Miljoner „Y“/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miljoner „Y“ |
Podtytuł | Powieść o dzielnym murzynku-sierocie |
Wydawca | Książnica - Atlas |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Mechaniczna otwieralnia ostryg” i „Elektryczna fabryka wyrobów z masy perłowej” cieszyły się coraz większem powodzeniem. Po dziesięciu latach istnienia, niktby nie poznał tego skromnego narazie przedsiębiorstwa. Zniknęła bez śladu drewniana szopa, okryta osmoloną papą, zmienił się do niepoznania biały, żelazo-betonowy gmach małej fabryczki. Na obszernym placu, ogrodzonym pięknemi sztachetami, nad któremi wznosiły swe korony młode drzewka, wyrosły dwa potężne gmachy ze strzelającym wysoko kominem fabrycznym.
Pośrodku placu zielenił się malowniczy gazon, ozdobiony klombami kwiatów i niskich palmlatanij. Dalej stał trzypiętrowy, biały, o pięknej architekturze dom mieszkalny dla dyrektorów i głównych wspólników.
Była to siedziba Y i Ido, Michalczaka z żoną Edytą, dawniej panną Edytą Red, i inżyniera Roberta Red z matką. Na wyższych piętrach na drzwiach schludnych mieszkanek połyskiwały mosiężne tabliczki z nazwiskami dwu polskich mechaników, pomocników Michalczaka i Roberta Red’a; dalej — Pedra, Flaska i trzech innych wspólników przedsiębiorstwa.
Pewnego wiosennego dnia odbywało się posiedzenie rady w biurze fabryki.
— Dżentelmeni, — mówił inżynier Red, — jesteście powiadomieni, że magistrat Nowego Jorku zażądał od gminy dzielnicy rybackiej, aby uprzątnęła cały brzeg, przywalony od niepamiętnych czasów grubemi pokładami muszel ostrygowych.
— Tak, wiem o tem! — potwierdził młody murzyn o twarzy energicznej i poważnej. — Zarząd gminy jest w kłopocie, gdyż uprzątnięcie warstwy odpadków wymaga olbrzymich kosztów. Jeżeli jednak roboty te nie będą wykonane w ciągu pięciu lat, magistrat miasta podejmie się tej pracy sam, przywłaszczając sobie tereny, należące do naszej dzielnicy, jako pokrycie swoich wydatków.
— Dżentelmeni — rozpoczął znowu mowę młody inżynier. — Widzę, że dyrektor John Y jest dobrze o stanie rzeczy poinformowany. Nie potrzebuję więc rozwodzić się nad tą sprawą i przystąpię odrazu do przedstawienia panom mego planu, który referowałem już panom dyrektorom Johnowi Y, Henry Llo i Stefanowi Michalczakowi.
Robert Red proponował radzie, żeby się podjęła uprzątnięcia pokładów muszel, za co spółka miała żądać od gminy ustąpienia jej trzeciej części nadbrzeżnego terenu, przedstawiającego, wobec oczekiwanego rozszerzenia portu, ogromną wartość.
Plan zdolnego inżyniera, obmyślony z iście amerykańskim rozmachem, przedstawiał się wspaniale. Obrachunek wskazywał, że usunięcie grubych pokładów muszel, zwożonych tu od 70 lat z całego miasta, i wyrzucenie tego materjału na otwartym oceanie wymagałoby ogromnych kapitałów.
— Taki system pracy w żadnym wypadku nie mógłby się opłacić! — dowodził inżynier. — To zmusiło mnie do opracowania zupełnie innego planu. Musimy zużytkować odpadki na miejscu i zarobić nietylko na oczyszczeniu terenu, pobierając za to opłatę od gminy, lecz i na przerabianym produkcie, którym będzie wapno z przepalanych w specjalnym piecu starych skorup. Materjał ten, wobec szybkiej rozbudowy miasta i dalekiej odległości od największych dostawców wapna, z łatwością znajdzie nabywców. Proszę więc dżentelmenów wypowiedzieć się w tej kwestji!
Pierwszy zabrał głos Y.
— Panowie! — rzekł z uśmiechem na czarnej twarzy. — Wczoraj razem z moim przyjacielem, mister Henry Llo, mieliśmy w tej sprawie naradę z prezydentem Nowego Jorku i radnymi miasta. Projekt inżyniera Red’a spotkał się z życzliwem przyjęciem ze strony tych panów. Wyrazili oni jednak wątpliwość, czy podołamy temu zadaniu własnemi siłami. Wtedy użyłem dwóch argumentów, które wpłynęły na ich decyzję. Otóż zaproponowałem miastu najlepsze wapno z muszel po cenach niższych, niż istniejące dotychczas na rynku, a potem, powoławszy się na wydane nam przed laty dyplomy „czcigodnych, młodych obywateli Nowego Jorku”, prosiliśmy o otwarcie dla nas kredytów w „Guarantee Trust Company of New-York”.[1] Kredyt ten został przez nas uzyskany! Wypowiadam się więc stanowczo za przyjęciem projektu naszego doradcy-inżyniera Red’a!
— Przyłączam swój głos do zdania mego kolegi Johna Y! — odezwał się dyrektor Henry Llo.
— I ja! — podtrzymał obydwóch Stefan Michalczak.
— I my zgadzamy się na przeprowadzenie tego planu! — zawołali Polacy, Pedro i Flask z Florydy.
Członkowie rady rozchodzili się tego dnia w nastroju bardzo poważnym. Nie było wśród nich nikogo, ktoby nie rozumiał, że młoda spółka wypłynie na wielką wodę, lub też, w wypadku jakiegoś błędu, straci wszystko, co już zostało zdobyte.
