Milion za morzami/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Milion za morzami
Podtytuł Obrazek zaściankowy
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1878, nr 207-213, 215-216, 218-223
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział siódmy. Jak babcia Pękalska wsadziła kij w mrowisko i jak cała okolica otworzyła gębę.

Żółta bryka nie toczyła się, lecz pędziła po gościńcu.
Babcia wychylając głowę z budy wołała nieustannie:
— Walenty, bój się Boga jedź!
— Wielmożna pani, — odpowiadał stary woźnica, — taki spiek, tożto zguba na konie.
— Nic nie pytaj tylko jedź...
— A juści — ino jedź i jedź, toż jedziemy już blisko siedem mil przez popasu, szkapy ino co padnąć.
— Mówię ci jedź.
— Ano, jak jedź to jedź, kiej pani tak każe, — tylko że człek téż nie przez miłosierdzia nad kużdém bydlęciem... Wio! wio! gińta, przepadajta, kiéj taki wasz los marny.
I okładał batogiem biedne koniska, które ostatka sił dobywały ciągnąc ciężką brykę po piasczystym gościńcu.
Babcia była wzruszona, zirytowana i zaaferowana w najwyższym stopniu.
Nie mogła usiedziéć spokojnie. Kręciła się na siedzeniu jak gdyby to nie sianem, lecz szpilkami było wysłane, wychylała głowę z pod budy i patrzała na drogę, to znowuż tasowała się aż w sam kąt siedzenia, patrząc na papier, który trzymała w ręku...
Ach ten papier! ten fatalny papier!
On to pozbawił babcię spokojności, on wyrwał jéj duszę ze stanu miłego spoczynku, on kazał babci pędzić od wsi do wsi, od dworka do dworka.
A trzeba jeszcze takiego zdarzenia, że przyszedł do rąk w dzień feralny, rano, kiedy jéj jeszcze było naczczo, jeszcze nie miała na sobie paradnego czepca i dopiero tylko co włożyła okulary, aby rozpocząć odczytywanie modlitw do pewnego świętego.
Już babcia otwierała usta, aby wymówić pierwsze słowa modlitwy, gdy wzrok jéj padł na świeżo z poczty przywiezioną gazetę.
Coś ją tknęło, gdyż babcię w chwili ważnych wydarzeń i wypadków zawsze coś tykało.
Bywają czasem takie dusze wyjątkowe.
Z niecierpliwością rozdarła opaskę, rozwinęła wielki szmat bibuły, przebiegła okiem pretensyonalny, napuszony, wystylizowany, a pusty artykuł wstępny — nie zwróciła uwagi na przepowiednie warszawskich proroków o przyszłości i losach mocarstw europejskich, prześliznęła się po wiadomościach bieżących, wreszcie zerwała się z fotelu i krzyknęła wielkim głosem:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
I zaczęła biegać po pokoju, klaszcząc w dłonie i mówiąc sama do siebie:
— A co! a co! nie mówiłam! nie ostrzegałam! niedowierzajcie bardzo tym milionom, bo kto wie czy to nie łapka na waszych synów — aha, nie wierzyliście, teraz macie! Panna Marya! panna Marya! cały powiat się o nią stara! cała gubernia o niéj mówi: jakie talenta! jaka piękność! jaka edukacya! jaki posag! a tu piękny posag! pannisko gołe jak święty turecki. Panna Marya! a to najzwyczajniejsza w święcie Mańka! Mańczysko, guwernancica od Dryptalskich! i pomyśléć, że wszystka młodzież okoliczna konkurowała o nią... Czupiradło! koczkodon!
Wygłaszając tę tyradę, babcia biegała po pokoju i nie zważała na to, że pogubiła pantofle, które zostały na środku pokoju jak dwa wielkie czółna na środku oceanu, po którym orkan przebiega...
— A mówiłam, a ostrzegałam — nie zapędzajcie się za daleko...
Wróciła do stołu i rozpoczęła powtórne czytanie.
