Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom I/Węzeł dramatu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WĘZEŁ DRAMATU.

Nazajutrz Seweryn siedział w domu i poglądał w okno, tęsknie zamyślony, gdy wózek pana Kulikowicza zatoczył się w dziedziniec... Sławny to był w sąsiedztwie zaprząg... Kałamaszka stara z odrapanym koziołkiem, trzema kutemi i jednem nie okutem kołem, do niej porwanemi i pozwiązywanemi postronkami uczepione trzy szkapy chude: gniady, siwy i bułany. Woźnica w siermiężce, czapce wysokiej, łapciach i płóciennych szarawarach, popędzał.
Na zasłaniu kilimkowem, starem, siedział skurczony we dwoje, w płaszczyku letnim nasz spekulant. Nigdy on inaczej nie jeździł, a tym którzy się z niego śmieli, odpowiadał, że panowie P. P. O. O. R. R. nie inaczej dorabiając się fortuny jeździli; a jednak dzieciom miljony zostawili i na starość rozlegali się w wiedeńskich karetach.
Bardzo spiesznie wysiadł Kulikowicz z wózka, zrzucił płaszcz i wpadł do pokoju. Seweryn wcale się na jego spotkanie nie spieszył; domyślał się jaki był powód przybycia i kwaśno go przyjął.
Dość pokornie wszedł Kulikowicz do pokoju i usiadł na wskazanem krześle.
— Jestem na pańskie rozkazanie — rzekł.
— Oczekiwałem na niego, — odparł Seweryn.
— Możemy skończyć interesa w dwóch, ja lubię tak... od razu... Tak, nie... słowo... ręka i koniec.
Była to słabość Kulikowicza, że się miał i głosić lubił za uczciwego i łatwego w interesach człowieka.
— Cóż pan masz u krajczego? co ma pan krajczy?
— Stan rzeczy następujący:
Tu odchrząknął i rzucił okiem bystro jak by się chciał przekonać... czy Seweryn zna cokolwiek interes, czy nic wcale: ale na twarzy jego nic nie wyczytał. Zaczął więc wahając się.
— Krajczy ma część w Górowie, składającą się: z dwudziestu dusz poddanych, dwudziestu pięciu morgów ziemi ornej w każdą rękę, trochę błota i sadyby...
— To wszystko? — spytał Seweryn.
— To wszystko, — jąkając się rzekł Kulikowicz.
— A las? — rzekł Seweryn zimno.
Spekulant zakrztusił się, myślał że las przejdzie milczkiem. Trzeba zaś wiedzieć, że z ostatniej eks-dywizji pozostało krajczemu dwadzieścia górą włók pięknego i szanowanego lasu, który niedaleko będąc od Buga i mając towarne drzewo, dość wysokiej był wartości. Krajczy byłby go sprzedał, gdyby sekwestr nie leżał na majątku.
— A tak, jest las, — dodał Kulikowicz, — włók piętnaście.
— Górą dwadzieścia — przerwał Seweryn.
— O ho! — pomyślał przybyły, — trzeba tu inaczej począć, nie zjem go tym sposobem w kaszy. Las — podchwycił zaraz, — nie idzie u mnie w rachubę, bo mamy na tym majątku ciężary które go kompensują.
— O to chodzi, czy jest lub nie ewikcja dla mnie, — rzekł Seweryn — panu się należy 15.000 złot., ja płacę je i przechodzę w jego prawa.
— Przepraszam — zawołał Kulikowicz — kwestja wcale inna. Ja nie 15.000 mam na Górowie, ale mam Górów cały w kieszeni.
— Nie zdaje mi się...
— Tak jest... Mam Górów... Licytuję go... nikt do licytacji nie staje, biorę na siebie niedoimkę i płacę ją, kasuję swój dług i biorę część, która mi koniecznie potrzebna do mojej.
— Przepraszam pana — odparł Seweryn. — Rzecz się ma inaczej... Licytujesz pan, ale ja staję do licytacji, spłacam pana, spłacam zaległości, biorę część Górowa, wyrabiam las i odbieram moje pieniądze, a krajczemu zostawiam czysty folwarczek.
Kulikowicz, który Seweryna miał za niepojmującego interesu wcale, wziął za czapkę.
