Milijonery/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milijonery |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1852 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Stary mulat zwolna wstępował na wzgórza Chaillot; i wkrótce potém przybył na ulicę, na któréj wznosi się kościół tego biédnego i ludnego przedmieścia.
Wbrew zwyczajowi, kościół był oświetlony téj nocy. Przez wielkie drzwi kościoła, które stały otworem, widać było nawę i wielki ołtarz rzęsisto oświecone jarzącém światłem, pomimo, że świątynia jeszcze była próżna; zapewne miał się tu odbyć jakiś uroczysty obrządek, bo, chociaż północ miała wkrótce uderzyć, widać było i światła i ciekawych widzów w oknach domów przyległych kościołowi, i liczne zebranie ludzi otaczało przedsionek kościoła. Starzec zbliżywszy się do tego tłumu, podsłuchał następującą rozmowę:
— Zawsze już teraz nie długo nadejdą.
— Spodziewać się należy, bo dwunasta zaraz wybije.
— Szczególna też to godzina na obrządek ślubny.
— Co tam! kiedy człowiek taki dostaje posag, to może na to wcale nie uważać.
— Któż to się żeni o takiéj godzinie, moi panowie, — zapytał nasz mulat; — o jakiem to panowie mówicie małżeństwie?
— Widać zaraz, że pan nie jesteś z téj części miasta!
— Rzeczywiście, mój panie, jestem zupełnie obcy.
— To co innego! Bo w przeciwnym razie, wiedziałbyś pan dawno, co to znaczy ślub sześciu par, odbywający się od czterech lat w nocy z 11 na 12 maja.
— Jedenastego na dwunasty maja, — powtórzył starzec zadrżawszy lekko, — poczém dodał:
— Ale dla czegóż, proszę pana, nazywają ten obrządek ślubem sześciu par?
— Ponieważ corocznie przystępuje do ołtarza sześć panien wyposażonych, każda, po dziesięć tysięcy franków.
— Sześć panien tak hojnie wyposażonych, i przez kogo?
— Przez ostatnią wolę jednego zacnego człowieka, zmarłego przed pięcią laty, którego nazwisko jest równie popularném i równie błogosławioném w Chaillot, jak imię niebieskiego płaszczyka w Paryżu.
— I jakże to, — rzekł starzec z lekkiém drżeniem w głosie, — jakże się to nazywa ten zacny człowiek, w którego imieniu tak wspaniałomyślnie wyposażają tutejsze panienki?
— Nazywał on się ojciec Richard, — odpowiedział zapytany z pewnym rodzajem uszanowania.
Starzoc tłumiąc wszelkiemi siłami wzruszenie swoje, spytał znowu po chwili milczenia:
— I czemuż to ten ojciec Richard tyle świadczy dobrego po swéj śmierci?
— Ba! ponieważ taka była myśl jego, i ponieważ ma równie zacnego syna, pana Ludwika Richard, który święcie spełnia ostatnią wolę swego ojca. O! mój Boże! bo co téż to za człowiek, ten pan Ludwik! Cały świat wié o tém, że on, żona jego i ich dziecko, żyją z trzech do cztérech tysięcy franków rocznie; a jednak musieli oni piękny majątek odziedziczyć po ojcu Richard, kiedy tak corocznie mogą wyposażyć sześć panien dając każdéj po dziesięć tysięcy franków, nie licząc jeszcze w to kosztów utrzymania szkoły i zakładu zwanego Domem Bożym, albo domem ojca Richard’a, jeżeli pan tak wolisz.
— Wybacz pan mojéj ciekawości, ale pan mówisz jeszcze o jakimś Domu Bożym, o jakiéjś szkole?
— Tak jest... o szkole ojca Richard’a, którą zarządza pani Maryja.
— Pani Maryja? — zapytał starzec, — któż to jest?
— Jest to żona pana Ludwika Richard.... Szkoła ta założona jest dla dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu pięciu dziewcząt, które zostają w niéj do dwunastego roku życia, to jest do epoki, w ktoréj wchodzą na naukę do najlepszych majstrów; dzieci dostają tu Pożywienie i jedno zimowe a drugie letnie ubranie na rok; oprócz tego jeszcze każde z nich otrzymuje po dziesięć soldów dziennie. Tym sposobem rodzice, zamiast tak jak wielu innych, co zbyt wcześnie dzieci swe oddają do terminu, tutaj korzystają na tém i są interessowani, ażeby swoje dzieci posyłać naprzód do téj szkoły.
