Miasto mojej matki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Wydanie piąte
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Ilustrator Tadeusz Gronowski (1894-1990)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JULJUSZ KADEN-BANDROWSKI
MIASTO
MOJEJ MATKI
WYDANIE PIĄTE
LWÓW
WYDAWNICTWO ZAKŁADU NARODOWEGO IMIENIA OSSOLIŃSKICH
1936



Ilustrował Tadeusz Gronowski
537/36
Z DRUKARNI ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
pod zarządem Adama Wierzbickiego






MIASTO MOJEJ MATKI

Przypomnij sobie, co myślisz o ojcu, a co i jak myślisz zwykle o matce.
Ojciec to twoja duma, tarcza, sława i obrona, — od najwcześniejszych lat. Gdy mówią o tobie obcy, zwykle pytają — a czyj to? Z których to, proszę państwa, takich, siakich, owakich. — Malinowskich, Ostrowskich, czy Symchów? Czy to będzie, proszę pani, tego naszego doktora?
Posłuchajno uważnie, powiedzieli „naszego“. Widać twój ojciec leczył ich tam gdzieś jakoś i radził im i pomagał, — naszym go nazywają.
Więc nawet nie odpowiadasz wcale na takie pytanie, tylko piersi ci się uniosły wysoko, policzki objął rumieniec i ciepło płynie przez serce.
A jeśli twój ojciec jest jeszcze bardziej znany, sławny w całym kraju, wystarczy, że wymówią wasze wspólne nazwisko, twoje i ojca, — bo jedno przecie macie nazawsze, — i pokręcą nad tobą głowami. Jakby odrazu korzyść niewidzialną z tego nazwiska czerpali.
A jeśli twój ojciec nie jest człowiekiem sławnym, ale, przypuśćmy, takim sobie zwykłym człowiekiem, to przecie ty wiesz, ilu ludzi przychodzi do niego ciągle po jego pracę. Jeżeli jest szewcem, ciągle go potrzebują, stukają w okno, w drzwi. Tak długo siedzą na zydlu i czekają. Jeżeli jest zwykłym górnikiem i skałę tylko kruszyć umie? Ty wiesz, że jego prosta praca daje ludziom ciepło przez zimowe miesiące, i co więcej, jest duszą całego przemysłu.
Jeżeli jest listonoszem, czyli, że roznosi listy, — jest ważnym posłem, nie mniej ważnym od posłów, którzy jadą w karecie przez wielkie, obce miasto, wysłani na koszt całego narodu. Nawet ważniejszym! Bo tamten poseł załatwia sprawy i interesy gospodarcze, czy polityczne, ale twój ojciec, listonosz, może w zwykłym liście przynieść wiadomość o narodzinach brata, szczęściu, lub nieszczęściu, jest więc posłem serca i miłości.
A jeśliby twój ojciec nie był ani sławnym, ani uczonym, ani robotnikiem, ani rolnikiem, ani listonoszem. Niech będzie tylko bardzo biednym człowiekiem. Żyje, jak może i tak mu trudno łatać z dnia na dzień swój ciężki los.
To nic!
Od najbiedniejszych nawet ludzi są jeszcze zawsze i wszędzie biedniejsi, — taki jest świat. Ty wiesz, że dla tych biedniejszych tyle razy jeszcze twój najbiedniejszy ojciec był jedynym ratunkiem.
Gdy się o nim mówi, możesz być równie dumny, jak syn króla, prezydenta, doktora i listonosza.
Twój ojciec to twoja duma, honor, sława i obrona.
Ale matka?
Matka nie ma czasu wyjść z domu, bo ty tam jesteś z rodzeństwem. Trzeba was karmić, pilnować, ubierać, trzeba przygotować, sporządzić to wszystko, czego codziennie potrzebujesz, a co ci się wydaje tak łatwe do zdobycia i do sporządzenia, jak powietrze, którem oddychasz. Wydaje się to łatwem, bo matka nigdy nie wypomina, że podaje ci te wszystkie rzeczy z wdzięczną radością.
Matka nie ma czasu wyjść z domu i żadnej drogi własnej nie ma, gdyż ty z rodzeństwem stoisz na wszystkich jej drogach, a ona ci ze wszystkich wszystko swoje oddaje. Własnego talentu, zabawy, nauki zaniedbuje, abyś ty miał każdej chwili, ile ci tylko trzeba.
A jeśli pragniesz mało, gdy w niej jest więcej, ona to „więcej“ zapomni i straci bez żalu, abyś miał właśnie dość, jak ci trzeba.
Przyzwyczajasz się i nie pamiętasz, ile w tem dobrej, a jakby bezimiennej, nienazwanej nigdy pracy i czujności. Tymczasem praca owa i czujność z drobiazgów złożona a ogromna, o której prawie nie wiemy, nie pamiętamy, nie raczymy myśleć, stanowi o naszym charakterze, wychowaniu i całem powodzeniu późniejszego życia.
Jako dorosły mężczyzna w pracy, w pokoju, na wojnie przekonałem się, że wszystko, com dobrego zrobił, w tych właśnie cnotach matczynych miało początek. Jej uśmiechy dawniej niezauważone, jej łzy tylekroć przez nas, dzieci, wzgardzone, jej myśli wielkie i skromne, tyle razy przez nas, młodych chłopaków, wyśmiane, one to przecie były nade mną, stopione w gwieździe przewodniej, błyszczącej radośnie nad każdą dobrą chwilą.
Teraz to wiem i rozumiem, ale powiedzieć matce swojej nie mogę, bo już jej niema na świecie.
I tu właśnie zaczyna się MIASTO MOJEJ MATKI z wdzięków i dobroci wzniesione, przy bezpowrotnej drodze człowieka chwalebnie budowane, nie w kamieniu, czy też w granicie, ani w kruszcu, — lecz budowane z cudownego drzewa ludzkiej wdzięczności. To wielkie, miasto wszędzie za mną chodzi, wszędzie gdzie jestem wonią jego oddycham i zawsze tylko jestem na jego krańcach, bo choć je przemierzam myślą wzdłuż i wszerz, nigdy piękności jego do gruntu nie poznam.
Czy mnie rozumiesz?
Ojciec, — to honor, siła i obrona. Gdy się człowiekiem staniesz, oddać mu będziesz mógł siłą, honorem i obroną.
Ale matce nigdy nie oddasz, dłużny już nazawsze. Bo nie masz tyle serca dla niej, ileś z niej wziął, jak młody dąb nie odda soków z dobrej ziemi wziętych, a które krążą teraz w jego bujnej koronie.
Dlatego pierwsza moja książka dla młodzieży, dla was, kochani, dobrzy nasi następcy, taki ma tytuł:

MIASTO MOJEJ MATKI.

A cel ma taki: byś, przeczytawszy te stronice, niewiele o mnie myślał, lecz by się w tobie o zmroku czy południu wywiązał nagle ów poryw nieodrodny, którym zmożony, pójdziesz do swej matki i nagle, ukradkiem, za rękę nawet nie biorąc, złożysz na jej czole ostrożny pocałunek, lżejszy, niż puch wierzbiny, płynący przez wiosenne powietrze.



RODZICE
(Czyli to, czego się nie da opowiedzieć)

Chcę opowiedzieć o pierwszych moich wspomnieniach, najpierwszych, o tem, co się pamięta, nim się wogóle cośkolwiek rozumie. Z różnych stron i czasów mego życia wynurza się tysiąc małych, pośpiesznych wydarzeń, a tyle ich jest, takim się zjawiły natłokiem, że przeszkadzają tylko!
Siedzę więc nad pustą kartką papieru, udaję, że nie słyszę, jak ptaki świergocą na drzewach, jak na dole ktoś chodzi i hałasuje w bielonym wczoraj korytarzu, udaję, że nie widzę, jak wiatr miecie przez stół prochy kwitnącej przy domu akacji, — i mruczę do samego siebie. Własną myślą jakbym się zanurzał głębiej i głębiej, a byle co sprawia, że mnie tajemna woda przeszłości wyrzuca wgórę, na samą powierzchnię dzisiejszego dnia.
Nie gorsz się dziwnem porównaniem. Napisałem tajemna woda, by rzecz nabrała zimnej głębokości, przez którą jakbym płynął do samych początków pamięci swego życia.
Aż oto nareszcie widzę najwyraźniej: Złota lampa pod białym kloszem wisi w środku pokoju. Nade mną za gęstą siatką łóżka wznosi się po ścianie do góry, jakby łąka zielona, żółta i czerwona. Jest to wielki nowy dywan włóczkowy. Wisi na nim coś, co chcę mieć, dotykać, a najchętniej poślinić. To malutka karabela w pochwie z czerwonego aksamitu. Macham rękami, upadłem, znowu się podnoszę.
Tymczasem wielka ręka mego ojca odpina szablę z dywanu i pod lampą, między ścianami, poważnie zaczyna kroczyć. Oczywiście, nie ręka, a ojciec w szarem, kostropatem ubraniu, z bródką i z wąsami. Gdy patrzy na mnie, wybucham śmiechem. Gdy położy rękę na mojem czole, mógłbym odrazu zasnąć.
Wymachuje karabelą, tupie mocno nogami i mówi do mnie. Nie rozumiem nic oczywiście, ale mówienie to sprawia mi niewysłowioną przyjemność.
Pod ścianą i za zakrętem dywanu siedzą roześmiane ciotki.
Ojciec zbliża się do łóżka, dzwoniąc kluczami. Dziś wiem, że klucze nosi się w kieszeniach, wtedy jednak, skądże miałem to wiedzieć?! Rozumiałem tylko, że kroki mego ojca wydają dźwięk drobnego metalu.
I tak nas obu już nazawsze pamiętam: ojca, jak stoi naprzeciw, jedną rękę trzyma na mojej głowie a drugą podaje mi zimne, błyszczące klucze.
Okazało się później, że była to w naszem życiu chwila bardzo ważna. Z wielkiej żarłoczności zjadłem był pono surowego ziemniaka i ciężko chorowałem. Ów dzień szabli i kluczyków był pierwszym dniem powrotu do zdrowia. Podczas mojej choroby rodzice utkali wspólnie ten dywan przez długie noce czuwania. Razem z małą karabelą zawiesili go nad łóżkiem.
Cała rzecz działa się w mieście Rzeszowie, gdzie później kiedyś zajechałem, już jako człowiek dorosły. Był wtedy śnieg, — zima i wojna zarazem.
Niby mnie coś prowadziło przez ulice zgłuszonego miasta i niby szedłem jakąś drogą w stronę rodzinnego domu, gdzieby mnie może czekały stare, chętne ściany. Już mi się zdawało, że widzę nasze okna, już im gotów byłem swą wdzięczność ofiarować, ale tu się numer bramy nie zgadzał, tam znów nazwisko właściciela całkiem było inne. To jedno tylko zgodziło się dosłownie, że dzwonki sanek tak właśnie grały w mgle, jak zimne, gładkie, wesołe klucze mego ojca.
Kiedyśmy w dzieciństwie mojem przejechali z Rzeszowa do Krakowa, jak się to wszystko odbyło, — nie pamiętam.
Wiem tylko — i to jest drugie zkolei wspomnienie mego życia, żeśmy przyjechali, że stałem w jakimś podłużnym, wysokim pokoju. Wszystkie drzwi były pootwierane, przeciąg kręcił się w mroku. Stałem przy piecu, obok którego siedziała moja matka. Jej rozpuszczone brunatno-złociste włosy płynęły przez plecy za kolana, aż na podłogę.
Zawsze podczas bólu głowy rozplatała warkocze.
Na stole paliło się kilka świec a po ciemnych pokojach chodzili tam i zpowrotem robotnicy. Chodzili ciężko, z głuchym hałasem. Kosmatemi rękoma wnosili szafy i stoły, których zakurzone drzewo wydawało oschły chrzęst. Potem stawali na progu, wypinali brzuchy naprzód i utkwiwszy oczy w drżącym płomieniu świecy, mówili bardzo głośno do matki.
Podnosiła z rąk głowę i odpowiadała, patrząc na nich smutnemi oczami.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego jej słuchają; była tak drobna, że nawet mnie wydawała się malutką.
Obróciwszy się powoli dokoła, zbici w gromadę, znów razem wychodzili.
W pokojach wyrastały całe góry sprzętów, odwróconych tylną stroną, niby obcych i zawstydzonych.
Robotnicy przynieśli na pasach fortepian. Stał na środku podłogi, jakby „garbaty duch“. Pobiegłem za nimi, żeby zobaczyć skąd przychodzą. Już w drugim pokoju straszno mi się zrobiło. Wracałem powoli pośród rozstawionych krzeseł i foteli, z całych sił patrząc do oświetlonej jadalni, gdzie pochylona przy piecu siedziała moja matka. Nie mogłem był zobaczyć jej twarzy, tylko szeroką strugę włosów, z nad dłoni przez oparcie spływającą żywem światłem w niepewny, szary mrok.
Lata już minęły od tego czasu, a ile razy widzę jakiś dom, do którego szarówką wnoszą ludzie sprzęty... Powiem ci więcej, ile razy widzę jakieś roboty wielkie i trudne.... Powiem ci jeszcze więcej, — ile razy widzę wielkie, trudne roboty i sam w nich jestem i działać w nich mam, tyle razy przypomina mi się i jakbym widział nad sobą i nad nami wszystkimi wysoko w mroku lśniące pasmo żywego światła.
Tyle ci chciałem opowiedzieć o pierwszych swoich wspomnieniach: jak ojca pierwszy raz w życiu zobaczyłem a jak matkę. Odłożę teraz pióro, zawołam moich chłopców i pójdziemy razem do lasu.
A wiesz na co kładę pióro? Na dywan mego zdrowia, na mały kwadracik starej, zleniałej włóczki, który przetrwał od pierwszych chwil dzieciństwa mego a teraz leży cierpliwie przy kałamarzu. Bo tyle tylko zostało z zielonej, żółtej i czerwonej łąki, którą rodzice moi razem tkali i kiedyś nad łóżeczkiem mojem przywiesili. Kwadracik ten dla nikogo nie może mieć żadnej wartości. Ale jabym go za nic nie oddał.
Dla mnie bowiem ów wątły krzyżyk włóczki, to jakby małe, kolorowe okno, przez które jeszcze dziś słychać dzwoniące klucze mego szczęścia i widać powłóczyste pasma największej mej miłości.



TAJEMNICZY PRZYJACIEL
(Wcale nie straszna a nadzwyczaj dziwna historja)
I
Jego powstanie

Jak się to stało, że zacząłem pamiętać nasze sprzęty, rozkład całego mieszkania, krewnych, którzy nas odwiedziali, i różne inne rzeczy — nie umiałbym nikomu opowiedzieć. Najserdeczniejsze węzły łączyły mnie narazie ze stołkami jadalni. Uważałem je za bardzo bliskich przyjaciół, na których jednocześnie można jeździć bezkarnie konno.
Jeżeli chodzi o pojmowanie przyjaźni, sądzę, że już wtedy rozumiałem ją dość dobrze. Za bliskich sobie uważamy przecież tych tylko ludzi, którymi łatwo nam powodować.
Wyplatani moi przyjaciele musieli skakać na politurowanych nogach po posadzce ile wlezie, i zaprawdę, niejeden bat wystrzępił się na ich rzeźbionych galeryjkach.
Z wielkiemi fotelami salonu, krytemi morelowym pluszem, nie można było utrzymywać tak zażyłych stosunków. Co najwyżej, gdy rodzice szli do miasta, płynęliśmy na tych fotelach ze starszym bratem, który czytał wtedy o sławnym podróżniku Stanley’u, — przez dywanowy Nil bezbrzeżny do niezbadanego źródła tej świętej rzeki, to jest do staroświeckiego kominka, zbudowanego w kącie pokoju.
Krokodylami były po drodze małe podnóżki, z których oszczepem, czyli starym pogrzebaczem, wyrywał mój brat resztki włosia, krzycząc przytem zajadle:
— Farbuje, bestja, farbuje!
Robiło to na mnie tak potężne wrażenie, że łzy przerażenia stawały mi w oczach. Gdyby nie całe lata nauki, dziś jeszcze wierzyłbym chyba, że krokodyle mają krew suchą i siwą, jak włosie starego materaca.
W tym samym czasie wielkich podróży po dywanie wytworzyła się osobliwie poufna zażyłość pomiędzy mną a kadzią, w korytarzu przy kuchni. W kadzi była prawdziwa głęboka woda, odbijająca z łatwością wszystko, co się jej pokazało, nie wyłączając języka.
W kadzi było także echo.
Za rzecz prawie tak cenną, jak tę starą beczkę, uważaliśmy fortepian. Wnęki zakurzonego spodu instrumentu były dla nas ciemnemi grotami, w których, — aby się miały gdzie zaczajać, — ustawialiśmy nasze ołowiane dzikie zwierzęta. Wkrótce zapominaliśmy o nich, i dopiero kiedyś później, podczas mocniejszej gry zaczęły się przewracać.
Matka zerwała się od klawjatury, krzycząc:
— Mysz, w fortepianie mysz!
— A więc chociażby mysz, — odpowiedział ojciec, — cóż z tego?
Zaczął śmiało odsuwać fortepian od ściany.
Ze spodu czarnego pudła wyleciała nie mysz, lecz rymnął na podłogę lew, za nim słoń, tygrys, żyrafa z ułamaną głową, parę palm blaszanych, dwie zebry, szpulka od nici, jaguar i cały deszcz różnych mniejszych zwierząt.
— Będziesz mi tu arkę Noego robił z fortepianu?! — zawołał ojciec.
Nie rozumiejąc jeszcze, co znaczy arka, odpowiedziałem z dumą, że będę.
Niestety, z biurkiem ojca nie mogliśmy sobie poczynać, jak z kadzią czy fortepianem. Można było tylko zdjąć z zielonego sukna glinianą skarbonkę, w której grzechotały pieniądze, i — ale to już w całkiem wyjątkowych okolicznościach — można było „dostać na trochę“ długi sztylet kościany do rozcinania kartek.
Mordowaliśmy nim różnych wściekłych Indjan, zdaniem mego brata, — wszędzie obecnych, choć niewidocznych dla oka.
Mówię o biurku, a nie wspominam o biednym bracie biurka, który zawsze obok skromnie stoi, to jest o koszu na śmieci i papiery.
Był to dla nas prawdziwy, przez wszystkich ludzi na świecie tak pono upragniony róg obfitości.
Wyciągaliśmy z niego stare, pomięte listy i odprasowawszy pieczołowicie, wręczaliśmy sobie poważnie, mówiąc: List do szanownego pana dobrodzieja.
Z przetłuszczonego papieru od tytoniu skręcaliśmy świece, które tląc się, kopciły wspaniale. Odprawialiśmy przy nich różne nabożeństwa, na które przychodzili niewidoczni Indjanie i wszystkie nasze dzikie zwierzęta.
Z ustników na cygara robiliśmy wielkie białe kominy do „prawdziwych“ lokomotyw, a za puste pudełka od zapałek płaciliśmy pod kanapą „czarnemi dniami“, zerwanemi z kalendarza. Czerwono drukowane święta i niedziele odkładało się zawsze na później.
Stary kosz na śmieci był niezgłębioną kopalnią guzików, dni, świąt, listów, pudełek, spraw, — i nigdy już potem tylu skarbów, na jednem miejscu w takim wyborze zgromadzonych, nie udało mi się spotkać.
Dlaczego teraz o tem piszę?
Dlatego, by ci przypomnieć, że nic nigdy na świecie nie może się zmarnować. Co jedni odrzucili, drudzy ukochać mogą. Z najlichszej rzeczy wytrysnąć zdoła czyjeś wielkie szczęście, i nie można niczem gardzić, by bezwiednie nie pomiatać marzeniem równego nam człowieka.
Do rzeczy, które wtedy nęciły naszą uwagę, dołączyć trzeba także paru tak zwanych „starszych“. Rozmaitych wujów, którym się włazi na kolana, by ciągnąć za krawatkę, i ciotki, którym się włazi na kolana, by oglądać zamykany medalik.
Wujowie byli bardziej zajmujący. Mieli mnóstwo kieszeń, wąsy, mówili głośno i napewno byli silniejsi od ciotek.
Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego ciotkom ustępują miejsca, całują je w rękę, lub otwierają przed niemi drzwi. Jakby taki wuj chciał i walnął mocno kułakiem, — coby mu zrobiła?! Przecieżby nie potrafiła oddać.
Z wujami miewaliśmy rozmaite przygody.
Jeden przyszedł raz jako strzelec austrjacki, — a właśnie takimi ołowianymi strzelcami austrjackimi bawiliśmy się pod stołem. Zjadł na leguminę dwadzieścia cztery pierogi z morelami. Jadł tak prędko, że tylko mu wąsy migały. Staliśmy koło krzesła, trzymaliśmy jego bagnet i sapaliśmy głośno, żeby pomóc.
Matka moja powiedziała nagle:
— Ależ ty chyba pękniesz, Lutek.
Odpowiedział, śmiejąc się:
— Przepadam za morelami.
Pękniesz, Lutek, — czyż można sobie wyobrazić coś śmieszniejszego?!
Jest już teraz siwym staruszkiem, ale zawsze go pamiętamy jako strzelca, który „przepada za morelami“.
Drugi wuj odznaczał się tem, że się nami brzydził.
Przyszedł raz na drugie śniadanie, gdyśmy jedli chleb z masłem i z powidłami. Usiadł na kanapie i powiedział:
— Tylko proszę z masłem ode mnie zdaleka.
Zbliżyliśmy się do niego nieznacznie. Zaczął uciekać, a potem krzyczeć:
— Precz z masłem!!
Teraz jest dyrektorem wielkiego banku. Przed wspaniałym gmachem ciągną się klomby kwiatów, przy lustrzanej bramie czekają cały dzień błyszczące samochody. Ile razy jednak tamtędy przechodzę, nie rozumiem właściwie, dlaczego na banku wuja niema napisu: Precz z masłem!
Miałem wujów i stryjów, braci ojca i matki. Długo nie rozumiałem, jaka zachodzi między nimi różnica. Ojciec opowiadał, że kiedyś był też mały i miał własnych małych braci. Śmieliśmy się z tego na całe gardło, sądząc, oczywiście, że prawdziwa małość od nas się dopiero na świecie zaczyna.
Najważniejszy ze stryjów był śpiewakiem. Kochaliśmy go nad życie, za to, że tak pięknie śpiewał i że nie jadł nigdy cukierków, ciastek ani tortów, bo miał cukrówkę.
— To znaczy, — jak powiedział mój ojciec, — za dużo cukru w ciele.
Często myśleliśmy nad tą sprawą. Czy ma miałki kryształ rozsypany w sobie, czy też w środku ciała całą głowę cukru, która jakoś ukradkiem wyrosła?...
I — jeżeliby ułamać naszego stryja w nocy, gdy śpi, czyby był słodki?
Drugi stryj był uczonym profesorem. Pracował w laboratorjum. Zazdrościliśmy mu bardzo, że się tak świetnie bawi. Siedział zawsze z długą fają wśród rurek, szklanek, najdziwniejszych przyrządów i pił piwo. Gdy się przychodziło, kazał patrzeć, jak się z rurki leje woda na wymyśloną naukowo, nieprzemakalną dachówkę, ustawioną w wanience.
Lała się na nią, jak mówił, bez litości, we dnie i w nocy.
Bywaliśmy tam często. Ojciec mój, palta nawet nie zdjąwszy, podbiegał odrazu do kurka, zakręcał i wołał:
— Bój się Boga, człowieku!
Babek i ciotek nie wyliczam. Wiadomo, jakie to długie i męczące. Dodać tylko muszę jedną młodą ciotkę i pozłacaną tacę, która stała pod lustrem. Obie będą później potrzebne. Wspomnieć też należy, że mieliśmy starego służącego Tomasza. Odznaczył się on w jednym ważnym wypadku mego życia.
Te wszystkie rzeczy wyżej wspomniane i ludzie, ściany i okna, dnie i święta, woda i słońce, deszcz i śnieg, — wszystko razem zapewne sprawiło, że nareszcie powstało coś, co do dzisiejszego dnia napełnia mnie głębokiem wzruszeniem i co, sądzę, z pokolenia na pokolenie w sercach ludzkich powstaje. Coś, co jest źródłem naszej wielkości na ziemi, a co ja miałem szczęście uczuć w małej swej piersi na podłodze naszego salonu, przed zaoszczędzonym kawałkiem czekoladowego tortu, w cieniu morelowego krzesła.
Było to w zimie, wieczorem, podczas wizyty wielu różnych gości. Wiesz dobrze, co znaczy, gdy mają przyjść goście. Lata się wtedy po wszystkich pokojach, otwiera się drzwi przeciągowi, wisi się przy fartuchu kucharki, a potem w nowem ubraniu przewraca się kozły na środku miękkiego dywanu.
Nareszcie palą się wszystkie lampy, które trzeba okrążać zdaleka, a nad każdym stołem do kart mrugają cztery nowe świece.
Jest ogromna kolacja.
Potem wszyscy siedzą znów w salonie i śmieją się i mówią i opowiadają, aż gęsto się robi w powietrzu od światła i miłego hałasu.
Jestem przecież mały. Siedzę pod morelowym fotelem, przede mną na dywanie leży zaoszczędzony kawałek czekoladowego tortu, plotę warkocz z frendzli i chcę się cieszyć. Chcę mówić razem ze starszymi. Ale nikt na mnie nie czeka, bym mówił i nigdy nie wiem, kiedy ci wszyscy starsi śmiechem wybuchną. Z radości i z osamotnienia tyle, tyle naraz mógłbym i ja tu powiedzieć!
Dalej sobie opowiadają, niema w tem wszystkiem dla mnie ani odrobiny miejsca. War gorących chęci przepełnia mi piersi, może wnet zacznę płakać z tej samotności, nikt nie czeka, nie rozumie, że wszystkich tak kocham!
Wtedy nagle odsunęła się wewnątrz mego ciała ukryta, cicha, niewidzialna zasówka. Wytrysnęły z pod niej odrazu inne od zwykłych, moje własne, kuse i długie, cienkie i okrągłe, dziwaczne słowa, któremi mówiłem bardzo długo do powyginanych sprężyn starego karła.
W języku ludzi dorosłych rzecz taka nazywa się natchnieniem. Tworzy ono wszelką potęgę człowieka, znikome sprawy umie czynić wiecznemi, przez tysiące lat pręży się w marmurach, nie ginie na przedartej stronicy i sprawia, że ludzie umarli przed tysiącami lat kierują dziś krokami małych dzieci. W moim języku nie nazywało się to wtedy natchnieniem, lecz innem słowem. Wyznaję je ze wstydem, tak jest śmieszne, głupie i tak mi bardzo drogie.
W moim języku nazywało się to — Gujsztwakiem.
Kto to był Gujsztwak? Czy też co?
Gdy mi się zdawało, że mówię coś, czego nie umiem wyrazić, a co mnie napełnia ogromną radością... Gdy mi się zdawało, że mówię to za kogoś stokroć ważniejszego ode mnie... Gdy mi się zdawało, że poprostu mówię za cały świat, — wtedy był Gujsztwak.
Może to wszystko jest wkońcu trochę nudne. To nic, bądź cierpliwy, zwierzam ci największy mój sekret i tajemnicę. Gdybym miał ptaka czarodziejskiego, i gdyby od losów jego zależało całe moje życie, i gdybym go złożył w twoje ręce, — nie znaczyłoby to chyba więcej, niż gdy ci teraz mówię o Gujsztwaku. Przekonasz się kiedyś o tem, gdy będziesz oglądał obrazy, które przez setki lat zachwycają znawców, gdy będziesz słuchał muzyki, która z oczu najszczęśliwszych ludzi wyciska łzy, czy też, gdy będziesz podziwiał jakieś dzieła ogromne a wiecznotrwałe. Nie stworzy tych rzeczy człowiek nigdy, by się nagle w jego sercu nie odsunęła tajemnicza zasówfka, z pod której tryskają słowa, za cały świat mówiące.

