Miljoner „Y“/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miljoner „Y“ |
Podtytuł | Powieść o dzielnym murzynku-sierocie |
Wydawca | Książnica - Atlas |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Weseli, roześmiani, suto odkarmiani chłopcy płynęli na pokładzie żaglowca przez ocean. Y i Llo nikogo nie pytali, dokąd właściwie zdąża „Daddy Ralph”. Nic ich to nie obchodziło. Czuli się na okręcie wyśmienicie i nie mieli żadnych trosk.
Wszyscy polubili wesołych, usłużnych chłopaków. Jeden z majtków uszył im ubrania ze starych łachów marynarskich, z czego murzynięta były niezmiernie dumne.
Inny znowu podarował Y czerwony szal do owijania szyi, Llo zaś otrzymał dużą tabliczkę czekolady.
Chłopcy przez cały dzień kręcili się po pokładzie.
Od samego rana szorowali go, zwijali liny, pomagali kucharzowi, zszywali i łatali poniszczone żagle, a gdy bryza zaczynała zbytnio igrać z okrętem, wdrapywali się na najwyższe reje,[1] rozplątywali powikłane linki i pod kierownictwem bosmana zwijali lub stawiali małe żagle.
Marynarze z podziwem przyglądali się robocie murzynków, bo istotnie zwinne to były, śmiałe, silne i pojętne chłopaki.
Nauczycielem ich na okręcie był stary, siwiejący już murzyn — Webbley. Trzydzieści lat pływał już na żaglowcach i znał się na wszystkiem. Pracował jako karownik, ładujacy towary, jako zwykły majtek pokładowy i palacz, był sternikiem i nawet bosmanem, teraz zaś na stare lata stał się kucharzem i urzędował w kambuzie.
Pochodził z rodziny amerykańskich murzynów, był dobrym chrześcijaninem, cichym i spokojnym człowiekiem, poza tem niepoprawnym łazikiem, przyzwyczajonym do nieprzerwanej włóczęgi po wszystkich morzach świata.
Popijając czarną jak atrament kawę, opowiadał murzynkom o swoich podróżach i życiu w Ameryce.
— Co to jest Ameryka? — zapytał go Y.
— Jest to część świata, piękny i bogaty kraj! Człowiek, który ma głowę w porządku, końskie zdrowie i tęgie łapska, z łatwością może tam się dorobić grubego grosza.
— Opowiedz nam o Ameryce, mister[2] Webbley! — poprosili kuka chłopcy.
— Dlaczegóż nie miałbym opowiedzieć? — zgodził się murzyn. — Dobrze to wam zrobi, bo właśnie płyniemy do Nowego Jorku, do którego wieziemy pełny ładunek mahoniu, złożonego w rumach[3] i nawet na pokładzie. Wskutek tego bryza wali nas na lewą burtę, bo nasz szyper kazał nam ułożyć zbyt wysoki stos logów[4] pomiędzy masztami i na rufie „Daddy Ralph’a”. Ale to nic nie szkodzi! Dopłyniemy z opóźnieniem, bo terminów wyznaczonych nie mamy. Szyper Red prowadzi handelek na własną rękę... Spryciarz z tego rudego brodacza, ale też lepszego szypra nie posiada żaglowa flotylla[5] Stanów Zjednoczonych! Śmiały gracz i żeglarz, jak się patrzy!
Czarny Webbley opowiadał murzynkom o przybyszach, którzy pracą, odwagą i pomysłowością doszli w Ameryce do wielkiej zamożności, a hojną ofiarnością starali się potem stać się dobrodziejami ludzkości, zakładając bibljoteki, szkoły i szpitale. Słowa te były nieznane czarnym chłopakom, lecz gdy stary murzyn objaśnił znaczenie tych pożytecznych urządzeń, Y zawołał błysnąwszy oczyma:
— O, mister Webbley, ja też będę takim bogaczem i dobroczyńcą!
— Ho-ho-ho! — zaśmiał się kucharz. — W gorącej wodzie jesteś kąpany, bo rwiesz z kopyta, przyjacielu!
— Jeżeli rru powiedział, że tak uczyni, to znaczy, że tak się stanie! — oburzył się Llo na widok śmiejącego się Webbley’a. — Rru nigdy nie mówi na wiatr!
— Daj wam, Boże, powodzenia! — westchnął murzyn. — Trudno wam jednak będzie wydostać się na brzeg... oj, trudno!
— Dlaczego? — spytały chłopaki.
— Dlatego, że amerykańscy urzędnicy portowi nikogo, a szczególnie czarnych ludzi nie wpuszczają do kraju bez paszportów i bez pieniędzy.
Długo tłumaczył kuk murzynkom, co to jest paszport i jakie są przepisy dla cudzoziemców, przybywających do Stanów Zjednoczonych. Posmutniał Y, lecz po chwili potrząsnął głową i rzekł:
— Nic to nie znaczy! Tak czy owak przedostaniemy się na brzeg i będziemy pracowali w Ameryce, mister Webbley!
Pomyślawszy trochę, kuk szepnął do chłopców:
— Wyproszę u szypra przepustki dla was, jako jungów, a gdy zejdziemy na brzeg, zaprowadzę was do murzyna-sędziego, którego znam. Nazywa się mister Nikky Bucky. Może on poradzi coś na te wasze kłopoty.
Od tej rozmowy Y nie mógł spać i jeść.
Myślał tylko o tem, w jaki sposób pozostać w Ameryce i co robić, aby się stać bogaczem, który może dawać miljony dolarów na dobre sprawy. Nic jednak obmyślić nie mógł, bo nie wiedział nawet, jak ta Ameryka wygląda i czego mogą tam ludzie potrzebować od niego — wodza dzieci z Rugary i marynarza „Daddy Ralph’a”?