— I to, żona pana Ludwika Richard’a... zajmuje się tą szkołą? Tak, panie; i powiada ona, że tém większą ma w tém przyjemność, że przed swojém zamęściem była tylko biédną szwaczką nie umiejącą ani czytać, oni pisać, i że sama tyle ucierpiała z powodu braku wychowania, że dzisiaj szczególną jest kiedy może od drugich odwrócić te cierpienia na jakie sama była niegdyś wystawioną. Widzisz więc pan teraz, co to jest szkoła ojca Richard’a.
— Ale, mówiłeś mi pan także o jakimś domu....
— Dom ten przeznaczony dla dwunastu biédnych okaleczałych robotnic, które nie mogą już pracować. Tym domem zarządza pani Lacombe.
— A któż to jest ta pani Lacombe?
— Chrzestna matka pani Maryi, poczciwa i dobra kobieta bez ręki; to słodycz, dobroć, cierpliwość uosobniona... Co pan chcesz! musi ona się dobrze znać na biédnych starych kalekach! bo każdemu o tém rozpowiada, jak to przed zamęściem swej chrzestnéj córki z panem Ludwikiem, obiedwie często suchego kawałka chleba nie miały; ale patrzaj pan, oto już idą pary; stań pan przedemną, lopiéj zobaczysz przechodzących, a potém będziemy mogli wejść do kościoła.
Rzeczywiście, starzec ujrzał wkrótce zbliżający się orszak, na czele którego postępował Ludwik Richard prowadzący pod rękę panię Lacombe, a potém Maryja prowadząca małego czteroletniego chłopczyka.
Pani Lacombe zmieniła się do niepoznania; twarz jéj niegdyś tak wynędzniała i schorzała, teraz była pełna, rumiana i zdrowa, a jéj wyraz niegdyś pochmurzony i złośliwy zwiastował teraz najszczęśliwszą łagodność i słodycz: jéj osiwiałą głowę przykrywał koronkowy czepek, a piękny francuzki szal kaszmirowy i ciemna suknia jedwabna zmieniły zupełnie jéj dawną postać.
Rysy Ludwika Richard, prowadzącego pod rękę chrzestną matkę Maryi, nosiły na sobie piętno rzeczywistego szczęścia. Widać było, że on pojmował wielkość obowiązków, jakie włożył na siebie. Maryja, piękniejsza jak kiedykolwiek odznaczała się powierzchownością pełną téj słodkiéj powagi, która młodym matkom tak przystoi; w sprawiedliwéj dumie swojéj, zawsze jeszcze, pomimo swego zamęścia, zatrzymała skromny ubiór swego piérwotnego stanu; przywiązana do swego zgrabnego czepeczka, który jeszcze jako szwaczka nosiła, nigdy nie chciała włożyć kapelusza na głowę; a jednak zachwycająca była swoją świeżością i wdziękiem. Od czasu do czasu uśmiechała się z wyrazem niewypowiedzianéj miłości macierzyńskiéj do swego jasnowłosego chłopczyka, rumianego i równie pięknego jak ona sama.
Po Ludwiku, jego żonie, jego dziecku i pani Lacombe postępowało sześć młodych dziewic przybranych w ślubne wieńce, które w tym roku wyposażano; prowadzili je pod ręce ich rodzice i świadkowie ich narzeczonych, którzy znowu prowadzili rodzice swych żon przyszłych i ich świadków; wszystko to należało do klassy rzemieślniczej. Za tém gronem postępowało dwadzieścia cztéry rodzin, wyposażone w ciągu lat cztérech, a za niemi szkoła ojca Richard’a; w końcu zaś kobiéty z domu przytułku, którym ich kalectwo pozwalało uczestniczyć w téj uroczystości.
Potrzeba było przeszło kwadrans czasu, zaczém przeszedł ten cały orszak i umieścił się w kościele.
Stary mulat w milczeniu i zamyślony przypatrywał się uroczystości, gdy tymczasem inni ciekawi prowadzili między sobą rozmaite rozmowy, jak naprzykład:
— Dzięki ojcu Richardo’wi, że te młode i pracowite dziewczęta zostaną dobremi i szczęśliwemi gospodyniami.
— A te małżeństwa w poprzednich latach zaślubione, jak one wyglądają uszczęśliwione! A to szczęście komuż one zawdzięczają jeżeli nie ojcu Richardowi!