Wszystkie spojrzenia skierowały się mimowoli ku czarnym młodzieńcom, którzy dali początek świetności i rozwojowi skromnego przed laty przedsiębiorstwa o szumnej nazwie „Miljon ostryg na dzień”.
Obaj murzyni mieli jednak twarze spokojne, a nawet wesołe i jakgdyby beztroskie.
Wierzyli niezłomnie, że Bóg wspiera ludzi pracujących sumiennie i uczciwie, poza tem obliczyli wszystko dokładnie, ufali swoim towarzyszom i pomocnikom i nie obawiali się niczego.
Z niezrównaną, niezwykłą w Ameryce nawet szybkością spółka przystąpiła do wykonania olbrzymiego planu.
Wkrótce stanęły na brzegu morza piece do wypalania wapna, dymiły trzy wysokie kominy; połyskiwały żelazne szyny, po których toczyły się uwiązane do stalowej liny wózki, pełne muszel. Lokomobila[2] ciągnęła linę, która podwoziła wagonetki do pieca i odstawiała je do miejsca, gdzie pracowała draga. Była to maszyna z mechanicznemi rydlami, ryjącemi pokłady muszli i zrzucającemi je do wózków.
W piecach, pod wpływem wysokiej temperatury, muszle rozpadały się i tworzyły najczystsze wapno, odsyłane natychmiast do składów i zabierane przez miasto na roboty budowlane w porcie i tunelu pod rzeką Hudson, którym przebiegały pociągi drogi żelaznej.
Główne biuro spółki, w którem urzędował sam Y, przewodząc, jak prawdziwy rru nad licznymi oficjalistami, zostało przeniesione do 56-piętrowego gmachu „Woolworth Building”, gdzie zajmowało pół piętra. Dyrekcja musiała teraz znajdować się wpobliżu banków i magistratu.
Gdy, po przeniesieniu biura na „Down-Street”, John Y po raz pierwszy wszedł do swego gabinetu i ujrzał podnoszącą się na jego spotkanie sekretarkę, gdy posłyszał szczęk i dzwonienie maszyn piszących i cichy zgrzyt arytmometrów,[3] podniósł głowę i pełną piersią wciągnął powietrze.
— Ha! — mruknął do siebie. — Przyobiecałem niegdyś małemu Llo, że w takim gmachu będziemy zarabiać miljony. Spełniłem, com przyrzekł!
Dumą okryła się twarz młodzieńca, lecz po chwili przygasły błyski w roziskrzonych oczach.
— Zgrzeszyłem... — pomyślał. — Pycha zapanowała nade mną, a tymczasem, cóżbym znaczył bez pomocy Boga, Ojca naszego...
Zwrócił się do sekretarki i poprosił, aby wyszła z gabinetu.
Ledwie zamknęły się za nią drzwi, dumny dyrektor Spółki padł na kolana, ukorzył się przed Bogiem i wyszeptał:
— Dziękuję Ci, Ojcze nasz, za wszystko, coś dał mi nędznemu i grzesznemu! Ślubuję Ci, że nie użyję zdobytego bogactwa dla siebie tylko, lecz użyję go dla dobra braci moich, którzy opieką otoczyli mnie w dzieciństwie, a pozostają ciemni, ubodzy, bezbronni i wyzyskiwani! Dopomóż mi w tem, Wielki Boże tak, jak czyniłeś to wtedy, gdym nazywał Cię „Wspaniałym”, wzrokiem moim szukając oblicza Twego w niebie!
Od tego dnia codziennie widziano młodego, czarnego dżentelmena, w godzinach porannych wysiadającego z samochodu przed gmachem „Woolworth Buiding”.
Spółka „Miljon ostryg na dzień” i „Elektryczna fabryka wyrobów z masy perłowej” przekształciła się po raz trzeci.
Mosiężny szyld jej, wiszący w holu gmachu, gdzie się mieściły biura innych przedsiębiorstw, brzmiał:
Istotnie wszystkie podstawy do takiej nazwy posiadała rozwijającą się spółka.
Dzięki Robertowi Red, wprowadzono nowe artykuły. Skupowano wodorosty morskie, z których fabrykowano sodę i jod, używany w medycynie i przemyśle; rybacy dostarczali zakładom Y, Llo i Michalczaka różne, wyławiane z oceanu, a nie mające dotąd zastosowania ryby, mięczaki, raki i inne zwierzątka morskie. Fabryka przerabiała je na doskonały sproszkowany nawóz, rozchwytywany przez właścicieli ogrodów warzywnych i hodowców kwiatów i owoców w cieplarniach.
Stefan Michalczak i Robert Red opracowywali nowy projekt, który miał rozszerzyć całe przedsiębiorstwo.
Opowiadali o swoich zamiarach John’owi Y.
Dziwiło ich, że dyrektor nie zapalał się zbytnio do ich planu.
Słuchał uważnie, kiwał głową, lecz milczał.
Nie rozumieli, co miała oznaczać ta niezwykła obojętność Y, więc wzruszali ramionami i gubili się w domysłach.
Jeden tylko Henry Llo pozostawał spokojny, a na niecierpliwe pytania wspólników odpowiadał z uśmiechem:
— Poczekajcie! Mam wrażenie, że wszystko wkrótce się wyjaśni!
Przyzwyczajony patrzeć, jak w tęczę, w poważną twarz starszego przyjaciela, spostrzegł zadumę w jego oczach i ruchomą sieć zmarszczek na czole.
Nie wątpił, że Y zajęty był ważnemi myślami.
Ufał bez zastrzeżeń dzielnemu i szlachetnemu rru, więc zachowywał spokój.
Wiedział, że myśli Y — sieroty, musiały być dobre i czyste.
Czekał więc cierpliwie...