<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
Za oceanem.

Po wylądowaniu w Nowym Jorku Y całe dwa tygodnie przeleżał w szpitalu pod opieką amerykańskich pielęgniarek i wiernego Llo, który nie odchodził od łóżka chorego przyjaciela. Wdzięczny za uratowanie życia szyper Thomas Red ulokował chłopaków w szpitalu dla przybywających do Ameryki cudzoziemców; opowiedziawszy wszystkim o bohaterskiej ofiarności małego murzynka, polecił obu chłopców władzom i wystarał się o paszporty dla nich.
Była to wielka, prawdziwa przysługa, której nigdy zapomnieć mu nie mógł wzruszony Y.
Thomas Red, odpływając z portu na swoim „Daddy Ralph’ie”, wcisnął do ręki chorego murzynka 100-dolarowy banknot[1] i bardzo serdecznie pożegnał chłopaków.
Po jego odjeździe zaczęła przychodzić do szpitala pani Red, cicha, słodka kobieta, prowadząc za rękę swoją małą córeczkę, rudowłosą Edytę. Przynosiła chłopcom owoce i słodycze, a gdy Y zaczął już chodzić o kuli i marzyć o wyjściu ze szpitala, pani Red powiedziała, że chłopaki mogą zamieszkać u nich, dopóki nie znajdą dla siebie zarobku i osobnego lokalu.
Wreszcie pewnego dnia lekarz, starannie obejrzawszy nogę Y, rzekł z głośnym śmiechem:
— Ha, mały łobuzie, możesz już wylecieć na wolność! Skleiliśmy ci nogę tak mocno, że jej już drugi raz nie złamiesz! A cóż to dżentelman zamierza robić w Nowym Jorku, jeśli wolno zapytać?
— Będę robił miljony! — odparł poważnie czarny pacjent.
— Doskonałe zajęcie! — rzekł ze śmiechem lekarz. — Od czegóż zaczniesz?
Y wzruszył ramionami i odpowiedział natychmiast: — Od pracy!
— Dobrze powiedziane! — zawołał Amerykanin. — Jeżeli tak myślisz i tak właśnie będziesz postępował, to zapewne dorobisz się miljonów.
Tegoż dnia Y i Llo zostali przewiezieni małym stateczkiem na brzeg i znaleźli się na granitowem wybrzeżu Nowego Jorku, tuż przed muzeum morskiem.
Weszli do małego ogródka przed pięknym gmachem mieszczącym akwarjum i usiedli na ławce. Milczeli, przytłoczeni ogromem budynków i zawrotnym ruchem dokoła. Olbrzymie, dziwaczne drapacze nieba na Down Street,[2] niby baszty, sięgające obłoków, połyskiwały szybami okien, złoconemi i barwnemi ozdobami.
— Szyper Red opowiadał mi, że w tych to właśnie wysokich domach ludzie robią miljony — szepnął Llo.
Y skinął głową i odparł:
— Tak! My też będziemy tu zbierać miljony! Teraz zamknij buzię, Llo, gdyż muszę dużo myśleć!
Siedział długo nieruchomy i skupiony, a zmarszczki poruszały mu się na czole. Wreszcie potrząsnął głową i mruknął:
— Zaczniemy narazie w innem miejscu... Mówił mi o niem poczciwy Webbley, nasz kuk z „Daddy Ralph’a“. Chodź, mały! Czas już wziąć się do pracy!
— Jestem gotów! — odparł wesoło murzynek. — Oby tylko prędzej dorwać się do miljonów! Wtedy codzień będę jadł czekoladę z orzechami. Świetnie!
Wstali i ruszyli w stronę Hills, gdzie mieścił się port rybacki.
Weszli w dość wąską uliczkę, zapchaną wózkami i ciężarowemi autami z rybą i lodem. Tłumy ludzi zapełniały chodniki. Chłopcy szli dalej, aż ujrzeli maszty łodzi rybackich i dymiące kominy okopconych kutrów[3] łowieckich.
Na brzegu suszyły się sieci, stosy ryb leżały na czystych płytach kamiennych, stały kosze, pełne ostryg i innych mięczaków, używanych do jedzenia.
Przenikliwa woń ryb drażniła powonienie, od morza zalatywał inny zapach — mocny, orzeźwiający aromat soli i wodorostów.
