<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
Nowa tułaczka i jej nieoczekiwane zakończenie.

Zatrzymawszy swój oddziałek wpobliżu słonego źródła, Y przedsięwziął dwie wyprawy wywiadowcze w stronę dżungli. Miał jeszcze nadzieję, że manjan powędrowały dalej. W takim razie las byłby bezpiecznem schronieniem dla chłopaków. Niestety spotkało go niepowodzenie. Mrówki, znalazłszy spore zapasy żywności w obozie murzynków, zatrzymały się tu, a ich wojownicze oddziały kręciły się po dżungli w różnych kierunkach.
Tymczasem zabrane przez chłopców mięso znikało szybko.

Nowa troska ogarnęła wodza. Wiedział, że płaskowyż — pustynny i prawie pozbawiony roślinności — nie może wyżywić wędrowców. Naradziwszy się z najstarszymi towarzyszami, Y zalecił wydawanie jak najoszczędniejszych porcyj i oznajmił o nowej wędrówce.

— Poprowadzę was dalej na południe — rzekł. — Spytacie, być może, dlaczego obrałem ten kierunek? W lecie wszędzie zagraża nam brak wody i tylko na południu, bliżej morza, woda przechowuje się w rzekach, potokach i w jeziorkach, ukrytych w dżungli. Mówił mi o tem biały nuri, gdy odbywałem z nim wyprawy... Poprowadzę was do morza!
— Do morza! — zakrzyknęli wszyscy.
O świcie następnego dnia rozpoczęto nową tułaczkę.
Na czele murzynków szedł Y, niosąc sieć na ramieniu i podpierając się oszczepem. Za wodzem ciągnął sznur jego wojowników. Wszyscy bowiem byli uzbrojeni w łuki i dzidy, oprócz sześciu chłopców, niosących worki z wodą, solą i wędzonem mięsem mlompa.
Y śpieszył się straszliwie i zmuszał chłopaków do dużych przemarszów dziennych. Wódz obawiał się, że wędrowcy nie zdążą przejść skwarnej, odkrytej płaszczyzny, zanim wyczerpią swoje zapasy.
Dopiero po tygodniu postanowił Y zapuścić się w dżunglę.
Ponury i straszny widok przedstawił się jego oczom.
Drzewa — pozbawione kory i świeżych liści, leząca pokotem trawa, nagie krzaki i setki bielejących kości zwierząt, pożartych przez manjan, widniały wszędzie. Cisza panowała wokół. Nic nie mąciło jej. Nawet ptaki nie fruwały w cieniu drzew.
Zdawało się wszystkim, że przeszła tu śmierć, pozostawiwszy po sobie mogiły i ciszę cmentarzyska.
Tak też było istotnie.
Miljonowe armje manjan, ciągnąc przez dżunglę, siały wokół śmierć i tam, gdzie ona szalała, żywe istoty przez długi czas powracać nie śmiały.
Czarne chłopaki zapuściły się jednak do milczącej ponurej kniei.
Y przekonał się, że mrówki powędrowały dalej, albo, znalazłszy obfitującą w żywność miejscowość, osiadły, zbudowały sobie gniazda i ukryły się pod ziemię.
Chłopcy dążyli ku rzece, aby dojść do wody i zaopatrzyć się w ryby.
Napotykali jednak wszędzie do dna wyschłe łożysko, więc zmuszeni byli iść dalej. O świcie rozpoczynali zwykle poszukiwania korzeni dzikiego manjoku, ussunifingów, przypominających ziemniaki, i cebulę. Tem się żywili od kilku dni, dążąc wciąż na południe, aż, na szczęście, znaleźli niezniszczone przez manjan drzewo kola, obciążone orzechami.
Murzyni przepadają za ich gorzkiemi ziarnami i żują je całemi dniami, wypluwając gęstą, czerwoną pianę.
Y ucieszył się, ujrzawszy kola. Wiedział doskonale, że orzechy te mają leczniczą siłę. Człowiek spragniony, trapiony głodem i nieraz śmiertelnie znużony po spożyciu koli nie czuje żadnych cierpień, ani też zmęczenia.
Wódz rozkazał towarzyszom nazbierać tych orzechów.
Tegoż wieczora każdy z chłopaków miał sporą paczkę kola, starannie ułożonych pomiędzy kawałkami kory.
Nazajutrz chłopcy ruszyli dalej.
Y gnał jak wicher, wyprzedzając swój oddziałek, i wkrótce przekonał się o sile i podniecającym wpływie koli. Nikt z towarzyszy nie skarżył się już na pragnienie, ani jeden z nich nie czuł głodu i znużenia. Szli przez cały dzień, żując orzechy, i dopiero noc wstrzymała tak gwałtowny marsz.
Trzy dni z równą szybkością prowadził murzynków Y.