Wkońcu machnął ręką i zdecydował:
— Najpierw muszę dopłynąć, potem wyjść na brzeg, zdobyć paszport i rozejrzeć się na wszystkie strony...
Było to rzeczywiście najmądrzejsze postanowienie, gdyż nie można tworzyć żadnych planów, nie znając dokładnie wszystkich warunków i okoliczności.
Zresztą Y i Llo nie mieli już czasu na marzenia, plany i rozmyślania. Nadeszła burza — wściekła burza na Atlantyku.
„Daddy Ralph”, okryty pianą i nurzający się dziobem w zwichrzonej powierzchni oceanu, pochylał się coraz bardziej na lewą burtę, jęczał i zgrzytał, jakgdyby skarżąc się i cierpiąc.
Majtkowie musieli przekładać zbyt wysokie stosy drzewa, aby zwiększyć oporność żaglowca i przywrócić mu dawną równowagę. Była to ciężka i niebezpieczna praca. Ogromne, grube kloce toczyły się na pokład i mogły przytłoczyć pracujących ludzi. Belki i związane łańcuchami partje desek ślizgały się po mokrym deku[6] i zagrażały strąceniem do morza, gdzie syczały, pieniły się i z rykiem pędziły siwe, grzywiaste bałwany.
Szyper raz po raz posyłał jungów na maszty, aby naprawiali to i owo w olinowaniu, obciągali zwinięte żagle górne, t. zw. top-żagle i sprawdzali wiązania rej i masztów.
Burza szalała już trzeci dzień, gdy zdarzył się wypadek, który mógł przypłacić życiem sam gruby szyper Thomas Red.
Jedno mgnienie oka i uderzony ciężką beczką mister Red wypadłby za burtę, gdyż w tem miejscu nie było właśnie żadnego ogrodzenia.
Spostrzegł to Y i w mig zrozumiał zagrażające szyprowi niebezpieczeństwo. Nie wahając się i nie namyślając ani chwili, porwał długi drąg i, wparłszy bose stopy w mokre deski, podstawił go pod toczącą się beczkę.
Napotkawszy przeszkodę, zatrzymała się na jeden tylko moment, lecz tego czasu starczyło, aby stojący w przerażeniu szyper zdołał odskoczyć na stronę.
Pod parciem ciężkiej beczki drąg z trzaskiem i głośnym chrzęstem pękł, a odłamek jego ugodził murzynka w nogę.
Y upadł z krzykiem bólu, lecz zdążył spostrzec, że beczka, uderzywszy o niskie nadburcie,[7] wpadła do morza.
To jedno zobaczył Y, gdyż po chwili ciemność ogarnęła go i poczuł, że z coraz większą szybkością pada w jakąś otchłań bez dna.
Chłopak zemdlał z bolu.
Gdy oprzytomniał, ujrzał schylonego nad sobą bosmana, który starannie oglądał i obmacywał mu nogę.
Y syknął.
— A syczysz? — ucieszył się marynarz. — Musisz trochę pocierpieć...
To mówiąc, macał dalej obrzmiałą nogę chłopaka. Podniósł wreszcie głowę i rzekł:
— Szyprze! Chłopiec ma złamaną kość powyżej kolan. Zrośnie mu się rychło, bo to zdrowy pędrak! Nawet kuleć nie będzie.
Teraz dopiero Y spostrzegł siedzącego na uboczu szypra. Zrozumiał, że sam leży na tapczanie w kabinie grubego Reda. Znał ją dobrze, bo sprzątał tu codziennie. W kąciku stał Llo i płakał.
— Nie puszczaj wody z tych ślepi! — rzekł do niego bosman. — Odleży się twój rru i będzie zdrowszy, niż przedtem. Zaraz zrobimy mu opatrunek. Gdzie złożymy chłopaka, szefie?
— Pozostawcie go tu, bosmanie! — odpowiedział szyper. — Y uratował mi życie.
— All right! — mruknął bosman i zaczął przykładać do nogi pacjenta jakieś kawałki drzewa, owijać je bandażami i oblepiać gipsem.
— A teraz — rzekł, zwracając się do Llo, — siedź przy chorym i doglądaj go.
Chłopcy pozostali sami, lecz co chwila wbiegał ktoś z załogi, pochylał się nad Y, mówił doń dobre, łagodne słowa i wychodził, aby ustąpić miejsca innemu.
— Patrz, Llo — szepnął Y do towarzysza, — jakie to dziwne! W porcie spotkaliśmy samych niedobrych ludzi wśród białych, a tu znów jesteśmy wśród nich i — wszyscy są tacy dobrzy! Widać, że w każdym narodzie są dobrzy i źli ludzie, a niema niedobrych lub dobrych narodów.
Llo nie zrozumiał myśli wodza i widząc, że Y ma poważny wyraz twarzy, chciał go pocieszyć i rozweselić, więc rzekł, cmokając wargami:
— Kuk dziś przyrządzi na kolację bób z tłustą słoniną i z pieprzem! Dobre to jedzenie, rru!
Y zaśmiał się i, uszczypnąwszy przyjaciela w pucołowaty policzek, zawołał:
— Żarłoku przebrzydły, zawsze niesyty! Pękniesz mi pewnego dnia jak dojrzała papaja!
— Ej, nie pęknę! — zaprzeczył Llo i poklepał się po brzuchu.
Y zamknął oczy. Czuł dreszcze, dolegliwy ból w nodze i sen go zaczął morzyć.
— Będę spał... — wyjąkał słabym głosem.