Milczenie (Baczyński, 1943)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milczenie |
Pochodzenie | Autografy utworów poetyckich (1939-1943) niewniesionych do kodeksów |
Data wyd. | 1939-1943 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Kiedy milczenia głaz staje się ciałem,
a żeby oceany wołały najgłośniej,
żeby nieba kadzie przepastne wrzały,
żeby wiatry wielkie kruszyły korzenie ziemi
a on cichy jest i nieruchomy
to wiem, że między ludźmi położony oznacza wojnę,
a u zwierząt nocnych, które budzą się — łowy oznacza,
a wśród rzeźbiarzy, wśród poetów leżąc oznacza — bezsilność,
a wśród liści okrągłych, drzew, ziaren wypukłych i traw — posuchę mieści
a wśród łodyżek dwu ciał, śród strumieni dwu miłosnych położony
i wojnę i łowy zatajone i bezsilność i posuchę gorzką niesie.
Łamie się morze wielkie. Daleko zachodzą na siebie warstwy fal jak sukno sine szeleszcząc. A u brzegu woń ryb ostra i w piasku brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy, brzęczy pudełko.
Gdy spojrzeć tam daleko — myśli rybak Lilabar — jest to tylko szum, który nie posiada barwy. A tu znów blisko jest morze jak trąbki kręte na którym dzwoni ktoś — może żeglarze co potonęli, może ryby zaduszone w sieci, które wyrzucono, bo były za małe
Nie słyszę — mówi jeszcze rybak Lilabar — nie słyszę was, mówcie głośniej. A małe trąbki, gdy jest burza, mówią głośniej, zmieniają się w granatowe płomienie, och! grzmią, ryczą głucho, mruczą najpierw głęboko, jakby paszczy nie otwierając i znów ryczą, długo, donośnie.
Nie słyszę was — mówi wtedy zdziwiony Lilabar — nie słyszę. Ale słyszy on dobrze to wspinanie się warczące bałwanów po stromych grzbietach gór granatowych. Nie wie tylko Lilabor[1] że słyszy, a nie rozumie. O! te wędrówki grzbietów podmorskich, o te ukojenia fal, gdy burze odeszły, a kręte nici wirów oplatają, oplatają słup nieistniejący.
I tylko w piasku białym, wygładzonym spokojnie brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy pudełko.
Lilabar wraca dróżką ubożuchną gdzie krzak wyżarty słoną wodą, gdzie zwapniałe muszle w piasku i brunatne wodorosty
Nie słyszę — nie słyszę — powtarza, mówcie głośniej. A słyszy wszystko i morza przetaczanie się wieczne, i drzewek karłowatych skrzyp pod płachtą wiatru, i świerszczów wieczorne deszcze
Od lat tu mieszka Lilabor na Wybrzeżu Wapiennym. Oto już chata z ciemnych bierwion i ogień klaszcze w powałę i zapach dymu, i bulgot wody w kadzi miedzianej.
A w chacie Lilona smutna, niespokojna, nieutulona w milczeniu swoim.
Siada Lilabor u dźwierzy sękatych i pozdrawia ją spojrzeniem oczu, które stają się teraz dalekie, aż do horyzontu, dalekie.
Urodził się Lilabor w tej chacie ciemnej, dymu i ciszy pełnej, a nikt nie mówił do niego. Ani matka, którą kiedy wspomniał — widział umierającą z żalu na szeleszczących, suchych wodorostach tam w kącie. Ani ojciec ogromny pełen szmeru gościńców dalekich, ustrojony w rzezane jantary z brodą ostrą jak jantar błyszczącą. O bo wracał czasem tylko z wypraw niedosiężnych, a przywoził topór coraz rdzawszy, coraz błyszczących kamyków więcej, grozy i poszumu obcych borów coraz więcej. A nie mówił nic. Tylko wspierał się o topór szeroki jak płaska, lśniąca ryba i opowiadał, opowiadał, aż wyrastały knieje, a w dymie chaty stawały tęgie urwiska z mowy jego narosłe. Matka Lilabora coraz to mniejsza od żalu i lęku wielkiego kurczyła się u osmalonych bierwion, szeleściły suche wodorosty pod jej wiotkim ciałem i wraz z nią w proch się zmieniały. A nie mówiła nic. Aż zobaczył raz Lilabor jej oczy blade i smutne, trwożne oczy morzu porannemu podobne jak toczyły się jako dwie krople, jako łzy dwie ostatnie, gdy łez innym nie stało, toczyły się do morza o świcie. I żal go zdjął wielki i płakać począł. — O powiedz, powiedz mi, matko! — A oczy żałosne przystanęły i spłynęły do szerokich rozlewisk porannej zatoki.