— To tak! — zawołał — a po cóż ja tu przyjechałem? Ja pana w kaszy nie zjem, a pan mnie także.
— Trzebaż koniecznie, żeby z nas jeden został zjedzony?
— Ja inaczej interesu nie rozumiem tylko z korzyścią.
— Ja panu przy układach ostatecznych jej nie odmówię, — odparł Seweryn.
— Na co tu baki świecić, mówmy otwarcie.
— I owszem.
— Pan nie masz pieniędzy, a ja mam zawsze gotówkę.
— W tej chwili nie mam... ale o nowym roku...
— Zkądże pan się spodziewa mieć je o nowym roku?
— Chociażby ze sprzedaży krestencji...
— Krucha ewikcja! Wszystko spada...
— Wełna, pszenica, żyto, owies.
— Ja wiem wiele pan ma...
— Pan wiesz?
— Zaraz panu wyliczę — zaczął Kulikowicz, — wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi. Wełny od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pudów.
— Być może.
— Pszenicy najdalej trzysta korcy... żyta tyleż; aręda idzie pięć tysięcy, jarzynę rachuję z innemi przychody na koszta... na...
— Zda mi się, że to coś pan wyliczył, wystarcza?
Kulikowicz pomyślał.
— Na piętnaście tysięcy? aż nadto, ale koszta, ustępne i t. d. Wiesz pan co?
— Cóż takiego?
— Propozycja...
— Naprzykład jaka?
— Ustąpisz mi pan od 24 dzierżawy...
Tu przypomnimy czytelnikom, że Seweryn trzymał dzierżawą majątek, który należał dawniej do jego rodziców, gdzie spędził młodość, dzieciństwo, gdzie spoczęli najdrożsi mu, gdzie każde miejsce było wspomnieniem. Odstąpić dzierżawy, było to nietylko wyrzec się zysku, zrzec prawie ostatnich funduszów, ale ustąpić z miejsca, co jedno na całem świecie wdzięk i wartość dla niego miało.
Ofiara była wielka, ciężka...
— Jak-że pan chcesz, bym mu odstąpił dzierżawy? Nie mam do tego prawa naprzód i gdy już mówimy szczerze, powiem mu, że ten co mnie puścił, możeby nie ośmielił się puścić panu?
— Dla czego? — zuchwale spytał Kulikowicz — chyba że pan rozpuszczasz chłopów, a ja ich potrafię w ryzie utrzymać! Cha! cha! każdy wie, że chamowi cugli popuścić nie można. Zresztą nikt się na mnie z moich jurisdatorów nie skarżył.
— Ponieważ interes ten potrzebuje opisów, zjedziemy do miasta. Znajdziemy tam dziedzica mego...
— Bardzo dobrze... a że nie mam koni, pochorowały mi się... pojadę z panem. — Seweryn się skrzywił, ale przystał na propozycję. Było po objedzie.
— Każ pan co dać przetrącić! — rzekł spekulant.
— Naprzykład?
— Wódki i wędliny...
Gość to był tego rodzaju, co zawsze wyjeżdżał z domu na czczo, żeby nie jedząc u siebie, oszczędzić choć cokolwiek. Dla tego o trzeciej z południa dopominał się, nie trafiwszy na objad, o wódkę starkę i wędlinę.
Zaledwie oddalił się Kulikowicz, Seweryn kazał osiodłać konia i ruszył do Górowa. Potrzebował rozmówić się z krajczym i zasięgnąć rady jego. Z majątku dzierżawnego do Górowa, prostszą drogą, przez lasy i brody, nie było więcej nad milkę; lasami dojeżdżało się aż pod gaik, który się poczynał zaraz za ogródkiem górowskim. Seweryn siadł na gniadosza i ruszył, o ile mu dozwalała droga najprędzej.
Naprzód błotami po niegodziwych grobelkach i dziurawych mostkach, potem gęstym sosnowym lasem, drogą piasczystą i przeplataną korzeniami, nareszcie brzeźniakiem dostał się aż pod ogród Seweryn.
Gaj, poczynający się za płotami ogródka, zieloną usłany murawą, rzadki z prześlicznych brzoz złożony, kończył się tuż pode dworem. Kilka ścieżek wydeptanych i ławka zastanowiły tu przybywającego; głos z daleka go wołający, zatrzymał.