W szałasach i namiotach ćwiartowano duże ryby, gotowano raki morskie i otwierano ostrygi.
Całe wzgórza pustych muszel wznosiły się wszędzie, a obok widniały kubły i misy blaszane, pełne galaretowatych ostryg.

Y zatrzymał się przed jedną z bud, skleconą z desek i niedbale pomalowaną na brzydki niebieski kolor. Nad drzwiami widniał szyld:
„JADŁODAJNIA CZARNEGO BIMA”.
„Tu za 25 centów[4] dają smakowitą, pożywną zupę ostrygową”.
„Lepszej nie znajdziecie w całej Ameryce!”
„Przyrządza ją Czarny Bim!”

Y z trudem odsylabizował ten napis i zajrzał do okna parterowego budynku. Kilkunastu murzynów i białych robotników obsiadło trzy długie stoły i jadło mętną, białawą polewkę. Była to tak bardzo przez „Czarnego Bima” zachwalana oysters soup.[5]
W drugiej połowie budy kilku mężczyzn błyskało nożami i wymachiwało rękami. Za każdem ich poruszeniem po posadzce toczyły się dwie puste już połówki muszel, a ciałko ostrygi z pluskiem wpadało do kubła.
Y z zachwytem patrzył na śmigające noże i na sprawnie poruszające się ramiona otwieraczy ostryg. Nie mógł oczu oderwać od ludzi, pracujących z tak niezwykłą szybkością.
W tej chwili czyjaś silna dłoń schwyciła go za ramię i odrzuciła nabok, a gruby głos krzyknął mu do ucha:
— Zamiast stać na drodze, poszlibyście lepiej do roboty. Jakem Czarny Bim, nie wystarcza mi ludzi do otwierania ostryg!
Y, odskoczywszy na stronę, spojrzał na ogromnego, opasłego murzyna, właściciela marnej portowej jadłodajni i zawołał:
— Staniemy do roboty, jeżeli sir przyjmie nas.
— Trzy dolary tygodniowo, dwie misy mojej zupy dziennie oraz dwie pajdy chleba. Nie lubię długo gadać! Jeżeli zgoda, to — jazda do pracy!
— Ja też nie lubię długo gadać! Idziemy do pracy! — odparł Y i, pociągnąwszy za sobą Llo, wszedł do budy.
Stara murzynka dała im noże o krótkich, szerokich ostrzach i długich trzonkach i wskazała miejsce na ławie, przed którą był ustawiony rząd kubełków, a przed niemi — cały stos ostryg.
— Zaczynamy pierwszy miljon... — mruknął Y.
— Dolarów? — zapytał Llo i zmrużył jedno oko.
— Tymczasem... ostryg! — zaśmiał się wódz.
Wzięli się do roboty. Przez cały pierwszy dzień nie szło im to gładko. Chłopcy nożami pozacinali sobie palce i podrapali dłonie o ostre kanty muszel.
Wieczorem, gdy stary murzyn zamykał już swoją jadłodajnię, zbliżył się do niego Y i zapytał:
— Czy nie mógłbym opowiedzieć panu, mister Czarny Bim, o sobie i o moim przyjacielu Llo?
— A cóż mi z tego przyjdzie? — zarechotał murzyn. — Jeżeli będę każdego wysłuchiwał, umrę z głodu!
— Pan dużo straci, mister Bim, bo opowiadanie moje warte jest dolara! — nalegał Y.
— To zapłać go i opowiadaj samemu sobie! Cha! cha! — śmiał się Bim.
— Eh! Widzę, że pan się nie zna na dobrych opowiadaniach, szefie, i nie wie, że rozmawia z panem nie byle kto, bo rru!
O, rru? — zdumiał się murzyn, przypomniawszy znaczenie dawno zapomnianego na obczyźnie słowa. — Jesteś wodzem?
Y kiwnął głową z całą powagą i dostojnością człowieka, któremu niegdyś ofiarowano prawą łapę kimfé.
— Betty! — krzyknął nagle Bim, a gdy stara murzynka wyjrzała przez okno, rzekł do niej: — Postaw o dwie misy więcej na stół, bo te pędraki chcą bujać nas! Niech gadają, — weselej będzie przy wieczerzy!