II
Jego historja

Wiesz o powstaniu Gujsztwaka, posłuchaj teraz dziwnej jego historji.
Długi czas gnieździł się wyłącznie pod fotelem, chrobocząc poufnie wśród sprężyn. Potem ośmielił się. Przemawiałem za niego do wszystkiego, co się cieszyło, czyli prawie do wszystkich rzeczy, z któremi wówczas miałem do czynienia.
Wielkie maszkary Sukiennic, naprzeciw których mieszkaliśmy w Rynku, białemi kamiennemi ustami tyle z mych ust wyłudziły Gujsztwaka. Rozkwitający bez na krakowskich plantach, gdyśmy szli z matką do babci na ciastka, każda kulka gazu wody sodowej z sokiem za dwa centy, jaskółki dokoła wieży Marjackiej po niebie latające, — wszystko wołało ciągle o słowa gujsztwackiej radości.
Z okien naszej kamienicy, która miała za patrona rzeźbę św. Florjana, polewającego w sieni kubełkiem podobiznę domu z ulepionemi na dachu płomieniami, patrzyłem całe popołudnia, jak wszystkiemu, co się dzieje, doradza właściwie — Gujsztwak. Zdało mi się, że mojemi ustami skrycie nakazuje, by koń przy tramwaju biegł równo pośród szyn i równo dzwonił dzwonkiem. By stary woziwoda szedł po wodę do studni przy małym kościele św. Wojciecha. By wskazówka na ratuszowej wieży sunęła statecznie, i by godziny dzięki temu mogły się dziać równo.
A gdy kucharka Filipina strącała żółtka w donicę, ukryty w mej piersi Gujsztwak mlaskał cicho wraz z niemi. A gdy je ucierała z masłem, ślizgał się w brózdach złocistego tłuszczu, świszcząc, sycząc i gwiżdżąc z radości.
Więcej od masła, ciastek, wody sodowej, więcej od wszystkich legumin, — chyba najwięcej ze wszystkiego na świecie lubił Gujsztwak wojsko. Codziennie czekał cierpliwie pośród krat odwachu, któryśmy widzieli z naszych okien. Gdy nadchodziła zmiana warty, gdy już z rogu ulicy widać było czaka żołnierzy, wypuszczał ze straszliwym rykiem jedyne słowo, ze zwykłej mowy do gujsztwackiej przyjęte:
— Wojsko!!
Stawały naprzeciw siebie dwa oddziały. Trębacze trąbili. Oficerowie machali szablami. Gujsztwak szalał, stając się pokryjomu psem. Dlaczego psem? Dlatego, aby się z radości bić ogonem po bokach.
Jeden oddział odchodził, drugi spokojnie zostawał, potem żołnierz z cukierni ze Sukiennic przynosił oficerowi na tacy białe bułeczki z kawą.
Dałbym wówczas wszystkie pudełka zapałek całego świata, dałbym ukradzione i za piecem schowane lusterko do puszczania tęczy, dałbym wszystkie czerwone kartki niedziel i wielkich świąt, ukryte w cienmem pudle maszyny do szycia, by jedną bodaj chwilę pobyć z żołnierzami na odwachu.
Kim jest Gujsztwak naprawdę, dowiedziałem się pewnego dnia targowego, w słońcu, na kamiennym lwie, co stoi przy schodkach ratusza. Dnie targowe były w piątek i wtorek, kupowaliśmy wtedy mleko, jajka, ser, jarzyny i drób.
Kto lubi jajka zgrzytające w słomianym koszyku i biały ser na zielonym liściu, kto lubi świeży groszek strzelający perłowemi ziarnkami, ten wie, że pośród tupotu młodych, rudych ziemniaków, sypanych prędko z worka, wiele musiał mieć do gadania tajemniczy Gujsztwak.
Matka moja z piórkiem na małym kapeluszu szła dzielnie, śmiało naprzód. Wszyscy wiedzieli, że ma lekką rekę. Gdzie tylko raz co kupi, tam już targ pójdzie świetnie. Mój siostrzeniec mówi to samo dziś o swojej matce a mojej siostrze, dawniej bardzo nieznośnej dziewczynie. Tak już urządzone jest życie, że wszystkie kochane matki mają lekkie ręce, możnaby powiedzieć — ręce lżejsze od jaskółek i wogóle najlżejsze na świecie.
Jużeśmy weszli między stragany, — zaraz będziemy kupowali. Cztery wiejskie baby w krochmalonych spódnicach, w kraciastych chustach, z koralami na szyi, jak pstre indyczki stoją pilnie na straży. Matka moja w pośrodku, niby mała pantarka obraca się uważnie.
Przezorny Gujsztwak milczy i nic jeszcze nikomu nie doradza. A gdy matka, smakując brzeżkiem wargi śmietanę, zmruży uniesione ku górze oczy i szuka niemi czegoś po pogodnym błękicie, ja też szukam na niebie spojrzeniem, jakby tam właśnie ze śmietany uleciał duch smakowitości. Niema go nigdzie w górze, tylko gruba maszkara Sukiennic trzyma w białych wargach siny skrawek cienia.
Od śmietan, jajek, kur idzie się jeszcze dalej do beczek, trzepaczek i drewnianych wyrobów.
Ja mam tu trochę poczekać.
Nie czekam.
Pobiegłem schodami do tylnych drzwi ratusza, gdzie wartuje kamienny lew z utłuczonym nosem, z oczami jak czarne fajerki, i z zimną, nieumiecioną wodą w kabłąku zakrzywionego ogona. Na lwie tym siedząc okrakiem, waląc gołemi łydkami w jego twarde boki, szarpiąc grzywę, porośniętą mchem, w krzyku całego targu, w prędkim jazgocie bab, w miganiu pstrych kolorów, gdakaniu kaczek, gęgoleniu gęsi, pod namiotem przeczystego nieba, nie mogłem nagle z radości wytrzymać i wrzasnąłem:
Gujsztwak jest królem świata!!
Mój król tak się wkrótce ze mną oswoił, że bardzo często nic już sobie ze mnie nie robił. Jak gdyby przenikał moje myśli i lepiej ode mnie wiedział, czego chcę.
Pierwsze poważne kłopoty miałem z nim w gimnazjum.
Niecierpiał obcych języków, choć przecie sam był najdziwniejszym językiem na świecie. Znęcał się nad łaciną, poniewierał starą, dźwięczną greką. Konjugacjom, deklinacjom obcinał niemiłosiernie ogony końcówek, a sam ogonem kamiennego lwa roztrącał stopy homerowskiego heksametru, któregośmy się musieli uczyć po trzydzieści wierszy dziennie napamięć.
Z całej nauki gimnazjalnej ukochał i za swoje uznał jedno tylko słowo, a mianowicie, gdy była mowa o Biblji Szaroszpatackiej, pomniku naszego piśmiennictwa. „Szaroszpatak“ dla niebywałego dźwięku uznany został za wyrażenie gujsztwackie.
W czasach uniwersyteckich buntował się Gujsztwak jeszcze dokuczliwiej. Przekładaliśmy z oryginału Plauta, czy Sofoklesa, wywodziliśmy na tablicy rodowody rozmaitych słów od samego chyba Adama i Ewy. Natężałem wszystkie myśli, żeby się cieszyć temi rodowodami, ale mi Gujsztwak nie dawał, każąc pleść między wierszami rozmaite głupstwa.
To samo było przy nauce o człowieku. Mierzyliśmy cyrklem stare czaszki, czy też w muzeum odwiedzaliśmy szanowne szkielety przedpotopowych bestyj, zwanych iguanodontami. Owszem, Gujsztwak godził się na samą nazwę, cieszył się nią nawet, ale z czcigodnych kości nic sobie nie robił. W drucianych przęsłach tych potworów błyskał równie wesoło, jak ongiś w sprężynach morelowego fotela.
W tym czasie ostatni raz chyba kazał mi krzyczeć z radości. Było to, gdy zobaczyłem naprawdę wydrukowaną pierwszą moją książkę.
Jak dotąd, zawsze ja mówiłem za Gujsztwaka. Od czasu pierwszej mojej książki zamieniliśmy role.
On zaczął mówić za mnie...


III
Jego koniec

On zaczął mówić za mnie!
Pierwszy raz zdarzyło się to w lecie, w ogrodzie, gdym poznał przyszłą moją żonę. O tak, wtedy już napewno nie ja mówiłem, lecz on, mój tajemniczy druh. To on wtedy przez gęstwę zielonych gałęzi prawił tak cicho i niezrozumiale, że moja przyszła żona, nic nie rozumiejąc, śmiała się tylko, różowe ręce do góry uniósłszy.
Potem, po latach, nie mówił już prawie wcale, a tylko szeptał. Działo się to wielkiego czasu wojny. Między jedną wyprawą a dragą zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć dom i mieszkanie, z którego się na świat patrzeć nauczyłem.
Minąwszy świętego Florjana, co w przedsionku naszego domu zawsze gasi rzeźbione płomienie, przyszedłem na to drugie piętro, starym ciemnym korytarzem, na lewo. Otwarli mi ludzie obcy, zdziwieni, lecz jak się później okazało życzliwi. Oto znów mijałem kochane pokoje, a gdziem tylko stanął, tam zaraz ściany tchnęły historją dawnych moich lat.
Tu nasz pokój dziecinny, tu jadalnia, tam sypialny, a w salonie?
W salonie, w kącie koło pieca, gdzie co rok drzewko Bożego Narodzenia stawało, teraz na białej rogoży leżały poukładane jabłka. Takto właśnie wyglądało, jakby ze wszystkich wspomnień został tylko rumiany blask owoców.
Obcy państwo i ja trwaliśmy w milczeniu; na słomianej plecionce chwiały się z lekkim szelestem zimówki. Och, — brakło mi słów. Tylko w starej rogoży, jakby całkiem już cicho szeptał za mnie mój Gujsztwak.
Potem, jeszcze później, po wojnie, w wielkiej jesieni zmartwychwstania ludów, nie mówił już i nie szeptał, — lecz płakał.
W listopadzie żołnierze wystąpili z koszar. Posłowie parlamentu wbiegli razem do sali ratusza. Na odwach wszedł oddział żołnierzy austrjackich z białemi orłami na czapkach i oddział legjonistów, otoczony tłumem radosnym. Z wieżyczek warty głównej wytknięto biało-czerwone sztandary i wszystkie kraty owiązano narodową barwą, niby pręty jakiegoś kosza szczęśliwości.
Takiego szczęścia od czasu, gdym pomięte listy z kosza mego ojca wyciągał, — nie doznałem.
Byłem w tłumie na rynku i byłem nareszcie w tym pokoju oficera na odwachu. Słuchałem wszystkich mów, razem ze wszystkimi wznosiłem szczęśliwe, niby z kajdan uwolnione ręce.
Następnego ranka, w targowy dzień, parada się miała odbyć nowych oddziałów polskich i uroczysta przysięga. Więc znów biegliśmy na Rynek, ale już nie z moją matką; na przodzie generał, ja o dwa kroki ztyłu, prosto na kosze, indyki, kury, masło, baby i kamiennego lwa.
Od Florjańskiej ulicy maszerował cały nasz bataljon, a tu generał krzyczy:
— Miejsce dla bataljonu — rozgoń mi te baby! — Uprzątnąć mi to zaraz!
Biorę szablę pod pachę, w ciężkich butach przyśpieszam po nierównym bruku, wołam coś srogo do kur, bab, chłopów, indyczek, kaczek, gęsi i do wszystkich barw i zarazem do wszystkich hałasów najwcześniejszego dzieciństwa, ale nie widzę dobrze... W oczach mi się wszystko rozpływa... Kto płakał? chyba on, za mnie i za wszystkich — mój tajemniczy przyjaciel.
Gdyśmy się rozchodzili, biła jakaś godzina, — nie wiem która. Już nie dojrzę wskazówek zegara, a tylko słyszę dźwięk. Myślę, że zato z okna, z którego niegdyś na ten Rynek patrzyłem, wygląda znowu na nas jakiś inny chłopczyk. Że zazdrości nam, jak swego czasu zazdrościłem oficerowi, któremu żołnierz niósł kawę w białych kubkach z cukierni.
Gdy odchodzimy, zjawiają się zapewne na naszych miejscach ci, którzy dotąd patrzyli tylko na nas. I sądzę, że dopiero dzięki nim możemy nareszcie zobaczyć to, co się dotąd w wirze czynnego życia ukrywało poniekąd przed naszym wzrokiem. Tak też i ja wkońcu dzięki komuś nowemu zobaczyłem własnemi oczami mego tajemniczego przyjaciela.
Było to w zimie, rano, w mrocznym, miejskim pokoju. Czekałem pod ścianą, co wreszcie powie nasz doktór. Pomyśleć, że mój ojciec był też doktorem, że też ktoś tak czekał kiedyś na niego z biciem serca, co powie...
— Ma pan syna, panie kapitanie, — powiedział doktór.
Wtedy zobaczyłem Gujsztwaka na jawie, żywego, od stóp do głowy. Zjawił się w jednym błysku sekundy, zajmując całą przestrzeń pokoju. Tak, to był on, cały on, utkany ze wszystkich moich wspomnień. Na głowie miał włosy sino-bronzowe, pokręcone, niby sprężyny morelowego fotela. Czoło z szarego kamienia, jak uśmiechnięta maszkara Sukiennic. W oczach obracały mu się świeże, błyszczące żółtka. Brodę miał ze złotych sopli gęstej, kwaśnej śmietany, kamizelę z piórek pantarki, a spodnie z nieprzemakalnych dachówek mego stryja.
Siedzenie wylatane było wielką stronicą Biblji Szaroszpatackiej.
Widziałem go chyba nie dłużej, niż jedną setną sekundy. Pamiętam tylko, że się walnął kamiennym ogonem z całej siły w brzuch i głosu nawet nie wydawszy, znikł.
Sądzę, że pękł z radości. Teraz go już nigdy nie słyszę, ani rano, ani wieczorem, ani na wizycie, ani nawet przy obiedzie z ulubioną zupą rakową. A przecież śmiało można o nim powiedzieć, jak o tym wuju-strzelcu, że „przepadał za wszystkiemi porami jedzenia“.
Cóż się więc stało? Przypuszczam, że zastąpił teraz Gujsztwaka mój syn malutki.
On teraz gada niepojętą mową, — wybacz, czytelniku, że po raz ostatni użyję tego dziwnego przymiotnika, — mową gujsztwacką. Gada słowami, które się nigdy nie kończą i zawsze właściwie nic nie znaczą. To syn mój teraz przecie wykreśla ścieżkę w donicy poprzez żółtka, któremi tak serdecznie patrzył na mnie ostatni raz mój stary, dobry Gujsztwak.
Zapewne już wnet dozna mój syn pierwszych uroków pamięci. Narazie nic jeszcze nie wie, ale z pewnością, choć tego nie widzimy, gromadzi się już w nim zasób przyszłych myśli i uczynków.
Sądzę, że już niezadługo otworzy się w małem sercu mojego syna przedziwna zasuwka, niewiadomo tylko co z za niej na świat wyskoczy? Jeżeli jednak ja z tajemniczego przyjaciela, który był duszą mojego dzieciństwa, niewiele więcej w życiu wykrzesałem, niż to zawiłe opowiadanie, — wierzę, że syn mój zrobi o tyle więcej ode mnie, o ile bardziej go kocham od samego siebie. Mój syn z wami pójdzie przez życie. My, starsi, będziemy was podziwiali, siedząc już wtedy pod oknem na spłowiałych morelowych fotelach.



SKARBONKA
(Rozprawa o miłości i oszczędności zakończona wnioskiem)
I
Wstęp naukowy

Mój pierwszy, własny pieniądz zobaczyłem w objęciach matki, rano, nad wodą, oczyma płaczem zalanemi.
Zdarzenie to uważam za bardzo ważne. Mieć do czynienia z pieniędzmi, choć trochę rozumieć ich istotę, — to jakby obcować z duchami, lub zacząć naprawdę rozumieć skąd się wzięło morze i dlaczego tak a nie inaczej posuwa swe fale w przestrzeni. Przypuszczam nawet, że łatwiejby było odgadnąć konieczność i ład poruchu największych oceanów, niż siłę pieniądza. Życie bowiem oceanu nigdy chyba nie jest w sprzeczności z prawami przyrody, pieniądze natomiast, z rozumu i uczucia ludzkiego powstałe, niejednokrotnie niszczą człowieka silniej, niż najgorsza zaraza.
Każdy z nas zastanawia się w życiu, czy je mieć, czy ich nie mieć, czy z niemi poczynać, czy bez nich, czy nawet przeciw nim?
Starsi twierdzą, że przychodzi to dopiero we właściwym czasie i że przedtem my mali wolni jesteśmy od powyższych kłopotów. Twierdzę, że się mylą, że nawet gdy chcą ukryć przed nami swe położenie pieniężne, wychodzi ono na jaw. My mali bierzemy w niem udział od samego początku niedoświadczonej pamięci.
Pamiętamy wybornie, kiedy w domu szło wszystko dobrze, a kiedy nie szło. Dobre czasy poznawało się przecie natychmiast po wesołym uśmiechu starszych, żywej serdeczności, z jaką gościli przyjaciół i po różnych niespodziankach, które się raz po raz zjawiały.
Czasy złe wyglądają zupełnie inaczej. Wszystko jest wtedy jakby mrozem objęte, w pokojach tyle ciszy, po ciemnych kątach tyle samotnego myślenia.
Mówić, że mali tego nie rozumieją, to nie znać się na niczem.
W takich ciężkich chwilach naszego domu cierpiałem z pewnością nie mniej od Hannibala, który się z trudem kosztów za słonie wyprawy punickiej dorachowywał, czy od króla Batorego pod Pskowem, w puste dno kalety bijącego. Z tą tylko różnicą, że gdy oni ku rozweseleniu mieli nadwornych błaznów, ja, ty i zapewne każdy z nas małych, własną zabawą próbował starszych rozerwać w ich ciężkich czasach.
Któż z nas nie pamięta tych głośnych i za szumnych min, nie dla siebie, lecz na pokaz robionych?
Któż z nas nie pamięta więznących w gardle łez, gdy zabawa samotnie brzęczała, a nikt ze starszych nie podniósł się do niej z nad biurka i nie zbliżył...
Tak, tak, — od najmniejszej młodości musisz sobie radzić z pieniądzem. Ja się z nim też od pierwszych chwil pamięci swej porałem, — tu opowiadam jak. A mówię nie dlatego, iżby wydarzenie było osobliwe, lecz żem od wtedy aż do dziś ani w tej sprawie zmądrzał, anim nowe poglądy, czy korzyści uzyskał.
Słowem, że stoję na tem samem miejscu, z którego radbym, by mnie sąd czytelnika choć o krok naprzód ruszył.