— To prawda... zawsze ojcu Richard!
— Ale także i panu Ludwikowi, który tak troskliwie wypełnia zamiary swego zacnego ojca.
— Bez wątpienia; gdyby jednak nie ów wielki majątek, który ojciec Richard zostawił mu na tak dobry użytek, to pan Ludwik oprócz swoich dobrych chęci nie miały żadnych środków do ich wykonania.
— Czyś téż widział szkołę ojca Richarda, tych chłopczyków w porządnych bluzach sukiennych i te dziewczęta w pięknych merynosowych sukienkach? Jak to wszystko zdaje się być zadowoloném!
— Wiész ty, że tu może zaledwie pięć lub sześć z tych starych kalek brakuje, które dzięki ojcu Richardowi znajdują przynajmniéj chleb i spoczynek na swoje stare lata?
— Ale, powiem wam téż jednę rzecz, moi przyjaciele.
— Cóż takiego?
— Oto, że mamy tu dzisiaj przynajmniéj sto pięćdziesiąt osób, które mniéj lub więcéj miały udział w dobrodziejstwach ojca Richard.
— To prawda, i kiedy pomyślimy, że to samo ciągle od lat cztérech się powtarza, to już mamy sześć do siedmiuset osób wspomożonych, wyuczonych, lub ożenionych przez tego zacnego człowieka.
— Nie licząc w to, że jeżeli pan Ludwik, jeszcze ze trzydzieści lat pożyje, to będziemy mieli pięć do sześciu tysięcy ludzi, którzy z dobrodziejstwa ojca Richard będą mieli życie spokojne i szczęśliwe, zamiast coby je mieli prowadzić w smutku i niedoli.... albo co gorsza w występku; bo nędza wielu gubi ludzi!
— Co ty mówisz, pięć lub sześć tysięcy, będzie ich nierównie więcéj.
— Jakto?
— Te małżeństwa corocznie wyposażane, a wybierane pomiędzy najbiedniejszymi i najuczciwszymi rzemieślnikami, będą miały dzieci, te będą najprzód korzystały z pomyślności swych rodziców, będą dobrze wychowane, a późniéj będą miały swą cząstkę z fundusiku zwiększonego przez pracę i oszczędność rodziców, bo łatwo jest cóś oszczędzić kiedy się zaczyna gospodarstwo mając już cóś w ręku; nie trzeba się zadłużać w czasie braku roboty zanosząc swoje rzeczy do lombardu na wysoki procent.
— O, to prawda, tak rachując, te dobrodziejstwa ojca Richard’a w dwa, w trzykroć się pomnażają, a zastanowiwszy się nad drugiém i trzeciém pokoleniem, to już otrzymamy niezliczone dobrodziejstwa, których źródłem będzie ten zacny i poczciwy człowiek.
— Pomyślmy teraz, jak to jest łatwo wyświadczyć komu dobrodziejstwo, i że tylu jest ludzi, którzy nie wiedzą co robić ze swemi pieniędzmi.
— Prawda, prawda, boć pieniądze wyobrażają szczęście świata, a mieć dużo pieniędzy w ręku, to znaczy posiadać środki, jeżeli kto chce uczynić wielu ludzi szczęśliwymi!
— Tak, ale téż tacy ludzie jak ojciec Richard i syn jego, nie często się zdarzają na świecie, — dodał ten sam człowiek, który przed chwilą objaśniał starego mulata o szczegółach téj uroczystości; a gdy teraz ujrzał łzy w oczach starca, rzekł do niego: — Cóż wam jest? czego wy ulicha płaczecie?
— To nic... to ze wzruszenia, — odpowiedział starzec, — wszystko to co słyszę o tym... tym... ojcu Richard i jego synu.... widok tego orszaku ludzi tak szczęśliwych, nadzwyczajne sprawiły na mnie wrażenie.
— O! poczciwy człowieku, jeżeli taka jest przyczyna łez twoich, to nie żałuję cię bynajmniéj, one ci zaszczyt przynoszą. — Ale ponieważ to was zajmuje wejdźmy do kościoła, zobaczymy tam koniec obrządku, a potém będziecie mogli pójść aż do domu przytułku, bo dzisiejszéj nocy, każdy, kto zechce odwiedzać go może.
— Dziękuję wam za tę radę, za którą niezawodnie pójdę, — odpowiedział mulat ocierając oczy i wchodząc ze swoim przewodnikiem do kościoła.