Rru nigdy nie kłamie! — wtrącił Llo.
— O, i ty się odzywasz, bączku?! — zdziwił się Bim, lecz spojrzawszy na zaperzonego malca, parsknął śmiechem i poklepał go po ramieniu.
Wieczerza familijna w jadłodajni Czarnego Bima przeciągnęła się tego dnia bardzo długo, gdyż nikt nie chciał odejść od stołu.
Małżonkowie Bim, ich syn i synowa, a nawet wnuki, nie spuszczając oczu z poważnej twarzy Y, słuchali jego opowiadania o życiu czarnych ludzi w Afryce i o przygodach małego wodza.
Małżonkowie Bim, przybywszy w dzieciństwie do Ameryki, nie pamiętali już ojczyzny czarnych ludzi. Wiedzieli o niej cośniecoś z opowiadań rodziców, lecz starzy musieli pracować ciężko i nie mieli czasu na częste wspomnienia o Afryce. Dzieci i wnuki właścicieli jadłodajni mieli pojęcie o niej wyłącznie z podręczników szkolnych.
Mały, rozsądny murzynek, świeżo przybyły z Czarnego Lądu, wzbudził w nich jakieś utajone wspomnienia z życia przodków.
Gdy skończył, czarna pani Bim dała mu kawałek czekolady i z westchnieniem spytała:
— Gdzie mieszkacie, chłopcy?
— Dopiero dziś wyszedłem ze szpitala, więc nie zdążyliśmy jeszcze znaleźć mieszkania...
Pani Bim zamyśliła się chwilę, a potem, pochyliwszy się do męża, mruknęła:
— Gdyby tak pozwolić im sypiać w izbie gościnnej, mężu?
Ten kiwnął głową.
— Dziękuję! — zawołał Y. — Zato przed rozpoczęciem roboty izba będzie zawsze doskonale zamieciona, a stoły i ławki wyszorowane.
All right! — mruknął stary Bim, ziewając na całą budę.
W ten sposób chłopacy z Rugary przez czas dłuższy zamieszkiwali w zakładzie Czarnego Bima. Mogliby byli pozostawać tu przez kilka lat jeszcze, gdyż praca im się sporzyła, a cała rodzina właściciela polubiła usłużnych, sumiennych, zawsze pogodnych murzynków.
Jednak Y marzył o czemś innem, większem.
Po trzech miesiącach pracy w jadłodajni Czarnego Bima, trudniąc się otwieraniem ostryg, chłopcy doszli do zupełnej wprawy i dorównywali już niemal najlepszym fachowcom.
Pewnego wieczora Y rzekł do szefa.
— Mister Bim! Przyszło mi coś do głowy...
— Oby mądrego! — uśmiechnął się murzyn.
— To się pokaże! — odparł chłopiec. — Prószę posłuchać, mister Bim!
Murzyn usiadł i zapalił fajkę.
— Jadłodajnia Czarnego Bima jest największą w całej dzielnicy, szefie... — zaczął Y.
— Święty Patryku! — zawołał Bim. — A toś przyniósł mi nowinę! Wiem o tem od trzech lat, bąku jeden! Trzystu drabom nabijam codziennie brzuchy oysters soup i chlebem, — najlepszym chlebem, który wypieka pani Bim. To tylko o tem chciałeś mówić ze mną, rru?
— Eh, nie! — machnął niecierpliwie ręką Y. — Dlaczego szef nie chce karmić pięciuset drabów?
— Bo w składzie jest miejsca tylko na dwudziestu otwieraczy. Mogą oni obsłużyć tylko trzystu gości, — wzruszając ramionami, odpowiedział Bim.
— Ile ostryg otwiera każdy pracownik? — dopytywał się Y.
— Nie wiem... — odparł murzyn. — Codziennie otwiera się u mnie 8000 ostryg, to wynosi po 400 sztuk na każdego...
— Niby tak... — mruknął chłopak. — Ale tak nie jest, bo ja otwieram 700, a ktoś inny odrabia przez ten czas mniej lub więcej...
— Prawda! — zgodził się Bim. — Ale do czegóż ty zmierzasz?
Y podniósł głowę i rzekł:
— Szef płaci tygodniowo trzy dolary za otwarcie dwu tysięcy ośmiuset ostryg, czyli, powiedzmy, dziesięć centów za setkę...