II
Rzecz właściwa

Mój pierwszy, własny pieniądz ujrzałem oczyma pełnemi łez w śpiesznych objęciach matki. Było to w parku krakowskim, podczas nauki pływania.
Nauka pływania odbywała się w ten sposób, że doświadczeni instruktorzy-żołnierze brali uczące się panie jakby na ogromne wędy, zrobione z dużego drąga i grubego sznura, zakończonego pasem. Na wędach tych rzucone w wodę, podobne do pajaców w kraciastych bluzach i bufiastych spodenkach, pływały panie dookoła stawu, wyrzucając na komendę rękami i nogami.
Matka moja uczyła się nie na wodzie, lecz w korytarzu drewnianych łazienek na włochatym dużym materacu. Tam „na niby“ rozgarniała powietrze, podczas gdy my z bratem pływaliśmy po obu stronach na podłodze.
Aż tu dziś rano przyszedł żołnierz i wziął mamę odrazu na wędkę. Przyczepiona haczykiem do pasa zeszła sobie ze schodów. Nie głęboko, najwyżej po kolana.
Widzę ją dotąd wzrokiem mej pamięci, choć tyle lat minęło i teraz patrzę na dęby za oknom mojem wyrosłe, nie zaś na brzozy białopienne, szumiące wtedy ponad stawem. Widzę ją dotąd, — stoi w niebieskim kapturku, który odbija się w wodzie między smugami zieleni. Ręce już zamaczała, mówi coś do mnie, z palców spływają krople białe, jak iskry.
Aż raptem, — chlust do wody. Sznur wielkiej wędy naprężył się odrazu. Odbicie drzew zielonych pomieszało się z niebieską wodą, w której płynęła sobie moja matka, białe sierpy fali ramionami i nogami odpychając. Zapłakałem straszliwie, pewien, że jej już nigdy nie zobaczę, że tonie, że ją nam żołnierz zabiera. To też, mimo, że był w niebieskiej, mundurowej bluzie, bilem go pięściami, szarpałem i darłem za spodnie.
Zabulgotało na całym stawie. Z różnych stron przypływać jęły ku nam panie w różowych kostjumach. Żołnierz natychmiast przyciągnął matkę do schodów. Pamiętam, jak dziś, że kucnąwszy, wzięła mnie w spieszne, mokre, wodą spływające objęcia. Poszliśmy do kabiny po torebkę z chustką do nosa. Płakałem jeszcze przy poręczy stawu. Panie stały dokoła. Nakoniec matka wyjęła z torebki mały pularesik i dała mi na pociechę nowiutkiego centa.
— Całego, prawdziwego, nowego centa, — krzyknęły panie razem.
Był rzeczywiście nowy. W słońcu błyszczał. Po rzeźbionej jego jedynce spłoziło się światło do góry i wdół. Trzymałem go w ręce, pilnując końca wędy, na której znowu odbywało się pływanie.
Cent zaczął się pocić. Od mocnego uścisku tak mi się grzała dłoń, że musiałem miedziaka przekładać z ręki do ręki, by mi się nie wyślizgnął.
Gdyśmy wrócili do domu i siedli do obiadu, cent poszedł razem ze mną do stołu. Leżał wiernie przed moim talerzem na białym obrusie. Leżał i świecił.
Ojciec, wysłuchawszy całego wypadku, powiedział po zupie:
— Więc nagle, ni stąd, ni zowąd, masz całego centa?!
Zarumieniłem się z dumy.
— Pierwszy to raz chyba zdarza się na świecie — mówił ojciec, — żeby taki mały chłopiec miał już swoje własne pieniądze! Będziemy się musieli nad tem poważnie naradzić.
Narada odbyła się po obiedzie na bujaku. Prowadził ją wskazujący palec ojca, rozumnie nad nosem uniesiony. Okazało się, że sprawa bynajmniej nie jest tak prosta, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Mój cent mógł kupić cukierków z sokiem, — za centa. Mógł kupić dla mnie tureckiego miodu, — za centa. Albo śliwkę cukrzaną na patyku. Albo figę. Albo makagiga.
Nie spodziewałem się, że jestem tak bogaty.
Można było też za niego dostać różnych „stałych“ przedmiotów.
— Trwalsze to o wiele od jedzenia. Bo cóż? Zjesz i zapomnisz. A przedmiot nie przeminie i będzie trwać dla ciebie.
Za centa można mieć farbkę żółtą, białą, zieloną, cielistą, granatową. Karmin niestety kosztował już dwa. Można też dostać nici, co prawda kiepskich, ale zawsze nici.
Z tego wszystkiego wynikło nareszcie, że można centa wydać odrazu na jedzenie, czy też na jakiś przedmiot, albo można go schować i zaoszczędzić, — żeby sobie rósł...
Nie rozumiałem, jak będzie rósł? Którędy?! Wierzyłem wówczas, że jedyną rzeczą, która naprawdę może róść, jest chleb świętojański. Chleb świętojański rósł, bo miał pestki. Pestki zasadzało się w ziemię i po kilku dniach wypuszczały białe korzonki. Cent nie miał pestek.
Wątpliwości te szybko obalił mój ojciec. Cent wyrośnie, — niech tylko ma spokój, ciemno, ciepło i niech nie będzie sam. Nie może mu się nudzić!
— Gdzież cent może mieć spokój, ciemno i gdzie się może nie nudzić?
Uznałem, że pod dywanem. Ojciec uważał, że nie, że miejsce takie czeka na mego centa w skarbonce.
— Jeżeli go nie wydasz, — powiedział z namaszczeniem, — a postanowisz zaoszczędzić. W skarbonce sobie wypocznie, potem się zagrzeje, inne centy a może nawet guldeny zaczną go namawiać, żeby się raczył pocić. Choć my, ludzie, nie będziemy tego widzieli, cent pociemku zacznie się pocić, grubieć, aż z jednego zrobią się dwa, trzy, cztery, pięć, dziewięć. Może dziesięć? Wtedy stanie się niklowym. Niklowy wysiedzi srebrnego. Srebrny wysiedzi już cały wielki placek, to znaczy guldena.
— Ale potem, dalej, nic się już nie da wysiedzieć?
— Potem, gulden, — przewidywał ojciec, — jak dobrze zasiądzie, dobrze się zastanowi, może wygrzeje dukata?!
— Za sto lat?!
— To zależy od tego, czy mu się nie będzie nudziło.
— A co cent wysiedzi za miesiąc?
— Za miesiąc już może tak zgrubieć, że się z niego dwa zrobią. Wtedy już będzie można kupić karminu. A po kilku miesiącach może kilka karminów?...
Tłumaczenie to trafiło mi odrazu do przekonania. Widziałem przed sobą dwie drogi: Drogę rozkoszy, gdybym sobie kupił cukierków, lub drogę rozsądku, jeżeli centa schowam do skarbonki.
A tu jeszcze do tego ta skarbonka!
Stała zawsze na biurku, obok kałamarza, przy kościanym sztylecie. Grzechotały w niej srebrne guldeny, szeleściły papierki, były tam podobno także złote sztuki, ale były i zwykłe „proste“ centy.
— Posłuchaj, — zawołał ojciec, wstrząsając mi skarbonką nad uchem, — drobne szemranie tuż przy ścianie, słyszysz?... Takie niecierpliwe. Małym pieniądzom zawsze się tak śpieszy, — jak dzieciom.
Skarbonka była z wypalonej gliny, prawie tak duża, jak ludzka głowa. Miała nawet wszystkie ozdoby głowy: ztyłu włosy, zprzodu twarz uśmiechniętą, nadzwyczaj podobną do subjekta, który na dole, w naszej kamienicy, w sklepie norymberskim sprzedawał zawsze nici.
Zawsze, bo ile razy przyszliśmy tam z matką, on właśnie dawał wszystko.
Był zupełnie podobny do naszej skarbonki. Taki sam rozdziałek, takie same żółte, błyszczące czoło, czarne brwi, oczy pilnie przed siebie utkwione, ta sama łatka światła na ziemniakowatym nosie, usta czerwone, grube, od ucha do ucha, z czarną szparą pomiędzy zębami.
Nazywał się Zimler, jak skarbonka, którą rodzice również nazywali Zimlerem.
— Jeżeli ci naprawdę o to chodzi, — zakończył przemowę ojciec, — możesz swemu centowi pomóc i w inny sposób. Wszyscy rozsądni ludzie tak właśnie robią. Cent będzie się mnożył w skarbonce, a ty mu z zewnątrz dopomożesz pracą. Wtedy wszystko pójdzie o wiele prędzej.
Matka nigdy się nie godziła na ów gatunek pracy, za który nam wówczas poczytywano łapanie moli. W danym jednak wypadku ojciec bardzo popierał ten rodzaj zarobku.
— Więc, jak uważasz, synu?
— A więc, — odpowiedziałem, — schowam! Tego centa schowam.
Wrzucenie centa odbyło się dosyć uroczyście. Musiałem z biurka przynieść grzechoczącego pieniędzmi Zimlera, spokojnie postawić go na stoliku od kawy. Ojciec na wszelki wypadek radził mi raz jeszcze namyślić się. Krzyknąłem zapalczywie, że to już niepotrzebne.
Nie było potrzebne. W moich myślach, w sercu kipiało całe mrowie przyszłych, nowych centów, nad któremi w oddali jakichś prędkich stu lat świecił, niby słońce, — okrągły dukacik.
Tymczasem Zimler wciąż czekał obok niebieskiej filiżanki. Na nosie błyszczała mu ta sama łatka światła, między wargami czernił się gęsty cień, nęcąc i ciągnąc niejako centa mego do środka.
— A więc? — zawołał ojciec z palcem wzniesionym do góry.
Rzuciłem miedziaka jednym śmiałym ruchem, Zimler go połknął najspokojniej w świecie.
Muszę to odrazu zaznaczyć: gliniany Zimler, którym przedtem nieraz poniewieraliśmy, którego tyle razy w wyprawie do niezbadanych źródeł świętej rzeki tułaliśmy po dywanowym Nilu, wydał mi się teraz szanowniejszym, ważniejszym a równocześnie słabszym i jakby bardziej kruchym. Bo teraz w jego środku, mając ciepło, ciemno, leżał i chyba odrazu się pocił mój przyszły karmin, może scyzoryk, może nawet piórnik, — mój nowy miedziany cent!
— Czy już urósł trochę? — pytałem po chwili.
Na drugi dzień rano pobiegłem co żywo zajrzeć w twarde oczy skarbonki. Byłem bowiem pewien, że już przybyć tam trochę musiało. Przybyło centowi, — może tylko niewidoczny dla wzroku paseczek, ale napewno przybyło.
Ludzie mówią, że oszczędność pobudza pracę. Jest to słuszne. Słowa ojca mego wcale nie poszły na marne. Pocącemu się w środku centowi zacząłem pomagać z zewnątrz. Prowadziłem teraz po całych dniach wielkie polowania na mole. Za szafą, pod stołem, w naszej dzieciarni, we wszystkich okolicach dywanu.
Była to praca ciężka i niebezpieczna. Ciężka, bo trzeba było odsuwać sprzęty, niebezpieczna, bo tak łatwo zbić się coś mogło po drodze. Ciężka, niebezpieczna a najeżona tylu prawnemi trudnościami.
Ponieważ wiele razy nadużywaliśmy zaufania ojca, który sumiennie płacił pół centa za dwadzieścia moli (za dwadzieścia, bo do więcej nie umiałem był wtedy jeszcze rachować), przeto mól zabity „nie liczył się“, o ile ktoś poważniejszy nie poświadczył jego śmierci.
Jakże tu znaleźć tego poważniejszego? Brat za brata świadczyć nie mógł, jako stronny.
Kobiety nie były dobremi świadkami. Matka pogardzała naszą krwawą pracą, kucharka Filipina nie chciała się nawet ruszyć z kuchni, odpowiadając niezmiennie, że świadek dostaje — w to, co wisz.
Pozostawał więc tylko stary służący Tomasz. Przyznać trzeba, że był świadkiem poważnym, prawdomównym. Posiadał cnoty, które oblekały go jakby rządową surowością. Służył kiedyś w wojsku, nosił bokobrody. Był dzięki nim podobny do cesarza. Gdyby świadczył naprzykład, że widział, — na trochę, na małą ociupinkę, jakby sam cesarz świadczył. Nawet, gdy świadczył, że nie widział, podobieństwo do cesarza nie zmieniało się wcale!
Ubłagać Tomasza na świadka było rzeczą niezmiernie trudną, gdyż polowanie przeszkadzało zawsze sprzątaniu.
— Mole ci tylko w głowie, — odpowiadał na prośby, jeżdżąc szybkiemi szczotkami tam i zpowrotem po posadzce.
Z powodu niechęci Tomasza praca moja nie odnosiła pożądanych wyników. Zabijałem, zabijałem, nie mając z tego żadnej prawie korzyści.
Nie dziwota, że w tych tak ciężkich czasach nieraz zazdrościłem naszemu Zimlerowi. Czyż nie byłoby lepiej być poprostu skarbonką?! Muszę gonić, szukać za kanapą, dłubać w grubych sprężynach foteli, — Zimler z wesołą łatką światła na nosie śmieje się spokojnie pomiędzy kałamarzem a kościanym sztyletem! Ja się pocę, trudzę, a w nim dlatego, że jest ciemno, ciepło, — centy same się mnożą i grubieją.
Na co wtedy chciałem zbierać tyle pieniędzy?... Nie wiem, tak samo, jak sądzę, iż najbogatsi ludzie nie wiedzą nigdy, gdzie to właściwie chcą, by ich bogactwa wiodły i prowadziły. Cel moich marzeń ciągle się zmieniał, może właśnie dlatego, że go zawsze obliczałem w centach. Raz chcę biednemu druciarzowi uskładać na buty. Potem chcę uciułać na kolej nakręcaną. Potem na wielkie papierowe pudło dużych ciastek z kremem. Potem na hełm strażacki. Ale cóż? Jedno po drugiem, buty, ciastka, kolej, jakby się łuszczyć zaczynały centami, rozdwajać, potrajać, — póki się znów z tego nie usypała jedna wielka kupa nowych, gładziutkich centów.
Za tę kupę centów wszystko można kupić prócz jednej rzeczy! Prócz ślicznej małej tacy, uwitej ze złotych kwiatów, która stoi w salonie pod lustrem.
— Dlaczego jej kupić nie można?
— Bo nie można, — odpowiedziała matka.
— Ale dlaczego?
— Bo to jest nasza dawna, stara pamiątka.
Bębniłem w nią palcami, próbowałem smaku. Śniła mi się po nocach. Już nawet udawałem, że jest moja, ale naprawdę udać się nie dało.
— Dlaczego nie można jej kupić?
— Bo nie wszystko na świecie jest do kupienia, — odburknęła matka, rozczesując przed lustrem swe piękne, długie włosy.
— Ale gdybym uzbierał naprawdę dużo pieniędzy?
— Nie uzbierasz.
I oto na tej właśnie drodze chciwości i pożądania doszedłem do prawdziwej zbrodni, a potem nad smutną, czarną przepaść prawdziwej katastrofy. Zbrodnia była bezkrwawa, lecz dotąd w sercu blizny po niej noszę, katastrofa zaś jakże żałosna!
Było to akurat po imieninach naszego katechety. Poszliśmy do niego na Mały Rynek w nowych ubraniach z białemi krawatkami pod szyją, prowadzeni przez dzielnego Tomasza. Na Małym Rynku, na drugiem piętrze, w niskich pokojach na rogu piliśmy słodkie wino, klerycy w drzwiach śpiewali, a gdy się zmierzchło, pokazał nam ksiądz wszechświat.
Była to kula granatowego szkła, usiana paciorkami, dokoła wątłym pasmem srebra przepasana. W środku, niby maluśkie rozżarzone serce płonęło nikłe światło.
— Otóż to światło w środku, — mówił katecheta, — to właśnie ziemia nasza, paciorki będą gwiazdy, a tu jest droga mleczna z planet, białych jak mleko.
Wszyscyśmy ucichli, gwiazdy zaczęły się kręcić, pas drogi mlecznej jechał wolno wgórę a ze środka kuli wypłynęła cicha muzyczka.
— Ile taki wszechświat kosztuje? — wykrzyknąłem z zapałem.
Ksiądz mnie pocałował i, wyszorowawszy szorstkiemi policzkami, odpowiedział z dumą:
— Kosztował, mój synu, chyba całego dukata.
Wszechświat ten nakręcało się małym złotym kluczykiem.
— Jeżeli ja nakręcam kluczykiem, to jakiegoż klucza, — uczył nas katecheta, — używać musi Pan Bóg, by codziennie na noc i na rano nakręcić gwiazdy, słońce i wszystkie księżyce?!
Nie kupiłbym wszechświata, bo to się złamać mogło a nakręcanie nie było takie proste. Ale żeby można choćby za dukata dostać naszą tacę?! Dla niej przecież właściwie odbywały się wszystkie polowania, dla niej musiał się pocić w skarbonce mój miedziak. Gdyśmy wrócili z imienin katechety, opowiedzieli o wszechświecie i o wszystkiem, jak było, oświadczyłem, że chcę mieć dukata, by „sobie kupić jedną rzecz“.
— Jaką rzecz? — spytała matka, kołysząc się na bujaku.
— Tacę.
— Tacy nie można kupić. To pamiątka. Nasza pamiątka, twoich rodziców, twego ojca i matki.
— Za całego dukata!
— Nie chodzi wcale o pieniądze. Taca jest pamiątką naszej młodości.
— Ale dukat jest złoty!
— Tymczasem taca ta jest tylko pozłacana, — zauważył niecierpliwie ojciec.
Z chciwości ślina mi napłynęła do ust. — Dukat jest złoty, — krzyknąłem.
Matka zaczęła się śmiać. — Wszystko jedno, czy złoty, nie sprzedamy ci przecież tacy. Wstydziłbyś się napewno kupować cokolwiek od własnych rodziców.
— W takim razie, — pamiętam, że gdym to mówił, szarpnęło się coś we mnie, jakby zwierz dziki skoczył z miejsca na miejsce, — w takim razie zaczekam. Wezmę ją sobie, jak umrzecie.
Matka zatrzymała bujaka. Nikt nic nie odpowiedział. Popatrzywszy ogromnemi oczami, spytała po chwili:
— Jak umrzemy?
Ojciec wstał, przeszedł parę razy po salonie, powtarzając raz po raz, — ho,-ho,-ho. Ho,-ho,-ho. — Poczem stanąwszy na środku dywanu, zawołał:
— Kto wie, za dukata możebym ci sprzedał?... Ale czy potrafisz czekać tak cierpliwie? Ileż lat będzie musiał grubieć twój mały cent, by wysiedzieć złotego dukata? Pomyśl tylko sam.
Musiałem o tem myśleć naprawdę sam, jemu się ani śniło martwić — Zimlerowi. Stał spokojnie na biurku, przez otwarte drzwi salonu widać było łatkę światła na nosie i cień w szparze uśmiechniętych ust. Jakby to wcale nie o niego chodziło.
— Tak, za dukata, — powtórzył ojciec, — sprzedałbym może tę tacę, kto wie?
Któż więc wyobrazić sobie zdoła moją radość, gdy po kilku tygodniach nadszedł mój dzień imienin i gdy dostałem od ojca prawdziwego dukata.
Oto śliczny ranek kwietniowy, oto nad Rynkiem niebo czyste, błękitne i lekkie, jakby od lada powiewu zerwać się miało, by wyżej gdzieś jeszcze polecieć. Oto ubieram się prędko a wszystkie sęki podłogi mrugają do mnie spękaną źrenicą. Oto idę „jakby nigdy nic“ do pokoju rodziców a tymczasem każdy mój krok huczy imieninami.
Rodzice siedzą pod oknem, piją kawę z niebieskich filiżanek. Za nimi, w głębi na rynku wszystkie białe maszkary Sukiennic śmieją się uroczyście. Matka zmrużyła powieki i patrzy, — jak mówiliśmy wtedy, — swoim wzrokiem dalekim.
Objęliśmy się mocno, widzę tuż przed sobą dobre, kochane twarze, czuję na plecach ramiona imieninowego uścisku. Stoję jeszcze przy stole aż tu ojciec strzepuje z serwetki na obrus dukata!
Złoty krążek cichutko zadzwonił, przebiegł między solniczką a masłem i spoczął grzecznie na brzegu serwety.
— To dla ciebie na imieniny, — ojciec pocałował mnie w czoło, — zrobisz z nim, co ci się będzie podobało.
Ucieszyłem się szalenie! Tylko to jedno słowo odtworzyć zdoła taką radość.
— Namyśl się, co zrobisz. Możesz przedewszystkiem, skoroś tak bardzo chciał, kupić od nas tacę. Będzie nam przykro rozstawać się z tak miłą pamiątką, ale jeżeli nam dasz zarobić całego dukata?... Bądź co bądź taca jest tylko pozłacana...
Słuchałem niespokojnie.
— Możesz także, — znów palec wskazujący zaczął prowadzić naradę, — nic nie kupować. Poprostu mieć złotą monetę dla własnej zabawy. Oczywiście, nie wolno nawet dukata brać do ust. Ale możesz się nim bawić. Obawiałbym się w tym wypadku tylko jednego: że go zgubisz. Możesz go też oddać Zimlerowi?! Jak miedzianego centa. Dukat w cieple, w cichości, w towarzystwie innych pieniędzy zacznie się pocić, grubieć i kto wie, czy drugiego nie wysiedzi? Cóż ty na to?
Słuchałem z prawdziwą niechęcią. Gdzieś daleka pod spodem mego szczęścia czułem już nawet pewną złość do ojca. Przeszkadzał mi temi radami. Gdy się nareszcie przemowa skończyła, poszedłem cieszyć się pod fotel. Dukat leżał sam jeden na wielkiem, aksamitnem siedzeniu, a ja, naprzeciw niego, cieszyłem się, tyle jednak równocześnie trosk przeżywając!
Czy mógłbym zgubić dukata? Taki przedmiot pamięta się i trzyma mocno w garści. Czy go oddać za tacę? Cienka, pozłacana... Takie marne głupstwo służy jako pamiątka. Powinni byli mieć pamiątkę złotą. Nie kupię już karminów. Pocóż mi aż tyle?
Może schować dukata do Zimlera?... I wtedy poraziła mą duszę ta myśl ohydna: jeżeli dukat wysiedzi drugiego, — ojciec mi go już nie odda! Nikt nie pozwoli, bym miał odrazu aż dwie złote monety!
Nie było wcale radości pod fotelem. Zato gdy pokazałem starszemu bratu! Błagał, bym mu dał dukata choć na chwilę potrzymać. Kazałem długo błagać a potem nie dałem. Pozwoliłem tylko patrzeć i to bardzo krótko.
— Przecież ci nie ubędzie.
Odpowiedziałem, że właśnie ubędzie.
— Ubędzie, — krzyknął ze złośliwym triumfem, — bo i tak wkońcu zgubisz.
Ale zato gdy pokazałem starej Filipinie?! Aż się zatrzęsła z gniewu.
A Tomasz?
— Możesz sobie, — powiedział, — zawiesić teraz na kołku swoje polowania; za dwa lata tegobyś nie wyrobił.
Przypatrzył się nabożnie dukatowi, spróbował go na zębie i, wzruszywszy ramionami:
— Tylko widzisz, że co? Że ty go zgubisz zaraz.
Wszyscy się bali, że zgubię i wszyscy mi odrazu coś innego radzili. Radzili co mam zrobić, że mi się w głowie od tych rad mąciło. To, tamto i dwudzieste.
— Może już zgubiłeś, — ucieszył się wuj Gucio, który przyszedł na obiad. — Zaręczam ci, żeś zgubił!
Krew uderzyła mi do głowy. Nie miałem dukata w rękach, nie leżał nigdzie, nie było go w kieszeniach. Rzuciłem się na Gucia z pięściami. Gucia, którego zawsze tak bardzo kochaliśmy, obszukałem skwapliwie, wyrzucając mu portfel, szczoteczkę do wąsów, ołówek i notes na podłogę.
— Rewidujesz mnie, — mówił, śmiejąc się wyniośle, — jak prawdziwego złoczyńcę.
Płakałem „na cały dom“. Tymczasem dukat się znalazł. Był! Owinięty w płócienko leżał w kieszeni na piersiach. Przy wszystkich świadkach znalazł go Gucio u mnie.
— Sam go przecież zawijałeś w gałganek.
Prawda!
Ojciec pokiwał głową, rzuciłem się Guciowi na szyję a odzyskanego dukata pocałowałem w prawą stronę z rycerzem.
— Widzisz, już go całujesz, — zauważył ojciec, — a mówiłem, żeby nie dotykać ustami. Pieniądze nigdy nie są całkiem czyste.
Poszliśmy na obiad.
Obiad składał się z najulubieńszych moich potraw: — Zupa grochowa z sucharkami. Kotlety z buraczkami. Ryż ze śmietaną i z konfiturami.
Ale czy mogłem jeść? Nie mogłem. Gucio był coraz bardziej pewien, że go zgubię.
— Jeżeli już w przeciągu paru godzin zaszedł taki wypadek, jak dziś przed obiadem, to mi wolno przypuszczać, że za kilka dni dukat znajdzie się poprostu na dnie Wisły.
Ojciec nie widział tych wszystkich spraw aż tak czarno, był jednak ciągle za powierzeniem dukata Zimlerowi. Oczywiście, jeżeli przypadkiem nie zechcę sobie kupić drogiej moim rodzicom pamiątki, to znaczy tej świetnej tacy, która czeka cierpliwie pod lustrem.
Z jak podstępnym naciskiem powiedział słowo „świetnej“. Miałem na niej stracić połowę dukata!
Tak przeszedł cały obiad. Pili sobie jeszcze czarną kawę, nam pozwolono już wstać.
Starszy brat nie chciał teraz wcale ani błagać, ani chociażby tylko, „żeby razem być”. Siedziałem sam pod bujakiem i patrzyłem, jak ojciec miesza kawę łyżeczką. Patrzyłem na niego z ukrytą nienawiścią. Oddać dukata teraz do skarbonki, żeby go nigdy więcej nie zobaczyć?...
Poszedłem do drugiego pokoju naradzić się z samym Zimlerem. Ale Zimler, — jak Zimler. Łatka światła błyszczała mu na nosie, oczy patrzały prosto na odbitkę Grunwaldu Matejki, w głębi warg uśmiechniętych ciągnął się gęsty cień. Tam za tym cieniem jest ciepło, ciemno, cicho, tam się pieniądz nie nudzi i rośnie!
Śmiać się znów z czegoś zaczęli wszyscy przy czarnej kawie. Nie wiem dlaczego, wziąłem wtedy dukata i bez chwili namysłu jednym mocnym łykiem połknąłem.
Sam sobie będę skarbonką!! I kto teraz powędruje na dno Wisły? Chciałem to przedewszystkiem „za karę“ powiedzieć Guciowi. Ciągle rozmawiał, nie można było zacząć. Dopiero, gdy wychodził, w samych drzwiach przedpokoju: — Żebyś wiedział, Guciu, nie ciesz się, dukat jest tu!!
Przytem wypiąłem brzuch.
— Co?! — krzyknął Gucio.
— Teraz mu będzie dobrze, — rzekł poważnie Tomasz, wyprostowany w drzwiach.
Gucio odłożył kapelusz, laskę, rękawiczki, wziął mnie za rękę i, wołając przez wszystkie pokoje, — połknął, połknął, — zawrócił do ojca.
— Wyobraź sobie, — rzekł, — twój syn połknął dukata.
Matka zerwała się z krzesła. Ojciec popatrzył na mnie, podniósł wgórę brwi, wysunął z nich groźnie na pokój palec wskazujący i wyrzekł jedno krótkie słowo:
— Rycynus!
Matka pobiegła do szafki, zawołała na Tomasza o piwo, nawet jeszcze zdążyła na dnie filiżanki z czarną kawą przygotować „kanarka“. Ale ojciec stanowczo:
— Żadnych piw. Żadnych kanarków. Zwykły goły rycynus. Goły!!
Rycynus pod dowództwem samego ojca, bez słowa litości, bez udziału, pomocy, obietnic i uśmiechów matki, rycynus do wypicia ze szklanki, gdy nikt człowiekowi dziurek od nosa miłosiernie nie ściśnie. Goły rycynus, zakończony spokojnemi słowami:
— Usta sobie wytrzesz cytryną.
Usta sobie wytarłem cytryną i czekałem w pokoju ojca, płacząc gorzko.
Po przeszło dwóch godzinach, mierzonych na zegarku, wszyscy zostali wezwani do sprawy. Wszyscy, których mą pychą z chciwości płynącą upokorzyłem w ciągu tego dnia. Wszyscy, prócz kobiet.
— Prócz twojej biednej matki, przed którą zapewne zginąłbyś ze wstydu. Prócz starej Filipiny, której siwe włosy zasługują na należny szacunek. — Powiedziawszy to, dodał ojciec, w ostatniej niejako chwili, jeden zwięzły wykrzyknik: — Ha, trudno!!
Gucio siedział na krześle z kapeluszem, laską, rękawiczkami w rękach, stroskany Tomasz, przygotowawszy niewybredne instrumentarjum, potrzebne po zażyciu rycynusu, ponuro się ode mnie odwracał. Mój starszy brat, na biurku taca i wesoły Zimler, — byli wszyscy.
Z moich biednych wnętrzności wypadł nareszcie imieninowy dukat.
— Oto koniec chciwości, — rzekł ojciec, — prawdziwie nędzny koniec.
— Że nawet szkoda, proszę łaski pana, — stwierdził godnie Tomasz.
Wszystkie okna mieszkania szeroko otwarto, jak po wielkiem nieszczęściu. Wszyscy się ze mną znowu pogodzili i wszyscy obiecali nie mówić nigdy więcej o dukacie.
W parę tygodni po tym smutnym wypadku, pewnego wieczora, gdy słońce zachodziło za ratuszową wieżą, złocąc kamienne listwy brunatnych Sukiennic i gdy jaskółki latały, jak zwykle, szerokim, głośnym wieńcem wokoło wianuszka Marjackiej wieży, zawołał nas ojciec do siebie. Siedział przy biurku. W jednej ręce trzymał lśniącą głowę Zimlera, w drugiej kościany sztylet.
Matka z wesołym uśmiechem huśtała się cicho na bujaku.
— Otóż, moi chłopcy, — ojciec zwrócił się do mnie, — widzieliście, że cały rok odkładałem do tej glinianej pałki tak zwane oszczędności. To znaczy, wszystko, co zostawało mi z zarobku po opędzeniu kosztów na życie całego naszego domu. Możeby istotnie było dobrze odkładać tak z roku na rok. Ty wiesz przecie, — tu znów przemyślnie zwrócił się tylko do mnie, — jak bardzo lubią pieniądze swoje własne towarzystwo. Przypuszczam, że odkładając tak, zapewnilibyśmy sobie starość a wam spokojne i wygodne studja.
Odwrócił Zimlera twarzą w stronę biurka i przesuwając sztyletem między uśmiechniętemi wargami skarbonki, jął wyciągać poszczególne monety.
— Ale, moi kochani chłopcy, o to właśnie chodzi, że ta pałka, ten Zimler, stojąc tu na biurku i czekając na moje oszczędności, najniepotrzebniej w świecie przypomina mi rzeczy, o których nikt z przyjemnością nie myśli. Starość nie jest wcale znów tak arcymiłą rzeczą. Bynajmniej się też nie śpieszę do tego, byście prędko mieli wyrastać z wieku, w którym, co prawda zaledwie jako tako, ale przecież można sobie jeszcze z wami dać radę.
— I dlatego, — przez słowa te leciał coraz bystrzejszy deszcz srebnych pieniędzy, — postanowiłem wypompować z pana Zimlera wszystko. Za to, co pan Zimler raczył przechowywać przez cały rok, postanowiłem zrobić nam, waszym rodzicom, jakąś przyjemność.
Po tym wstępie trzasnął ojciec rączką sztyletu w rzeźbiony rozdziałek Zimlera. Głowa się rozleciała, w skorupach zaszeleściły papiery a ojciec z okrzykiem „co za ulga“, — prawił dalej:
— Jakąś przyjemność. Mianowicie postanowiliśmy odbyć podróż. Wy będziecie przez całe lato u babci. Matka wasza, która nigdy dotąd zagranicą nie była, zobaczy szeroki świat i odetchnie trochę innem powietrzem.
— Tak, tak, mój stary durniu, — kończył nasz ojciec przemówienie, niewiadomo, czy do siebie, czy do skorup Zimlera kierując wesołe choć obraźliwe słowa.
— A mój cent? — krzyknąłem stroskany.
— Twój cent? No więc jakto, nie widzisz?! — Ojciec wybrał z kupki dużą, niklową monetę i podał mi ją uprzejmie. — Patrz, co wysiedział twój cent. Doskonała rzecz taki nikiel, choć przyznam ci się otwarcie, że wolałem twojego dukata. Kto wie, czy jemu właśnie nie zawdzięcza teraz Zimler swego fatalnego końca. Moglibyście sobie podać ręce, Zimler z pewnością nie czuje się lepiej, niż ty po rycynusie.
Rodzice wyjechali w szeroki świat, odetchnąć trochę innem powietrzem, — myśmy lato spędzili na wsi u babki, niklową monetę oddałem do schowania Tomaszowi.
Na jesieni spotkaliśmy się w Krakowie w naszem przez tyle miesięcy zapomnianem mieszkaniu. Na stole już czekały nakręcone pociągi, ojciec miał nowy płaszcz w kolorową kratę, nowe trzewiki skrzypiące po zagranicznemu a matka suknię, która się mieniła trzema kolorami.
— Patrzcie tylko, — wołał głośno ojciec, — jak się wybornie spisał ten nasz poczciwy Zimler? Wszystko — on. On — pociągi. On — suknię mieniącą. On — dalekie tyrolskie góry.
On góry, on — przeczyste, zimne jeziora, do których matka wrzucała cukierki, patrząc i widząc, jak osiadają między kamykami.
Byliśmy szczęśliwi, ja się tak bardzo cieszyłem, że pobiegłem zaraz do naszego Tomasza, by mi oddał mój pieniądz niklowy. Ale u Tomasza nie umiała niczego wysiedzieć błyszcząca niklówka. Zapewne dlatego, że był biedny, — nie miała towarzystwa.
To nic!
Wziąłem ją i choć nigdy dotąd do sklepu nie chodziłem sam, zleciałem nadół do naszej kamienicy, gdzie był sklep norymberski.
Żeby z radości kupić dla matki najlepszych nici D. M. C.
Gdy mnie ogarnął ścisk tylu pań nieznanych, gdy podszedł do mnie prawdziwy pan Zimler z łatką światła na nosie, z cieniem w szerokich ustach i z metrem, sterczącym w kieszeni, — zapomniałem, czego chcę.
Gdy mi nareszcie Zimler zawinął te nici, okazało się, że nie mam niklówki. Wyśliznęła się widocznie ze spoconych palców, może się gdzieś pod ladę zatoczyła?
— Nikt tu kawalerowi, — rzekł uprzejmie pan Zimler, — tej niklówki nie zje. Jeśli tylko znajdziemy, zaraz odeślemy na górę.
Ale nie odesłali, wcale nie znaleźli, może dotąd tam leży, gdzieś w starym, ciemnym sklepie. Gdybym ją miał, możeby mi wrócił dawny prosty sposób porania się z pieniędzmi. A tak, jakby nazawsze coś się już przerwało i ciągle stoję na tem samem miejscu.

III
Wniosek

Ani siebie nie umiem osądzić, ani starszych, ani nawet własnych rodziców.
Czy dobrze się stało, że nie czekali, by im gliniany Zimler zbierał grosze na starość?
Nie trzeba niczego ukrywać, każdy z naszych bliskich wie przecież, że wkońcu przyszła kiedyś taka jesień i ciemny, głuchy dzień, w którym wszystko sprzedać trzeba było i nasz fortepian i meble i nawet pozłacaną pamiątkę młodości, tę starą cienką tacę, co tak cierpliwie czekała pod lustrem.
A co do mnie samego? Nie powinienem skrywać, żem się wcale nie dorobił. Jestem raczej biedny, niż bogaty, pieniędzy trzymać nie umiałem, „Zimlera“ u siebie w domu nigdy nie zaprowadziłem.
Czy pieniędzy szanować nie umiem dlatego, że chciwość moją kiedyś tak srogo ukarano, czy że za ostatnią niklówkę zaraz dary kupować pragnąłem?... Sądzę, że nie dlatego, ani dla tamtego, lecz, — tu odgadniemy pewną tajemnicę:
Nie umiem szanować pieniędzy, bom pierwszego centa dostał za skarby, złotym i brylantowym majątkiem nawet nie kupione, — za łzy miłości i największego na świecie przywiązania.
Tak, tak, przez całe życie grosza doliczyć się nie mogę. Zgoda na to, zgoda. Ale myślę, że może dlatego całe życie pamiętam objęcie matczyne, świeżą wodą poranku spływające. Sądzę, że właśnie owa pamięć wróży mi ciągle jeszcze jak najlepszą przyszłość.
A Zimler? Jak to Zimler. Uśmiecha się w najróżniejszych miejscach najróżniejszych krajów, z za każdej lady nęci gęstym cieniem, skrytym w szeroko rozciągniętych ustach.



IDĄ ŚWIĘTA!

Pytam się, gdzie jesteś, stary Kubo, nosiwodo?
Cały dzień przed Bożem Narodzeniem, pod kościołem świętego Wojciecha, naprzeciw zmarzniętych Sukiennic toczyłeś ze studni wodę, która brylantowym lukiem wpadała do głuchych konewek. Słyszeliśmy, jak srebrną płetwą bryzgów chlapiąc po czarnych schodach, szedłeś opieszale, a potem szumne strugi chlustałeś w wielką kadź, za kuchnią w ciemnej sieni.
A potem siedziałeś brodaty, siwy, omszały i duckałeś piętami w malowane na komodzie Filipiny kwiaty. I oddychałeś tak mądrze, tak troskliwie!
Mój starszy brat wiedział napewno, że podobny jesteś do Pana Boga i że gdybyś chciał, mógłbyś zostać ojcem całego świata, — tak byłeś stary.
Pytam się, gdzie jesteś czcigodna Filipino, perło wszystkich kucharek?
Czy jeszcze pracują twoje znakomite dłonie, czy umieją jeszcze tak klepać wymieszone ciasto, jak wtedy gdyśmy byli dziećmi, — iż smak od tego klepania rozpływał się w powietrzu? Czy twoje usta, strzeżone jedynym lecz samodzielnym zębem, umieją jeszcze wypowiedzieć słowo „cebulka“ tak, by od tego w całej kuchni klasnęło? Czy drukowanym świętym na niebie twego kufra nie zawróciło się w głowie od słodkiego zapachu małych rajskich jabłuszek?
Ciemny, czcigodny kufrze Filipiny, czy pamiętasz wszystkie gładkie wstążki, któreśmy na twoich sznurowanych piętrach tyle razy głaskali?
Czy przekładana politurowanemi obrazkami książka do modlenia śpi jeszcze w okutym rogu skrzyni, obok ciężkiego sznura wielkich jak bób korali?
Pytam się, gdzie jesteś śniegu owoczesny, i gdzie jesteście wy, sosnowe lasy pod Sukiennicami i wy, godni sprzedawcy w tabaczkowych kożuchach, tłukący się od zimna po wypchanych, jak pierzyny, ramionach, w sinym obłoku mrozu?
I pytam, czy między wami, — pniami, drzewami, długiemi gałęziami potrafi jeszcze sam jeden, samiusieńki płatek świeżego śniegu przelatać wolno z zielonej igły na drugą igłę zieloną, podczas gdy z ratusza bije dwanaście razy samo południe.
Pytam się, czyś został na świecie wielmożny kwadracie posadzki, z którego późnym wieczorem wykwitnie nasze drzewko?
Czy potraficie jeszcze o tem myśleć wy, stare, morelowym aksamitem obciągnięte fotele? I kto wam teraz plecie niecierpliwe warkocze z długich kosmatych frendzli?
Kto pod fortepianem chowa się zabiegliwie i nasłuchuje tajemnych kroków anioła?
Dla kogo milczą teraz białe, zamknięte drzwi i kto z nich zmazać usiłuje smugę lakierowanego połysku, — by potem stał się cud? Pytam, gdzie odszedł dzwonek, pytlujący pośpiesznie u drzwi?
Gdzie płynie teraz radość naszych serc i komu teraz świecą niebieskie oczy mego ojca? I kto pamięta skronie mojej matki, oplecione małemi żyłkami?
Gdzie jesteś drogie, świeże, do samego wnętrza roześmiane powietrze naszego salonu? Czy żyjecie wszystkie małe świeczki? Czerwony gilu z lepkiego marcypanu jedz na gałęzi swoją złotą kulkę! Nie schodź z lukrowanej drabiny czekoladowy kominiarzu. Niech wiewiórka z prawdziwem włosiem jeszcze jedną chwilę zaczeka pod gwiazdami!
Wy, ołowiani Afgańczycy, biegnący pod drzewkiem z kindżałem w zębach radośnie naprzeciw sokołów! Wy, kosynierzy, stojący razem z Turkami, pularesie, w którym jest przegródka i cudna gro w Halmę!
Robinzonie w czerwonej okładce i Chato Wuja Toma! Scyzoryku, uśmiechnięty wszystkiemi ostrzami i pociągu z kościelną trociczką, zapaloną na blaszanym kominie!
Szalony śmiech, od którego uszy mi płoną, od którego siadam na ziemi, od którego całe koło radości obraca mi się w piersiach! Ty wszystko, całe moje szczęście, czekajże jedną chwilę, oto już cię oddaję! Jeszczeście odejść nie zdążyły wszystkie moje uciechy dzieciństwa, gdy już nie on, mój ojciec, ale ja sam tu stoję w długich spodniach i tak już dawno dorosły, z kluczykami, dzwoniącemi w kieszeni, na środku salonu ja teraz dary rozdaję, a ktoś inny, malutki, do ziemi ze szczęścia przysiada — dla niego szaleje powietrze i śmiechem ściany przenika!
Nim znowu ja odejdę, a on, — już znów dorosły, z kluczykami na środku zostanie...
Dla czego wszystkiego, trudnego, kochanego, ważnego, obcego, swojego, na zawsze jedynego dajcie mi, dzieci, wasze małe ciepłe, aż gorące palce. Siądziemy do białych klawiszy, na czarne nie spojrzymy i razem trafnie, zgodnie wystukamy za Kubę, Filipinę, za gila, za wiewiórkę, za wszystkich naszych ojców, już nie pamiętanych i za nas, wąską ścieżką pamięci idących, i za ciebie, mój synku, — byś rósł i zakwitał... Wystukamy tę samą krótką pieśń, — ty długie, wielkie szczęście!