Nikt z nich nie osłabł. Wódz zauważył tylko jedną okoliczność, która zastanowiła go i zaniepokoiła.
W tłumie przedzierających się przez dżunglę chłopaków panowało teraz głuche milczenie.
Nikt nie żartował i nie śmiał się. Wszystkie twarze spoważniały, oczy nabrały ponurych błysków.
Rozmyślając nad tem, szedł wciąż naprzód, aż pewnego popołudnia z wysokiego pagórka, skąd odkrywał się rozległy widok, ujrzał nagle morze, o którem słyszał piękne opowieści od białych ludzi i o którem śpiewali w Rugarze starcy.
Bezgraniczna, okiem nieogarnięta, zlewająca się z niebem, lazurowa pustynia skrzyła się przed nim. Nigdy nie był nad brzegiem morza, lecz domyślił się, że widzi je przed sobą.
— Morze! — zawołał i nagle umilkł zdumiony.
Jakiś daleki, lecz potężny ryk dobiegł jego uszu i częstotliwem echem długo odbijał się od konarów drzew.
— Co to jest? — pytali chłopcy, obstępując wodza.
— Nie wiem... — odparł. — Być może, dowiemy się wkrótce... Ruszajmy!
Znowu szli przez dżunglę, a przed wieczorem wynurzyli się z kniei na szeroką drogę.
Zrozumieli chłopcy, że gdzieś wpobliżu muszą być ludzie — dobrzy, biali ludzie, którzy nakarmią, napoją, dadzą przytułek i otoczą opieką małych tułaczy.
Nogi niosły ich coraz szybciej.
Z poza zakrętu drogi wywinął się nagle jakiś wóz.
Pędził z głuchym, ochrypłym rykiem i turkotem.
Był to zwykły samochód Forda, lecz murzyniątka nigdy nie oglądały nic podobnego.
Wóz, mknący bez koni?
Wóz, wydający gniewne poryki?!
Było w tem coś tak przerażającego, że cała gromadka rozpierzchła się na wszystkie strony i z głośnemi krzykami i szlochem gnała przez dżunglę.
Z nimi też razem zmykał Y.
Nastraszył go dziwny wóz, więc chciał być jak najdalej od niego. Biegnąc, przypominał sobie wszystko, co spostrzegł na drodze białych ludzi. Taką szeroką drogą chadzał już w osadzie, gdy usługiwał w domu białego nuri i madam. Lecz wóz?!... Miał w sobie coś ze straszliwego potwora...
Niezawodnie miał, lecz... jeden szczegół...
W tym potworze siedziało dwóch „białych”... Y zauważył, że obaj się śmiali i wymachiwali rękami, a więc... nie był to żaden potwór, tylko coś, czem kierowali mądrzy, biali ludzie...
Z trudem pozbierał Y rozproszonych chłopaków i podzielił się z nimi swemi myślami. Poprowadził towarzyszy dalej, nie wychodząc już na drogę.
Wkrótce spotkali murzynów, rąbiących gałęzie obalonego diala. Dowiedzieli się od nich, że zbliżają się do portu — dużego miasta nad brzegiem morza.
Y postanowił spędzić tę ostatnią noc w dżungli, a rano pójść razem z Llo do miasta białych ludzi na zwiady i obmyśleć coś dla całej swojej gromady.
Wczesnym rankiem wyruszyli, poleciwszy chłopakom, aby nie wychodzili z lasu, czekali cierpliwie i siedzieli cicho.
Miasto wprawiło w zdumienie czarnych wędrowców.
Szczególnie nadziwić się nie mógł mały Llo.
Wysokie, białe domy, oplecione kwitnącemi powojami, werandy pod zielonemi i żółtemi płóciennemi namiotami, biało ubrani mężczyźni i strojne kobiety, auta, kominy i maszty okrętów, stojących w porcie i wyrzucających czarne słupy dymu, jaskrawe wystawy sklepów — wszystko to — nigdy niewidziane — zmuszało chłopaków stawać co chwila i gapić się na wszystkie strony.
— Hej — tam! — rozległ się głośny okrzyk i jakiś murzyn w mundurze i hełmie, z białym, grubym kijem w ręku zbliżył się do chłopaków. — Skąd jesteście? Jak się nazywacie? Poco tu przybyliście? Czego szukacie?
Ten grad pytań oszołomił murzynków. Patrzyli na złocone ozdoby, połyskujące na hełmie, ramionach, rękawach i piersi nieznajomego, i milczeli.
Policjant coraz bardziej surowym wzrokiem badał nieznajomych chłopców.
Y oprzytomniał pierwszy i odpowiedział wreszcie:
— Jestem wodzem dzieci z wioski Rugary. Przyprowadziłem je tu przez dżunglę...
— Gdzie jest ta twoja Rugara? — spytał murzyn.
