<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
Na pokładzie „Daddy Ralph’a“.

Weseli, roześmiani, suto odkarmiani chłopcy płynęli na pokładzie żaglowca przez ocean. Y i Llo nikogo nie pytali, dokąd właściwie zdąża „Daddy Ralph”. Nic ich to nie obchodziło. Czuli się na okręcie wyśmienicie i nie mieli żadnych trosk.
Wszyscy polubili wesołych, usłużnych chłopaków. Jeden z majtków uszył im ubrania ze starych łachów marynarskich, z czego murzynięta były niezmiernie dumne.
Inny znowu podarował Y czerwony szal do owijania szyi, Llo zaś otrzymał dużą tabliczkę czekolady.
Chłopcy przez cały dzień kręcili się po pokładzie.
Od samego rana szorowali go, zwijali liny, pomagali kucharzowi, zszywali i łatali poniszczone żagle, a gdy bryza zaczynała zbytnio igrać z okrętem, wdrapywali się na najwyższe reje,[1] rozplątywali powikłane linki i pod kierownictwem bosmana zwijali lub stawiali małe żagle.
Marynarze z podziwem przyglądali się robocie murzynków, bo istotnie zwinne to były, śmiałe, silne i pojętne chłopaki.
Nauczycielem ich na okręcie był stary, siwiejący już murzyn — Webbley. Trzydzieści lat pływał już na żaglowcach i znał się na wszystkiem. Pracował jako karownik, ładujacy towary, jako zwykły majtek pokładowy i palacz, był sternikiem i nawet bosmanem, teraz zaś na stare lata stał się kucharzem i urzędował w kambuzie.
Pochodził z rodziny amerykańskich murzynów, był dobrym chrześcijaninem, cichym i spokojnym człowiekiem, poza tem niepoprawnym łazikiem, przyzwyczajonym do nieprzerwanej włóczęgi po wszystkich morzach świata.
Popijając czarną jak atrament kawę, opowiadał murzynkom o swoich podróżach i życiu w Ameryce.
— Co to jest Ameryka? — zapytał go Y.
— Jest to część świata, piękny i bogaty kraj! Człowiek, który ma głowę w porządku, końskie zdrowie i tęgie łapska, z łatwością może tam się dorobić grubego grosza.
— Opowiedz nam o Ameryce, mister[2] Webbley! — poprosili kuka chłopcy.
— Dlaczegóż nie miałbym opowiedzieć? — zgodził się murzyn. — Dobrze to wam zrobi, bo właśnie płyniemy do Nowego Jorku, do którego wieziemy pełny ładunek mahoniu, złożonego w rumach[3] i nawet na pokładzie. Wskutek tego bryza wali nas na lewą burtę, bo nasz szyper kazał nam ułożyć zbyt wysoki stos logów[4] pomiędzy masztami i na rufie „Daddy Ralph’a”. Ale to nic nie szkodzi! Dopłyniemy z opóźnieniem, bo terminów wyznaczonych nie mamy. Szyper Red prowadzi handelek na własną rękę... Spryciarz z tego rudego brodacza, ale też lepszego szypra nie posiada żaglowa flotylla[5] Stanów Zjednoczonych! Śmiały gracz i żeglarz, jak się patrzy!
Czarny Webbley opowiadał murzynkom o przybyszach, którzy pracą, odwagą i pomysłowością doszli w Ameryce do wielkiej zamożności, a hojną ofiarnością starali się potem stać się dobrodziejami ludzkości, zakładając bibljoteki, szkoły i szpitale. Słowa te były nieznane czarnym chłopakom, lecz gdy stary murzyn objaśnił znaczenie tych pożytecznych urządzeń, Y zawołał błysnąwszy oczyma:
— O, mister Webbley, ja też będę takim bogaczem i dobroczyńcą!
— Ho-ho-ho! — zaśmiał się kucharz. — W gorącej wodzie jesteś kąpany, bo rwiesz z kopyta, przyjacielu!