GROBLA
(O podejrzeniu, winie, karze, krzywdzie i przebaczeniu, — na końcu wie czytelnik wszystko i sam sądzi)

Mam to na wieki wyrysowane w sercu i zawsze czuję woń akacyj, zmieszaną z szumem ogromnych topoli, gdy tę scenę wspominam:
Minęliśmy wrota, z lewej strony za rowem widać długie gumna. Matka mruży oczy, przygarnia nas rękami, z których kolejno wylatują na skórzane poduszki zawiniątka i paczki. Konie dudnią po murawie a powóz, wjechawszy z kamienistej szosy na trawę, sunie, jak po aksamicie. Mijamy biały dwór, błyszczący czarnemi szybami. Z ganeczku, który iskrzy się w złotawych pędach dzikiego wina, śpiesznie machają do nas białe chusteczki.
Jedziemy wkoło klombu, konie zakręcają tak szybko, że aż nam powietrza przybywa nagle w piersiach. Jan w granatowym płaszczu z żółtemi guzikami i w gumowym kaszkiecie trzasnął z bata trzy razy. Mama nas trzyma, nie może wymachiwać, kiwa tylko głową i śmieje się cichą, do płaczu podobną radością.
Już ich widać wszystkich przed werandą. Babcia z brodawką pod nosem, z drugiej strony Gucio w białych wyprasowanych spodniach, w środku, otoczona siwym wałeczkiem włosów, nasza prababka, z żółtą laską w ręku.
Śmieją się wszyscy razem.
Mama była malutka, ale wobec prababki okazała się jeszcze wielkoludem.
Wszyscy pilnują paczek, które wyciąga się z wozu i kładzie na ceglanych schodach.
Mama wita się z prababką.
— Moja najstarsza wnuczka, — mówi staruszka cieniutkiem „papierzanym“ głosem.
Prababka ginie w objęciach naszej mamy. Prawie nie widać jej starej kapoty z pod zielonych jedwabnych rękawów maminej bluzki. I, — czy pan Drożdż wysłał furę po rzeczy, bo nie byłoby dzieci na czem spać położyć?
— Jeszcze dla prawnuków znajdzie się tu miejsce. — Pożyłowaną ręką klepie mamę lekko po policzku. Mama przymyka oczy. Stoją razem, pod rękę. Mama ogarnia nagle prababkę jednem objęciem ramienia, jak któregoś z nas. Poprostu jak małe dziecko.
Obie razem patrzą. Od gumien przez klomb, aż ku białym gwoździkom pod okna, machnęły się jednym wielkim łukiem dwie jaskółki, a potem, że tylko zgrzytnęło powietrze, wzbiły się aż ponad szczyt topoli.
— Czy to już będzie wszystko? — zawołał z kozła Jan.
Gucio powiedział, że wszystko, konie się poderwały, poszły, został na murawie granatowy odcisk głuchych kół powozu.
Chcieliśmy zaraz lecieć za Janem. Widzieć, jak będzie zdejmował szory. Jak wyprzęgnie siwki. Chlustać wiadrami na zakurzone szprychy. Lecieć i siadać na okutym dyszlu. Lecieć do stajni. Lecieć i z ludźmi windować wiadra przy studni. Wygonić kaczki ze stawu. Lecieć do kucharki i rzucać łupy do zaparzonych obieżyn. Latać boso po ogrodzie. I lecieć za panem Drożdżem do pola.
Wszędzie lecieć, lecieć i lecieć!
— Ja to również odrazu widzę, że sobie tutaj z nimi rady nie dam, — westchnęła matka pod koniec podwieczorku.
— Tere fere, — odpowiedziała na to prababka. Dam ci do nich, no, tę... Poczciwa dziewczyna, krzywdy dzieciom nie zrobi. Marcysię!
Postanowiono zapytać w tej sprawie Drożdża, a tu właśnie pan Drożdż przyjechał z naszą furą. Góra rzeczy owiązana sznurami mało się trzy razy po drodze ze wszystkiem nie wysypała. Na grobli bali się, że z wodą popłyną, teraz koniska spokojnie wywijały ogonami, a uczepiony do kozła wierzchowiec broczył pianą z pod popręga.
Polecieliśmy wąchać go, słuchać jak chrzęści prawdziwe siodło skórzane i suwać palcami po strzemionach.
Aż tu ode drzwi potężny głos ryknął niespodzianie:
— Idźcież mi od konia, chłopaki, bo lignie jeszcze którego!
To pan ekonom Drożdż tak wołał. Nie stał, nie siedział, tylko sobie był wsparty na wielkiej lasce w cieniu dzikiego wina. Obeszliśmy go ze wszystkich stron, odrazu rozumiejąc, że to wielka władza i że nigdy nie da się z nim żyć na przyjacielskiej stopie. Wielki czarny notes sterczał mu z białej bluzy, z butów wisiał skórzany bat i chlastał o cholewy. Wytknięte z za ucha cygaro rzucało cień na brew szeroką, jak kłos.
Gdy pan Drożdż wstał, okazało się, że jest poprostu olbrzymem. Czerwonemi łapskami wyciągnął z ziemi swą lachę, zakończoną straszliwym śpikulcem. Pogroził nam, śmiejąc się głośno, aż konie uszami zastrzygły. Potem ją wbił, coś chrobotnęło w rączce i oto z pałączka zrobiło się siedzenie, na które siadł, sapnąwszy głośno.
Nie mówił nic, — myśmy też jednego słowa pisnąć nie śmieli. Dopiero gdy przyszła prababka z matką, zaczął huczeć. Bluza mu się rozdęła od nadmiaru głosu. Czegoś tam na stacji wydać nie chcieli, bo się kartka odlepiła i dopiero wydali, gdy się dowiedzieli.
Ręce miał ogromne, czerwone jak raki. Jeszcze niemi wytrząsał. Mama, zrobiwszy pewien miłosierny ruch ustami, przerwała, pytając, czyby się niejaka Marcysia nadała do nas, do nadzoru nad dziećmi?
Pan Drożdż łypnął w naszą stronę przekrwionemi białkami, chrząknął i spytał:
— Do tych chłopców?
— Tak, do naszych chłopców.
— Marcysia? Ta od gęsi?
— Tak, Marcysia od gęsi.
— Ano, proszę pani, — wyrzucił wgórę ramiona, jak do rąbania drzewa, — możeby się ta i nadała. Krzywdy nie zrobi, ale wiadoma rzecz, złodziej dziewucha, na ręce trza wciąż patrzeć.
Popatrzyliśmy nie na ręce, lecz za spojrzeniem matki na prababkę. Utkwiwszy białe oczy w czerwonych ślepiach Drożdża, spytała nasza prababka:
— A komuż to na wsi nie trza patrzeć na ręce, panie Drożdż?
Obejrzał się po oknach, dachu, wielkich mchach na goncie rozsiadłych, nawet o spłoszone listki topoli zawadził spojrzeniem i wreszcie zamiast odpowiedzi huknął na furmana:
— Długo tak będziesz czekał zlitowania bożego?!
Fornal podciął siwki, fura z jękiem przejechała pod oficynę, za nią dwóch parobków, jeden prosty, drugi kuternoga.
— Ten kuternoga, Kuba, — tłumaczył pan Drożdż, — mają się pobrać, z Marcysią, będzie zaraz po żniwach. Krzywdy ta nie zrobi, ale złodziej dziewucha.
— Wielkie rzeczy! Wszyscyście tu złodzieje, — żachnęła się prababka niecierpliwie.
Na to pan Drożdż do naszej matki, — że pani starsza zawsze tak, aby tylko ugryźć człowieka, aby ugryźć, aby ugryźć. Nadziwić się nie mogąc temu gryzieniu, poszedł ścieżką ku różom na klombie i wrzasnął przeraźliwie:
— Marcysia!!
Wyleciała z za węgła na stopach płaskich, niby gęś, z rękami obabranemi grubem razowem ciastem. Pan Drożdż niegoloną brodą wskazał dziewczynie naszą matkę, która zrobiła malutki, miłosierny ruch ustami, — ale już było za późno. Marcysia jakby się z samej z siebie wyrwała naprzód, przypadłszy pokornie do ziemi.
— Nie trzeba, nie trzeba! Co robisz?!
Wreszcie zaczęły rozmowę o myciu, pilnowaniu, czesaniu i, — żeby zawsze na porę było wszystko. Patrzyliśmy na naszą przyszłą opiekunkę z bezgranicznem lekceważeniem. Pachniało od niej zimną wonią szuwaru i sadzawki.
Ciągle spuszczała oczy, pan Drożdż później mówił, — tak jej latają, bo szelma wie, że jej źle z oczu patrzy.
Nie umiała nawet powtórzyć naszych imion. Zaczęliśmy wypinać brzuchy, co oznaczało pogardę. Nareszcie omijając ostrożnie krzesła i stołki, pocałowała w rękę kolejno prababkę, matkę, pana Drożdża, cykając głośno ustami, jakby miała w nich ukryty mały dzwoneczek. I poszła.
Jeżeli się mówi, że ktoś jest u kogoś na dobrym, czy łaskawym chlebie, to chleb, na którym była u nas Marcysia, choć z masłem, miodem i nieraz z konfiturami, — nie był ani dobrym, ani łaskawym. Nic tu nie pomogła nauka, po wyjściu Marcysi wszystkim nam razem odrazu udzielona, że dziewczyna z ludu jest takim samym człowiekiem, jak wszyscy inni i że tak samo szanować ją wypada. Nic nie odpowiedzieliśmy w oczy, ale na osobności!
Tego samego wieczora, po kolacji pokazaliśmy Marcysi, że wcale nie jest takim samym człowiekiem. Jużeśmy leżeli w łóżkach, już nam matka powiedziała śpijcie dobrze i wyszła, ostatnim pocałunkiem w czoło obowiązek i prawo nocy ustanawiając. Już dawno wielki księżyc wisiał między spłoszonemi liśćmi na pustem bladem niebie a Marcysia czuwała przy otwartem oknie, — gdy ukradkiem podniósł się z pościeli najstarszy brat Irzek i syknąwszy złodziejka, — upadł na poduszki.
On, potem ja, potem jeszcze najmłodszy.
Marcysia nic, — cisza nocna idzie przez mgły dalej.
Psy zaszczekały w stronie stawu, jakiś okropny bas odpowiedział im aż od drugiej wsi. Jeszcze kilka razy cyknął świerszcz za piecem.
Daliśmy sobie znak szuraniem prześcieradeł i gdy stróż nocny zatrąbił na rogu za oborą, my znów jeden za drugim — złodziejka, — złodziejka, — złodziejka.
Marcysia nic.
My znowu.
Marcysia ciągle nic.
My znowu, coraz częściej. Skoro sam Drożdż tak mówił... Sykaliśmy coraz mocniej i głośniej, aż z tego wszystkiego zaczęła sobie cicho śpiewać. Śpiew był cichy, nieśmiały.
W małym kwadracie otwartego okna między dwiema srebrnemi rózgami ogromnych topoli siedziała bez ruchu, zawodząc cicho i tak cienko, żeśmy zaraz zasnęli.
Zapomocą słowa złodziejka można było doskonalę rządzić Marcysią. Wystarczało nawet powiedzieć tylko złodzie... — i już była posłuszna. Mogliśmy więc robić przy niej wszystko, co się nam podobało. Jedliśmy marchew i kalarepę prosto z grzędy. Zielone, kwaśne jak ocet zimówki prosto z drzewa. Dymiący chleb razowy prosto z pieca. Ciepłe mleko ze szkopka, prosto od krowy. Mieszaliśmy paluchami w wielkich, żelaznych garach, nastawionych w piwnicy na śmietanę. Kradliśmy świeże gomółki. Tuczyliśmy gęsi, wpychając im do gardła po dwie kluski naraz. Strzelaliśmy do kaczek, pływających po stawie. Smażyliśmy w kociołku gąsienice na powidła. Ścinaliśmy pokrzywy naszemi drewnianemi jataganami, choć pan Drożdż krzyczał o to a Marcysia na jego widok bladła śmiertelnie. Kąpaliśmy się sami w Wiśle.
Czy masz wśród pierwszych wspomnień swoich jaką rzekę? Ja mam Wisłę! Ona to, ona, czysta wstęga błękitna płynie przez wszystkie myśli mojego dzieciństwa, jako wieczna kokarda radości trwa dotąd w znikomem mojem życiu i ile razy szczęście jakieś na swej drodze spotykam, tyle razy, jakobym widział źródła mego losu, z niebieską falą pospołu płynące!
Kąpaliśmy się sami w Wiśle, lataliśmy w wiklinach, tarzaliśmy się w piachu a kiedy nam już zęby z zimna szczękały i Marcysia gnała nas do domu, dość było powiedzieć tylko złodzie... — by znowu kąpać się godzinę.
Przedewszystkiem zaś chodziliśmy do narzeczonego Marcysi, Kuby i do byka, Maćka. Siedzieliśmy u byka, jak długo się nam podobało.
Byk był królem całej stajni, mieszkał osobno za przegrodą, w najmilszym chłódku, w świeżej słomie po brzuch. Maść miał, jak niebo na burzę, białą w czarne łaty. Nie słuchał się nikogo, prócz Kuby. Kuba mówił, że się ten byk Drożdża, ani nawet naszego ojca, pana doktora, za żadne pieniądze nie posłucha.
— Wolisz mnie, Maciek, wolisz? — śmiał się Kuba do byka.
Maciek zwracał w bok szerokie, czarne czoło, widłami rogów zakończone i wypuściwszy z białych nozdrzy potężny dech, od którego muchy „warjowały“ w żłobie, patrzył na nas mokremi ślepiami.
— Posłuchasz się mnie, Maciek, posłuchasz?
Ciężki łańcuch, przewleczony przez nozdrza, dzwonił groźnie, ogon bił w prawo, w lewo. Kuba, nad głupim Maćkiem cały pan, wchodził z nami do klatki i posadziwszy wszystkich trzech na szerokim grzbiecie, skrobał byka pazurami za uszy!
— Ślepia ci ma, — śmiała się Marcysia, — że rany boskie!
— Ślepia ma ogromne, — cieszył się Kuba, — a ja go bęc po pysku.
Walił w pysk, Marcysia śmiała się za kratą, a myśmy zamierali na grzbiecie ze strachu i z radości.
Jazda na byku i kąpiel w wiklinach za groblą to były dwa największe nasze szczęścia.
Ach, ta kąpiel w wiklinach! Dotąd pamiętam na wysokiej grobli krzak kwitnącego głogu. W jego chwiejnym cieniu siedzieliśmy gromadką i tu nas chłodził miękki wiatr od rzeki. Tu słuchaliśmy sto razy ze śmiechem i przerażeniem, — jak nas jeszcze nie było na świecie a ojciec był dopiero narzeczonym i po egzaminach jechał tędy, tą groblą, aby powiedzieć, że już wszystko zdał i zaraz będzie ślub. Jechał między dwiema wodami w czasie ogromnej powodzi.
— Do mnie i do was, choć was jeszcze na świecie nie było, jechał tędy między dwiema wodami sam jeden. Kiedy się spotkali z wysłanym z dworu Janem, wyminąć się nie mogli. A ja tu na nich czekałam przy tym krzaku, od południa aż do ciemnej nocy, — śmiała się nasza matka, kołysząc gałęziami.
Stąd patrzyliśmy często na drugi brzeg Wisły, od którego, — jak mówiła — krajało się jej serce.
W pośrodku rzeki była granica. Tam już chodziły po polach wielkie wojska rosyjskie a na małych koniach uganiali straszliwi kozacy.
Tędy po tym wale pędziliśmy na sam brzeg, żeby ich płoszyć chorągiewkami polskiemi. Ale oni szli przez rozległe pola w ogromnych rzędach nieraz całe pół dnia. Odziani w białe bluzy, śpiewali obce swoje pieśni, a matka nasza, patrząc z pod cienistego głogu, mówiła z przerażeniem:
— Bez końca. Żywy łan. Mój Boże, — żywy łan.
Czy mógł się ktoś spodziewać, że właśnie pod tym krzakiem, w cieniu którego tyle zaznaliśmy dobroci i słodyczy, wydarzy się nieszczęście?! Nieszczęście w dniu najradośniejszym, w wilję imienin mojej matki?
Rano, jak zwykle cały ostatni tydzień, poszliśmy do prababki przepowiedzieć imieninowe wiersze i dostać za to po łyżeczce konfitur z berberysu. Potem zbieraliśmy maliny, od czasu do czasu przykładając uszy do ziemi, czy powóz już nie jedzie?
Powóz z ojcem.
— Nie może jeszcze dudnić, — śmiała się z nas matka, — zbierajcie tylko dalej. Ale sama też nadsłuchiwała, bo nikt godzin przyjazdu dobrze nie pamiętał, a stary Jan jechał tylko „na oko“.
Nie przyjechali rano, nie przyjechali w obiad. Teraz możliwe jeszcze tylko wieczorem. Więc poszliśmy się kąpać, my z chorągiewkami, mama z książką, Marcysia na końcu z tobołem prześcieradeł. Rzeczy złożyliśmy pod krzaczkiem. Wszyscy pamiętamy, że mama zdjęła swoje dwa pierścionki, mówiąc do Marcysi:
— Masz i uważaj. Najlepiej włóż na palec. Tu są dwa pierścionki.
Pamiętamy, bośmy przecież wtedy oglądali z wielkim śmiechem białą obrączkę skóry pozostałą na maminym palcu.
Zaprawdę pamiętamy, gdyż to wydarzenie leży na zawsze w naszych sercach. Ono nas pouczyło o niepewności wszelkich ludzkich sądów, o skarbach prawdy w sumieniu zawartych i o tem, że niemasz nigdy pomiędzy ludźmi sprawiedliwości, jak tylko w przebaczeniu.
Marcysia została pod głogowym krzakiem, przy rzeczach, mama w kąpielowym kostjumie czytała książkę na brzegu wikliny, myśmy z chorągiewkami poszli daleko w wodę puszczać z piaszczystych łysin kaczki i grozić kozakom, zwłaszcza, że ich wcale nie było na drugim brzegu.
Widać tam było drogi rozkręcone, gdzie niegdzie chałupę, z malutkiemi oknami w zachód słońca wpatrzoną. Śliczny wieczór lśnił wszędzie na niebie, pod szuwary, wikliny kładł granatowy cień, a na wodzie w płytkich falach osiadał listewkami fioletu.
Rzucamy kaczki, z chorągiewkami śpiewamy w środku wody o Kościuszce, Kilińskim, — gdy nagle z za wzgórka wydyma się jakby muszla piaszczysta. Wydyma się, wydyma, — wiatr ją rozmiótł pomiędzy zbożami. Gdy opadła, ukazało się naszym zdumionym oczom kilku jeźdźców. Jechali z dużemi dzidami prosto drogę, śpiewali coś swojego. My na to jeszcze głośniej nasze o Kilińskim.
Przyjechali już prawie nad brzeg. Na małych konikach myszkują tędy, siędy. Już słychać, jak im woda pod kopytami pluszcze.
Stoimy i machamy lancami. Wjechali w wodę, słychać doskonale, jak włochate konie syrpią gładką falę. Jeszcze mocniej machamy sztandarami, aż tu Marcysia ztyłu jak nie wrzaśnie! Trzymając się za głowę, zbiegła po grobli do wsi. Na to kozacy, już goli, hyc na konie i w wodę. Z początku płyną po głębinie, — robi się coraz płyciej, — srebrne grzebienie tryskają już z pod kopyt, nad głowami śmigają nahaje.
Przestaliśmy śpiewać, krzyczymy wniebogłosy. Już przed nami uganiają straszni, goli, wrzeszczący, póki nas matka nie dopadła i nie objęła razem. Patrzy na kozaków i krzyczy, aż jej żyła niebieska występuje na szyi i grozi im wikliną, — golcy zaś szczerzą zęby...
Mama nie daje kroku wtył, ani kroku wprzód i tylko głośno dyszy...
Dopiero kiedy na grobli rozległ się gruby głos pana Drożdża! Z drugiej strony jak wylecą żniwiarze, z Kubą na samym czele! A Gucio w zaprasowanych spodniach, w kapeluszu, odrazu jak nie hycnie w wodę!
Kozacy ze śmiechem uciekli. Musieliśmy długo siedzieć pod krzakiem i czekać, aż się mama wypłacze. Gdyśmy się ubrali, okazało się, że niema jednego pierścionka. Jak Marcysia leciała do wsi po pana Drożdża były jeszcze dwa.
Zaczęło się szukanie.
— Chłopcy, wy macie takie dobre oczy.
Naszemi dobremi oczyma szukaliśmy nadaremnie. Jeszcze raz strzepywało się wszystkie prześcieradła i mokre ręczniki.
— Przypomnij sobie, Marcysiu. Więc, — biegłaś...
— Ady, proszę pani, — głos się Marcysi załamał, — szukam, jak wszyscy przecie.
Oczy jej latały przez każdą trawkę, piach, tam i napowrót, wkoło.
— Szukaj wiatru w polu, — powiedział głośno Irzek.
— Nie wiatru przecież, dziecko, moja ślubna obrączka.
Mrok zapadał, z trawy spełzła czerwień, na rzece siność się rozprzędła a z wiklin leciał rechot żabi. Macaliśmy pociemku, blady centuś księżyca siał srebrem poprzez piach.
Mama, podszedłszy nagle do Marcysi, wzięła ją za ramiona:
— Popatrz mi prosto w oczy, prosto, — prosto.
A zielone źrenice dziewuchy tak latają!
Dotąd pamiętamy gęste słowa matczyne wśród szumu ciemnych wiklin:
— Przyznaj się, czy nie wzięłaś!
Najstarszy brat machnął chorągiewką i odrazu zawołał, że wzięła.
Jakby się w Marcysi złamała jakaś mała sprężynka:
— Ja wzięłam?! — Padła mamie do nóg.
— Naturalnie, że wzięłaś, — powiada na to Irzek.
— Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie — odpowiada mu mama.
Musiał to Irzek powtórzyć jeszcze raz za matką: — Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie.
Wracaliśmy przez łąki, mama przodem, z głową nad prześcieradłem smutnie przechyloną, my w poufnej naradzie, — bo przecież mówił Drożdż, że ona jest złodzie... Najmłodszy brat nasz, Tanczuś rozpłakał się znienacka.
Na końcu szła Marcysia.
— Przyznaj się śmiało, wzięłaś?! — rzekł Irzek na dobranoc, gdyśmy leżeli w łóżkach.
Marcysia ani słowa. Wydało się nam jednak, że słyszymy już prawie, jak to kłamstwo w niej syczy.
Srebrne rózgi topoli szumiały przez otwarte okno, stary stróż na rogu wytrąbił godzinę. Księżyc zaszedł za ścianę, wionęło nocą po pościeli.
Najmłodszy brat zaczął znów płakać. Niewiadomo, dlaczego?
Więc my starsi znowu pokolei: — Złodziejka. — Złodziejka.
Marcysia nic.
My znowu.
Marcysia nic.
My znowu.
Jakże się nagle z całych sił nie dozedrze na wszystkie pokoje! Udarła się tak głośno, że z jadalni wbiegł Gucio z kandelabrem w ręku, za nim matka z rozpuszczonemi „na migrenę“ włosami. Marcysia padła na kolana, skarżąc o słowa takie i wyzwiska. Łzy jej płynęły z oczu, z nosa, chyba także i z ust.
— Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie, — powtórzył Gucio uroczyście. Twarz jego w świetle księżyca i zapalonych świec mieniła się „sądnym“, srebrno-złotym blaskiem.
Poszli. Psy za oborą już na dobre ucichły. Irzek znowu odczekał i kiedy nawet świerszcz już ucichł w ścianie, syknął niby przez sen:
— Złodziejka.
Bose nogi skoczyły przez podłogę... Czarny sznur w Marcysinej dłoni wywijał już nad Irzykiem. Przy cupnęliśmy odrazu do poduszek. Nie była to już „nasza“ Marcysia, ale straszna wykrzywiona gęba.
— Bo was tu pozabijam, — warczała przez odsłonięte zęby, — zabiję jak szczeniaków.
Na szczęście jutro już nie można było o tych rzeczach pamiętać, szły najważniejsze ze wszystkich imieniny! Ubraliśmy się pierwszy raz w marynarskie granatowe bluzki, od samego rana było strzelanie z batów pod oknami. Wszyscy ustawili się w kancelarji, z prababką na czele. Z Guciem i z ojcem. My trzej z trzema bukietami świeżych niezapominajek według wzrostu.
W pewnej chwili drzwi otwarły się same.
Od sypialni aż do nas widać na podłodze szlak różanych płatków, które znaczą drogę. Czekamy i czekamy, prababka woła śmiało:
— Wychodź, kochanie, wychodź, bo już mnie nogi bolą od takiego stania.
W otwarte drzwi wleciał cichy śmiech a za nim weszła nasza matka, jak jeden wielki bukiet. Zaczęliśmy nasze wiersze, — nie pamiętam treści, ale dotąd czuję ich ciepły ślad w sercu. Potem składamy dary. My bukiety, prababka różę, z kroplami rosy na rozgiętych liściach, babka złote kolczyki. Mama siedziała na fotelu, oplecionym białemi bratkami. Gdy się skończyło z rodziną, wystąpił przed imieninowy fotel pan Drożdż. Ryczał i huczał bardzo długo.
Potem wystąpił stary stangret Jan. Nie można było zrozumieć, co mówi. Ciągle mu się mieszało i wracało do początku. Mówił także kosmaty kowal, którego bardzośmy się bali. Sapał uroczyście.
Potem jeszcze inni wystąpili i byłoby się wszystko bardzo pięknie skończyło, gdyby znów nie Marcysia! Przytulona do ściany, boso, w codziennym przyodziewku, płakała pod piecem, że nie wyjdzie i życzyć nikomu niczego nie będzie na taką poniewierkę, jaką tutaj ma. Nikt się nie spodziewał, że Marcysia odważy się udrzeć „na środku imienin“. Wszyscy wiedzieli o obrączce, ale czy kto co mówił?!
Mama, zeszedłszy z fotela, głaskała Marcysię oburącz po głowie: — Wybij to sobie, dziewczyno, raz nareszcie z głowy.
Wszyscy poszli teraz na śniadanie, przy Marcysi został z nami tylko Kuba. Bylibyśmy ją nawet wkońcu może pocieszyli, gdy wszedł pan Drożdż z wielką flachą wódki i powiedział:
— Ty, Kuba, jesteś dobry chłop, ale głupi akurat, jak twój Maciek. Dlatego z tą dziewuchą chyba się sam rozprawię.
Rozprawił się z nią nazajutrz rano po imieninach w kancelarji. Była to pierwsza rozprawa sądowa, jaką między ludźmi słyszałem. Straszna to chwila, gdy człowiek o człowieku nie wie prawdy, gdy o nią pyta łakomie, uwierzyć nie mogąc. Straszna chwila, gdy pyta się ustami a spojrzeniem chciałby głowę przewiercić!
Ojciec czeka za biurkiem, pan Drożdż stoi na środku, dwie muchy siadły na końcu harapa. Myśmy się zaczaili pod oknem.
Marcysia nic, — Drożdż nic, — ojciec nic. Za oknem chwieją się w słońcu białe bratki, stary Karo ogryza pod studnią jakąś kość.
Marcysia — nic. Drożdż — nic. Nareszcie mówi Drożdż tak twardo, że ojciec marszczy brwi.
— Gadaj zaraz, ukradłaś?!
Wszyscy — nic.
Teraz mówi Marcysia coś takiego dziwnego, żeśmy ze strachu przestali oddychać. Oczy jej latają, — latają! Pan Drożdż poczerwieniał, wyciągnął bat z cholewy, wali o podłogę i idzie. Co da krok, wyrżnie batem o ziemię.
— Ja nie skradłam, nie skradłam! — wrzasnęła Marcysia.
Leżymy w małych krzakach pod oknem, płaczemy najgorętszemi łzami, szczypiemy się za uszy z rozpaczy.
— Na Boga się przysięgnij, — woła Drożdż a harap każdemu słowu przytakuje. — Na Boga się przysięgnij!
Słychać krzyk Marcysi, gdy wtem zaśmialiśmy się pocichu z taką ulgą. Słychać równy głos naszego ojca:
— Daj pan spokój, Drożdż!
Jeżeliby istotnie nie mógł nasz ojciec pokonać byka Maćka, to Drożdża pokona zawsze, ile razy zechce.
— Daj pan spokój, Drożdż, absolutnie się nie zgodzę. Żadnych bić. Wszystko, co pan uważa, ale żadnych bić.
Powtarzamy cicho pod rynną, — żadnych bić.
— Będziesz siedziała zamknięta o chlebie i wodzie — ryczy straszny głos Drożdża.
Pod cieniem bluszczu Irzek kiwa głową, — że nie. Nie o chlebie i wodzie, — Irzek chce coś mówić, ale mu się wargi zbielałe nie składają. Tylko mi do ucha powtarza, — że nie! Ukradniemy gomółek, suszonych jabłek, śliwek i zaniesiemy ukradkiem.
Uzbrojeni po uszy, zaczailiśmy się za węgłem. Gdy Marcysię Drożdż prowadził do komórki, powiedzieliśmy, że chcemy wartować. To był początek naszej srogiej zemsty. Drożdż, jakby nigdy nic, pokazał ciężki zamek, na który komórka była zamknięta, plunął przed małym okienkiem, przez które widać było twarz Marcysi i powiedział:
— Jak chcecie, to pilnujcie. Na toście „som“ wojsko. Jeżeli nie dopilnujecie, to wam wszystkim tak wsypię! — Zamachnął się harapem i poszedł.
Chodziliśmy przed drzwiami komórki, jak warta na krakowskim odwachu. Irzek z Ceśkiem polecieli tymczasem ukraść coś do jedzenia. Narwali marchwi, kalarepy, wzięli nasze drugie śniadanie. Wsunęli to wszystko przez okienko i znów trzymaliśmy straż, słuchając z rozkoszą głośnego mlaskania Marcysi.
Najadłszy się, zaczęła jęczeć i zawodzić. Przywołaliśmy Kubę, aby ją pocieszył. Na południe nie poszliśmy do domu, a tylko „na znak“ obiadu rozpaliliśmy pod drzewem mały ogieniaszek.
Tak samo robi wojsko na biwaku.
Wszystkie potrawy przyniósł nam Gucio na ogromnej tacy. Wzięliśmy sobie tylko leguminę, zupę i mięso oddając Marcysi.
— Nie o chlebie i o wodzie, — triumfował Irzek.
Po obiedzie przyszedł znów pan Drożdż, wstawił głowę w okienko i znowu zaczął ryczeć do środka. Marcysia, niby dziki kot, miotała się między ścianami, depcąc po chróście i starem żelaziwie.
Usiedliśmy przy naszem ognisku, podczas gdy Drożdż wymyślał do komórki. W tedy jeszcze raz powiedział nam Irzek, — że Marcysia jest winna. Z przerażeniem utkwiliśmy oczy w ognisku. Malutkie płomienie wyrastały z kupki suchych gałęzi, jak długie złote liście.
Na wymyślanie pana Drożdża wyleciał Kuba ze stajni i prędko przekuśtykał przez całe podwórze. Pan Drożdż wyjął swój czerwony łeb z małego okienka. Marcysine płacze na chwileczkę umilkły. Kuba stał naprzeciw ekonoma i mówił:
— Proszę łaski pana. — Proszę łaski pana. — Proszę łaski pana...
Słychać było na ogromnych topolach pośpieszny dygot liści. Z drugiego końca nieba, nad stodoły szła ogromna chmura. Kuba się rozpłakał. Drożdż wyrżnął harapem o cholewę i powiedział:
— Ty, Kuba, jesteś dobry chłop, ale głupi, akurat, jak twój Maciek. Wynochy mi do stajni!
Kuba pokuśtykał nie do stajni, lecz do dworu, wstawić się za Marcysią. Nikogo tam nie znalazł, czy też go nie wpuścili, — znów wrócił przed komórkę. Marcysia wciąż płakała. Rozlegało się po całem podwórzu. Prosiliśmy Kubę, żeby ją namówił, — niech się już raz przyzna i wszystko się skończy. Obiecaliśmy mu ukraść za to po dwa papierosy. Nie słuchał, tylko latał i latał.
— Lata, jak zasolony, — powiedział mój brat, wspierając się przy ogniu na wielkim, świeżo z kory obdartym jataganie.
Ogromne chmury nawisły już ze wszystkich stron. Każdy liść pobłyskiwał bladem wystraszonem srebrem. Ktoś zamknął pośpiesznie okno dworu. Ludzie wracali ze wszystkich stron pod dach. Od stawu, niby naskos złożone białe chustki, przemknęły gęsi prędko tuż nad ziemią. A Kuba tędy, a Kuba tamtędy, — znowu jest na ganku, znowu otwiera te same szklane drzwi.
Nagle w niską ciszę, chmurami przytłoczoną, do ziemi przycupniętą, wypadł z obory tak okropny ryk, żeśmy skoczyli wszyscy trzej jednym susem pod mały dach komórki. Coś się tam, widać, w przegrodach łamało z przeraźliwym chrzęstem. Śmignęła błyskawica i niewiadomo kiedy na sam środek podwórza wyleciał wściekły Maciek. Czoło wiódł nisko nad murawą, ciskając dookoła zwojami łańcucha, który się skręcał, rozkręcał, niby z nozdrzy rzucana struga żywego żelaza.
Marcysia biła z całej siły we drzwi.
Irzek nas objął za szyję i przeraźliwie krzyknął, przez huk pierwszego pioruna:
— Ogień nas ocali. Całe stada bawołów amerykańskich uciekają zawsze przed ogniem!
Ale cóż mogło znaczyć tych kilka chwiejnych, wybladłych płomyków wobec strasznego Maćka, który z dźwiękiem żelastwa rwał naukos przez podwórze. Już wywalił wszystkie krzaki róży, zjarchał wszystkie bratki i, bodąc mętne, zalęknione powietrze, pędził oślep przed siebie.
Kuba skoczył mu śmiało na spotkanie.
— Kuba, Kuba, — płakaliśmy bezradnie.
Marcysia biła w drzwi, kurzawa drżała w ścisłem świetle błyskawic. Wiatr leciał ze wszystkich stron, z drzew gnały liście całemi garściami.
Kuba trzymał już byka za łańcuch. Stali chwilę naprzeciw siebie, oko w oko. Nagle Kuba z łańcuchem runął na klomb, Maćkowi z nodrzy chlusnęła strugą krew. Marcysia, wyłamawszy drzwi, skoczyła na podwórze. Uciekliśmy co prędzej do otwartej komórki. Za chwilę z płachtą w ręku przeleciał konno Drożdż.
Grad jak groch stukał w dachy, schowaliśmy się za kupę starych chomąt, dokoła krzyczeli już ludzie: nie żyje, — Kuba zabity, — nie żyje!!
Gdy tylko przeszła burza, uciekliśmy ze dworu aż nad rzekę. Do wiklin.
Irzek mówił, że wszystko jedno, co się stało i tak „będzie na nas“. Za to wartowanie.
Poszliśmy naszą groblą, daleko, daleko, daleko, pod las, nad którym wisiała wielka czysta tęcza. Strzelaliśmy do niej z naszych nowych łuków. Na powrotnej drodze znalazła nas matka. Musiała mieć migrenę, bo znowu biegła z rozpuszczonemi włosami. Przysięgła się, że nas zamknie na cztery dni, jeżeli jeszcze kiedykolwiek wyjdziemy sami ze dworu. Poczem dowiedzieliśmy się, że Maciek wziął na rogi poczciwego Kubę i rzucił aż pod samą stodołę. Bułanek pana Drożdża także bardzo ucierpiał, — już mu strzelili w łeb.
Za krzakiem głogu, gdzie się skręca do wsi, dogoniła nas Marcysia. Zdawało się zdaleka, że się śmieje, ale nie był to śmiech. Krzyczała z pięściami przy skroniach.
— To przez panią, przez panią! Na pani głowę ta krew! Ta krew!
Matka nasza zbladła, jak papier i niewiedzieć skąd powiedziała, — przepraszam.
— Boście mnie posądzili, zamknęli, — krzyczała Marcysia, — i bez to Kuba Maćka nie dopatrzył!
Mama, puściwszy nasze ręce, uderzyła się w piersi:
— Nie ja, nie ja! Wierzę, żeś nie ukradła!
Marcysia była wysoka, a nasza matka niska. Marcysia skoczyła z paznogciami do oczu. Ale mama z płaczem upadła jej na piersi, wołając:
— Wierzę, Marcysiu, że nie ty, wierzę, że nie ty!
Pobiegliśmy prosto do dworu poskarżyć Guciowi, Drożdżowi i prababce, o tem, co się dzieje na grobli. Wszyscy polecieli przez rozmokłą drogę, prababka tylko została sama na werandzie.
Nazbierawszy kamieni, poszliśmy do obory, żeby ukarać Maćka. Stał sobie zwyczajnie za kratą, oczy miał owiązane grubą płachtą, ale z nodrzy ciekła mu krew. Siano było zabarwione.
— Byk nie ma krwi, — pouczył nas Irzek tajemniczo, — tylko juchę. Ale też dostał bestja!
Słowo bestja dodało nam odwagi, choć nie mogliśmy ocenić, kto więcej dostał: byk, czy Kuba? Kuba leżał na swej małej pryczy, zawinięty ze wszystkich stron i niby spał. Chyba nigdy jeszcze nie był tak czysto umyty. Gdyśmy mu przynosili papierosy, budził się i kazał je sobie chować do czapki. Przynosiliśmy mu ciągle coś nowego aż do wieczora.
Marcysia siedziała obok, płacząc, jakby nas już wcale nie znała. Nie znała nas tego wieczora, ani jutro, ani potem, gdy wywozili Kubę na ciężką chorobę do miasta. By uczcić naszą wierną przyjaźń z Kubą, poszliśmy do stajni i strzelaliśmy Maćkowi z łuków prosto w brzuch, tak długo, że się omal drugi raz nie oberwał.
Marcysia już nas nie znała wcale. Pan Drożdż mówił, że to wszystko „kumedje“, tylko przez nie hardości nabierze, lepiej zapłacić i odrazu wyrzucić. Wszyscy radzili to samo, nawet Gucio, którego się o takie rzeczy nikt wtedy nie pytał.
Mama, — nie, nigdy, przenigdy, że Marcysi teraz nie odprawi. Nie miała w niej osobliwej pomocy, przeciwnie, — tylko krzyż pański. Ale gdyby Kuba nie złapał wtedy Maćka, coby się stało wówczas z nami koło komórki?!
— Żeby była pierścionka nie ukradła, — huczał groźnie pan Drożdż, — toby w komórce wcale nie siedziała. Czy to słyszane rzeczy?!
Teraz nie siedziała ani w komórce, ani przy nas, ani właściwie nigdzie. Choć żaden z nas słówkiem już o niczem nie pisnął, — niech tylko noc nastanie, Marcysia szust przez okno do księżyca. Dawniej wszystko, co weźmie, ostrożnie złoży, postawi, — teraz jedno po drugiem — chrast-prast. Dawniej mówić z nią można było, bawić się czy żartować, — dziś tylko jedno huru-buru i koniec.
— I co? — wołał do matki pan Drożdż przez wonny dym powideł, gotowanych na ogniu w ogrodzie, — tylko jeszcze większe złodziejstwo będzie z tego.
Złodziejstwo było coraz większe, wszystko „z pod ręki“ w domu ginęło, gdzieś się zapodziewało. Na wszystkiem, jak się u nas mówiło, — siadał djabeł. Na ubrankach, srebrnych łyżeczkach, nawet na pieniądzach.
— Bo żeby pani dała dziewuchę kijem, jak się patrzy, obłożyć, wszystkoby się wykryło. Wyśpiewałaby gracko, jak za panią matką. — Przy tych słowach aż się pan Drożdż większy robił, w dymie powideł nad skwierczącemi garami.
Mama powiedziała już swoje słowo — przenigdy — i wszystko musiało zostać po dawnemu aż do późnej jesieni. A w jesieni nastał znów czas odjazdu.
Pewnego popołudnia wyprowadził Jan siwki do kucia. Polecieliśmy do kowala dmuchać w ogień, rzucać krople wody na czerwone podkowy i patrzeć, jak młody pomocnik skrobie siwkom kopyta.
Na drugi dzień zrana wystąpiły z kątów wszystkie kufry. Zaraz znieślimy nasze luki, kołczany, jatagany, miecze, kusze, dziryty.
— Naco tu te patyki, — zawołał Gucio i nogą odsunął aż pod piec całą naszą zbrojownię.
I nic. Nikomu już nie było żal. Przyszedł Karo, obwąchał tę broń, przed którą przecież tyle razy drżał ze strachu. Ogonem nawet nie machnąwszy, poszedł dalej. Nie wiedzieliśmy wcale, co robić od rana, a wogóle od dawna prószył cienki kapuśniak. Poszliśmy do matki, aby powiedzieć, że się strasznie nudzimy.
Odpowiedziała, że to wybornie, bo już i tak wracamy jutro do miasta.
Na obiad była zupa grzybowa, ziemniaki w skorupach i post.
Poszliśmy do kancelarji dłubać w starych fajkach pradziadka, który już bardzo dawno nie żył. Nasze miecze i jatagany najspokojniej w świecie paliły się w piecu. Widać było, jak rzeźbione kiedyś pilnie rękojeście pożera szybki ogień. Zresztą nic się nie działo, — od czasu do czasu przylatywały na płot zmoknięte wrony.
W kącie szyby leżała łapkami do góry, wyssana już dawno przez pająka, zakurzona mucha.
Położyliśmy się zgodnie na dywanie, aby razem ziewać „na trzy“.
Przyszedł Gucio, żeby nas uciszyć, — mamę bolała głowa. Siadł przed biurkiem, ziewnął, aż mu łzy w oczach stanęły i — niby nie do nas, a tak dla siebie, samemu powietrzu, zaczął opowiadać ponurą bajkę.
O frygach, strzygach piszących kredą na wodzie, o wilkołakach i kościstych szkieletach.
Ze strachu wpełzliśmy pod kanapę. Mrok już zapadał. Gucio, widząc, żeśmy się schowali, kazał sobie przynieść z drugiego pokoju zapałki. Do drugiego pokoju nie poszedłby teraz żaden z nas za największe skarby na świecie.
— Jakto?! — Jeżeli was tak bardzo proszę?
— Kiedy się boimy, — odpowiedzieliśmy razem.
Gucio zatarł ręce z radości, że nas strasznem opowiadaniem przygwoździł pod kanapą, zaśmiał się i powiedział, — a to co innego. W takim razie bardzo przepraszam. — I poszedł.
Siedzieliśmy skuleni pod kanapą, z jadalni wpadała szeroka szpara światła zapalonej lampy. Odbywało się tam uroczyste liczenie zimowych zapasów.
— Masz — nudziła prababka roztrzęsionym głosem, — czterdzieści słoików malin.
— Za dużo babciu, za dużo, — odpowiedziała mama.
— Wcale nie za dużo, — powtarzał znowu stary głos. — Masz trzydzieści słoików rydzyków...
Gdy słoje wstawiano do skrzyń, moszczonych grubo słomą, zamykaliśmy oczy z przerażenia. Bo może tak samo rajdoszą się na cmentarzach szkielety?!
Ktoś za oknami przeleciał ze świstem po oślizłej trawie. Szarpnął się koło okna, może upadł? Tuż za nim mokre, ciężkie kroki...
— Wcale nie za dużo, moje kochane dziecko, — ciągnęła babka, — nagle Karo za domem szczeknął przeraźliwie i zaraz, chyba nad stawem z pomiędzy topoli trysnął okropny wrzask! Przez deszcz, wichurę trwał jednym długim ciągiem.
Stłukło się coś w jadalni! Napewno wielki słój z korniszonami. Z mrocznych pokoi ciągle ktoś wyskakiwał i pytał:
— Co to jest?! Co to jest?! Co to jest?!
Wyskoczyliśmy z pod kanapy.
Szklane drzwi otwarły się z trzaskiem, w liberyjnym kaszkiecie, wpadł do salonu Jan.
— Do samej pani starszej.
Matka mu zastąpiła drogę.
— Kiedy, proszę pani, do samej pani starszej.
— A cóż to, Janie, nie widzicie, że jestem?! — żachnęła się prababka.
Opowiadał, że pan Drożdż, że Drożdż dopadł Marcysię, jak wybierała ziemniaki z zimowego dołka, wiadoma rzecz — kradła, więc teraz bije ją nad stawem, bije okropnie, póki całej prawdy nie wybije.
— Proszę pani starszej, — żeby aby nie zabił?!
Wyskoczyliśmy za matką. Biegła przez deszcz i wiatr i dalej śmiało koło płotu, na którym strzygi piszą może kredą i, — panie Drożdż, panie Drożdż, panie Drożdż, — wołała.
Drożdż na tym wietrze mógł nawet nic nie słyszeć. Stał nad czarną sadzawką, nogami wparty w błoto i swą ogromną lachą bił strasznie w żywe ciało. Jedną ręką walił, drugą trzymał Marcysię, która tańczyła nad ziemią, jak piórko, lecz z przeraźliwym krzykiem.
— Zaparłaś się, złodziejko, — ryczał pan ekonom. — Ukradłaś!!
— Nie ukradłam!!! — skamlała Marcysia, tańcząc coraz wyżej.
— Ja z ciebie prawdę wybiję!
— Zdechnę, — a nie wybijesz! Zdechnę, — a nie wy-bi-jesz!
— Panie Drożdż! — wołała nasza matka.
Oślepły ze złości nie wiedział, co się dzieje. Nasza matka skoczyła nad sam brzeg sadzawki i całą siłą zwisła na ręku pana Drożdża. I wtedy stała się rzecz straszna a zarazem przedziwnie dobroczynna, którą dziś jeszcze w dalekiem wspomnieniu witam uśmiechem pomieszanym ze łzami.
Pan Drożdż, nie widząc chowającej się za mamą Marcysi, uderzył naszą matkę swoją straszliwą lachą przez skroń i przez ramię.
Krzyknęła jeden jedyny raz, może nawet nie głośno, może cicho. Ale pan Drożdż zatoczył się, zawołał — Jezus Marja, — lachę swą złamał na kolanie, oba kawały cisnął oburącz do stawu i z krzykiem uciekł w noc.
Rzuciliśmy się z pięściami na Marcysię, Irzek ją chwycił za włosy, ja biłem z całych sił. Ale odrazu, niewiadomo kiedy, opełzły nas, oprzędły ręce naszej matki.
— Wstydźcie się, wstydźcie, nie wolno nigdy bić, powtarzała z płaczem, — ja ci, Marcysiu, wierzę.
Musieliśmy iść naprzód, sami z Guciem, — one we dwie ztyłu. Trzymały się za ręce i razem, jak dwie siostry, płakały.
Wieczorem nie było już przy nas nikogo, tylko siedział Gucio. Okno było zamknięte, topole nagiemi gałęziami stukały w czarne szyby. Rudy cień świecy czołgał się po kątach.
Pytaliśmy Gucia, dlaczego pan Drożdż bił Marcysię? Jakie miał na to prawo? I dlaczego odważył się uderzyć naszą własną matkę? I czy się teraz nie powinno zastrzelić pana Drożdża?!
Gucio odpowiedział, że mu się śmierć Drożdża wcale nie uśmiecha. Że Drożdż bił Marcysię, aby jej pomóc powiedzieć prawdę. Ostatecznie pomylił się, nikomu nie pomógł, a nawet w dodatku miwowoli wszystkim zaszkodził.
— Słowem, — zakończył Gucio, — lepiej śpijcie, bo cała ta historja funta kłaków nie warta.
Nie było już co czekać, księżyc się tego wieczora nie pokazał w oknie, zasnęliśmy odrazu i dobrze się stało, żeśmy po tej przygodzie, funta kłaków nie wartej, na wsi już dłużej nie siedzieli.
Bo cóż? Bo nic i już koniec wakacyj.
Wyjazd się zaczął od samego rana. Przyszedł dawny kolega Kuby i jeszcze jakiś drugi. Pojechali z furą do miasta, staną u nas w Rynku jutro na śniadanie.
Do powozu na kozioł poszły drobne paczki. Przyszła prababka i ostrożnie ściskała naszą matkę, która miała rękę na temblaku i przewiązaną skroń. Potem znowu zaczęli szukać czegoś jeszcze po wszystkich pokojach, ale Gucio ukradkiem machnął swoją laseczką i konie ruszyły ostro z miejsca. Teraz my z powozu wiewaliśmy chustkami. Na mokrym ganeczku stała w siwej otoce włosów prababka, sama jedna.
Wkrótce już dwór zgubił się za zakrętem, wysokie topole malały coraz bardziej, rosła przed nami droga coraz dłuższa. Mama nas szczelnie otuliła, zresztą i tak jechaliśmy z nastawioną budą, więc nam deszcz nic nie szkodził.
Tylko Jan, gdyśmy ze wsi wyjechali, wiercił się na koźle, wygrażał komuś batem, to w lewo, to znów w prawo.
— Co tam widzicie, Janie?
— A no nic, proszę pani. Cobym ta znów miał widzieć?
Jedziemy, błoto zsuwa się z przednich kół, a Jan znowu wygraża, za siebie się obziera poprzez budę powozu. W ospałym kłusie siwków słychać coraz wyraźniej bose kroki, śpieszące po błocie.
— Co tam widzicie, Janie?
Czyjeś palce uczepiły się skórzanego brzegu budy powozowej i prosto na podołek mamy, — jakby z nicości zamglonego widoku spadł wielki bukiet świeżych, rozkwitłych astrów.
— Co to znaczy, Janie?! Stańcie, ktoś nas goni?! Jan zaciął tylko siwki, bliskie kroki gonią nas po błocie i znów dwie ciemne ręce chwytają za brzeg budy. Nad skórzany fartuch wysuwa się znienacka sina, pobita, straszna twarz Marcysi.
— Stańcież, Janie, — stańcie!
Stoimy w głuchej pustce. Wrony latają daleko nad stertami. Mama z chustką na bakier przez oko całuje się z Marcysią, która płacze i cała drży, którą żal wstrząsa ogromny, tak ogromny, że żaden z nas wytrzymać już nie może.
Wszyscy naraz płaczemy. I niewiadomo kiedy, z łez Marcysi na ręce naszej matki spłynęła obrączka. Ta sama, złota, ślubna, właśnie podczas kąpieli przy głogu zgubiona.
— Marcysiu, ach, Marcysiu! — wołamy.
Wołaliśmy napróżno, nic nie odpowiedziała, widać ją jak ucieka polami rozmokłemi ku grobli. Jan ruszył jeszcze prędzej, teraz naprawdę, żeby czasu nadrobić.
Marcysia w jedną stronę ucieka, my w drugą zakręcamy. Po obu brzegach drogi wielkie wody rozlane.
— Teraz jedziemy groblą, — powiada nasza matka.
— Marcysia mi oddała pierścionek, — tu nas znów matka ogarnia ramionami, — bo jej wierzyłam, bo razem z nią cierpiałam. Marcysia dobrowolnie oddała mi obrączkę...
Czy mogliśmy zrozumieć? Zamiast się cieszyć z odzyskanej obrączki, matka nasza znów płacze. Uśmiecha się i płacze i powiada bez związku o jakiejś wąskiej ścieżce, która, jak grobla między wodą a wodą, prowadzi wśród przepaści, zawsze ku pojednaniu. Byleby wierzyć ludziom i razem z nimi cierpieć.
— Pamiętajcie Marcysię chłopcy, — powiada nasza matka przez łzy.
Gdy są tak prędkie i tak ogromnie jasne, nie trzeba sprzeciwiać się mamie, wiemy to bardzo dobrze. Więc się nie sprzeciwiamy, a czy pamiętać będziemy, to znowu co innego.
Powóz zakręca, stangret cmoka na konie, mama uśmiecha się i wesoło i smutno. Marcysię ledwie widać. Jeszcze biegnie, ucieka, ale oto już się rozpływa we mgle, po tamtej stronie pól.