— O, stoi wyraźnie, jak wół: „Dzienniki nasze częstokroć mylne rozpuszczają wieści, narażając przez to strony interesowane na koszta, a częstokroć i na bolesny zawód. Sir James Prawdzicki rzeczywiście umarł i istotnie był skuzynowanym z rodziną tegoż nazwiska w kraju naszym zamieszkałą. Wszakże faktem jest, że cały swój majątek olbrzymi, nabyty za pomocą szczęśliwych i śmiałych operacyj finansowych, zapisał na dom podrzutków w Bostonie.” A co! na cóż lepszego dowodu! Jak to mnie zaraz coś tknęło! tylko spojrzałam na tę gazetę, wiedziałam że tam coś jest.
Prawdę powiedziawszy, babcia nie miała Baruchowego ani Habakukowego daru jasnowidzenia, lecz ponieważ trzymała na loteryi, przeto paliła ją gwałtowna chęć przekonania się, czy czasem przy gazecie nie ma tabelki, szukając zaś tabelki, natrafiła na taką nieoszacowaną wiadomość.
Na nieszczęście, na razie nie miała się nawet z kim podzielić tym skarbem.
Była bowiem w owéj ważnéj chwili życia swego w domu córki, która przed kilkoma dniami z mężem i dziećmi wyjechała do Warszawy.
Sługom nie chciała się zwierzać z dwóch przyczyn, naprzód dla tego, że najlepsze i najsmaczniejsze kąski należą się państwu, a powtóre, że wieść któraby na skrzydłach sokolich natychmiast w okolice pobiegła, mogłaby uprzedzić babcię w podróży i w niejedném miejscu odebrać jéj tryumf pierwszeństwa.
Tak to czyni również dziennikarski reporter, który wypatrzywszy sensacyjną zbrodnię, nie powie o niéj rodzonemu ojcu, ażeby późniéj po wyjściu numeru dziennika mógł powiedziéć z dumą:
— Ja pierwszy o niéj wiedziałem!
Babcia kazała natychmiast zaprzęgać, a sama zaczęła się ubierać z szybkością pięciu spódnic na minutę, kładąc prawą rękę w lewy rękaw kaftana i odwrotnie, rwąc tasiemki, gubiąc szpilki i trzęsąc się z pośpiechu jak w febrze.
Święty stracił przyobiecaną modlitwę, a kiedy Walenty zajechał, babcia z wielkiego pośpiechu wzięła kapelusz w rękę, a torbę podróżną włożyła na głowę, przyczém wysypała z niéj masę drutów, bawełny, szpilek, papierków z igłami, tabakierkę, okulary i książkę do nabożeństwa.
Przy pomocy kilku dziewcząt zanoszących się od śmiechu, kapelusz przeniósł się na głowę, a drobiazgi napowrót znalazły się w sakwie pięknie wyszywanéj włóczką, babcia wskoczyła w brykę i krzyknęła na Walentego:
— Co koń wyskoczy, do Bąka.
— Co kuń wyskoczy?? — zapytał flegmatycznie dziad, niedowierzając własnym uszom.
— Co wyskoczy! mówiłam przecież, cóż to, już ogłuchłeś na starość....
— Na starość! — mruczał pod nosem Walenty — na starość, toż przypomniała se babka kiedy panną była.
Ale stary był służbista i rozkazy spełniał sumiennie, rozpuścił więc z miejsca, a spasłe i wypoczęte deresze pomknęły z kopyta, chrapiąc i podnosząc nieprzejrzane tumany kurzu.
W Bąku była gmina i sąd, który co poniedziałek ferował Salomonowe wyroki, było tu więc zawsze tego dnia spore grono szlachty, która jak w dym wstępowała w gościnne progi państwa Grubasińskich.
Ztąd téż gdy owi tygodniowi goście Bąkowego dworu ujrzeli rozpędzone deresze, wybiegli wszyscy na ganek i zaczęli wołać ludzi, sądząc, że flegmatyczne zwykle opasy poniosły i że życiu pani Pękalskiéj grozi niebezpieczeństwo.