— Jeżeli rru powiedział, że tak uczyni, to znaczy, że tak się stanie! — oburzył się Llo na widok śmiejącego się Webbley’a. — Rru nigdy nie mówi na wiatr!
— Daj wam, Boże, powodzenia! — westchnął murzyn. — Trudno wam jednak będzie wydostać się na brzeg... oj, trudno!
— Dlaczego? — spytały chłopaki.
— Dlatego, że amerykańscy urzędnicy portowi nikogo, a szczególnie czarnych ludzi nie wpuszczają do kraju bez paszportów i bez pieniędzy.
Długo tłumaczył kuk murzynkom, co to jest paszport i jakie są przepisy dla cudzoziemców, przybywających do Stanów Zjednoczonych. Posmutniał Y, lecz po chwili potrząsnął głową i rzekł:
— Nic to nie znaczy! Tak czy owak przedostaniemy się na brzeg i będziemy pracowali w Ameryce, mister Webbley!
Pomyślawszy trochę, kuk szepnął do chłopców:
— Wyproszę u szypra przepustki dla was, jako jungów, a gdy zejdziemy na brzeg, zaprowadzę was do murzyna-sędziego, którego znam. Nazywa się mister Nikky Bucky. Może on poradzi coś na te wasze kłopoty.
Od tej rozmowy Y nie mógł spać i jeść.
Myślał tylko o tem, w jaki sposób pozostać w Ameryce i co robić, aby się stać bogaczem, który może dawać miljony dolarów na dobre sprawy. Nic jednak obmyślić nie mógł, bo nie wiedział nawet, jak ta Ameryka wygląda i czego mogą tam ludzie potrzebować od niego — wodza dzieci z Rugary i marynarza „Daddy Ralph’a”?
Wkońcu machnął ręką i zdecydował:
— Najpierw muszę dopłynąć, potem wyjść na brzeg, zdobyć paszport i rozejrzeć się na wszystkie strony...
Było to rzeczywiście najmądrzejsze postanowienie, gdyż nie można tworzyć żadnych planów, nie znając dokładnie wszystkich warunków i okoliczności.
Zresztą Y i Llo nie mieli już czasu na marzenia, plany i rozmyślania. Nadeszła burza — wściekła burza na Atlantyku.
„Daddy Ralph”, okryty pianą i nurzający się dziobem w zwichrzonej powierzchni oceanu, pochylał się coraz bardziej na lewą burtę, jęczał i zgrzytał, jakgdyby skarżąc się i cierpiąc.
Majtkowie musieli przekładać zbyt wysokie stosy drzewa, aby zwiększyć oporność żaglowca i przywrócić mu dawną równowagę. Była to ciężka i niebezpieczna praca. Ogromne, grube kloce toczyły się na pokład i mogły przytłoczyć pracujących ludzi. Belki i związane łańcuchami partje desek ślizgały się po mokrym deku[6] i zagrażały strąceniem do morza, gdzie syczały, pieniły się i z rykiem pędziły siwe, grzywiaste bałwany.
Szyper raz po raz posyłał jungów na maszty, aby naprawiali to i owo w olinowaniu, obciągali zwinięte żagle górne, t. zw. top-żagle i sprawdzali wiązania rej i masztów.
Burza szalała już trzeci dzień, gdy zdarzył się wypadek, który mógł przypłacić życiem sam gruby szyper Thomas Red.

Rozstawiwszy szeroko silne nogi, aby się mocniej trzymać na bujającym, śliskim deku, szedł od rufy, gdy nagle jedna ze złożonych w stos beczek z olejem karite urwała się i potoczyła po pochyłej powierzchni pokładu.

Jedno mgnienie oka i uderzony ciężką beczką mister Red wypadłby za burtę, gdyż w tem miejscu nie było właśnie żadnego ogrodzenia.
Spostrzegł to Y i w mig zrozumiał zagrażające szyprowi niebezpieczeństwo. Nie wahając się i nie namyślając ani chwili, porwał długi drąg i, wparłszy bose stopy w mokre deski, podstawił go pod toczącą się beczkę.