Marja siedziała pod brzozą...
Seweryn puścił konia i poskoczył ku niej.
Powitali się tak czule, że niewprawnemu oku zdało by się obojętnie.
Marja zarumieniła się gdy ją brał za rękę; Seweryn pobladł. Nie wiedzieli jak począć rozmowę.
— Jak się ma pan krajczy?
— Zdrów, zasnął.
— A panna Scholastyka?
— Wyszła do gospodarstwa. — Mówiąc to, Marja zarumieniła się.
Usiedli na ławce pod brzozą.
— Chciałbym się widzieć z krajczym — rzekł Seweryn, który wbrew zwyczajowi pospolitych kochanków z romansu, nie myślał korzystać wcale ze spotkania sam na sam z Marją.
— Myślę, że się wkrótce obudzi...
— Chcę go się poradzić, co mam zrobić z tym niegodziwcem Kulikowiczem.
— A! znowu ten człowiek — zawołała Marja. — Dla czegoż chcesz się pan plątać w nasze nieszczęsne interesa? Możemyż to przyjąć? Ciocia powiada, że nigdy na to nie pozwoli... i ma słuszność.
— Mój Boże — odezwał się Seweryn. — Jest-że to co tak wielkiego? Wprawdzie nie mam wiele; ale gdybym miał miljony, oddałbym je dla waszej spokojności.
— To są miljony w istocie, bo może wszystko co pan masz.
— O! pani myślisz, żem już tak ubogi... Ja się tego nie wstydzę... prawda, ubogi jestem, ale mi tak łatwo samemu jednemu na świecie, bez obowiązków, bez ciężarów, dać sobie radę, zarobić, zapracować...
— Ale powiedz-że mi pan... jakiem prawem narzucasz nam taką ofiarę? Przecież miarkujesz, że się takie usługi przyjmują tylko...
— Od krewnych, od bliskich... od swoich; więc mnie państwo nie liczycie do swoich?
Marja zamilkła i spuściła oczy.
— Jakiem-że prawem moglibyśmy?
— A! Marjo! — zawołał mimowolnie Seweryn — trzebaż słów na to...
Milczenie krótkie; obejrzał się pomięszany i ściskając ją za rękę — dodał zmienionym głosem:
— Ja cię kocham... dla ciebie...
Dwie łzy puściły się z oczów biednej dziewczyny.
— Nie mów tego — zawołała cicho — nie mów... Na cóż się nam przyda miłość?
— Czyż ubogim i kochać nie wolno?
— Ale śmiałażbym przyjąć ofiarę tę daleko większą od pierwszej... Czem-że ją opłacić?
— Sercem...
Marja zamilkła. — Dawno ono twoje — pomyślała, ale nie śmiała powiedzieć. Seweryn, który raz pierwszy zebrał się na wyznania, nie odbierając odpowiedzi, wyobraził sobie, że Marja go odpycha. Odstąpił i nic nie rzekł więcej. W tem głos krajczego dał się słyszeć z okna:
— Mocia panno Marjanno!
— Idę stryju! idę — odpowiedziała żywo ruszając się z ławki. Seweryn chwycił konia za uzdeczkę i smutnie powlókł się za nią.
— Oho! i jeńca prowadzisz! — rzekł stary witając Seweryna. — Jak się masz?
Nim Seweryn oddał konia parobkowi drwa rąbiącemu w dziedzińcu, Marja przemknęła się i znikła. Nie zastał jej w pokoju i stary tylko krajczy go powitał zwykłem:
— Cóż tam słychać?
Przybyły począł wręcz od interesu; opowiedział o układach swoich z panem Kulikowiczem i prosił o poradę.
— To, jak się mu podoba — rzekł krajczy, któremu ciężko przychodziło zmódz się na co stanowczego. — Ja nie jestem przeciwny, i owszem. Może by poradzić się panny Scholastyki, kobiety czasem miewają zdania bardzo trafne. Nigdy nie zapomnę, jak księżna kanclerzyna wygrała proces swoją własną sztuką, która najbieglejszych jurystów zastanawiała. Zresztą wolę być jego dłużnikiem, niż tamtego jegomości.