SZKOŁA
(Wstęp poparty później przykładami na to, czego nie powinno być)

Postawiłem na górze stronicy tytuł Szkoła i — ręka mi zadrżała ze strachu. Na szkole wszyscy się znają, każdyby ją chciał poprawić, ulepszyć a wszyscy jej wypominają, czego im potem w umiejętności pracy nie dostało. Nie dziw przeto, że mi ręka zadrżała, widzę poważnych ludzi mego kraju, jakby wokół tej kartki zgromadzonych, groźnie patrzących, czy im po myśli pójdzie moja mała praca.
Choć jest mała, będzie ważna. Niema w sprawie szkoły rzeczy błahych.
Wszystko tu jest równie ważne i konieczne, bo wszystko wpływa na duszę i charakter przyszłego człowieka.
Stoi więc za moim stołem, nakrytym bibułą, sam Prezydent, posłowie, senatorowie, biskupi, żołnierze, rzemieślnicy, chłopi, nawet strażaków musi to obchodzić. Wszyscy patrzą mi na pióro, jakby zaraz chcieli krzyknąć:
— Uważajno, mój drogi, bo to się może źle skończyć!
Zaprawdę, stygną na ustach wszelkie żarty! Widzę cię teraz dokoła stołu, Ojczyzno moja cała, twych ludzi widzę, twe pola, góry, rzeki. Mury, kamienie, zwierzęta, wszystko oblega teraz mały zeszyt, w którym piszę. Bo pisać o szkole, to tyle samo, co urabiać przyszłość, tyle samo, co chcieć kształtować serce człowieka i za kształt tego serca nieść odpowiedzialność!
Powiedz, czytelniku, czy możemy podjąć tak ogromne zadanie?
Pisząc o szkole nie dam wam żadnej rady, moi czytelnicy, a tylko podzielę się kilku wspomnieniami, o których z biegiem lat wyrobiłem już sobie własne zdanie. Nie przypuszczam, aby mi się udało zestawić listę wszystkich spraw źle, czy niepotrzebnie traktowanych w szkole. Ale kilka zagadnień muszę tu roztrząsnąć, bo mi w pamięci dotąd tkwią i dotąd spokoju nie dają.
Otóż: 1) nie powinno być w szkole walki między uczniami, 2) podziału na biednych i bogatych, 3) różnicy ze względu na pochodzenie ucznia, czy też rasę, 4) wreszcie być nie powinno, by nauczyciel przeklinał głośno swój profesorski los.
Nie mam zamiaru nikogo tu sądzić, ale przeciw tym grzechom występuję i jeżeli któryś z was powie, że błądzę, że wyżej przytoczone kwestje dobrej szkole nie szkodzą, jeżeli któryś z waszych nauczycieli powie, że się mylę, — chcę o tem wiedzieć koniecznie. Będę się z nim bowiem o to kłócił w kancelarji dyrektora, w klasie, na korytarzu. Stanę w bramie szkoły, zatrzymam wszystkich wychodzących i na podwórzu jeszcze się kłócić będę. Będę się spierał o to po drodze ze szkoły do domu.
Nie dam w domu spokoju i nawet jeszcze później, gdy się już jako dorośli kiedyś w życiu spotkamy, przypomnę, powtórzę, znów ten spór odnowię, — choćbyś ty był królem a ja dziadem, ty sędzią a ja aresztantem, ty ważnym doktorem a ja na łożu śmierci, ty całym Narodem a ja samotnym, opuszczonym człowiekiem.