Bim pomyślał i kiwnął głową.
— Tak jest! Dobrze to sobie obliczyłeś.
— Mister Bim, niech pan od jutra ogłosi nowe warunki pracy! — zawołał Y.
— Nowe warunki? — spytał zdziwiony i zaniepokojony murzyn.
— Tak! 10 centów za otwarcie stu ostryg. Wypadnie to nawet taniej, niż płaci pan obecnie — rzekł chłopak.
— I cóż z tego wyniknie? — zapytał Bim, pochylając okrągłą, siwą głowę ku chłopakowi.
— Będzie pan mógł karmić nie trzystu, lecz siedmiuset gości codziennie — powiedział Y. — Co do mnie, to od jutra staję do roboty sam. Llo będzie mi pomagał, ale szef nic mu płacić nie będzie...
— Dziwy! — mruczał Bim. — Co temu chłopakowi chodzi po głowie?
Y nie wszczynał tej rozmowy na wiatr.
Pracując, przyglądał się i myślał.
Zrozumiał, że otwieracze tracą dużo czasu na schylanie się po ostrygi, leżące przed nimi, i na wrzucanie mięczaków do kubła.
Postanowił zwłokę tę usunąć, ale zażądał za to opłaty.
Nazajutrz otwieracze ze zdumieniem przyglądali się murzyniątkom.
Y siedział na swojem zwykłem miejscu, lecz trzymał na kolanach deskę, opartą o kubełek. Llo usiadł przy wodzu z lewej strony, naukos.
Brał ostrygi ze stosu i rzucał je towarzyszowi, który zręcznie łapał je w powietrzu i, opuszczając prawą rękę, natrafiał muszlą na nóż, zaciśnięty w lewej dłoni. Skorupa się otwierała a podcięty mięczak spadał na deskę i ześlizgiwał się do kubła.
Po skończonej pracy Y zbliżył się do Bima i rzekł do niego:
— Zarobiłem dziś, szefie, tyle, ile wpierw zarabiałem przez pół tygodnia.
— Co?! — zawołał murzyn. — Otwarłeś 1500 ostryg.
Y w milczeniu skinął głową.
Taki prosty wynalazek czarnego chłopaka stał się powodem rozszerzenia interesu czcigodnego Bima.
Murzyn dobudował nową izbę i karmił po sześciuset ludzi dziennie.

Chłopaki zarabiały teraz zamiast, jak dotąd, po 3 dolary tygodniowo, każdy — po 8, a nawet dziesięć.
— Ten mały zajdzie wysoko... — mówił stary murzyn do żony. — W głowie ma wszystko w porządku, a jest bardzo pracowity.

— Daj mu Boże! — odpowiadała żona. — Dobre to dziecko, potulne, do roboty ochocze, a zawsze pogodne! Bardzo lubię Y i Llo!
— Szkoda tylko, że nie są chrześcijanami... — dorzucił Bim. — Niedawno rozmawiałem o tem z Y, a on długo mi opowiadał, że jego bóg nazywa się „Wspaniały”, że jest dobry i może uczynić wszystko, co zechce.
— To znaczy, że wierzy w Istotę najmiłościwszą i wszechpotężną, która jest Bogiem! — z westchnieniem pobożnem szepnęła kobieta. — Y i Llo postępują tak, jak powinni postępować prawdziwi chrześcijanie. Zawsze gotowi są pomóc każdemu, nie są mściwi, ani zawistni — dobre, bardzo sprawiedliwe dzieciaki! Bóg ma je w swojej opiece z pewnością, bo czyste to dusze!
Znowu przez kilka miesięcy pracowali chłopcy w jadłodajni Czarnego Bima, aż pewnego razu zdarzył się wypadek, który zmienił nagle ich dalsze losy.
Przedsiębiorcy, dostarczający ostryg do restauracyj i jadłodajni, ogłosili konkurs dla otwieraczy ostryg, przeznaczywszy dla zwycięzcy, jako nagrodę, pięćset dolarów.
Y stanął do tego niezwykłego konkursu.
Publiczność, otaczająca współzawodników, głośno drwiła z zuchwałego chłopaka, który odważał się mierzyć z takimi fachowcami, jakimi byli słynni w porcie otwieracze — Czerwony Pedro i Jednooki Flask z Florydy.