— Ja myślę, że las wypłacić może i ten dług i inne zaległości, a folwarek zostanie nie tknięty panu krajczemu.
— A las? — rzekł stary, który miał słabość do tego hodowanego całe życie kawałka — ale w tym lesie są krocie, to cała moja nadzieja... ja bym nie chciał go zbywać?
— Jednakże lepiej las jak Górów...
— Zapewne, ale to powoli... namyśleć się potrzeba; a zawsze ja chcę sobie las zostawić.
Seweryn zamilkł, nadeszła panna Scholastyka. — W istocie była to jedyna tu osoba, z którą się rozmówić o interesie jako tako można było. Seweryn opowiedział jej wszystko.
— Mój kochany panie Sewerynie... ryzykujesz się napróżno — odpowiedziała — wiemy co masz, dajesz wszystko dla naszej spokojności... Nikt takich ofiar nie robi dla starych panów krajczych, lub takiej jak ja panny Scholastyki, podżyłej gaduły i weredyczki. Waćpan kochasz Marję?
— Pannę Marję szanuję, ale...
— O! zmiłuj-że się, w żywe oczy mi kłamiesz, kochasz ją...
— Ale panna Marja mnie nie kocha — odparł żywo Seweryn.
Scholastyka spojrzała mu w oczy zadziwiona, milcząca.
— Doprawdy? — spytała niby serjo.
— Jestem tego pewny.
— Przyznam ci się, że jeśli tak myślisz, nie masz zamiaru starać się o Marję, ożenić się z nią, nie wiem dla czegobyś wszystko co masz dawał pierwszemu z brzegu.
— Ja nic nie potrzebuję...
— Dziś, może... ale będziesz potrzebował. A potem godziż się myśleć, że my to przyjmiemy?
— Gdybyś zaś — dodała po chwilce — chciał się żenić z Marją... ja bym ci pierwsza odradzała. Możesz świetny los zrobić...
— O! kochana pani... ja nie chcę świetnego losu, dla mnie najwyższem szczęściem byłaby ręka Marji, ale ona...
— Cóż to znowu? popstrykaliście się? widziałeś dziś Marję?
Seweryn się zarumienił. — Spotkałem ją jadąc.
— Rozumiem! — zawołała panna Scholastyka. — Tem lepiej, pokłóćcie się, porzućcie, ty ożenisz się bogato, ona pójdzie za Kulikowicza.
— Ona! za niego!
— Byłby najlepszym mężem. Ja bym go za nos wodziła, przysięgam.
— Pani go nie znasz...
— Chcesz, to ci go odmaluję: głupi a chytry i przekonany o swoim rozumie wysoko, bez serca, bez wychowania; bez uczucia, bez wiary, cały w groszu i zysku...
— Słowo w słowo! żywy! Ale czem-że go poprowadzić?
— Próżnością...
— Jakto?...
— On jest pełen skrytej dumy i próżny, robi zacięcie majątek, aby nim kiedy błysnął. Wiesz pan jego pochodzenie, jest synem diaka, wstydzi się tego, nie wiedzieć dla czego i wznieść pragnie. A że się tai ze swoją słabością, ślicznie bym kierowała nim, chwyciwszy za tę niteczkę.
Seweryn się zamyślił.
— Dziwne projekta.
— Tonący brzytwy się chwyta...
— Czemuż nie mojej ręki, gdy ją podaję?
— Są ofiary, których się przyjąć nie godzi, mój kochany. Sierota, poczciwy, ubogi, łatwo by cię uwikłać, ale na to potrzeba ludzi bez serca i czoła.
— O! gdyby mnie Marja kochała — rzekł Seweryn. Scholastyka znowu mu w oczy spojrzała.
— Siadaj-no pan, każę podawać poziomki...
I wymknęła się z pokoju na przeciwek. Marja siedziała w swojej izdebce, podparta na ręku i smutna patrzała za okno.
— Maryniu! — zawołała wchodząc panna Scholastyka — powiedz mi no ty szczerze, otwarcie, jak mnie kochasz, coście tam w brzezinie, spotkawszy się, mówili z panem Sewerynem?
— My! my ciociu?
