Miasto mojej matki/Idą święta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Idą święta!
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IDĄ ŚWIĘTA!

Pytam się, gdzie jesteś, stary Kubo, nosiwodo?
Cały dzień przed Bożem Narodzeniem, pod kościołem świętego Wojciecha, naprzeciw zmarzniętych Sukiennic toczyłeś ze studni wodę, która brylantowym lukiem wpadała do głuchych konewek. Słyszeliśmy, jak srebrną płetwą bryzgów chlapiąc po czarnych schodach, szedłeś opieszale, a potem szumne strugi chlustałeś w wielką kadź, za kuchnią w ciemnej sieni.
A potem siedziałeś brodaty, siwy, omszały i duckałeś piętami w malowane na komodzie Filipiny kwiaty. I oddychałeś tak mądrze, tak troskliwie!
Mój starszy brat wiedział napewno, że podobny jesteś do Pana Boga i że gdybyś chciał, mógłbyś zostać ojcem całego świata, — tak byłeś stary.
Pytam się, gdzie jesteś czcigodna Filipino, perło wszystkich kucharek?
Czy jeszcze pracują twoje znakomite dłonie, czy umieją jeszcze tak klepać wymieszone ciasto, jak wtedy gdyśmy byli dziećmi, — iż smak od tego klepania rozpływał się w powietrzu? Czy twoje usta, strzeżone jedynym lecz samodzielnym zębem, umieją jeszcze wypowiedzieć słowo „cebulka“ tak, by od tego w całej kuchni klasnęło? Czy drukowanym świętym na niebie twego kufra nie zawróciło się w głowie od słodkiego zapachu małych rajskich jabłuszek?
Ciemny, czcigodny kufrze Filipiny, czy pamiętasz wszystkie gładkie wstążki, któreśmy na twoich sznurowanych piętrach tyle razy głaskali?
Czy przekładana politurowanemi obrazkami książka do modlenia śpi jeszcze w okutym rogu skrzyni, obok ciężkiego sznura wielkich jak bób korali?
Pytam się, gdzie jesteś śniegu owoczesny, i gdzie jesteście wy, sosnowe lasy pod Sukiennicami i wy, godni sprzedawcy w tabaczkowych kożuchach, tłukący się od zimna po wypchanych, jak pierzyny, ramionach, w sinym obłoku mrozu?
I pytam, czy między wami, — pniami, drzewami, długiemi gałęziami potrafi jeszcze sam jeden, samiusieńki płatek świeżego śniegu przelatać wolno z zielonej igły na drugą igłę zieloną, podczas gdy z ratusza bije dwanaście razy samo południe.
Pytam się, czyś został na świecie wielmożny kwadracie posadzki, z którego późnym wieczorem wykwitnie nasze drzewko?
Czy potraficie jeszcze o tem myśleć wy, stare, morelowym aksamitem obciągnięte fotele? I kto wam teraz plecie niecierpliwe warkocze z długich kosmatych frendzli?
Kto pod fortepianem chowa się zabiegliwie i nasłuchuje tajemnych kroków anioła?
Dla kogo milczą teraz białe, zamknięte drzwi i kto z nich zmazać usiłuje smugę lakierowanego połysku, — by potem stał się cud? Pytam, gdzie odszedł dzwonek, pytlujący pośpiesznie u drzwi?
Gdzie płynie teraz radość naszych serc i komu teraz świecą niebieskie oczy mego ojca? I kto pamięta skronie mojej matki, oplecione małemi żyłkami?
Gdzie jesteś drogie, świeże, do samego wnętrza roześmiane powietrze naszego salonu? Czy żyjecie wszystkie małe świeczki? Czerwony gilu z lepkiego marcypanu jedz na gałęzi swoją złotą kulkę! Nie schodź z lukrowanej drabiny czekoladowy kominiarzu. Niech wiewiórka z prawdziwem włosiem jeszcze jedną chwilę zaczeka pod gwiazdami!
Wy, ołowiani Afgańczycy, biegnący pod drzewkiem z kindżałem w zębach radośnie naprzeciw sokołów! Wy, kosynierzy, stojący razem z Turkami, pularesie, w którym jest przegródka i cudna gro w Halmę!
Robinzonie w czerwonej okładce i Chato Wuja Toma! Scyzoryku, uśmiechnięty wszystkiemi ostrzami i pociągu z kościelną trociczką, zapaloną na blaszanym kominie!
Szalony śmiech, od którego uszy mi płoną, od którego siadam na ziemi, od którego całe koło radości obraca mi się w piersiach! Ty wszystko, całe moje szczęście, czekajże jedną chwilę, oto już cię oddaję! Jeszczeście odejść nie zdążyły wszystkie moje uciechy dzieciństwa, gdy już nie on, mój ojciec, ale ja sam tu stoję w długich spodniach i tak już dawno dorosły, z kluczykami, dzwoniącemi w kieszeni, na środku salonu ja teraz dary rozdaję, a ktoś inny, malutki, do ziemi ze szczęścia przysiada — dla niego szaleje powietrze i śmiechem ściany przenika!
Nim znowu ja odejdę, a on, — już znów dorosły, z kluczykami na środku zostanie...
Dla czego wszystkiego, trudnego, kochanego, ważnego, obcego, swojego, na zawsze jedynego dajcie mi, dzieci, wasze małe ciepłe, aż gorące palce. Siądziemy do białych klawiszy, na czarne nie spojrzymy i razem trafnie, zgodnie wystukamy za Kubę, Filipinę, za gila, za wiewiórkę, za wszystkich naszych ojców, już nie pamiętanych i za nas, wąską ścieżką pamięci idących, i za ciebie, mój synku, — byś rósł i zakwitał... Wystukamy tę samą krótką pieśń, — ty długie, wielkie szczęście!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.