Ale niebezpieczeństwa nie było. Walenty przypomniał sobie widać kawalerskie czasy i w największym pędzie zawinął w bramę, obiegł białemi kamieniami obłożony trawnik i przed gankiem nie osadził, ale wkopał na miejscu koniska, które kopytami zaryły się w ziemię, trzęsąc łbami i rzucając pianę z karków i piersi.
— Co się stało? — zapytał Grubasiński.
— Wiecie — rzekła babcia, wychylając z budy zakurzone oblicze — wiecie państwo, milionik się wściekł!
— Jaki? gdzie?
— Prawdzicki nie ma nic! na owinięcie palca — ani grosza nie ma Prawdzicki! jak zbawienia pragnę — mówiła gramoląc się z budy i pokazując przytém niebieskie pończochy, owoc swéj własnéj pracy...
— Co pani mówi?
— Okradli go?
— Co go mieli okraść? kiedy on nigdy nic nie miał, nie ma i miéć nie będzie.
— Co pani mówi, a milion? a sukcesya?
— Wszystko bajki — on jest taki milioner, jak ja panna.
— Nie może być!
— No to kiedy nie wierzycie, to czytajcie, tu przecież stoi jak wół...
— Prawda! prawda! ale to ten sir Prawdzicki, żeby téż cały majątek podrzutkom zapisywać...
— Prawdziwy ser.
— Głupi jak masło!
— Skrzywdził familię i okradł okolicę.
— Jakto?
— Zdmuchnął nam z przed nosa milionową pannę...
— Będzie téż siedział w piekle — rzekła babina — po same uszy, jak ten jego pradziadek, co straszy po nocach na wydmie.
— A to komedya!
— I wyście mu takie honory świadczyli!
— My... jakie honory?
— A nie staraliście się o tę gęś?...
— Ale gdzież tam? co znowu? mielibyśmy téż o co...
— No, gadu, gadu, a tu jeszcze mam spory kawał drogi przed sobą.
— Ale kochana pani — rzekła gospodyni domu — kawa już gotowa... szklaneczkę...
— Co prawda jestem nawet naczczo, ale nie mogę — muszę spieszyć — zaraz ztąd pędzę do Pieńków, potém do Pokrzywki, żebym choć na noc do Gozdawskich ściągnęła...
— To témbardziéj, témbardziéj trzeba się posilić — może kieliszek likieru...
— A to dobrze, właśnie dla konkokcyi, bo jestem tém wszystkiém strasznie zmaltretowana...
I wypiła babina owego likieru, zjadła parę śliwek na rożenku, a kawał chleba z szynką zawinęła w papier, żeby czasu nie tracić i pogrzmiała daléj, ku zdumieniu Walentego, który z kozła ze strachem oglądał się poza siebie, przypuszczając, że jego pani musiała albo bzika dostać, albo że ją złe opętało.
Tymczasem w pokoju Grubasińskiego, panowie sąsiedzi pozwieszali nosy na kwinty i siedzieli milcząc; najbardziéj byli smutni ci, co mieli synów i spodziewali się, że Mania z milionem wyjdzie za nich.
Stary Kulasiński ojciec, pożyczył nawet na to conto kilkaset rubli od Icka na ewikcyę zboża, którego jeszcze nie zasiał...
Każdy miał jakieś plany, a tu na raz wszystko się urywa, jak owéj babie z Lafontenowéj bajki, co na wątłym glinianym dzbanie mleka, budowała w myśli całą fermę z najpiękniejszym inwentarzem...
Pozwieszali nosy panowie bracia, bo każdy z nich miał jakieś względem Prawdzickiego zamiary, a wszyscy choć nie naradzali się z sobą, lecz owszem, trzymali zamiary swoje w sekrecie, przysięgli sobie, że jak tylko szczęśliwy sąsiad sukcesyę odbierze, natychmiast pożyczą od niego pieniędzy.
Wielu z nich miało już nawet przygotowane listy, brzmiące nietylko co do treści, ale i co do formy mniéj więcéj identycznie:
„Jaśnie Wielmożny Panie, szanowny sąsiedzie i dobrodzieju!