Y nie zwracał uwagi na żarciki i drwiny. Nie miał zresztą nawet na to czasu. Jakoś dziwnie układał ostrygi w stosie, przy którym miał pracować, kubełka zaś nie postawił na ziemi, tylko trzymał go pomiędzy kolanami.
Rybacy, przekupnie, kelnerzy i inna gapiąca się publiczność wysilała się na dowcipy i śmiała się z murzynka, lecz gdy na dany znak współzawodnicy rozpoczęli wyścigową pracę, wszystkie oczy zwróciły się w stronę Y.
Przed chłopakiem migało, jak błyskawica, ostrze noża, a tak szybko, że wzrokiem zaledwie można było pochwycić ruchy lewej dłoni pracującego murzynka. Ostrygi same wpadały do kubła. Murzynek pracował jak sprawna, obojętna na wszystko, a ścisła w każdym ruchu maszyna. Widzom wydawało się, że nóż w ręku chłopaka błyska z coraz zawrotniejszą szybkością.
Wyścig pracy trwał całą godzinę.
Gdy dzwon dał sygnał końca, rozpoczęto obliczenia.
Sędziowie wykrzykiwali w tubę:
— Miguel Farara — 450, Czerwony Pedro — 480, John Hawks — 480, Jednooki Flask — 500, murzynek od Czarnego Bima — 660!
All right! — zawołał prezes sądu konkursowego. — Nagrodę dostaje mały Y — zwycięzca!
Posłyszawszy to, pucołowaty Llo fiknął koziołka i krzyknął z dumą:
Rru zawsze będzie zwycięzcą, bo rru — to...
Zamilkł, pomyślał chwilę i dokończył:
— ...to rru!
Wyczerpany ciężką i wytężoną pracą Y, powróciwszy do domu, położył się. Wszyscy myśleli, że usnął.
Chłopak nie spał jednak. Leżał i uporczywie myślał, rozważając sprawę, która wydała mu się zupełnie dojrzałą.
Zaledwie do jego kącika bez szmeru zajrzał Llo, Y cicho syknął na niego. Llo podbiegł natychmiast i pochylił się nad leżącym wodzem.
— Llo, mamy dużo, jak na nas, pieniędzy, bo z dzisiejszą nagrodą aż tysiąc dolarów... — Musimy się naradzić... co mamy dalej ze sobą robić... Rozumiesz?
Llo skinął głową i jeszcze bliżej schylił się nad wodzem.
Naradzali się długo, a gdy skończyli, Y poszedł do biura Czarnego Bima.
— Szefie — rzekł poważnym głosem — przyszedłem podziękować za dobroć waszą, mister Bim, a kochanej pani Bim i całej rodzinie pana... za opiekę nad nami.
— Cóż ci strzeliło do głowy, rru? — spytał zaniepokojony raptem Bim.
— Chcemy podziękować też za służbę — odparł chłopak. — Wielki czas zaczynać coś na własną rękę, szefie...
Murzyn milczał, wpatrując się w poważną twarz Y.
Po chwili potrząsnął głową i mruknął:
— Rozumiem... Rozumiem... Musicie myśleć o przyszłości... Nie zechcielibyście na całe życie pozostać otwieraczami ostryg, jak ci pijacy — Czerwony Pedro, Jednooki Flask lub kulawy John Hawks... Ja to rozumiem!
Pani Bim, posłyszawszy, że chłopcy odchodzą, zapłakała serdecznie.
Nie starała się jednak odwieść chłopaków od ich zamiaru; rzekła tylko ze smutnem westchnieniem:
— Szczęść wam Boże, dzieci!
Tegoż wieczora chłopcy zamieszkali w małym hoteliku w dzielnicy portowej.
Nazajutrz wódz wziął ze sobą Llo na miasto i wstąpili razem do handlarza starej garderoby.
Wyszli od niego jak prawdziwi dżentelmeni.
Llo co chwila przystawał przed szybami wystaw sklepowych, lecz nie patrzył na rozłożone tam towary, tylko przyglądał się samemu sobie.