Odtąd raz jeszcze, — trzy burze, pomni Lilabar — od tego czasu minęło — Ojciec do chaty zajechał.
Zamyślenie jakieś miał w spojrzeniu, a nie rozpowiadał jak zwykle wiele, jeno ręce ciężkie jak maczugi na ramiona synowi położył i odszedł. A gdy do dźwierzy szedł zawołał Lilabor
O, powiedz, powiedz mi ojcze! Ale słychać było już grzmot stóp ciężkich jak fale o zmierzchu burzliwym i topór ledwie z wydmy białej łysnął.
Ej, i czekał Lilabor dni długie nad morzem, które fale składało coraz nowe, a nigdy nad brzeg nie urosło, tylko się tak same pożerało przez wieki długie.
A raz o pełni, kiedy morze wygładzało się spychał Lilabor łódź płaską na wodę i w chlupocie skrzydeł wodnych czekał. Wtedy woda wznosiła się wysoko, długim lejem, biczem srebrnym księżyca dotykając i niosła daleko na połów.
Ryby były różne. Srebrne jak topór ojca, żółte jak jantar, błękitne jak oczy matki, albo czerwone i brunatne jak słońce i wodorosty.
Wszystkie trzepotały się i głos z nich szedł migotliwy. — Powiedzcie, powiedzcie mi, ryby kolorowe! — mówił do nich Lilabor, ale one umierały mu w dłoniach i zastygały jak wygięte barwne liście jesienne. A on wołał smutnie, tęskliwie
Nie słyszę, nie słyszę. A słyszał wszystko i morza przetaczanie się wieczne i łódki pluskanie nieustanne i z brzegu dalekiego drzewek karłowatych skrzyp i świerszczów wieczorne deszcze. O słyszał, słyszał, tylko nie rozumiał tych głosów, bo nic nie mówiło do niego.
A o jednym zmierzchu fiołkowym przyszła Lilona. Wiotka i jasna, smukła, o białym ciele jak muszla w formy giętym. O powiedz, powiedz mi, Lilono — prosił Lilabor, ale ona u ognia siadła i jęła długie włosy czesać szkieletem rybim. I patrzył tak Lilabar na one włosy, w których i potok był, i drzewa, które znał z wybrzeża i piasek w nich się mienił, i ryby pluskały kolorowe i świerszczów deszcze wieczorne grały i topór płaski i lśniący raz mignął to znów oczy i morze błękitne i blade pluskało.
I czekał tak prosząc — powiedz Lilono, powiedz — a we włosach jej świat i morze drzewa to znów muszle błyskały.
Za bierwionami brunatnymi chaty szły pełnie i noce, burze i pogody. Ale Lilona milczała nieutulona w milczeniu swoim. I płakała długo, gdyż wiedziała słowo, a wyrzec go się bała, gdyż wiedziała pieśń, a wyśpiewać nie mogła.
I siedziała u ognia klaszczącego smutna i niespokojna, a Lilabor u dźwierzy czekał i płakał z nią — Nie słyszę — mówił, nie słyszę — mów głośniej. A słyszał wszystko, i morza przetaczanie się wieczne i drzewek karłowatych skrzyp i świerszczów wieczorne deszcze i Lilony płacz jak płacz strumienia cichy. Ale nie rozumiał bo nikt nie mówił do niego. Jeno Lilona do niego płakała, w milczeniu swoim nieutulona.
Aż nadszedł czas burzy wielkiej.
Gromy z nieba szły jak białe trawy wodne,
Góry granatowe na morzu połyskiwały jakby ogromnymi płaskimi rybami, a kule fal pękały z hukiem.
I podniósł się Lilabar smukły i młodzieńczy i nie wiedząc co czyni w trzepocie deszczu szedł ku brzegom, aby posłuchać słowa. I gdy u barki swojej stanął pomyślał że oto woła głos wielki, i że daleki jest, że płynąć trzeba, aby zrozumieć. Pchnął tedy barkę na grzbiet łuku granatowego i popłynął.
A na brzegu piasek się wygładził po burzy i woń ryb ostra bije i w piasku brzęczy pudełko, brzęczy pudełko blaszane, brzęczy pudełko, i pas Lilabora leży z klamrą mosiężną.
A na brzegu Lilona stoi mówiąca do Lilabora, mówiąca pierwsza pierwsze do niego słowa.
A na brzegu Lilona stoi, zobaczyła pas Lilabora, co zginął, nie mówi już, nie płacze tylko stoi smutna, zmartwiała, w milczeniu swoim nieutulona.
zalało[?] z brzaskiem[?].