— Nad dużą rzeką — nad Nigrem! — odparł.
Policjant podniósł ramiona i mruknął:
— Nie słyszałem... Chodźcie ze mną do komisarza!
Przyprowadził chłopców do brudnego budynku, gdzie się mieściło biuro policji, i pozostawił w sieni, wszedłszy do środka.
Po chwili obaj chłopcy stali przed poważnym, starym panem. Był to biały nuri. Zaczął wypytywać murzynków, lecz źle władał ich mową, tak źle, że Llo dwa razy parsknął śmiechem.
— Niech biały nuri nie zadaje sobie kłopotu — rzekł Y — ja rozumiem po angielsku.
Well![1] — ucieszył się komisarz. — Powiedz mi, jak się nazywasz?
— Y — sierota — odparł chłopiec.
— Kim jesteś?
— Wodzem dzieci z Rugary — wioski nad Nigrem.
— Nad Nigrem? — zdziwił się komisarz. — To bardzo daleko!
— Tak, bardzo daleko! Wójt kazał mi prowadzić dzieci do dżungli, bo w wiosce panował głód. Zaprowadziłem je nad „rzekę szczęśliwości”, lecz manjan wypłoszyły nas z obozu, szliśmy długo i wreszcie — doprowadziłem wszystkich do morza, biały nuri!
— Dzielny z ciebie wódz! — uśmiechnął się urzędnik. — Cóż zamierzacie robić nad morzem?
— Polować, łapać ryby, założyć obóz, a gdy minie lato, odprowadzę chłopaków do Rugary zpowrotem — odparł Y.
— Tu tego nie wolno! — zaśmiał się komisarz. — Kto chce tu mieszkać, musi płacić podatki, albo pracować. Rozumiesz?
— Tak! — kiwnął głową Y. — Ja chcę pracować. Umiem czyścić obuwie, prać i prasować bieliznę, sprzątać w mieszkaniu, bawić się z białemi dziećmi...
— Doskonale! — zawołał komisarz. — Kupiec Roters potrzebuje właśnie dobrego, sprawnego boy’a.[2] Poślę cię do niego, ale co będziemy robili z twoją bandą, mały przyjacielu? Ilu ich jest?
Na oba pytania odpowiedź przyszła natychmiast.
Pod oknami biura rozległy się krzyki, hałas, wyzwiska i płacz.
Do pokoju komisarza wpadli jacyś biali ludzie i ciągnęli za ręce i włosy wystraszonych murzynków.
— Co się stało? — zawołał urzędnik.
— Co się stało? — powtórzył Y, wpatrując się w wylękłe twarze Umaru, Boro, Dila i innych, bo wszyscy całą kupą stali teraz przed surowem obliczem szefa policji.
Biali ludzie, wymachując rękami, opowiadali:
— Ta czarna banda, niby szarańcza, napadła na nasze plantacje, [3] zrywała papaje, banany, ananasy i pożerała. Szkodniki to! Gorsi są od małp!
W tymże czasie Umaru szepnął do Y:

— Głód nam zaczął dokuczać i pragnienie, bo, sam wiesz, że od wczoraj nie mieliśmy już nawet koli. Poszliśmy na poszukiwanie owoców i nagle widzimy, że za płotem rosną dojrzałe, złociste papaje. Zaczęliśmy zrywać je, gdy nagle nadbiegli biali ludzie i porwali nas... Cóż złego zrobiliśmy, powiedz, rru!?

Y wystąpił w obronie towarzyszy. Tłumaczył komisarzowi, że głodne murzyniątka nie rozumieją, iż płot oznacza zakaz wstępu. W dżungli niema płotów, czarni ludzie niczem nie odgradzają swoich pól. Biały, dobry nuri niech się nie gniewa na głodne dzieci z Rugary, bo wycierpiały dużo podczas ciężkiej tułaczki i nie są winne.
Komisarz słuchał obojętnie, a gdy Y zamilknął, rzekł:
— Znam ja was czarnych nicponiów! Przyszedłeś tu na zwiady, zawracałeś mi głowę, a tymczasem twoja banda dokonywała rabunku? Osadzić wszystkich w więzieniu, poddać chłoście, a potem wysłać na trzy miesiące na zniszczone przez nich plantacje. Niech tam odrobią, co zburzyły, te czarne potworki!
Z murzynkami załatwiono się szybko, bo w kwadrans po wyroku komisarza, oddziałek z wodzem na czele siedział już pod kluczem w obszernej izbie więziennej.
W południe zjawiło się dwu dozorców. Przynieśli kocioł z polewką, koszyk orzechów ziemnych i misę warzonego prosa.