Tłum tak już był wielki, że starzec przymuszony był wyrzec się nadziei dostania się do wielkiego ołtarza, gdzie właśnie obrządek się rozpoczynał; jakoż po chwili namysłu powrócił pod chór i stanął w bliskości kropielnicy.
Podczas ślubu, przy którym każdy z obecnych w duchu serdeczne składał życzenia dla nowożeńców, rysy mulata zwiastowały głębokie, dziwne jakieś wzruszenie; zdawał on się być zatopiony w pewnym rodzaju zachwycenia, jak gdyby nagłe jakieś objawienie odkryło przed jego oczyma nowy jakiś widnokrąg, dotąd obcy dla niego; dla tego téż, po chwili głębokiéj zadumy, ukląkł i złożywszy ręce w cichéj modlitwie spuścił osiwiałą swą głowę na piersi.
W kościele panowało uroczyste milczenie; nagle od wielkiego ołtarza rozległ się wdzięczny i poważny głos kapłana spełniającego obrządek ślubu, który w następujących wyrazach przemówił do nowożeńców:
„A teraz kiedy związek wasz jest uświęcony przez samego Boga prowadźcie daléj młodzi małżonkowie to życie uczciwe i pracowite, które wam zjednało szczęście jakiego teraz używać będziecie; nie zapominajcie nigdy, że to sprawiedliwe wynagrodzenie waszéj godności w ubóstwie, waszéj wytrwałości w pracy winni jesteście człowiekowi, który najtkliwszym, najserdeczniejszym pałał przywiązaniem dla swoich braci; ponieważ wierny obowiązkom prawdziwego chrzęścijanina, nie uważał się za pana, ale za szafarza swoich bogactw. Czyliż Chrystus nie powiedział: Kochajcie się wzajemnie, i niechaj ci co mają dają tym co nie mają.... Dla tego téż Bóg dając ojcu Richard godnego mu syna, wynagrodził tego pełnego cnoty męża, i za posłuszeństwo swoje prawom ewangelicznego miłosierdzia, zasłużył na to, ażeby jego pamięć żyła pomiędzy ludźmi. Tę nieśmiertelność zapewni mu wdzięczność wasza; niechaj więc jego imię zawsze będzie błogo sławioném przez wasze dzieci, przez dzieci waszych dzieci; niechaj serca wasze zachowają na zawsze jako pamiątkę rzadkiéj cnoty czcigodne nazwisko ojca Richard.
Potwierdzający szmer tłumu przyjął te słowa kapłana i zagłuszył stłumione łkanie starca, który ciągle klęcząc, zdawał się zostawać pod wpływem jakiegoś niewymownego uczucia.
Nareszcie skończyła się ceromonia.
Powszechny ruch sprawiony przez obecnych, opuszczających teraz swe miejsca, zbudził starca z jego zamyślenia; powstał więc nagle i oparł się o kropielnicę, bo czuł się prawie bliskim omdlenia.
Wkrótce potém ujrzał zbliżającego się ku wyjściu Ludwika Richard, który prowadząc pod rękę panię Lacombe, znajdował się już prawie pod chórem.
Starzec zadrżał widocznie, i w chwili kiedy Ludwik miał już obok niego przechodzić, umaczał palce w kropielnicy, i pochyliwszy głowę, drżącą ręką podał święconą wodę małżonkowi Maryi.
— Dziękuję wam, staruszku, — odpowiedział na to Ludwik uprzejmie dotykając — palcami drżącéj ręki mulata; potém spostrzegłszy liche ubranie i siwizną okrytą głowę starca, i biorąc to podanie sobie święconéj wody za prośbę o jałmużnę, młody człowiek wsunął mu w rękę sztukę srebrnéj monety, mówiąc do niego z dobrocią:
— Westchnijcie do Boga za duszę ojca Richard’a.
— Starzec skwapliwie uchwycił podany sobie pieniądz i pocałowawszy go, nowemi zalał się łzami.
Ludwik nie spostrzegł tego dziwnego postępku, i zaraz potém wyszedł z kościoła udając się równie jak większa część obecnych temu obrządkowi widzów do domu przytułku założonego przez niego w Chaillot.
Stary mulat wzruszony do najwyższego stopnia, opierając się na swoim kiju, w tęż samą stronę zwrócił swoje chwiejące się kroki.