„Konjuktura nieprzyjaznych okoliczności, ile że przy roku nieurodzajnym i chlapaninie na wiosnę co oziminy do szczętu wygnoiła, tudzież ten niedowiarek Icek, którego jak tuszę, szanowny sąsiad dobrodziéj znasz jak zły szeląg, skłaniają mnie do szukania w szlachetném jego sercu pomocy... etc.”
W cóż się teraz obrócą te pracowite arcytwory kaligrafii i stylu? spłoną podobno w piecu, zamienią się w proch jak wszystko co ziemskie, jak nadzieje ludzkie...
— No i cóż będzie z naszym radcą? — spytał wreszcie po długiém milczeniu pan Gil.
— Z jakim radcą?
— Z Prawdzickim.
— Oho, zaraz, jeszcze czego? ja cofam mój głos.
— I ja także.
— Nie głupim, dotychczasowi radcy są bardzo porządni ludzie, dla czegóżby nie wybrać ich powtórnie.
— Ja nawet niewiem, zkąd sąsiadowi przyszła tak nagła myśl forytowania tego Prawdzickiego?
— Ba, nie darmo dobrodziéj mieszka w Bąku, — rzekł Gil.
— Albo co?
— Bo ci się trafi czasem uciąć takiego bąka, że to proszę siadać.
— Żeby to nie było w moim własnym domu, żebym nie szanował prawa naszéj staropolskiéj gościnności, tobym sąsiadowi powiedział, że nie darmo siedzisz w Pieńkach...
— Cóż to za dowcip...
— Ha, z jakim kto przestaje, takim się staje...
— To niby sąsiad mówisz że jestem głupi jak pień! Dobrze! dobrze! policzymy się za to.
— Ale ja nie powiedziałem tego, — huczy Grubasiński, — tylko mówiłem kondycyonalnie, warunkowo, wyraźnie powiedziałem, żeby to nie było w moim domu... to...
— Dajcież pokój panowie, podajcie sobie ręce, — mitygował Kulasiński, — co się wadzić, już jeżeli mam prawdę powiedziéć, tośmy przecież wszyscy jak jeden dzwonili na to kazanie.
— A prawda, jak to czasem nie chcący palnie się głupstwo — aż pfe!
— Eh, nie ma się czém tak dalece frasować i Napoleon się mylił.
— Andrassy taki minister, a robi to trzy razy na tydzień.
— Zaślepiliśmy się, a to sobie zwyczajny, kiepski szlachciura na piasku.
— Gdzież tam jakie zdolności?
— Gdzie inteligencya?
— Nawet powiem panom prawdę, że to musi być ciemne jak tabaka w rogu.
— Podobno nawet listu sam nie potrafi napisać.
— A ta jego córczyna — téż nie osobliwość.
— Nawet brzydka.
— Ani to do tańca, ani do różańca ot tak, ni w pięć, ni w dziewięć.
— Zwyczajnie takie oto sobie.
— Podobno i guwernantka z niéj nie tęga.
— No tak, było to na pensyi co prawda, ale jak mi córka mówiła, uczyła się byle zbyć, per dominum pstrum!
Gdyby kto wsadził kij w mrowisko, to nie wywołałby takiéj krętaniny i ruchu w siedzibie pracowitych mrówek, jaką babcia wywołała pomiędzy ludźmi, jadąc przez dzień cały i wołając:
— Milionik perdu...
Usta się nie zamykały, o niczém inném nie mówiono, niczego innego nie chciano słuchać.
Cała okolica, jak słusznie mówiła babcia Pękalska, cała okolica otworzyła gębę.
W dwa dni potém, już wszyscy wiedzieli, że miliona nie ma i sam Prawdzicki przekonał się niebawem o skuteczności swego planu, gdyż Icek spotkawszy go w miasteczku, nie uchylił czapki, nie wyjął fajki z ust, ani rąk z tylnéj kieszeni prunelowego żupana, tylko na uprzejme „dzień dobry” Prawdzickiego, kiwnął protekcyonalnie głową i rzekł patrząc na niego z góry.
— Klaniam jegimości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.