Chłopaki zajadały z takim apetytem, aż im się uszy trzęsły, a gdy się nasyciły, wszedł jeden z dozorców i rzekł:
— No, teraz pięciu chłopców pójdzie ze mną szorować naczynia, a pamiętajcie przygotować skórę, bo jutro wyłoją ją wam na glanc.
Y, który nie dotknął jedzenia, ponuro wysłuchał tej przemowy i jakieś myśli niespokojne i drażniące zaczęły mu świtać w kędzierzawej głowie.
— Moja skóra nie jest do łojenia na glanc... — mruknął wreszcie. — Nie zawiniłem nic, więc nie mogę być karany.
Doczekał się, aż wróciły chłopaki, zabrane do kuchni przez dozorcę, i odprowadziwszy na stronę wysokiego Umaru, szepnął do niego:
— Wskoczę ci na plecy, a ty trzymaj mnie! Chcę wyjrzeć przez okno!
Uczepiwszy się bambusowych krat, długo się rozglądał, wreszcie zsunął się na ziemię i rzekł do chłopców:
— Posłuchajcie! Biali ludzie chcą nas jutro ukarać chłostą. Jest to niesprawiedliwe! Nabroiliście, to prawda, lecz nie rozumieliście tego, coście robili. Musimy w nocy uciec z więzienia i dać nura do dżungli, jak najdalej od białych, którzy tu hojni są na kije. Ja tam swojej skóry podstawiać nie zamierzam!
— Ani ja również! — odezwał się natychmiast Llo. — Podziurawią mi ją, to i skóra nanic!
Chłopcy milczeli.
— No, a wy, co o tem myślicie? — zapytał Y.
Po długiem milczeniu odezwał się Dil — garbarz:
— Eh, co tam! Niech biją, aby dawali nam taką dobrą polewkę i kaszę z prosa. Skóry od tego nie ubędzie nam!
— A pewno! — dorzucił Boro.
— Jedzenie to grunt! — zawołały inne dzieci.
— Jedzenie — to grunt! — zawołały inne dzieci.
Y wyprostował się dumnie i, surowo patrząc na towarzyszy, rzekł:
— Jesteście niewolnikami, tchórzliwemi, podłemi psami! Niechże wam garbują skórę...
To rzekłszy, usiadł w kącie, nie mogąc ochłonąć z oburzenia i gniewu.
Po chwili wstał i znowu przemówił:
— Opamiętajcie się! Nie zrobiliście nic złego, bo nie wiedzieliście, że biali podzielili pomiędzy sobą dżunglę tak, jak wasi ojcowie dzielą pola. Myśleliście, że tu, jak to jest w okolicach Rugary, dżungla należy do wszystkich? Bezwiednie skrzywdziliście białych plantatorów. Możecie wynagrodzić ich tem, że będziecie pracowali na ich posiadłościach i odrobicie ich straty... Nie powinniście jednak dopuścić, żeby was ukarano chłostą, bo to — niesprawiedliwe i hańbiące! Lepsza jest nowa włóczęga, głód, pragnienie, a nawet śmierć! Opamiętajcie się, chłopcy!
Zapadło głuche milczenie. Murzyniątka słuchały z opuszczonemi głowami i nie podnosiły oczu na wodza. Po długiej chwili odezwał się znów Dil.
Zuchwale potrząsał głową i rzucał słowo po słowie, wpatrując się w posępne twarze chłopców.
— Pięknie gadasz, Y! Jesteś silny i wytrwały, więc nie rozumiesz, że upadamy ze znużenia... Dość już tego błąkania się po dżungli i górach, dość głodu, pragnienia i ciężkiej pracy!...
— Zawdzięczając temu — staliście się mężczyznami! — zawołał Y.
— Chcemy spokoju, nie możemy dalej tułać się, oszczędzając każdy kawałek mięsa i każdy łyk wody! — warknął Dil.
— Tak! Tak! — podtrzymywali go inni chłopcy. — Dobrze mówi Dil!
Wódz zrozumiał, że wyczerpane murzyniątka zupełnie upadły na duchu, a namowy jego i wyrzuty już na nic się nie przydadzą, więc tylko wzruszył pogardliwie ramionami i, skinąwszy na Llo, szepnął do niego:
— No, a ty, mały Llo, czy też wolisz polewkę mięsną i tłustą kaszę, niż wolność i nieobitą skórę?
Chłopak błysnął oczami i odparł natychmiast:
— Lubię polewkę i kaszę, lecz bardziej lubię swoją skórę. Za byle co nie oddam jej, rru! Pójdę za tobą wszędzie! Gdzie Y — tam i Llo!
— Dziękuję ci, przyjacielu! — zawołał wódz wesołym głosem.
Usiedli na podłodze pod oknem i jęli naradzać się szeptem.





  1. Dobrze!
  2. Służącego.
  3. Plantacja — hodowla drzew owocowych lub innych pożytecznych roślin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.