Niejaki Kastalski

Było to zaraz po powrocie ze wsi.
— Od jutra będziecie już zawsze, przez długie lata, wstawać o tej samej godzinie, aby na ósmą być w szkole, — powiedział nam ojciec na dobranoc. — Trudno, muszę was kształcić.
Wstaliśmy o tej samej godzinie, rano o siódmej. Już nie było żadnego innego gadania o niczem.
Na śniadanie wypiliśmy gorącego mleka ze świeżemi bułeczkami i całym domem poszliśmy do szkoły.
— Trudno i darmo — rzekł ojciec do naszej matki, która zapiąwszy nam płaszcze pod szyją, całowała jeszcze raz każdego ważnym, urzędowym pocałunkiem w czoło.
Gdyśmy wyszli z naszej bramy, pokazał nam ojciec laską wielki czarny cyferblat na ratuszowej wieży. Serce dużej, złotej wskazówki było już niedaleko ósmej, mała wskazówka stała prawie na samej godzinie.
— Powinniście zawsze wychodzić o tej samej porze. Nie wolno się spóźniać. — Rzekłszy to, skierował się nasz ojciec ku ulicy Brackiej.
Szliśmy „całym domem“, gdyż miałem zdawać egzamin do pierwszej klasy ludowej.
Bałem się napisania litery f, bo nigdy nie wiedziałem, gdzie ją trzeba przewiązać ogonkiem i bałem się napisania ósemki. Zdarzało się często przy ósemce, że z górnego kółka robił mi się mały niekształtny bacik. Zresztą wszystko było w porządku: z nowej tabliczki łupkowej zwieszała się na sznurku czysta, nowa gąbka, rysik dzielnie chrobotał w piórniku...
Co się potem działo nie wiem. Pamiętam tylko, że wkońcu zdawaliśmy we dwóch, to jest niejaki Kastalski i ja.
Byłem małego wzrostu, i Kastalski wydawał się przy mnie olbrzymem. Staliśmy razem przy tablicy. Moi rodzicie siedzieli w pierwszej ławce. Ojcu dzwoniły kluczyki w kieszeni, mama szumiała jedwabiem.
O wiele dalej, prawie w ostatniej ławie, siedział niby jakiś stróż i stróżka. Okazali się potem rodzicami Kastalskiego. Nie wyobrażałem sobie dotąd, że rodzice mogą być wogóle tak biedni.
Zdawaliśmy razem z wielkoludem Kastalskim, — a właściwie on zdawał, podczas gdy mnie używano tylko do pomocy. Zaczęło się od drabiny.
Pan nauczyciel kazał Kastalskiemu wyrysować drabinę na dużej szkolnej tablicy. Nie wiem, czy Kastalski się bał, czy co?
W samym rożku tablicy smarował coś kredą bez sensu. Poprostu dłubał.
— No, a ty! — rzekł pan nauczyciel.
Ukłoniwszy się pięknie, machnąłem odrazu dwie wielkie linje równoległe, poczem od dołu, jakbym się miał wspinać, jakbym po nich szedł, jakby niemi biegło do góry moje serce, — kreślić zacząłem stopnie. Jeden, drugi, trzeci, — nie można się było pomylić. Spojrzałem przytem mimowoli na Kastalskiego. W długich butach, w połatanej katance stał z otwartemi ustami i ręce wyciągał po kredę.
Nie miałem ani chwili do stracenia, kredy mu nie oddałem. Rysowałem stopnie drabiny coraz wyżej, — Kastalski łykał tylko ślinę.
Pytano nas potem z rachunków, — do dwudziestu. Kastalski umiał liczyć tylko do czternastu. Dalej już poplątało mu się wszystko. Matka jego zrzuciła z pleców chustkę i, powstawszy z ławki, szepnęła głośno:
— Piętnaście!
Pan nauczyciel zauważył, że nie wolno podpowiadać. Kto wie, może się mylę, ale zdaje mi się, że nawet mój ojciec odwrócił się i zmierzył kobietę w chustce niechętnem spojrzeniem.
Pan nauczyciel zwrócił się do mnie ze słowami:
— A ty?
Zacząłem liczyć, jakby znów pod górę, jakby po tych liczbach moje serce wspinało się wysoko, do dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu. Nie wiem dlaczego, ale od trzydziestu nie liczyłem już do pana nauczyciela, lecz do Kastalskiego, który się rumienił i jak gdyby brzękł od wypowiadanych przeze mnie cyfr.
Gdy zaczerpnąłem oddechu przy osiemdziesiąt jeden, — głowa Kastalskiego opadła na piersi.
Następnie do dwudziestu, — ale dodawanie i odejmowanie.
Pierwszy odpowiadał Kastalski. Każde pytanie najpierw głośno przełykał. Gdy przełknął, tonęło w nim, że już nawet nie wiedział, na co ma odpowiadać.
Z początku czekałem spokojnie. Ale gdy pan nauczyciel zwrócony do Kastalskiego, patrzył odrazu na mnie — wcale już nie czekałem. Popatrzywszy na chudą szyję Kastalskiego, widząc, że dopiero łyka, — odpowiadałem odrazu.
Moi rodzice i pan nauczyciel kiwali chętnie głowami, a ja ostrem spojrzeniem, niby scyzorykiem, śmigałem przez twarz Kastalskiego, — i już wiem, że on nie wie!
I już mówię, co wiem!
I już się uśmiecham, nim Kastalski podniesie do góry swą zbiedzoną głowę.
I już mu nawet ust otworzyć nie dam, bo wszystko wiem! Wiem naprzód, wiem za siebie i za niego, głupiego. Wiem, tak prędko, głośno, że pan nauczyciel już na mnie tylko patrzy. Wiem tak dobrze, że nawet gdy Kastalski zaczyna odpowiadać, — ja mu słowa wyrywam z ust!!!
Wiem tak prędko, głośno, składnie, wyśmienicie, że Kastalski zakrywa sobie oczy rękawem katany. Jego ojciec przełożył czapkę z rąk do rąk.
Pan nauczyciel gładzi mnie lekko po głowie i mówi do mego ojca:
— No, naturalnie.
Tymczasem Kastalski wybucha głośnym płaczem.
Tego nie powinno być w szkole!
Szukam cię teraz, kochany Kastalski, chcę ci powiedzieć, że to była wielka niesprawiedliwość. Nikt nie miał racji przed tablicą, na której rysowałem drabinę, nikt, prócz twojej matki, gdy ze łzami w oczach szepnęła:
„Piętnaście“.
Chcę ci powiedzieć, że wszyscyśmy tam oszukali nasz kraj, bośmy tobie powinni byli pomagać, a nie mnie tuczyć twoją krzywdą.
Nie wiem, czy żyjesz, nie wiem, czy pamiętasz tego rumianego chłopca w granatowej marynarskiej bluzie, który ci słowa wyrywał z ust, patrząc na nauczyciela nędznym, przypochlebnym wzrokiem. Ten chłopiec, mój kochany Kastalski, — to ja. Jeżeli jesteś gdzie na świecie sławny i potężny, — dowiedz się, że mi twoja krzywda w życiu nie wygodziła, bom niczego wielkiego nie dokonał.
Jeżeli nie jesteś ani potężny, ani sławny, jeżeli jesteś byle kim i mniej jeszcze znaczysz ode mnie, pociesz się, że jestem zawsze twym dłużnikiem. Skąd chcesz, kiedy chcesz, przyjdź do mnie, a gdybym cię nie poznał, powiedz tylko jedno:
Jestem ten Kastalski, któremuś wtedy w szkole myśleć i mówić nie dał. Jestem ten Kastalski, któremu matka podpowiedziała: „piętnaście“.
Do ciebie, Kastalski, należy zawsze połowa mojej pracy. Sądzę nawet, że więcej: — połowa mego serca.

Najbiedniejszy uczeń
W drugiej klasie ludowej śpiewaliśmy piosenkę, której tytułu, niestety, już nie pamiętam, o małej myszce. Myszka ta, znęcona zapachem słoniny, weszła na jakąś deszczułeczkę zastawionej pułapki. Tu przychodził taki mniej więcej koniec śpiewanego przez nas utworu:

„Paf, deszczułka się złamała
„I ta myszka się złapała!

Wystarczy mi przepowiedzieć w myśli ów wiersz, bym odrazu, — jakby od tego czasu nie minęło trzydziestu kilku lat, — bym odrazu zobaczył całą naszą klasę...
Stoimy w ławkach, jest już prawie ciemno, za oknami pada szary, ciężki śnieg. Nad katedrą widać naszego pana nauczyciela. Wymachuje rękami na trzy. Nie na cztery, bo piosenka o myszy jest, — jak nas pouczył, — mazurkiem. Już wnet przyjdzie miejsce, w którem mamy zaczerpnąć oddechu, by potem razem głośno krzyknąć „paf“! — i dalej już spokojnie „deszczułka się złamała“ i t. d.
Śpiewamy o słonince, — teraz, jak mysz wylatuje i wącha tę słoninkę, jak ślinka napływa myszy do ust. Już przychodzi miejsce „paf“, ale tu pomyliłem się i z wielkiego rozpędu zamiast „paf“ krzyknąłem — „hop“!
Poczem dalej spokojnie, — deszczułka się złamała itd.
Bieniarz, który siedział ze mną w jednej ławce, wielki obdartus, ale doskonały chłopiec, — Żydek Deyches, który stał przed nami i jeszcze inni wszędzie blisko usłyszeli, że nie śpiewam paf, tylko hop!
Pan nauczyciel przestał machać i zaczął patrzeć na wszystkich pokolei. Ledwośmy mogli wytrzymać ze śmiechu. Hop! pokonało paf!
Pan nauczyciel kazał nam otworzyć książki na stronicy siedemnastej, gdzie była pod obrazkiem wydrukowana nasza piosenka.
— Proszę przeczytać, czy tam jest hop, czy paf? Bieniarz, — przeczytaj.
Bieniarz, który się bał pana nauczyciela najwięcej z całej klasy, zmarszczył brwi, podniósł książkę aż do oczu i przeczytał głośno:
— Paf!
— No więc proszę, jeszcze raz śpiewamy, — zawołał pan nauczyciel.
Znowu przyszło miejsce o ślince, którą mysz zaczęła łykać, by nastąpiło „paf“!
Już nie połowa, cała klasa zaśpiewała „hop! deszczułka“ i t. d.
Pan nauczyciel odpukał i zrobił się czerwony. Tyle krwi napłynęło mu do twarzy, że stała się purpurowa. Śnieg padał dalej spokojnie za ciemnemi szybami.
— Który to z was wymyślił to głupie hop!? — spytał pan nauczyciel, ocierając pot z czoła dużą białą chustką. Wytarłszy także ręce, skrzyżował je sobie na piersiach. Było to zawsze znakiem nadchodzącej awantury.
Wszyscy spuścili oczy. Patrzyliśmy teraz niespokojnie wzdłuż ławek, a równocześnie na nauczyciela.
— Któryż to z was wymyślił?
Nikt się nie przyznał. Ja też nie. Nie wymyśliłem przecież wspólnego śpiewania hop!
Krzepiła nas nadzieja, że jak zawsze tak i teraz wszystko się ostatecznie skrupi na Bieniarzu. Był w szkole za darmo, uczył się nieszczególnie, a pod koniec zeszłego roku matka jego za to, że zgubił podarowane mu przez szkołę książki, chciała pocałować naszego pana nauczyciela w rękę. Płakała, ale nie pozwolił.
— Pytam się po raz trzeci, który to z was wymyślił?
Nikt się nie przyznał.
Pan nauczyciel zbiegł ze stopni katedry i przyskoczył do Bieniarza, który stał obok mnie. Jak zawsze tak i teraz pachniało od naszego pana nauczyciela ślazowemi cukierkami.
— Bieniarz! Otwórz jeszcze raz na siedemnastej stronicy i przeczytaj głośno, żeby wszyscy słyszeli.
Bieniarz zbladł, otworzył na siedemnastej stronicy i niewiadomo czemu, najpewniej ze strachu, zamiast „paf“ przeczytał właśnie „hop“! Chciał się zaraz poprawić, ale pan nauczyciel krzyknął:
— Teraz ci okulary sprawię!!
Okulary polegały na tem, że wsadził Bieniarzowi twarz nosem między otwarte stronice i terpał mu silnie włosy za uszami, wołając:
— Masz teraz okulary, żebyś mógł przeczytać, czy „paf“! stoi napisane, czy wasze głupie „hop“!
Bieniarz nie mógł już potem śpiewać. Wsparty na ławce, płakał. Powtórzyliśmy całą piosenkę jeszcze raz od początku. Kiedy przyszło niebezpieczne miejsce, wszyscy razem zaśpiewali zgodnie „paf! deszczułka się złamała” i t. d.
Po skończonej godzinie zaczęliśmy się co prędzej ubierać, do śniegu się nam teraz śpieszyło, pan nauczyciel trwał jeszcze ciągle na katedrze, spocony.
Bieniarz płakał, łzy jego ciekły strugami po ławce. Stanąwszy całą kupą przy drzwiach, krzyknęliśmy mu na wszelki wypadek:
— Mazgaj, — strachopuda, — beksa!
Opowiedziałem to w domu nie zaraz, o wiele później, dopiero na Boże Narodzenie.
Ojciec mój niby się śmiał, śmiał, śmiał, aż nagle wziął mnie mocno za obie ręce i tak blisko popatrzył w oczy, żem się odrazu zaczerwienił.
— Postąpiliście, jak ludzie niegodni, — powiedział, — niema większej hańby, jak odwaga na koszt cudzego cierpienia. Powiedz Bieniarzowi, — zacisnął usta i uderzył mnie mocno w lewe ramię, — że za to paf! czy hop! tyś też dostał. I to nie od nauczyciela. Że cię za to z wielkim bólem serca uderzył twój własny ojciec. Pamiętaj, powiedz to Bieniarzowi zaraz jutro.

Żyd

Żydzi chodzili z nami już do szkoły ludowej, ale zostawali czasem na nauce naszej religji, przytem byli ładnie ubrani, naprzykład nasz Deyches. Deyches przynosił świetne ciastka ze słodkiemi, żydowskiemi może, ale doskonałemi powidłami. Na wakacje jechał, — zawsze mówił, że „sam“ jedzie, — jechał nad morze.
Więc choć byli Żydami, jakby nimi nie byli.
Prawdziwych Żydów poznałem dopiero w gimnazjum. Było ich w naszej klasie aż dwudziestu na czterdziestu trzech ucznów. W klasie drugiej B. Ile razy sobie przypomniałem, że są poprostu Żydami, niecierpiałem ich. Mój starszy brat pytał nieraz, dlaczego? Odpowiadałem mu krótko, że dlatego, — bo tak.
— Ale dlaczego?
— Dlatego, że mi się tak podoba.
Właśnie wtedy bardzo się moje sprawy popsuły w matematyce i w łacinie. Matka moja pojechała (bo mieliśmy wtedy powóz) razem ze mną do naszego dyrektora gimnazjum, który wszystko wiedział, wszystkich znał, gdyż chodził zawsze po całym budynku w cichych, filcowych pantoflach.
Dyrektor wziął mnie pod brodę, wogóle rozmawiał bardzo uprzejmie i zalecił mamie kilku korepetytorów z klasy mego starszego brata. W liczbie tych był także niejaki Sontag.
Przez jedno n, bardzo zdolny, ale Żyd.
Mama, zrobiwszy miłosierny ruch ustami, chciała przedewszystkiem wiedzieć, który z tych chłopców jest najbiedniejszy. Który jest, jak się wyraziła, w najcięższem położeniu materjalnem.
— Jeżeli pani o to chodzi, — oświadczył pan dyrektor, — to najbiedniejszy jest niewątpliwie Sontag.
Sontag był synem starego kamizelkarza, oczywiście także Żyda, ale już prawie całkiem ślepego.
— Oni tam podobno nie mają nawet gdzie mieszkać, i właśnie syn utrzymuje poniekąd swych rodziców z korepetycyj.
— W takim razie, panie dyrektorze, — powiedziała moja matka, — niech już chyba będzie ten Sontag.
Doskonale pamiętam, jak była tego dnia ubrana. Miała piaskową suknię z jedwabnym fioletowym przodem, woalkę na czoło odwiniętą. W ręku trzymała pęk alpejskich fiołków.
Nic nie powiedziałem, dopiero kiedyśmy wsiedli do powozu, rzuciłem przez zęby jedno jedyne słowo:
— Parch.
— Co ty mówisz? — pochyliła się nade mną matka. — Coś ty powiedział?
Mruknąłem, że nic.
Nazajutrz popołudniu przyszedł Sontag na lekcję. Chociaż ojciec jego był krawcem, nie stolarzem, zdawało mi się, że mój korepetytor pachnie stolarskim klejem. Klejem stolarsko-żydowskim, to znaczy jeszcze mocniejszym i nieznośniejszym.
Sontag miał zrośnięte brwi nad niebieskiemi oczami w czerwonych obwódkach. Zauważyłem, że gdy mówi, robi mu się coś w ustach, coś mu się tam klei i lepi.
Rzecz bardzo nieznośna.
Odziany był nader nędznie, — wszystko wystarzałe, przetarte i pocerowane. Byłem zdziwiony, że tyle zbrodni i łotrostw, które popełnia jakiś naród, nie może temu narodowi zapewnić nawet porządnego przyodziewku.
— Z pewnością nosisz kamizelkę pod mundurem? — zauważyłem, chcąc w ten sposób zwrócić Sontagowi uwagę na lichą kondycję jego ojca, kamizelkarza.
— Naturalnie, że noszę — odpowiedział Sontag, — o wiele cieplej w kamizelce. — Rozpiął granatową bluzę i pokazał starą watowaną kacabaję. — A ty?
— Ja nie noszę — odrzekłem z pogardą, postanawiając równocześnie, że dla takiego Żyda na złość nic nie będę rozumiał.
Dotrzymałem sobie obietnicy na tej lekcji i na wielu innych przez kilka długich tygodni.
Objaśniał mi matymatykę. Tłumaczył, na czem tylko mógł: na jabłkach, śliwkach, orzechach. Żyły mu wychodziły na skronie, a czerwone powieki drżały tak prędko, że chyba musiały mu robić mały wiatr koło oczu.
— Rozumiesz teraz? — pytał, wyciągnąwszy do mnie zmarznięte dłonie.
— Nie rozumiem, — odpowiedziałem spokojnie.
Zczasem Sontag poznał mnie już trochę i zaczął „wykrywać“, że udaję. Poznawał to z mego spojrzenia. Wtedy obrałem sobie kilka punktów, by patrząc na nie, nie pokazywać mu oczu. Punktami temi były: obraz Juljusza Kossaka, wiązanka szarotek nad kanapą, metalowe kółko nogi fortepianu i czarna kropka, którą mam od urodzenia na przegubie lewej ręki.
W danej chwili Sontag zasłonił mi tę kropkę własną dłonią.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknąłem z wściekłością.
Utkwił we mnie zdumione spojrzenie. Rozwartemi oczami patrzyliśmy na siebie, aż mu powiedziałem bezczelnie, prosto w nos:
— Moi koledzy mówią, że mam za korepetytora parcha.
— Twoi koledzy są głupi.
— No to są głupi, ale dalej nie rozumiem.
Nieraz przychodził mój starszy brat, kolega Sontaga, i razem mi tłumaczyli. Brat bardzo mnie prosił, bym starał się zrozumieć, bo Sontag ma jeszcze oprócz mnie różne inne lekcje. Kiedyż wróci do domu i kiedyż uczyć się zacznie sam dla siebie?
O to mi właśnie chodziło, by nie miał czasu uczyć się dla siebie, by zgłupiał, by sam też nic nie umiał!
Kiedy przyszło przystawanie trójkątów, męczarnie Sontaga podwoiły się, a może nawet potroiły. Nie rozumiałem nic od początku do końca. Wieczór już zapadł, już uczyliśmy się przy lampie, ja, na niby oczywiście — ani w ząb.
Sontag tak się usadowił, że mógł mi patrzeć prosto w oczy, a potem razem patrzymy prosto w zeszyt. Prosto w oczy — a potem znowu razem prosto w zeszyt. I tak od literki do literki, od kąta do kąta, od powierzchni do powierzchni, — aż nagle uśmiechnąłem się. Chwycił mnie za ręce i krzyknął:
— Teraz widzę, rozumiesz! Rozumiesz!
Rozumiałem, ale wściekłość mną wstrząsnęła tak gwałtowna, że już nic nie myśląc, uderzyłem go w twarz.
Chwycił mnie za ręce, upadliśmy na dywan. Ściskał mnie za przeguby z całej mocy swych chudych, zimnych palców i krzywiąc boleśnie twarz, płakał. Ja też — naprzeciw niego, nos w nos.
Mieląc niezrozumiałe, mokre od łez słowa, leżeliśmy tak, póki w futrze, zaśnieżony jeszcze, nie wszedł nagle mój ojciec.
Pamiętam doskonale pierwsze jego słowa:
— Cóż to takiego znowu?
Na to otwarły się drzwi jadalni, i wbiegła matka. Sontag i ja staliśmy znowu na środku dywanu.
Ojciec, jakby Sontaga wcale nie było w pokoju, spytał odrazu mnie:
— Dlaczego płaczesz?
— Bo mu dałem w twarz.
— O, — rzekł mój ojciec, — to wspaniale. — Zapalił papierosa i dodał:
— A za co?
Nie odpowiedziałem.
— Więc jakże? — spytał wtedy Sontaga.
Nie mogąc już wytrzymać, krzyknąłem:
— Dałem mu w twarz, bo zrozumiałem!
Ojciec usiadł na kanapie, pociągnął do siebie lekko Sontaga, oparł rękę na jego ramieniu i powiedział parę słów, ale takich, że do dziś noże mi się od nich obracają w piersiach. Powiedział, że ojciec Sontaga kocha swego syna, tak samo, jak mój ojciec mnie kocha. Że matka Sontaga, kocha swego syna, jak moja matka mnie. Że gdyby stary kamizelkarz zachorował, jego syn Sontag cierpiałby nad tem tak samo, jak ja nad chorobą swego własnego ojca.
— Rodzice i dzieci, — niema nic innego na świecie, tylko to.
Trzy razy powtórzył: — Tylko to. Tylko to. Tylko to.
Poczem mój ojciec, który nas, swoich synów, tak rzadko całował, objął za szyję Sontaga, pocałował go w czoło i, zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Za takie rzeczy nie warto nawet karać, można tylko współczuć. Nic więcej.
Z oczami łez pełnemi uciekłem z salonu do kuchni, potem, choć to była zima, aż na strych. Tu mnie znalazła matka i sprowadziła nadół.
Poszliśmy jeszcze tego samego dnia do sklepu z kwiatami, a potem pojechaliśmy do starych Sontagów.
— Sam zaniesiesz, — powiedziała mi mama w bramie starego, ciemnego domu. — Przecież to właściwie tylko twoja sprawa.
Poleciałem na górę, czuć tam było cebulę i czosnek, dopukałem się nareszcie do drzwi, które otworzył stary, siwy Żyd.
— To od mojej matki dla pani Sontagowej, — zawołałem na progu i, położywszy białe róże tuż obok żelazka na długim stole krawieckim, uciekłem.

Profesor

O wszystkich innych profesorach wiedzieliśmy coś, to, tamto, owo, może nic wielkiego, — aleśmy wiedzieli. Coś ludzkiego, zwykłego, osobistego. Nasz przyrodnik bał się szkieletu, profesor niemieckiego był pijakiem, łacinnika odprowadzały zawsze do gimnazjum jego dwie małe córeczki, katecheta był domowym prałatem papieskim, fizykowi nie udawały się nigdy doświadczenia, historyk zwalczał papiestwo, matematyk był synem chłopa, dyrektor chodził w filcowych pantoflach.
O Gorzkowskim — nic. Nawet ubrań na lato nie zmieniał, zawsze w tych samych wysiedzianych spodniach, w tym samym żakiecie, w tej samej czarnej krawatce. Nawet nas z twarzy nie pamiętał, wywołując tylko według nazwisk ze spisu.
Był zawsze taki sam, zawsze tak samo patrzył półprzymkniętemi oczami, czyto gdy „tłukł“ z nami aorysty, czy gdyśmy Homera „rozbierali”, czy gdy się Xenofontowi zaczynał pokazywać „na piątej parasandze świeży poślad koński“. Nawet notes miał Gorzkowski przez parę lat ten sam, tak samo równo obsiany na wszystkich stronicach pokurczonemi „stopniami“.
Na wiosnę i w lecie można było jeszcze jakoś wytrzymać na jego godzinach, ale późną jesienią czy w zimie ludzie się urywali. Był tak nudny, że nie warto było dokazywać. Kipieliśmy więc nad opisem tarczy Achillesa, łykając tak straszne ziewy, że nam od nich szczęki wyskakiwały ze stawów.
Nuda, którą umiał roztaczać Gorzkowski, była tak potężna, tak w swoim rodzaju znakomita, że ogarniała nas już zawczasu nawet przed jego przyjściem.
Któż nie zna niebywałych wspaniałości krótkiej chwili między dzwonkiem a nadejściem profesora?! Wtedy właśnie wymienia się najlepiej pióra, marki, książki. Ale przed nadejściem Gorzkowskiego nic się w tym czasie nie dzieje. Ludzie patrzą w mętne, zapotniałe szyby i śpią.
Otwierają się drzwi, wstajemy i nawet nie patrzymy na niego. Poco, — nie zmienia się, jest zawsze taki sam, tak samo stąpa, tyle samo kroków daje zawsze od drzwi do katedry.
Dziś, choć był tak samo ubrany i dał tyle samo kroków, nie siadł. Dalej stoi. Czekamy, aż padnie zwykłe, martwe: — Siadać!
Siadać — nie pada.
Gorzkowski spojrzał w zapocone okna i wodzi mętnym przepisowym wzrokiem pomiędzy ławkami. Zaczyna od prymusa Barańskiego, wzdłuż pierwszej ławki przeszedł już między średniakami, zlustrował wszystkich dryblasów na szarym końcu sali.
Co dalej?
Nic.
Ogląda ściany.
Nagle wyrzucił przed siebie ręce leciutko, jakby łapał motyla, roześmiał się do siebie cichym, bladym śmiechem i rzekł powoli w senną ciszę klasy:
— Mamy syna.
Nikt nie odpowiedział. W pierwszej chwili nie rozumieliśmy poprostu, co to znaczy. Czy „mamy syna“ będzie musiał zaraz ktoś na grecki przetłumaczyć, czy jest to tytuł zadania czy początek serji jakichś nowych wyjątków.
Gorzkowski stulił przy sobie ręce i, długą szyję wyciągnąwszy z luźnego kołnierzyka, powtórzył nieśmiało:
— Mamy syna.
Klasa jako taka nic jeszcze nie odpowiedziała. Tylko stare dryblasy z szarego końca, którym wogóle na niczem nie zależało, spytały z ostatnich ław:
— To znaczy, że pan profesor ma syna?
— Tak — odpowiedział Gorzkowski, kładąc ostrożnie swój czarny notes przed sobą. — Mamy syna od dziś, od piątej rano.
— Ten ci będzie znał grekę! — huknął w zupełnej ciszy najstarszy z dryblasów.
Słowa „ten ci będzie znał grekę“ okazały się hasłem dla całej klasy. Nie siadając, stojąc dalej w ławkach, zaczęliśmy teraz na wyrywki pytać Gorzkowskiego o wszystko. Czy już „odrazu“ mówi syn pana profesora, czy ma wszystkie włosy na głowie, czy nie ma sześciu palców u ręki, czy już odmienia pajdeno, jakie powiedział pierwsze słowo?!?
— Jak mówi? jak mówi? — huczała cała klasa.
Gorzkowski wyrzucił przed siebie chude, żółte ręce, jakby znów łapał małego motyla. Ucichliśmy natychmiast. Zapatrzył się w ścianę, zmarszczył czoło, podniósł wysoko szare, „zakurzone” brwi, przypominając sobie z ogromnym trudem coś, co należy koniecznie powtórzyć.
— Jak mówi? Naturalnie, że nie mówi po grecku. Ani wcale po żadnemu. Mówi — au, — au, — au. — Zapatrzony w ścianę, jął Gorzkowski cicho, nabożnie skrzeczeć, udając kwilenie małego dziecka.
Klasa wybuchła żywiołowym rykiem. Tłukliśmy z radości w ławy, tupaliśmy, książki spadały z pulpitów, latały w powietrzu. Ktoś przyszedł do tablicy i napisał pośpiesznie: Niech żyje syn pana profesora Pajdek!
Nawet Barański śmiał się i ze wszystkimi krzyczał.
Dryblasy biły się po głowach, kurz mieszał się z krzykiem. Największy z dryblasów Faliszewski stanął nagle na ławce i wrzasnął w imieniu całej klasy na całe gardło:
— Prosimy pana profesora, żeby syn pana profesora był także profesorem!!
I wtedy stała się ta straszna a przez nikogo nieoczekiwana rzecz. Gorzkowski porwał z katedry swój notes, cisnął nim o ziemię i ryknął:
— Milczeć!!!
Zapatrzony w ścianę, jakby nie do nas, a do tych murów szkolnych wołał, aż mu się w piersiach obrywało:
— Raczej kamienie będzie na drodze łupał, — raczej kamienie!...
Chcieliśmy sobie z tego nic nie robić, już nawet któryś z dryblasów wrzasnął — niech żyje kamieniarz! — gdy drzwi się otwarły i w cichych filcowych pantoflach i wkroczył sam pan dyrektor.