— On czegoś smutny, jakby się skarżył na ciebie. Czy tak bardzo był natarczywy, żeś aż musiała...
— Ciociu! co za myśl!
— Oświadczył ci się?
— Coś podobnego...
— A ty?
— Ja nic mu nie odpowiedziałam.
— Tegoż to tak stęka! Chodź do pokoju, bądź wesołą i dodaj mu serca.
— Cóż z tego ciociu?
— O! cóż ma być? pobierzecie się i będziecie żyć szczęśliwie jak w bajce, otoczeni mnóstwem ślicznych dzieci.
— I bez chleba! — szepnęła Marja.
— A wiesz co krajczy ciągle powtarza?
— Wiem ciociu i wiem, że to mu na nic się nie zdało, ostatek Górowa zabiorą.
— Nie zabiorą, bo Seweryn płaci...
— Ale my tego przyjąć nie możemy — zawołała Marja.
— To na dwoje, moja droga... albo przyjmujemy albo nie... Jeśli się żeni z tobą...
— On ze mną! Ciociu, cioteczko, pomyśl, odebrać mu swobodę, majątek i dać mu w zamian...
— Marją, którą kocha...
— Cóż ta Marja! moja ciociu! dwa ubóstwa w miejscu jednego.
Osławiona, prześladowana, wyśmiana — i spuściła głowę smutnie.
— O! gdybym była, czem być mogłam, bogatą dziedziczką, jakże szczęśliwą, jak szczęśliwą... rzuciła bym się ku niemu...
— To tylko chciałam wiedzieć z pewnością — zawołała Scholastyka — podawajcie poziomki, chodźmy do pokoju... Służę pannie Marji.
— Jeszcze chwilkę, niech się uspokoję...
— A! więc jesteś niespokojna? biedaczka! Musimy przecież wyjść...
Marja w duchu myślała:
— On mówi, że mnie kocha... ale to fantazja młodego człowieka, to nie jest gwałtowne, wielkie, silne; wieczne przywiązanie... Mówił do mnie z takiem uszanowaniem, tak ostrożnie, tak bojaźliwie.
— Podają poziomki, chodźmy do pokoju — powtórzyła ciotka. — Seweryn został sam na sam z krajczym... nie bardzo go to ubawi.
Obie wyszły za służącą, która na półmisku wyniosła poziomki do pierwszego pokoju. Rozmowa była zupełnie obojętną.
Seweryn niezdecydowany wyjechał ku wieczorowi, tylko ostatnie wejrzenie Marji głęboko mu w sercu utkwiło. Ono mówiło mimowolnie daleko więcej niż wszystkie słowa — mówiło jasno, wyraźnie, boleśnie:
— Kocham cię...
— Chcą czy nie chcą — rzekł Seweryn jadąc — uratuję ich, zapewnię spokojność... Mnie nic nie potrzeba... mogę pracować. Zostanę lekarzem, wyjadę daleko, na Syberję, na Kaukaz... Kawałek chleba znajdę wszędzie. Przykro mi będzie opuścić to miejsce, gdzie leżą rodziców popioły — ale nad wspomnienia smutne, cóż tu więcej zostanie? Wspomnienia pójdą wszędzie ze mną... Ona będzie spokojną, będzie szczęśliwą... ja... mnie nic nie trzeba.
— Oddalić się od Marji ciężko, boleśnie zostawić ją tutaj wśród tych ludzi!
I przebiegając myślą, to sąsiedztwo zazdrosne, nielitościwe, szyderskie — wzdrygał się.
— Pozostanę — mówił znowu po chwilce — bezemnie któż ich tu obroni od napaści? Na jednego hrabiego rachować mogę, że więcej nie zaczepi ich, dał mi słowo, a dotąd przynajmniej dotrzymuje słowa, ale inni...
Gdy tak duma, kłusowanie konia zwróciło jego uwagę, ktoś konny go napędzał; to pan Teodor Doliwa, ze smyczą chartów, w opiętym zielonym surduciku.
— Dobry wieczór panu!
— Dobry wieczór.
— Jak się udało polowanie?
