraszce? Nie!… nigdy… raczej umrzeć, niż taką hańbę znieść. — Drżąc na całem ciele krzyknął:
— Ja złodziej z krwi i kości!! Ojciec mój umarł w katordze, matka także złodziejka, wobec czego należy mi się lepsze miejsce niż przy baraszce…
Teraz wszyscy, jak było ich dwudziestu czterech, powstało z miejsc śmiejąc się z jego przemowy, która tembardziej upewniała ich, że to frajer.
Starszy celi po raz drugi pokazując mu miejsce krzyknął:
— Idź psiakrew gdzie ci mówię bo dostaniesz w nos! Pewno koniowi ukradłeś śniadanie i już teraz takiego złodzieja grasz… a do więzienia przyszedłeś boso, jak pies. Ładny mi złodziej…
Berek zrozumiał, że teraz musi za tą obelgę odpowiedzieć uderzeniem, bo inaczej naprawdę potraktują go, jak frajera, więc nie namyślając się długo, skoczył do bicia.
Obecni przyglądali się z zainteresowaniem gdy zaś zobaczyli, że starszy celi jest przegrany i dostaje trafny cios jeden za drugim, nie pozwolili im bić się dalej, a dla upewnienia się jeden z żydków krzyknął:
— Sza!… ja zaraz zobaczę czy to naprawdę złodziej — chodź no tu!
Berek podszedł do stołu, a ów żydek narysował coś ołówkiem na stole i zwrócił się do Berka z zapytaniem.
— Co to jest?
— „Pojedyńczy“.
— A to co jest?
— „Dubeltowy“.
— A to co jest?
— „Maskaz“.
— Dosyć — krzyknął jeden z przyglądających się.
— Tak — wołał drugi — to „klawisznik“[48].
Wszyscy po tem egzaminie jednogłośnie uznali, że Berek Haper jest złodziejem — „fachowcem“.
Starszy celi podszedł do niego, a podając mu rękę rzekł:
— No brachu, nie gniewaj się na mnie, ale twe zachowanie wskazywało prędzej na to, żeś jest frajerem, ale teraz, otrzymasz najlepsze miejsce — o tu przy samem oknie!…

Więzienie Karne.Ur-ke.

Rawicz, dn. 7.III. 1931 r.




  1. prostytutka.
  2. fałszywe nazwisko.
  3. schował.
  4. kryjówka.
  5. tajni agenci policji.
  6. policjanci.
  7. chłopiec.
  8. włamanie przez otwór w murze.
  9. Pieniądze.
  10. Obeznał.
  11. Zaaresztowany.
  12. Zdradzić.
  13. Wydać policji.
  14. Wódka.
  15. Zakąski.
  16. Obeznał.
  17. Obserwacja.
  18. Zamek.
  19. Stróż nocny.
  20. Policjant.
  21. Kasa.
  22. Majster.
  23. Stróż domu.
  24. Spacerze.
  25. Dozorcy.
  26. Warjuję.
  27. Zdrajców.
  28. Fotografia.
  29. Herszt.
  30. Przywłaszczenie łupu.
  31. Aresztować.
  32. Zdrajca.
  33. Śmierć przez rozstrzelanie.
  34. barasza — ustęp.
  35. draka — nowoprzybyły więzień.
  36. wacha — zupa.
  37. rozbiwka — cela tymczasowa.
  38. szopenfeldziarka — złodziejka sklepowa.
  39. zadulić — zapalić.
  40. opylić — sprzedać.
  41. skoki — buty.
  42. świnia — złoty
  43. blaty — pieniądze.
  44. klawisz — dozorca.
  45. fura siana — paczka tytuniu.
  46. klamoty — kromki chleba.
  47. odpal — dawaj
  48. klawisznik — włamywacz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.