SŁAWA
(Czyli prawdziwa opowieść o człowieku, któryby chętnie robił co innego)

Dawno już było nakryte do obiadu, a ciągle jeszcze musieliśmy czekać. Mama raz po raz zaglądała do kuchni i wracała z odgrzanemi wypiekami na twarzy.
— Mówię ci, że przesiąkniesz zapachem, — złościł się ojciec, — u nas zawsze wszystko musi być w małomiejskim sosie.
Jeden Tomasz nie tracił spokoju. Wszystkim leciało ciągle wszystko z rąk, Tomasz chodził poważnie dookoła stołu, jak przed Święconem. Niby coś poprawiał. Tu przełożył widelec, tam obrównał serwety, ale głównie podciągał białe niciane rękawiczki.
— Bo, proszę pana doktora, nigdy się toto nie trzyma na rękach. Spada z człowieka, za przeproszeniem, jak za duże portki.
— Nie będziecie do stołu podawali w skórzanych rękawiczkach, — odpowiedział mój ojciec, przechodząc z jadalnego do salonu.
Przed każdymi ważnymi gośćmi lustrował wszystkie pokoje, dając ostatnie dotknięcia. Pobiegliśmy, aby „razem odbyć“ salon, kancelarję i pokój matki, przygotowany dla stryjostwa.
Dla mego stryja śpiewaka i dla jego żony, stryjenki.
— Ciągle jeszcze jadą, — zawołałem, patrząc na łóżka rodziców, pożyczone gościom.
Nakryte były turecką makatą, która dotąd wisiała w salonie na honorowem miejscu.
— Nietylko jadą, ale możnaby powiedzieć — ojciec wyciągnął z kamizelki złoty zegarek, — że poniekąd już dojeżdżają.
Od chwili, gdy przyszła depesza, ciągleśmy się pytali o ową jazdę. Gdzie są teraz? Gdzie za godzinę? Gdzie za dwie godziny? Musieliśmy nieustannie czuć zbliżanie się przyjazdu. Tyle było ciągle nieoczekiwanych przerw. Zbliżają się, zbliżają, tymczasem okazuje się, że znów przestają jechać.
Cały dzień mieli być w jakiemś niemieckiem mieście, gdzie stryj występował wieczorem.
— Nie boi się przed tyloma obcymi, Niemcami? — spytałem nagle, o zmroku, w kancelarji.
— Może się i boi, ale on nigdy nie pyta, tylko wali śmiało naprzód i basta.
Wali naprzód!
— Wali naprzód przed obcymi Niemcami?
— Ma się rozumieć. — Ojciec podniósł z podłogi zapałkę. — Co ty sobie właściwie myślisz? Że Niemcy, to niby co?
— Nic nie myślę, — odpowiedziałem, — ale zawsze...
— Ale zawsze? No więc cóż z tego? Niemiec nie Niemiec, Czech nie Czech, Włoch nie Włoch, bójno ty się tylko Boga, wobec takiego głosu?!
Przerwa w zbliżaniu się przyjazdu sprawiła, że mieliśmy wcale nie pójść do szkoły. Całe popołudnie bawiliśmy się świetnie, a wieczorem odbył się przegląd naszych papierzanych żołnierzy. Przyjazd stryja wyłonił się znowu dopiero po kolacji. Wtedy to ojciec odsunął filiżankę herbaty, złożył gazetę, popatrzył na zegarek i powiedział:
— Tak, tak, — teraz już śpiewa.
Tu u nas nie mogło być słychać, ale mama zapatrzyła się w lampę i, uśmiechnąwszy się, słuchała.
Pożegnaliśmy się, umyli i poszli spać.
Już zasypiałem, gdy mój starszy brat, Irzek, podniósł się na łóżku i kazał mi być cicho.
Lampka oliwna pstrykała na oknie.
— Ciekawym, czy jeszcze śpiewa? — szepnął tajemniczo.
Przyłożyliśmy uszy do ścian, Irzek bowiem twierdził wtedy, że mury są doskonałym przewodnikiem. Słychać było przytłumione chodzenie po dywanie. Zawołaliśmy głośno, obaj naraz.
We drzwiach zjawił się ojciec.
— Czy jeszcze śpiewa? — spytał Irzek.
— Cóż to znowu za głupstwa? Spać mi tu zaraz! — Poczem, spojrzawszy na zegarek, ojciec nasz westchnął i powiedział: — Kwadrans na jedenastą. Tak, teraz śpiewa trzeci akt. Dobranoc.
Przylgnęliśmy posłusznie do poduszek. Po wyjściu ojca Irzek powiedział: — Śpiewa trzeci akt. To znaczy, że przedstawienie jest w trzech aktach. Albo w czterech? Albo może w pięciu?
Więcej nie słyszałem, gdyż usnąłem. Nazajutrz od rana zaczęło się jeszcze raz sprzątanie połączone z nakrywaniem. I tak trwa do teraz. Teraz Tomasz chodzi w białych rękawiczkach dookoła stołu, ojciec robi ostatnie dotknięcia, a ci, jak nie przyjeżdżają, tak nie przyjeżdżają.
— Więc naprzykład, — spytałem podstępnie, — ile mogą mieć jeszcze stacyj do przebycia?
— Na stacje biorąc, — odpowiedział ojciec, — sądzę, że z jakie dziewięć.
— Dziewięć! — jęknęliśmy.
— Dziewięć, ale stryj jedzie kurjerem. Nie zatrzymuje się po drodze byle gdzie.
Na każdym kroku robi nasz stryj coś niezwykłego. Zajeżdża do wszystkich miast i śpiewa, a potem nagle nie zatrzymuje się nigdzie.
Z sypialni pobrodził ojciec (przegląd mieszkania nazywał się także brodzeniem) do gabinetu, podarował nam mimochodem kilka kalendarzy lekarskich i razem z niemi poszedł do naszego pokoju, do dzieciarni.
Wszystko tu było w porządku, ławka szkolna stała równo pod oknem, ale ojciec na widok półki z zabawkami wykrzyknął:
— Ba!
„Ba“ nie znaczyło w tym wypadku nic dobrego. Zaczęliśmy jeszcze raz ściągać wszystko z półek, tymczasem na progu w czarnej sukni, obszytej białym puchem, ukazała się mama. Miała białą różę we włosach.
— Chyba już nie przyjadą dzisiaj. — Złożyła po swojemu ręce.
Ojciec podniósł głowę, równocześnie zadzwonił dzwonek w przedpokoju, wielki nakręcany bąk wypadł mi na podłogę. Poskoczyliśmy do drzwi, w których ukazał się najspokojniej w świecie Tomasz ze słowami:
— To do pana doktora.
Stanęliśmy, jak wryci, ojciec uderzył się w czoło aż klasnęło:
— Mówiłem Tomaszowi, — żadnych chorych! Czy może być coś prostszego, mówiłem tak wyraźnie.
I tak jakoś z wielkiego czekania zrobiło się zwykłe porządkowanie.
— Wszystko, wszystko musi być w porządku, — powtarzał ojciec. Zwijaliśmy się przed półką, zapychając niewygodne rzeczy w dalekie ciemne kąty.
Na szczęście nie patrzył na nas. Gniewał się na mamę za różę.
— Nie znam się na waszych modach, — te jakieś piórka, obszycia, zakrętasy! Ale żeby ktoś bez żadnego powodu kładł sobie kwiaty na głowę? Zresztą róbcie, co chcecie.
Chociaż to się nas nie tyczyło, odpowiedzieliśmy, że na najwyższej półce zrobimy miejsce dla prezentu stryja. Napewno coś przywiezie.
Ojciec skrzywił się wyniośle:
— Jeżeli ktoś przyjeżdża, trzeba się cieszyć, że przyjeżdża dana osoba, a nie wiecznie myśleć, co nam dana osoba przywiezie.
Mimo to Irzek wyścielił półkę czystym, złotym papierem. Pokryjomu równało się to „umieceniu przez tubylców wigwamu na cześć dawno oczekiwanego gościa“. Właśnie świeży arkusz przybiliśmy na wierzchu, gdy rozległ się krótki, ostry dzwonek. Jak ukłucie.
— Teraz napewno oni! — krzyknął ojciec.
Rzeczywiście był to już stryj, — ale chyba nikt na świecie nie umiał tak otwierać drzwi przedpokoju, jak nasz Tomasz!
Stryj trzymał w jednej ręce podróżną czapkę, w drugiej psa na smyczy. Z za olbrzymiego futrzanego kołnierza stryjowskiego widać było stryjenkę w jakiejś czarnej atłasowej pierzynce. Ztyłu tłoczył się ich syn, mały, mniej więcej, jak ja.
W czerwonej czapeczce.
Ojciec czekał na środku przedpokoju z rozwartemi ramionami. Myśmy się schowali za ceratową kanapę Tomasza. Na schodach słychać było ciężkie stąpanie kilku ludzi, którzy coś nieśli.
Pewno kufry z prezentami!
Stryj nie skoczył w ramiona ojca i wogóle, jakby nikogo nie zauważył. Pochyliwszy się nad białym psem w czarne łaty i kropki, powtarzał raz za razem:
— Ledi, Ledi, prosimy o spokój. Tu też znajdą się cielęce kotleciki. Tu się też dla nas znajdą cielęce kotleciki.
Nie chodzi o to, co mówił, ale jak! Jego śliczny głos wypełnił odrazu cały przedpokój.
— Widzisz, mój drogi, — teraz grzmiał do ojca, — panna Ledi jest tak zdenerwowana!
Piesek zaskuczał, stryj ukląkł prawie i też zaskuczał. Tymczasem stryjenka całowała się z naszą mamą, a syn stryja, nasz brat, czekał, zawinięty szalem, aż go odkręcą. Ludzie wnieśli do przedpokoju trzy ogromne kufry okute. Tomasz wspaniale rozkazywał, pokazując drogę do mieszkania.
Stryj „za całe przywitanie“ pogłaskał nas tylko po głowach.
Nareszcie odbyło się wejście.
Mama ze stryjenką poszły pierwsze, za niemi stryj z ojcem, za nimi my. Pytaliśmy po drodze nowego naszego brata, Karola, czy są jakie prezenty? Były, i to podobno wspaniałe. Nie dało się o tem dłużej mówić, bo ojciec usłyszał już trochę i srogo zmarszczył brwi. Przestaliśmy odrazu, tem bardziej, że żal nam teraz było ojca.
Był mniejszy, chudszy, cichszy od śpiewaka, napewno biedniejszy. Stryj miał bródkę zaostrzoną w dwa złote różki, jak święty z obrazka, ojciec zwykłą brodę w jeden różek. Stryj pachniał, niewiadomo czem, bo nie była to perfuma. Może te wszystkie miasta, cała droga daleka, przez którą jechał, może nawet trochę sam głos w nim pachniał?... Ojciec nasz tylko sobą i zwykłym doktorskim karbolem.
Stryj właściwie nie szedł, lecz stąpał, jak trzej królowie-monarchowie, to patrząc pod nogi, to odbijając się wzrokiem dumnie pod górę. Niby ku wybranej gdzieś gwieździe. Ojciec szedł zwykłym, uważnym krokiem. Właściwie wyglądał na o wiele gorszego i słabszego stryja.
Gdy siedli w salonie na naszych morelowych fotelach, ojciec nasz wziął zaraz Karola na kolana. A stryj? Nic podobnego! Jakby nas wcale nie widział. Siedział dla siebie samego, a i tak zrobił odrazu rzecz, z powodu której nie mogliśmy oczu od niego oderwać...
Natężył się lekko i przerzucił w sobie głosem. U innych ludzi nazywa się to zwykłem chrząknięciem. Ale stryj nie chrząknął, tylko jakby złoty kamień potrącił w sobie i na lepsze miejsce przestawił.
Można było słuchać tego przestawiania bez końca.
Stryjenka otworzyła drzwi, — że ludzie od kufrów czekają na pieniądze. Stryj jęknął groźnie a prześlicznie, ojciec wstał i poszedł zapłacić.
Zostaliśmy przy stryju tylko my, Karol i Ledi.
Karol bawił się otwieraniem i zamykaniem klawjatury. My z Irzkiem staraliśmy się przypochlebić Ledi. Głaskaliśmy ją po czole i za uszami. Warczała zpodełba.
Stryj ziewnął, przeciągnął w sobie strunę i spytał, czy uczymy się grać?
— Bo, — dodał, pokazując palcem Karola, — mój pan Karol jest niemuzykalny, jak pień.
Nie śmieliśmy nic odpowiedzieć, zresztą stryj wcale na to nie czekał.
— Patrz, Karolu, — rzekł, — jak wyglądają twoi bracia?
Naturalnie, — mieliśmy dziś nowe ubrania.
— A ty zawsze obdarty i brudny, jak szewc!
Karol cicho odszedł za fortepian.
— Prawda Ledi, jak szewc!
Zazdrościliśmy jej z całego serca. Trzymał ją na kolanach i ciężkiemi rękami gładził po nogach, śmiejąc się: — cielęce kotleciki, cielęce kotleciki.
Nagle zepchnął psa i, wsłuchawszy się uważnie w powietrze naszego pokoju, zaśpiewał, a raczej powiedział do samego siebie parę liter.
Były tak dźwięczne, że odrazu jakby się od nich rozszedł blask po całym salonie.
Na to ukazał się w drzwiach ojciec i zawołał:
— Ho, ho, ho! — Ale mama już jest, przejdziemy do jadalni.
Mama mego stryja i ojca, czyli nasza babka czekała w stołowym, żeby ukochany syn przyszedł do niej pierwszy. Później, przy czarnej kawie opowiadała, że podczas tego czekania serce jej chciało wyskoczyć z radości.
Na przywitanie babki patrzyliśmy z oburzeniem. Nigdyby nie potrafiła witać się tak z naszym ojcem. Stryj trzymał w jednej ręce sznurek od Ledi, drugą przyciskał babkę do siebie, wznosząc ostrożnie złotą bródkę nad czarnemi szkiełkami babcinego czepca. Głaskała syna po włosach. Z płaczem przysuwała go do siebie i odsuwała.
W tabaczkowem, szorstkiem ubraniu wyglądał chyba, — jak wspaniały dąb.
Wszystko, co było w naszym domu nowego, najlepszego, chowanego tylko na największe święta, wystąpiło dzisiaj do stołu. Nigdy nie myśleliśmy, że się tak trzeba wszystkiem z gośćmi dzielić. Gdyby nie mama i trochę, trochę Tomasz, nie jedlibyśmy nic przy tym obiedzie.
Ledi dostała przed nami specjalny kotlecik cielęcy, skrobany. Zresztą wszyscy słuchali stryja. Jadł tak samo, jak mówił, patrząc od czasu do czasu wgórę, mimo lampy, w jakieś inne, jeszcze większe światło, niby w wybraną gwiazdę. Musiał ją po swojemu dostrzegać, bo mu się powieki same ostro mrużyły.
Opowiadał rzeczy, które nas zachwycały, choć nie rozumieliśmy z tego wszystkiego ani jednego słowa.
Były tam dalekie miasta o dziwnych nazwach, wyprzedane sale, zachwycone tłumy, jacyś dyrektorzy, przy których stryj prawie stale wymawiał słowo szubrawcy, mimo że mu babka niespokojnie wskazywała na nas oczami. Były światła, kulisy, kwiaty, wieńce, loże, różne obce języki. Mieszały mu się w opowiadaniu, jak srebrne papierki cukierków, które zginał w palcach.
Po obiedzie Karol przyznał się w dzieciarni, że nigdy jeszcze w życiu tak dużo nie jadł, jak dziś. Jeszcze mu dotąd bije serce od tylu znakomitych potraw. W zakładzie, w którym był, prawie nic nie jedzą.
Może być, — miał bardzo chude policzki. Pokazaliśmy mu kołnierze naszych ubrań, które nam matka wyhaftowała.
— Ja mam zawsze ten mundur, — mruknął z pogardą, szarpiąc na sobie bluzkę.
Zazdrościliśmy mu munduru i że już nie wymawia kilku polskich liter. Irzek pierwszy to odkrył. Poszliśmy do salonu, żeby to powiedzieć mamie. Nie dla skarżenia, ale jako ciekawą rzecz. Stanęliśmy cierpliwie koło jej fotela, czekając, aż się zrobi przerwa w rozmowie.
Stryj ciągle jeszcze opowiadał.
Nareszcie zrobiła się przerwa i już mieliśmy szepnąć o Karolu, gdy właśnie w tę przerwę wsunął się cicho głos babki.
— Tak nam to opowiadasz i opowiadasz, a czybyś nie chciał zaśpiewać czegoś?...
Stryj zbladł i krótko zapytał: — Co?
— Myślałam sobie poprostu...
— Teraz, po obiedzie?! — krzyknął ostro. — Wam się wszystkim zdaje, że śpiewać, to to samo co spać, jeść.
Przestraszyliśmy się.
— Myślałam poprostu, że sprawi ci to przyjemność.
Krew mu uderzyła do głowy i powiedział dobitnie:
— Życiem przypłaca się, mamo, tę przyjemność.
Wobec tego ojciec nasz uznał, że trzeba się iść przejść. My z nimi, — Ledi, Irzek, Karol i ja. Stryj w cylindrze, ojciec w meloniku, Karol w czerwonej czapeczce i Ledi na smyczy. Przy połowie piętra stryj zatrzymał się i parę razy przedrzeźniał: — Zaśpiewaj, zaśpiewaj, zaśpiewaj! Wszystkim wydaje się to takie proste...
Obeszliśmy dokoła Sukiennice. Ze względu na głos stryj nic podczas całego spaceru nie mówił. Odezwał się tylko raz w cukierni, gdzie kupowaliśmy ciastka:
— Mój Boże, jakaż to malizna.
Pierwszy raz wtedy wstydziliśmy się naszego kochanego miasta.
— Jedno tylko macie śliczne, — zaśmiał się później ukradkiem na ulicy Brackiej, — to ten śnieg.
Zakutany po uszy, wyciągnął dłonie i patrzył, jak mu spadają na palce białe, lekkie płatki.
— Na całym świecie niema chyba takiego śniegu.
I tak, we wspaniałem futrze, czekał z przymkniętemi oczyma i z wyciągniętemi przed siebie rękami.
Na ulicy Brackiej wstąpiliśmy do innego niego stryja, profesora i jego małej córki, Ady. Miał oprócz tego jeszcze synów i żonę, ale naprawdę liczyła się tylko Ada. Nie podobał się jej stryj-śpiewak. Krzyczała cały czas, a on się z nią drażnił, jak z małem zwierzątkiem. Zdawało się wkońcu, że się już pogodzili. Wziął ją na ręce. Właśnie wtedy ugryzła go w palec tak mocno, że aż krew poszła.
Wizyta u profesora, jak z tego widać, niebardzo się udała i wieczór spędziliśmy w domu przy kominku. Stryj zasiadł obok mego ojca. Rozwalił się przed płonącemi szczapami. On jeden chyba umiał tak trzymać rękę nad ogniem, — jakby błogosławił płomieniom.
W pewnej chwili zawezwano go do sypialni, żeby coś zrobił z kuframi. Nie mogą tak stać wiecznie. Poszliśmy wszyscy. Sterczały na środku wielkiego pokoju. Kluczyki od nich nosił stryj na specjalnym złotym łańcuszku.
— Rozumiesz mnie, — prawił do ojca, chodząc koło skrzyń, jak ksiądz koło ołtarza, — możesz śpiewać anielsko, wszystko na nic, jeżeli się im nie dasz napatrzeć. Rozumiesz? Muszą się najeść oczyma. Ileż razy na scenie czuję, czuję poprostu, że mnie jedzą.
Słuchaliśmy tego ze zgrozą.
Pootwierawszy skrzynie, zaczął wydobywać kostjumy. Stryjenka chciała pomóc. Krzyknął, a raczej zatrąbił na nią złotym głosem tak srogo, że odrazu wróciła na swe krzesełko.
Nigdyśmy jeszcze takich skarbów nie widzieli. Ze skrzyń wypływały całe rzeki jedwabiu, niby delikatną pajęczyną, oprzędzonego haftem.
— Wszędzie ręczny. Wszędzie prawdziwy. — Stryj wskazał palcem na stryjenkę. — Ona, ona. Całe miesiące pracy. Ha, trudno.
Rzeki jedwabiu, srebrne zbroje, chodaki nabijane szkłanemi kamieniami, miecze, błyszczące tarcze, kilka prześlicznych peruk z długich „żywych włosów“.
Tomasz musiał uprzątnąć z szafy rzeczy moich rodziców. Wstawiało się tam ostrożnie królewskie szaty mego stryja, który, przekładając z ręki do ręki pyszne materje, przymykał oczy, ostrem światłem źrenic odnajdywał wybraną gwiazdę i śmiał się:
— Rozumiesz? Blask, blask, wszystko jest w tym blasku.
Nagle okazało się, że na dnie jednej ze skrzyń jest naprawdę coś dla nas.
Co?
Cała kolej!
Była to kolej, nieomal prawdziwa, ze składanemi szynami, zwrotnicami, stacjami, świetnie nakręcana, na ciężkich kołach, lanych z prawdziwego żelaza.
Nawet Karol wylazł teraz z ciemnego kąta. Chcieliśmy ją zabrać i przedewszystkiem postawić na wyścielonej półce.
Stryj nie dał. Musiał przedtem wszystko sam pokazać.
Usiedli razem z ojcem na podłodze, zestawili szyny — i pociągi zaczęły jeździć dokoła foteli. Fotele nazywały się teraz imionami miast, w których stryj niedawno występował.
— Patrz, — wołał do ojca, — tu wysiadamy, tu się przesiadamy, a tu znowu mamy szalone powodzenie.
Nasz pociążek pilnie terkotał, stryj sunął za nim szybko po podłodze. Nie dali nam bawić się tego wieczora lokomotywą, a jutro rano trzeba było iść do szkoły. Mówiono z początku, że nie pójdziemy, ale stryj musiał się ćwiczyć.
Wtedy nie wolno być nikomu w domu. Ja zostałem — był to prawdziwy cud — z powodu zaczerwienionych migdałów. Rodzice wyszli na palcach, Tomasz pilnował przedpokoju, by nie dopuścić, broń Boże, żadnych chorych.
Zostaliśmy we dwoje, ja u siebie w łóżku, Ledi u stryja w salonie, gdzie właśnie pracował.
Dobrze, żem wytrzymał, żem z łóżka nagle nie wyskoczył i nie uciekł do Filipiny do kuchni. Z początku nic strasznego. Brząkał tylko w klawisze. Ale potem brząkanie przeszło mu w głos, który piął się do góry i spadał, — piął się do góry i spadał, coraz większy, mocniejszy, — jak skała.
Cisza. Potem stryj nagle do samego siebie: — Nie, błaźnie, jeszcze raz!
Skuliłem się ze strachu na łóżku.
Głos znów zaczął się wspinać, lać, rozlewać, huczeć w całem mieszkaniu, kruszyć i znów łączyć, niby roztopione złoto przepływać, póki Ledi nie zawyła. Wtedy otwarły się nagle drzwi salonu i, kopnięta z całych sił, potoczyła się, jak kłębek białej włóczki, od drzwi przez całą kancelarję, aż do naszego pokoju.
Na progu ukazał się stryj z okrzykiem — bydlę!
Był wspaniały i straszny. Oczy miał całkiem białe, nasycone wytężonem światłem, twarz rozognioną, pełną najokropniejszej troski. Nie zamknął za sobą drzwi.
Chodząc tam i napowrót, toczył ze siebie i ciągnął, i kuł i hartował swój głos. To znów przystawał, wyrzucając w powietrze duże, białe dłonie, i jakby w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku, wołał: — Nie, nie, nie!!
Jeszcze raz ostrzył ogromne tony od początku. Wziąłem Ledi do łóżka, żeby cicho siedziała, — głos łamał się stopniami pod górę — pod górę. Stryj znów z rozpaczą wyciągnął ręce przed siebie.
Płakałem, Ledi lizała mnie po twarzy. Siedzieliśmy we dwoje cichutko, gdy stryj nagle krzyknął w salonie: — Cóż to za piekielna męczarnia!!!
Wlepiliśmy się z Ledi w poduszkę. Przebaczyłem teraz stryjowi, że kopnął niewinne zwierzę, że nam nie dał pociągu, że rzeczy moich rodziców zostały wyrzucone z szafy, przebaczyłem mu wszystko, byleby wyszedł już raz nareszcie tym głosem, — jak mi się zdawało — na sam szczyt powietrza.
Rano mu przebaczyłem, a wieczorem darowałbym za darmo całe swoje życie. Sądzę nawet, że wszyscy, którzy wtedy u nas w salonie siedzieli i słuchali, tak samoby zrobili.
Ze wszystkich gości pamiętam tylko pana autora — ojciec na niego tak mówił — to znaczy pana Galla. Mówili sobie ty.
— I co ty na to, Gallu — pytał ojciec, przesiadając się z krzesła na krzesło.
— Co ja na to? Niewiadomo. — Powiedział „niewiadomo“, rozwinął napisane nuty i zaczął bębnić palcami po dużych czarnych kropkach.
Nikomu nie udawała się rozmowa. Babci trzęsły się poprostu ręce. Żona pana Galla siedziała jak mumja. Stryj rozmawiał ze wszystkimi i coraz lekkiem chrząknięciem przeciągał sobie w piersiach złotą strunę. W pewnej chwili powstał i powiedział:
— No więc proszę.
Pan Gall oddał nuty mojej matce. Wzruszyła ramionami, — że się wstydzi.
Zsunął swe siwe, długie włosy z jednej skroni na drugą i mruknął, że sam musi słuchać zdaleka. Uciekliśmy z Irzkiem pod fortepian, gdzie zawsze siedzieliśmy podczas każdej muzyki.
O, — teraz stopy mamy spoczęły na złotych pedałach. Stryj stał bokiem do fortepianu i oddychał wysoko, jakby mu się w piersiach waga kołysała tam i napowrót. Był zupełnie blady, tylko uszy mu się czerwieniły. Słuchał niemi ostrożnie ciszy salonu.
Nagle pedał ugiął się pod pantofelkiem, tuż nad naszemi głowami przez grube pudło wytryskać jęły małe tony, niby krople, póki w nie nie wpłynął z cudownym szumem pełny strumień głosu mego stryja.
Sczepiliśmy się z Irzkiem rękami.
Stryj śpiewał:

Gdzie wiosłem obrócę,
Tam pali, tam pali się toń!