— O! — wzgardliwie rzekł Warszawianin, przygotowując sygaro, które zawsze zapalał gdy był w towarzystwie, lub z kim się spotkał. — Nie mam szczęścia do polowania i pomimo, żem kupił niesłychanie drogo dwa najlepsze charty w sąsiedztwie... zawsze powracam próżno i śmiech tylko matki mam w zysku. Nie jestem stworzony do polowania.
Pan Teodor chętnie udawał poetyczną duszę.
— Co za śliczny wieczór! — dodał — nie znajdujesz-że pan, że myśliwstwo może być tylko dobrym pretekstem zachwycania się naturą i słodkich dumań sam na sam z sobą?
Seweryn kiwnął głową z uśmiechem.
To niedowarzone pacholę grało dalej poetycznego młodzieńca.
Myśliwstwo dobrze się zowie... człowiek myśli gdy jest sam z sobą... A natura! natura! Cudna! nawet w naszym kraju!
— W naszym kraju jak gdzieindziej, ja myślę...
— O! i ja zachwycam się tem co jest własne, ale wyznasz pan...
— Nie byłem w obcych... nie mogę sądzić; ale znając Karpaty z jednej, brzegi morza Czarnego z drugiej strony, Litwę i Podole... nie wiem czy możemy komu piękności przyrodzenia zazdrościć.
— Zapewne — rzekł pan Seweryn, zapalając sygaro — wszakże...
— Słyszałem — przerwał nagle — że pan wykurowałeś hrabiego?
— Zrobiłem co mogłem w niebytności lekarza, ale nie wiem czym mu dopomógł.
— Pan byłeś u niego?
— Chwilkę...
— Śmiem pana zapytać, czy to prawda, że ta Niemka...
— Co takiego? — marszcząc się spytał Seweryn.
— Że ta Niemka śmiała napastować go. — I złośliwie się uśmiechnął.
— Napastować? mnie?
Seweryn się śmiać zaczął i widząc, że już usłużni sąsiedzi zrobili sobie pasztecik z figla tego, opowiedział jak rzecz była.
— Myśmy słyszeli — rzekł Doliwa — że to wcale byłe inaczej, że hrabia furjował, że ją uderzył, że pan...
— Daję panu słowo honoru, że było jak opowiadam.
Wyjeżdżali z lasu.
— Mogę pana prosić do siebie? — rzekł Teodor wskazując na czerniejącą nieopodal Pokotyłowszczyznę.
— Jestem nie ubrany...
— Matki mojej nie ma w domu...
— Służę panu...
Nie chciał odmawiać Seweryn, aby się bardziej w tem nieszczęsnem sąsiedztwie nie narazić. Pojechali więc ku Pokotyłowszczyźnie. Opisaliśmy wyżej króciuchno sadybę Doliwów, w której była ochota wszystkiego i pretensji pełno. Najgorszem ze wszystkiego, że długi nie dawały skutecznie rozwinąć tysiąca myśli, które państwu Doliwom przychodziły.
Dziedzińczyk był osztachetowany i osadzony, ale że sąsiadował z folwarkiem, pasły się na nim kury, gęsi i świnki, na które z wielką furją powstał pan Teodor wprawdzie, ale bezskutecznie. Sztuka grubego płótna wisiała na sztachetach. Brama niby gotyckiego rysunku świeżo poczerniona, na niby żelazną, zamykała podwórze od drogi. Facjata domu zbogacona była markizą z szarej dwudziestki, oszyta życzką ponsową, spartą na słupkach zielonych — i galerją zaszkloną, której koloryt niesłychanie bogaty świadczył o wysokim guście i talencie malarza. W ganku kwiaty!
Tak jest, zeschła róża miesięczna, powiędłe dwa agapanthusy, ogromny aloes, cyprys biedak wychudły i siła geranium, teraz przeistoczonych na pelargonję. W kąciku wstydziły się karolinki z żółtemi jagódkami i jakiś tam jeszcze chwast użyty na zatkanie próżni.
Sień, do której weszli, miała podłogę pomalowaną, ale w niej śmierdział łój i pomyje kredensowe do nie wytrzymania. Na prawo były drzwi salonu, ozdobnego w firanki amarantowe z niebieskimi, meble także i parapetowe drzwi z porterją (!) herbowną. Porterja ta szyta była na kazimirku pąsową włóczką i wisiała krzywo, biedno, chudo, że aż żal było na nią patrzeć.