— Ho-ho! — mruczał, kręcąc głową. — Buciki, spodenki, marynarka, trochę, coprawda, wyświechtana na łokciach, lecz zupełnie jeszcze dobra; sztywny, biały kołnierzyk z krawatem, filcowy kapelusz, a nawet — laseczka z główką pieska na końcu! Fiut!
Gwizdnął tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się za nim.
Przez cały dzień chodzili po mieście i wtedy dopiero zrozumieli, jak wielkiem i bogatem miastem jest Nowy Jork.
Błąkając się ulicami, doszli do hotelu Plaza.
Piękny budynek, stojące przed nim połyskujące samochody i wygalowany portjer — wszystko to zaciekawiało chłopców.
Y zbliżył się do policjanta, kierującego ruchem ulicznym, i zapytał o wspaniały gmach.

— Jest to, my boy,[6] hotel Plaza, gdzie mieszkają najbogatsi ludzie, ci naprzykład, którzy założyli naprzeciwko Plazy swój klub... „klub miljonerów”.

— O, klub miljonerów — powtórzył Y. — Dobrze to wiedzieć!
— Poco ci to, mój mały? — zdziwił się policjant.
— Zczasem będzie on też moim klubem — odparł murzynek spokojnie.
Policjant wybuchnął głośnym śmiechem i, klepiąc chłopaka po ramieniu, zawołał:
— Pyszny kawał, my dear.[7] Ale długo poczekasz, zanim taki dzień nastąpi!
— Mam czas... — mruknął Y i, uchyliwszy kapelusza przed policjantem, odszedł wyprostowany, pewny siebie tak, jakgdyby przed chwilą opuścił swój klub miljonerów.
Na Piątej Avenue[8] zapalały się już latarnie elektryczne. Tu i ówdzie połyskiwały i skrzyły się tysiącami żarówek reklamy świetlne.
— Hm... — odezwał się Llo. — Wstąpmy do klubu miljonerów na kolację! Jestem głodny, a w kiszkach mi piszczy...
— Owszem — odpowiedział ze śmiechem Y — zapraszam cię na ucztę do mego klubu miljonerów, lecz tymczasem nie mogę ściśle określić daty... natomiast teraz koleją podziemną pojedziemy do „Jadłodajni Czarnego Bima” na misę oysters soup i pajdę chleba, który tak smacznie wypieka poczciwa stara Bim.
Zbiegli schodami na stację kolei podziemnej i wsiedli do wozu. Wkrótce wchodzili już do budy Czarnego Bima.
Ujrzawszy pięknie wystrojonych chłopaków, murzyn ryknął ze śmiechu i, podbiegając do nich w podskokach, pytał żartobliwie:
— Czem mogę służyć czcigodnym dżentelmenom? Może pulardą, albo francuskiemi sardynkami? A co do picia — to, z pewnością, dżentelmeni życzą sobie szampana?
— Doskonale! — uśmiechając się, odparł Y. — Wszystko w swoim czasie, dobry mister Bim! Tymczasem prosimy o dwie sute porcje oysters soup i dwa kawałki najprzedniejszego w Nowym Jorku chleba pszennego. Pić zaś będziemy... wodę z glinianej karafki, tej, co to nie ma ucha...
Wszyscy śmiali się głośno i, otoczywszy chłopaków kołem, przyglądali im się z ciekawością.
— Y! Wyglądasz co najmniej na prezydenta Stanów Zjednoczonych — mówił piegowaty kucharz, Peter Bally, dotykając rękawa marynarki chłopca. — Dobry kort... o, bardzo dobry!
Chłopiec milczał i łagodnym wzrokiem spoglądał na uśmiechnięte, wzruszone twarze przyjaciół...





  1. Papierowy pieniądz, równający się prawie 900 zł. Dolar = 100 centom amerykańskim.
  2. Czyt. Daun Striit. Nazwa ulicy, gdzie mieszczą się banki, biura przemysłowe, giełda i t. d.
  3. Kuter — mały parowiec.
  4. 25 centów — ameryk., moneta równa 2 zł. 25 gr.
  5. Zupa z ostryg.
  6. Czyt.: maj boj, po ang. znaczy: mój chłopcze.
  7. Czyt.: maj dir — po ang. znaczy: mój drogi.
  8. Główna ulica w N. Jorku. Czytaj: ewynju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.