Nie chodziło o te słowa, ani o to, że pan Gall zaczął gryźć własny kułak, i że ojciec wstał, jakby przez kogoś niespodzianie zawołany, ani, że babka skuliła się na fotelu. Ale zaczęły się nam ukazywać całe kraje obce, jakieś światy kolorowe i różne dobre, szlachetne uczynki.
Pieśń umilkła, stryj podszedł do fortepianu. Przewracali nuty razem z matką, poczem wypłynął znów śpiew, tak ogromny, że już nie mogliśmy wytrzymać. Pierwszy wylazł z ukrycia Irzek, za nim ja. Podeszliśmy na palcach, żeby być jak najbliżej. Ojciec wyciągnął do nas groźnie rękę, ale już było za późno. Przyłożyliśmy uszy do kamizelki stryja i prosto stąd słuchaliśmy, jak w nim szumi piękny, gorący oddech.
Nic na to nie powiedział. Nawet mu nie drgnęła blada, nieruchoma twarz, usta dalej śpiewały.
Patrzyliśmy na jego oczy z pod złotego łańcuszka kamizelki. W ostrem zwężeniu coraz odnajdywały daleką, jakby gdzieś za czarnemi oknami salonu wynalezioną gwiazdę.
Skończyło się.
We drzwiach ukazał się Tomasz i Filipina. Zaczęła na cały głos błogosławić. Ojciec wypchnął ją za drzwi i tam nagle uściskał.
Żona pana Galla powiedziała:
— Trudno, dostałam gęsiej skórki.
Na co stryj, starłszy pot ze skroni, — że to nic nie jest. Trzebaby jeszcze dodać gest, ruch, barwę, blask. Żeby mogli oczy wytrzeszczać. Oni, publiczność.
Postanowiono tego samego wieczora, że wystąpi przed nimi w Krakowie. Pan Gall zostawił cały plik nut, a ojciec powiedział mamie o stryju, wieczorem w jadalni, słyszeliśmy przecie na nasze własne uszy:
— Niech robi, co chce. Jemu wszystko wolno, ja się nie mogę oprzeć.
Słowa o opieraniu się powtarzały się coraz częściej. Prawie nie mieszkaliśmy w naszem mieszkaniu, tak dużo stryj ćwiczył. Ojciec prawie nie przyjmował chorych. Tomasz sam przyznał, że teraz nie wie, za co ma pierwej łapać. My też nie wiedzieliśmy, czego się uczyć, bo ciągle trzeba było pomagać Karolowi. I niebardzo było gdzie się uczyć. Stryjenka zajęła całą dzieciarnię na haftowanie płaszczów koronacyjnych.
Ale ojciec stale odpowiadał mamie, — że nie może się oprzeć.
Nie dziwiliśmy się temu. My też, zobaczywszy nasze własne nazwisko pewnego pięknego ranka wylepione na murach, nie mogliśmy się oprzeć. Koledzy pękali z zazdrości. Wróciwszy do domu, rzuciliśmy się stryjowi na szyję.
Wydął pogardliwie usta, — przecież to i tak będzie skandal, gdzież tu śpiewać i przed kim w takiej nędznej mieścinie?!
Baliśmy się strasznie teraz o nasz Kraków, choć ojciec ciągle dowodził stryjowi, że się miasto nie poszkapi.
— Zobaczysz nabitą salę — kończył taką rozmowę.
Zastanawialiśmy się, w jaki sposób będzie sala nabita. Irzek sądził, że będą puszczać sztuczne ognie na cześć stryja. Nie mówiliśmy o tem nikomu, bo i tak teraz ciągle wszystkim przeszkadzaliśmy.
Jak ojcu chorzy. Zamiast czekać na nich popołudniu, brał nas ze sobą na spacer, a właściwie do teatru. Patrzyliśmy, jak czarny ogonek kupuje bilety i czy kupują „na stryja“.
Na dzień przed koncertem ojciec sam stanął w ogonku, i cierpliwie, ze wszystkimi posuwał się do okienka. Kupił dużo niebieskich biletów i oznajmił stryjowi podczas podwieczorku:
— Mówiłem ci, że się miasto nie poszkapi. Czy już wiesz? Buda wyprzedana.
W dzień koncertu mieszkaliśmy u babki, na Karmelickiej ulicy. Stąd pojechaliśmy do teatru na koncert. Była masa ludzi wszędzie. Gucio powiedział nam, że gdy się jeszcze więcej zapełni, przyjadą strażacy i przywieszą ławki do żyrandola, wiszącego u stropu. I dopiero, gdy oświadczył, że wpośród tych ławek będzie nasza, szkolna z dzieciarni, uwierzyliśmy, że to nieprawda.
Ojciec do ostatniej chwili chodził w futrze po korytarzu. Różni ludzie ciągle go o coś pytali. Za każdym razem odpowiadał im:
— Świetnie! Świetnie!
Zaterkotały dzwonki, uciszyło się zupełnie i wyszedł stryj, we fraku, z brylantowemi spinkami w gorsie. Brawo było niewielkie, choć my biliśmy z całych sił. Za stryjem szedł pan Gall.
Karol bawił się w kącie loży, — mówił, że widział to już tyle razy. Wtedy dopiero powiedział mi Irzek, że nie będzie żadnych ogni sztucznych, tylko sam śpiew.
Śpiew trwał cały prawie wieczór, to stryj, to znów publiczność z brawami, jakby jakaś walka. Mimo że ich wcale nie widział, wpatrzony świetlistą szparą spojrzenia ponad żyrandol, w tę jakąś niedostrzegalną swoją gwiazdę.
Gdy skończył już wszystko, zerwała się burza oklasków. Ludzie wniebogłosy wykrzykiwali nasze nazwisko. Pan Gall rzucił się stryjowi w objęcia. Służący w granatowych frakach wnosili wieńce. W ogłuszającym hałasie pokazał mamie ojciec największy, laurowy i powiedział:
— Ten jest od nas.
Mama z wypiekami na twarzy ścisnęła ojca za rękę.
Dawno staliśmy na korytarzu, a huk ciągle jeszcze nie ustawał. Nie można już było dłużej czekać, obeszliśmy teatr od tyłu. Niebo czarne, gwieździste, wznosiło się wysoko nad grubemi gałęziami plant. W oświetlonym przedsionku czekało kilku panów w wytartych paletkach. Bardzo się niecierpliwili.
Ojciec nam wytłumaczył, że to są recenzenci, którzy o wszystkiem, co się działo tego wieczora, napiszą jutro w gazetach. Odwrócili się od nas, — z głębi korytarza kroczył już stryj. W rękach, drżących może jeszcze od śpiewu, niósł wieńce. Czerwone wstęgi wlokły się po podłodze.
Recenzenci zastąpili mu drogę. Nie wolno mu było mówić na powietrzu. Oddawszy do potrzymania kwiaty, ściskał tych panów za ręce. Potem wsiadł do powozu, zawołał na mego ojca i pojechali. Mama i stryjenka odwiozły nas na Karmelicką, więc nie wiem, co się działo w domu tego wieczora. Napewno była olbrzymia kolacja!
Co się potem działo od koncertu do wyjazdu stryja, niebardzo pamiętam. Jedno jest pewne, że w parę dni po koncercie dostałem liszajów na brwiach. Mama mówiła, że to z pewnością od Ledi, ale mimo to, gdy stryj wyjeżdżał, płakałem serdecznie.
Stał we drzwiach z podróżną czapką w ręku. Stryjenka w atłasowej salopie dawno czekała w powozie, na dole. Stryj patrzył, czy ludzie, znosząc, nie potrącają zanadto kufrów, pełnych tyłu wspaniałości. Bił po okuciach laską i mówił do ojca:
— Szkoda, żeś mnie nie słyszał w pełnym blasku.
Gdyśmy wrócili do pokoju, Tomasz wynosił na ramieniu dobrze podeschnięte wieńce laurowe do kuchni. Stryj zabrał tylko wstążki.
Mama stała w otwartych drzwiach, jakby niezmiernie zdziwiona. Ojciec zachmurzył się, machnął ręką, kazał mi się ubrać i poszedł ze mną do swego kolegi, doktora od liszajów.
Ten kolega doktór oświadczył, że ich dostałem od psa.
Więc od Ledi.

II

Trwały więcej, niż rok. Nikt się nie spodziewał, że będą tak uporczywe. Smarowało się je wielu rozmaitemi maściami, które najczęściej pachniały cynamonem.
Z tego powodu przestano u nas dawać cynamon do legumin i nawet dziś w moim własnym domu cynamonu do legumin się nie dodaje.
Gdyby był stryj nie kopnął wtedy Ledi i gdyby mnie potem nie polizała, nie dostałbym tego paskudztwa. Mimo to przebaczyłem stryjowi wszystko.
Wszędzie go malowali, jako króla, lub bohatera z mieczem. Pod spodem drukowano pochwały w różnych językach. Prócz naszego nazwiska, nie rozumieliśmy z tych artykułów ani jednego słowa. Ale ojciec czytał to wszystko głośno po herbacie z bardzo wielką radością.
Biada, jeżeli wtedy właśnie przyszedł jaki chory. Wtedy ojciec pytał się Tomasza, czy „jako taki“ ma jeszcze prawo żyć?
Pisywali do siebie ze stryjem coraz częściej, i ojciec coraz częściej mawiał, że też mu się jeszcze coś od świata należy.
Zastanawiałem się, co się może człowiekowi należeć od świata i jak się o to kłócić?
Pewnego dnia po telegramie, który przyszedł rano, mama rzuciła przy śniadaniu półmisek z szynką na podłogę. Uznaliśmy niezwykłość tego wydarzenia. Tomasz cały dzień zamykał chorym drzwi przed nosem.
Mama wróciła z Karmelickiej zapłakana i całkiem poprostu, przy nas, powiedziała ojcu:
— Rób, jak chcesz, tak czy inaczej, zawsze będziemy razem.
Ojciec zbladł, poczem powiedział też poprostu i przy nas:
— Niema lepszej żony na świecie.
Posłał Tomasza po babkę. Długo siedzieli we troje przy kominku. Nasze papierowe łodzie płynęły po dywanie, a ojciec pokazywał mamie, niby coś w oddali, za Sukiennicami. Nawet białą, wąską szparką mrużył oczy, jak stryj.
Ale nie widzieliśmy nad ojcem miejsca wybranej gwiazdy, choć Irzek potem mówił, że może trochę widział.
Za parę dni szaleliśmy z radości. Ojciec rzucał doktorstwo i stawał się dyrektorem teatru. „Umieraliśmy“ też z tego powodu ze strachu. Na dyrektorstwo trzeba było pieniędzy. Nasze własne już poszły i nie wystarczyły. Nikt nie chciał pożyczyć, wszyscy tylko rady dawali.
Wiedzieliśmy prawie zawsze dokąd ojciec idzie i kiedy będzie wracał. W skrytości ducha modliliśmy się do ludzi, u których w danej chwili był o pożyczkę. Żeby się zgodzili. Żeby już nareszcie dali te pieniądze.
Czekaliśmy go ukradkiem za firanką, w salonie. Gdy wracał z laską sztorcem postawioną w kieszeni, wiedzieliśmy, że z niczem. Szedł wtedy ciężko, przykucając w kolanach.
— Dla kogo to wszystko? — pytała mama, gdy wróciwszy, stał w płaszczu przy morelowym fotelu.
— Dla nikogo, — odpowiedział, — dlatego, że ja też chcę żyć.
Aż pewnego wieczora wrócił dwukonną dorożką i pokazał podpisany weksel. Chyba całe życie pamiętać będę ten długi, żółty papierek, który w ręku ojca powiewał, niby sztandar jakiegoś olbrzymiego zwycięstwa.
Z synów doktora staliśmy się synami dyrektora teatru.
W swoim czasie odbyło się to całkiem dosłownie. Wróciwszy z dyrektorskiej podróży, rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tem wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano spytał w drzwiach, — czy zastałem pana konsyljarza?
Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał i już nigdy nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem, Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go uniżenie „pacjentowi“:
— Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyljarza, że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie oglądać.
Ojciec ukłonił się i, objąwszy mamę przez pół, wszedł razem z nami do salonu. Miała łzy w oczach.
— Nie wiedziałam, — westchnęła z uśmiechem, — że było ci tak ciężko.
W ten sposób z synów doktora awansowaliśmy na synów pana dyrektora. Chodziliśmy do „naszego“ teatru ukradkiem i otwarcie, ile się nam tylko żywnie podobało. Od czasu nowej sztuki pod tytułem „Popychadło“, postanowiliśmy do wszystkich służących mówić pani. Podczas wykładu o machinie Atwooda myślałem zawsze o Hamlecie. Już nie mówiąc o tem, jakbyśmy teraz mogli zaimponować Karolowi. Mimo wszystko przecież ojciec nasz pokonał stryja, bo jednak dyrektor jest ponad artystami.
Nasze spotkanie było coraz możliwsze. Telegrafowali do siebie coraz częściej.
— Będzie śpiewał u mnie! Czy ty sobie to możesz wyobrazić?!
Mama sobie to wyobrażała ślicznym równym uśmiechem, gdy nagle ojciec przyszedł z kancelarji, rzucił na stół depeszę i powiedział, że o spotkaniu niema już wcale mowy. — On mnie traktuje, — bił pięścią w telegram, — jak jakiegoś swego dyrektora. Rozumiesz? Po tem, co zaszło, nie znamy się, nazawsze! Nie istnieje dla mnie. Trudno, straciłem brata. Ale zato nabrałem doświadczenia!
Jak miał stryj dla nas nie istnieć, kiedy tak głośno żył dalej dla świata. Zjawiał się ciągle w wielkich obcych ilustracjach z samsonowskiemi puklami na plecach, wpatrzony centkowaną fotograficznie źrenicą w swoją daleką gwiazdę. Jakże miał przestać być, gdy z wydrukowanego pod portretem artykułu okazało się, że jedzie do Ameryki, i to na długi czas.
Mimo wszystko „szaleliśmy z radości“. Teraz już nietylko ziemia, kolej, hotele, mosty i rozmaite kraje, ale nawet morze musiało brać udział w sławie naszego nazwiska.
— Skoro już jedzie tak daleko w świat, — ojciec wzruszył ramionami i znów zaczął sypać telegramy. Trwało to dość długo, niby telegraficzny pojedynek na cyfry. Ciągle się umawiali o ilość i cenę występów.
— Niesłychane, niesłychane pieniądze, — powtarzał ojciec. — Dobrze, że warto, ale wkońcu, czy oni zechcą płacić tyle?
„Ich“ — publiczności — nienawidziliśmy teraz z całego serca. Powinniby byli choćby całe miasto sprzedać i zapłacić.
Pojedynek ustał, ojciec powiedział, — niech będzie co chce, jest mi to wszystko jedno, — i na mieście pojawiły się ogromne afisze, jak wół, z nazwiskiem stryja.
Zajechali do hotelu, nie do nas.
— Już nie u nas. Co to, to nie, — orzekła cierpko mama.
Nazajutrz byli tylko na powitalnym obiedzie. Stryja, jako takiego, widzieliśmy przedtem w teatrze, na próbie.
Zmienił się, był jakby jeszcze większego wzrostu, bo utył. Teraz już naprawdę ruszał się, jak król. Wszyscy mu ustępowali z drogi, a właściwie sam wszystkich roztrącał. W półmroku czarnych dekoracyj szedł naprzód, nie zważając na nikogo, niby szumiący słup cienia.
Na próbie nie śpiewał, ledwie dosłyszalnie zaznaczając melodje. Dopiero pod koniec w ostatnim akcie, ni z tego, ni z owego, gdy przyszło „opowiadanie“ zaczął tak czystym i przecudnym głosem, że mu z otwartych ust bił jak promień słońca.
Orkiestra przestała grać i zaczęła walić brawo. Niby się kłaniał, a jednak ruchem głowy jakby zaprzeczał, wsłuchany w czarną głębię widowni. Twarz jego, zlana grubym potem, wydała się nam smutną śmiertelnie.
Wtedy właśnie, na tej próbie, ukryci na galerji, postanowiliśmy urządzić stryjowi owację kwiatową, za nasze własne pieniądze, dotąd pilnie składane na rower.
Podczas powitalnego obiadu okazało się, że Karol nie wie już właściwie po jakiemu mówi. Zostało mu trochę polskich słów, ale przybyło tyle obcych, żeśmy go prawie wcale nie rozumieli. Powiedział nam w tajemnicy, że się ze swym ojcem nienawidzą, ale że jemu, Karolowi, jest to całkiem obojętne, bo i tak wkońcu zawsze syn przetrwa ojca.
Chciałem mu opowiedzieć o liszajach od Ledi, ale oni wcale już nie pamiętali, że wogóle była u nich kiedyś. I tak ze wszystkiem, na każdym kroku. Przez cały czas mówiło się tylko o hotelach, pociągach i wygodnych połączeniach. Pod koniec obiadu ojciec odebrał telefon, że „oni“ poprostu szturmują kasę.
Stryj się uśmiechnął i zaraz zapomocą ślicznego chrząknięcia popróbował złożonej w piersiach struny. Wydała dźwięk tak czysty, że mnie z Irzkiem przeszedł nagły dreszcz. Ale stryj nie był całkiem zadowolony. Zmrużywszy jedno oko, przysłuchiwał się ostrożnie i nieufnie.
Na kawę przyjechał profesor z Adą. Powiedziała, że też ma głos. Kazaliśmy jej chrząknąć dla sprawdzenia. Chrząknięcie było tak marne, że parsknęliśmy śmiechem. Chciała koniecznie śpiewać przed stryjem. Zgodził się, ale przez cały czas tego nieszczęsnego śpiewu rozmawiał z naszym ojcem o czem innem.
Pretensjonalny popis skończył się zwykłym ordynarnym płaczem Ady.
Wodzili się potem z ojcem we dwóch, po salonie, żeby wszystko zupełnie wyjaśnić. Uznaliśmy po tej rozmowie, że mimo, iż ojciec był dyrektorem, nigdy stryja nie pokona.
Ojciec był tak przybity, że się nawet nie ucieszył naszemi przygotowaniami do owacji. Oddał nam nasze zaoszczędzone pieniądze, a mamie powiedział wieczorem:
— To trudno, między nim a mną coś pękło nazawsze, nie zrozumiemy się nigdy.
Okazało się to zwykłą nieprawdą odrazu podczas pierwszego występu.
Idzie pierwszy akt, ojciec siedzi z nami w loży, i raz po raz mówi do mamy: — Bój się Boga, słuchaj.
Po drugim akcie, gdy ze wszystkich balkonów gruchnęły kwiaty, krzyki, klaskanie i tupanie, zrywa się i powiada:
— Chodźcie, chłopcy, do niego.
Byliśmy wtedy pierwszy raz w życiu za kulisami. Dotąd pamiętam pustą, kwadratową przestrzeń, dzieloną płótnem dekoracyj, dziurkowaną u góry i od dołu główkami lampek elektrycznych.
W garderobie uderzył nas widok całkiem nieoczekiwany. Wydało się nam w pierwszej chwili, że między stosami wieńców i kwiatów stryj, w srebrnej zbroi, płacze.
Tymczasem wtedy jeszcze nie płakał. Siedział tylko przed lustrem i, pochylony, dyszał. Wielką mocą swych zapewne ogromnych płuc dyszał na zakurzoną podłogę tak mocno, że długie włosy peruki drżały jak na wietrze. Ze skroni spływał stryjowi pot i kapał widocznemi kroplami. Tworzyły się od tego na czole i policzkach grube brózdy, któremi jakby ściekać zaczynała wdół cała twarz. Żyły rozdęte na szyi pomieszały się z koleiną roztopionej szminki.
Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Zdaleka ciągle słychać było szum brawa.
Spostrzegłszy nas nareszcie, podniósł do góry umazaną twarz i, szarpiąc na sobie srebrne łuski zbroi, wykrzyknął:
— Co za błazeństwo! Wiecznie, zawsze w tych szmatach, świecidłach! Już nie mogę!
Zdarł z głowy perukę i, wsparty na frakowej klapie mego ojca, rozpłakał się jak dziecko.
Wyszliśmy na korytarz. Ada powtarzała: — Dobrze mu tak, dobrze mu tak, kiedy ja śpiewałam, rozmawiał.
Powiedzieliśmy jej, żeby nie podnosiła łapy, kiedy kują konia, na co ona, że ją to nic nie obchodzi i że gdy stryj będzie wyjeżdżał do Ameryki, już na dobre, — wcale go nie odprowadzi. I nie odprowadziła. My, naturalnie, byliśmy do końca.
Powóz czekał przed hotelową bramą, za nim wielka platforma na skrzynie. Było ich kilkanaście. Aż ludzie przystawali na ulicy. Padał drobny śnieg. Stryj we wspaniałem futrze dreptał z miejsca na miejsce i patrzył jak służba ładuje kufry na platformę. Stryjenka w atłasowej salopie czekała cierpliwie w powozie.
Karol żarł cukierki. Za każdym razem otwierał okrągłe pudełko i wpychał sobie do ust po pięć, dziesięć czekoladek.
— No, jazda, teraz tę ostatnią, — stryj kopnął wielką skrzynię, wzruszył ramionami, rzekł do ojca, — błażeństwo! — i zapatrzony, jakby w gwiazdę, wybraną wyżej hotelowego dachu na szarem chmurnem niebie, — pojechał.
Nie widzieliśmy się od tego czasu, aż po wielu, wielu latach, gdym wracał do rodzinnego miasta z dalekich na świecie zarobków. Któż sobie zdoła wyobrazić mą radość! Idę z małym kuferkiem od stacji i nagle!
Widzę na murach znowu nasze nazwisko: — Jutro wielki koncert znakomitego śpiewaka.
Poleciałem do kasy, — w ogonku nie było nikogo. Kasjerka najspokojniej w świecie dała mi za niedrogie pieniądze bardzo wygodny bilet. Wybrałem się wcześnie do teatru. Nie było żadnych tłumów, „oni“ schodzili się powoli, po dwoje, po troje, czworo.
Mój Boże, — bez żadnego pośpiechu. Publiczności się zeszło najwyżej tyle, żeby nie było za wielkiego wstydu.
Stryj zjawił się w tych samych brylantowych spinkach. Stanął przy fortepianie, ciężki, ogromny, skinął majestatycznie chudziutkiemu akompanjatorowi, wzniósł głowę ku pustym mrokom sali i jął śpiewać. Twarz mu coraz zachodziła sinym, gęstym fioletem. Nie wiosłował wcale rękami, nie rzucał nagłych promieni swego wielkiego głosu, bo mu go już w piersiach nie stało. Ale „zato“ każde słowo rzeźbił, każde podawał pustej sali, jakby tam, gdzieś w mroku, czekało na te słowa zbawienie utracone.
Gdy skończył, służący w granatowej liberji podał mu jeden wielki, ciężki laurowy wieniec.
Nie mogąc się oprzeć starym wspomnieniom, odwiedziłem stryja nazajutrz w jego willi. Wchodziło się przez przedpokój wysłany dywanami; dalej pełno było wszędzie portretów, darów, złotych i srebrnych lir, haftowanych napisów.
Właśnie pracowali razem z Adą. Była to już dorosła panna. Stryj, nie podnosząc się nawet na moje przywitanie:
— Byłeś wczoraj, — krzyknął radośnie, — słyszałeś? Koncert na nacinanych nogach. Mam wodę. — Wskazał dumnie koc, którym były okryte.
Przez ten czas Ada, niby osoba, która to samo słyszy już po raz czterdziesty, patrzyła z unudzeniem na ściany, obite od góry do dołu wstęgami. Różnokolorowe napisy ciągnęły się przez spłowiałą morę, jak kręte żyłki w marmurze.
Stryj przesunął w piersiach głos, ale nie był to już złoty kamień... Jakby mu się tam piach z miejsca na miejsce przesypywał.
— Więc słyszałeś. A ci durnie, — tu cisnął na dywan kupę gazet, — piszą, że nie mam czem śpiewać!! Żaden z tych niedołęgów nie rozumie, że głos, że blask bez duszy... Wkońcu chodzi przecież tylko o tę trochę duszy.
Zgodziłem się na to warunkowo, bo przecież nawet wczoraj, mimo że to był pierwszy dzień francuskiej walki w cyrku, publiczność, czyli „oni“, dopisali i ocenili stryja. Są ludzie, którzy rozumieją sztukę. Najlepszym tego dowodem chociażby ten wspaniały wieniec, który stryj wczoraj otrzymał.
— Wieniec?! — Śpiewak uniósł się ciężko na wezgłowiu. — Wieniec ten przysłałem sobie sam. Rozumiesz? Czy ty to rozumiesz?!
Machnął ręką i kazał jeszcze raz Adzie powtórzyć pieśń, której się uczyła na wyrobienie oddechu.
— Zobaczysz, co za głos. Ma, ma, no, ale co z tego?!
Usiadłszy do fortepianu, zaczęła od początku równem, prześlicznem światłem ogromnego sopranu:

Och, gdybym mogła powrócić
do czasów pierwszego dzieciństwa.


Stryj oddychał wraz z nią, szeroko i wyniośle, w oczach mu spłonęła daleka, wielka gwiazda.
Przerwali.
— To coby stryj zrobił, gdyby można było zawrócić? — spytałem niespodzianie.
Popatrzył na mnie uważnie, wyciągnął się, i długo, długo słuchał ciszy pokoju. Wkoło ust zjawiły mu się fioletowe cienie.
Ada obcasem lekko pukała w podłogę.
— Gdyby można było wrócić? — powtórzył.
Na twarzy rozprzędła mu się noc, oczy zgasły nagle.
— Tobym, — rzekł opieszale, piaszczystem brzmieniem złotej ongiś struny, — tobym całe życie leżał cicho na trawie. Rozumiesz?
Wyciągnął ręce w powietrze. Po chwili opadły.
I wtedy, pierwszy raz od czasu, kiedyśmy się poznali, zobaczyłem, jak mu w otwartych źrenicach znikła wybrana gwiazda, a zabłysły dwie ciężkie, pełne łzy.


Pamięci mego stryja
Aleksandra


ZAKOŃCZENIE
(Czyli, — co będzie dalej?)

Po tem wszystkiem, co się tu opowiedziało, musi przyjść nareszcie miejsce u dołu stronicy, na którem autor stawia słowo: — KONIEC. Ja jednak słowa tego bynajmniej na tem miejscu nie kładę. Uważam, że książka, którą trzymasz w rękach, czytelniku, wcale jeszcze nie jest skończona.
Jakto?
Naturalnie!
Zostało przecie całe mnóstwo spraw do wyjaśnienia, do wytłumaczenia, do obgadania.
Wspomniałem w Tajemniczym Przyjacielu o pewnej ciotce i o tacy, które potem będą potrzebne. O tacy już wszystko było co miało być, a o ciotce? Nic.
Wspomniałem o Tomaszu, który odegrał dużą rolę w jednym ważnym wypadku mego życia. Rola Tomasza opowiedziana jest w Skarbonce. Tymczasem okazuje się, że potem, jeszcze raz, kiedyś indziej odegrał jeszcze ważniejszą rolę i to w o wiele ważniejszym wypadku.
Więc jakże? Więc o tym ważniejszym wypadku ma się nikt nie dowiedzieć?!
Dalej: — Wszyscy już pamiętają z tej książki, że ojciec mój rzucił doktorstwo i został dyrektorem teatru. Rzecz ta stała się wiadomą z opowiadania pod tytułem Sława.
Doskonale! Ale w traktacie naukowym pod tytułem Szkoła autor wspomina w odnośnym przykładzie pod tytułem Żyd, że mieliśmy wtedy powóz i konie. Proszę tę drobną, na pierwszy rzut oka niepozorną wzmiankę zestawić z dyrektorstwem. Między dyrektorstwem a końmi zachodził bardzo ważny związek, z którego wynikły później nader zawiłe historje.
Teraz po słowie KONIEC musiałoby to wszystko już bezpowrotnie zaginąć.
Idźmy dalej:
W opowiadaniach moich, rozprawach i traktatach występuje postać, która na pierwsze wejrzenie jest drugorzędną. Myślę naturalnie o Guciu.
Gucio ma rękawiczki, Gucio w zaprasowanych spodniach skoczył do wody. Gucio powiedział: — historja funta kłaków nie warta. Gucio miał laseczkę. Gucio krzyknął: — zgubisz! Gucio to, Gucio owo, dziesiąte i dwudzieste.
W to im graj!
Gucio jest postacią drugorzędną, służącą — powiedzą uczeni krytycy, — do ożywienia obrazu.
Jak autor wywołuje ożywienie?
Zapomocą Gucia.
Jak autor wywołuje humor?
Zapomocą Gucia.
I tak chcecie się rozstać z tym moim miłym Guciem? Tymczasem było, stało się i działo całkiem inaczej. Nie tu, w tej książce, a parę lat później.
Inaczej mówiąc, Gucio ma nam przepaść, mimo, że potem w życiu stał się najdziwniejszą w świecie postacią. Bo przecież to nie byle co, żeby być, naprzykład, drzewem przez piorun strzaskanem i żeby mimo to dawać cień, radość i otuchę innym.
Nie traćmy równowagi, idźmy jeszcze dalej. Chodzi nam o rzecz małą, niepozorną niby, o jednak bardzo ważną, bo chodzi nam o prawdę.
Ciągle mówię o rodzicach. Z tego, co mówię, wynika, że prócz kilku wyjątków (sprawa z tacą, uderzenie Sontaga, sprawa Bieniarza i Kastalski) byłem bardzo dobrym synem.
Tymczasem możnaby się dowiedzieć z różnych późniejszych wypadków, że wcale znów zawsze takim nadzwyczajnym wzorusiem nie byłem.
Na wszystko, co człowiek robi, znajdują się świadkowie. Niewiadomo, skąd się biorą, kto ich podsuwa i czy tymi świadkami są ludzie, czy rzeczy, przedmioty czy zwierzęta, ptaki czy drzewa — dość na tem, że ci świadkowie zawsze są, i wcześniej czy później, zawsze prawdę mogą odsłonić.
Rzecz okropna: Gdy ktoś inny prawdę za nas mówi, a nie my sami o sobie, to przecie, jakby w nas dusza gasła, jakbyśmy nie żyli.
Nie byłem zawsze wzorusiem, — sprawy te powinny wyjść na światło dzienne.
Kto ma je wyznać?
Ja sam, śmiało i otwarcie.
Gdzie?
W następnej książce[1].




  1. Autor ma tu na myśli dalszy ciąg Miasta Mojej Matki, zawarty w książce p. t. W Cieniu Zapomnianej Olszyny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.