W poprzek salonu ni z tego ni z owego wyrwał się tak postawiony fortepian, że kąt ogromny odcinał, dla tego tylko, aby stanąć ukosem. Nic nie przystawało do ściany, wszystko go naśladowało, kanapy, stoły miały minę, jak gdyby zląkłszy się czegoś, uciekły na środek. A tak tych gratów było pełno, że z trudnością można się było między nimi przecisnąć. Główny stół okrył się ogromną serwetą do ziemi i nie do twarzy mu z tem było wcale, ale któż wie co serweta zakrywała?? Nad kominem było zwierciadło w ramach — z papieru złoconego, okryte gazą od tych much niegodziwych, które dla niczego nie znają należnego szacunku, nawet dla tego co się złotem świeci. Zegar, wyobrażający gmach gotycki z wieżą, stał dwojako, to jest stał i nie szedł. Obok pod kloszami dwa wazony z robionemi kwiaty. Na ścianach olejne obrazy, portrety Doliwów z herbami u góry, Magdalena i Michał Archanioł w czarnych ozdobnych swą prostotą i plamami na ramach. Posadzka woskowana uginała się elastycznie pod nogami.
Zaledwie weszli w ganek, sługa rozebrany skrył się za szklanną przegrodę i po chwili dopiero ukazał się w zgrzebnych spodniach i migdałowym z herbami fraku.
Pani i pan Doliwa znaleźli się w salonie, z tonem powagi i protekcji pełnym przywitali Seweryna. Stary nie żenując się pozostał przy piecu, w szlafroku, rozkazawszy podawać herbatę. Jejmość rozsiadła się na kanapie milcząca, kwaskowata, dająca uczuć Sewerynowi, że śmiał przyjechać w surducie; a chociaż się z tej mimowolnej niegrzeczności wymówił, nie wiele to pomogło.
Poczęła się rozmowa, panie odpuść! po cóż bym ją miał stenografować, gdy tyle jej podobnych słyszeć musieliście, pełnych dumy a uszczypliwych słówek, przekąsów, plotek i litościwych utyskiwań pozornych, z pod których tylko złość wygląda.
Każde tam zapytanie, odpowiedź każda, odchrząknienie, kaszelek, ruszenie ręką, podniesienie ramion, miało głęboko wyrachowane znaczenie.
A ile nakręcać i wysileń, aby się ze wszystkiem pochwalić, aby wszystko pokazać! Pan Doliwa chwalił się rodem, stosunkami, znaczeniem, gospodarstwem, majątkiem; pani salonem, fortepianem, biskupem stryjem, siostrą marszałkową, znajomym księciem, kucharzem warszawskim i kto ich tam zliczy — czem! Panicz muzyką, znajomością Warszawy, czytanemi romansami, poetyczną duszą. A żeby to wszystko w jedną rozmowę złączyć, zamalgamować, zlać, zbić i nigdzie szwa nie pokazać, ile sztuki, ile wybiegów, ile wyszafowanej zręczności.
Im gość poczetniejszy, tem wysilenie to większe. Z prostym bo żydem, widzicie (i żydowi się w takich domach nie darowuje) nie ma ceremonji, bierze się go, prowadzi i sypie mu kolejno wszystko jak z rękawa.
Patrzaj na to, zobacz to, posłuchaj to. Z sztachetką trochę trzeba zachodu, a wyżej, to już mozolna praca doprawdy. Pani Doliwowa nie bardzo się żenując z Sewerynem, doskonale była śmieszną. Przyszło do tego, że dla większej impozycji kazała synowi grać na fortepianie walce Straussa, przez cały czas muzyki jego potrząsając głową z głębokiego uczucia. Gdy skończył, dopiero spojrzała dumnie na gościa, jakby mówiła:
— A cóż kochanku? a co? albośmy nie wielcy ludzie?
Ojciec z gębą otwartą wyekstazjowany także, admirował i w dłonie klaskał.
Podano herbatę.