Napotkawszy przeszkodę, zatrzymała się na jeden tylko moment, lecz tego czasu starczyło, aby stojący w przerażeniu szyper zdołał odskoczyć na stronę.
Pod parciem ciężkiej beczki drąg z trzaskiem i głośnym chrzęstem pękł, a odłamek jego ugodził murzynka w nogę.
Y upadł z krzykiem bólu, lecz zdążył spostrzec, że beczka, uderzywszy o niskie nadburcie,[7] wpadła do morza.
To jedno zobaczył Y, gdyż po chwili ciemność ogarnęła go i poczuł, że z coraz większą szybkością pada w jakąś otchłań bez dna.
Chłopak zemdlał z bolu.
Gdy oprzytomniał, ujrzał schylonego nad sobą bosmana, który starannie oglądał i obmacywał mu nogę.
Y syknął.
— A syczysz? — ucieszył się marynarz. — Musisz trochę pocierpieć...
To mówiąc, macał dalej obrzmiałą nogę chłopaka. Podniósł wreszcie głowę i rzekł:
— Szyprze! Chłopiec ma złamaną kość powyżej kolan. Zrośnie mu się rychło, bo to zdrowy pędrak! Nawet kuleć nie będzie.
Teraz dopiero Y spostrzegł siedzącego na uboczu szypra. Zrozumiał, że sam leży na tapczanie w kabinie grubego Reda. Znał ją dobrze, bo sprzątał tu codziennie. W kąciku stał Llo i płakał.
— Nie puszczaj wody z tych ślepi! — rzekł do niego bosman. — Odleży się twój rru i będzie zdrowszy, niż przedtem. Zaraz zrobimy mu opatrunek. Gdzie złożymy chłopaka, szefie?
— Pozostawcie go tu, bosmanie! — odpowiedział szyper. — Y uratował mi życie.
All right! — mruknął bosman i zaczął przykładać do nogi pacjenta jakieś kawałki drzewa, owijać je bandażami i oblepiać gipsem.
— A teraz — rzekł, zwracając się do Llo, — siedź przy chorym i doglądaj go.
Chłopcy pozostali sami, lecz co chwila wbiegał ktoś z załogi, pochylał się nad Y, mówił doń dobre, łagodne słowa i wychodził, aby ustąpić miejsca innemu.
— Patrz, Llo — szepnął Y do towarzysza, — jakie to dziwne! W porcie spotkaliśmy samych niedobrych ludzi wśród białych, a tu znów jesteśmy wśród nich i — wszyscy są tacy dobrzy! Widać, że w każdym narodzie są dobrzy i źli ludzie, a niema niedobrych lub dobrych narodów.
Llo nie zrozumiał myśli wodza i widząc, że Y ma poważny wyraz twarzy, chciał go pocieszyć i rozweselić, więc rzekł, cmokając wargami:
Kuk dziś przyrządzi na kolację bób z tłustą słoniną i z pieprzem! Dobre to jedzenie, rru!
Y zaśmiał się i, uszczypnąwszy przyjaciela w pucołowaty policzek, zawołał:
— Żarłoku przebrzydły, zawsze niesyty! Pękniesz mi pewnego dnia jak dojrzała papaja!
— Ej, nie pęknę! — zaprzeczył Llo i poklepał się po brzuchu.
Y zamknął oczy. Czuł dreszcze, dolegliwy ból w nodze i sen go zaczął morzyć.
— Będę spał... — wyjąkał słabym głosem.





  1. Poprzeczna belka na masztach. Na niej umocowane są żagle.
  2. Panie.
  3. Rumy — wnętrze okrętu.
  4. Logi — grube kloce drzewa.
  5. Flotylla — większa ilość okrętów.
  6. Dek — pokład (nazwa żeglarska).
  7. Nadburcie — żelazna sztaba, wystająca nad pokładem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.