Któż nas uwolni z niewoli herbacianej? kto nas upoważni do odmówienia bez niegrzeczności tej szklanki wody ciepłej, przygotowanej w kredensie przez brudnego sługę i gwałtem narzuconej, sub poena indignationis? Seweryn krztusił się a pił, wylać nie było gdzie. Szczęściem gość jedzie, wszyscy do okien; on mógł podlać nią stojące pelargonjum, któremu nie wiem jak uszła ta ciepła wanna.
— Któż to?
— Kto to?
— Pan Hasling.
Wszyscy siedli robiąc miny wzgardliwe. Pan Hasling nie bardzo był lubiony i chętnie wyśmiewano się z niego, zwłaszcza u Doliwów, którzy chcieli być ludźmi dobrego tonu i poczynali od nielitościwego z wszystkiego co ich otaczało szyderstwa.
Hasling potknął się na ganku i mało nosem nie zawadził o kolumnę pękatą, tak się spieszył; potem potknął się powtórnie na progu, a pan Doliwa rzekł chrząkając:
— Pijany; będziemy mieli komedję.
— Dziękuję panu za nią — odparła jejmość — połamie mi memble[1] i zwala posadzkę buciskami.
Meble były tego rodzaju, których sztuka kupuje się po rublu; a posadzkę robił domowy cieśla.
Otwarły się drzwi i twarz pana sąsiada z oczyma wytrzeszczonemi, z czupryną najeżoną, z gębą otwartą, z wyrazem jakiegoś niepokoju, ukazała się w nich. Wszyscy poznali, że Hasling nie był pijany, jak się domyślali, ale coś mu nadzwyczajnego trafić się musiało, bo wpadł piorunem, jąkając się pocałował z odgłosem rękę jejmości, uściskał przytomnych i padł na krzesło zadyszany.
Potoczył wzrokiem.
— Co ci panie sąsiedzie? — spytał Doliwa.
— Co mi! właśnie... właśnie miałem zacząć... Nowina osobliwsza, niepojęta nowina.
Jejmość i jegomość z krzeseł się zerwali i podbiegli ku niemu.
— Cóż to jest panie Hasling?
— Rzecz niesłychana... Uważajcie państwo tylko... jeszcze cały jestem jak oparzony... głowę postradałem.
— Coś politycznego?
— Gdzie zaś! Nowina tycząca się nas wszystkich... okolicy.
— Ale mów-że panie Hasling.
— Właśnie chciałem mówić.
Trzeba wiedzieć, że nikt marudniej nie opowiadał, więcej śliny nie łykał, nie chrząkał, nie jąkał się, nie gestykulował, nad Haslinga. Uciekano zwykle od niego, gdy mówić poczynał, bo z szczególnym talentem każdą swą powieść poczynał prawie od potopu, a żadnej skończyć nie mógł — przerywano, bo końca by jej do sądnego dnia nie było. Zapowiedziana więc nowina, gdyby nie malujące się na całej jego postaci wzruszenie, niepokój — byłaby pewnie rozpędziła wszystkich.
— Z rana wstawszy — mówił pan Hasling.
— Zaczynaj lepiej po objedzie — przerwał pan Teodor.
— Ale proszęż mi nie przeszkadzać!
Słówka tu wyrzucić nie można... Zrana tedy wstawszy.
— A czy nie możnaby w krótkości tak, sumaryjnie — szepnął ojciec.
— Opowiem jak najkróciej, tylko mi dajcie mówić państwo.
— Otóż tedy... Na czem-że stanąłem?
— Z rana wstawszy! — powtórzył pan Teodor.
— Tak jest, z rana wstawszy, panu Bogu się pomodliwszy...
— Kochany panie, a nie możnaby tych drobnych szczegółów...
— Jak mi Bóg miły, jadę nic nie powiedziawszy, jeśli mi państwo nie dozwolicie detalicznie wszystko opowiedzieć.
I ruszył się z krzesła.
— Ale nie gniewaj-że się... siedź, mów, będziemy mieli cierpliwość... słuchamy, herbaty dla pana Haslinga.
— Herbata nie zawadzi! Słuchajcież.
Ciekawość zaostrzona była w najwyższym stopniu. Hasling dopiero postrzegł Seweryna. — A i pan tu? witam!
— Witam!
— I dla pana to także ciekawa nowina!
Seweryn się skłonił w milczeniu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Możliwy błąd w druku; zamiast memble winno być meble.