Miranda (powieść)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miranda |
Wydawca | Przegląd Wieczorny |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia "Rotacyjna" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O godzinie piątej byłem już w domu z powrotem i chciałem odwiedzić Wiswamitrę. Dowiedziałem się jednak, że już w mieście go niema — i że zaraz po ślubie — oboje małżonkowie, czule się pożegnawszy, rozeszli się na zawsze; — ojciec Sakuntali udał się do lasu Kiszkinda o siedem — osiem kilometrów od Surjawastu, jego żona zaś zamieszkała w innym lesie. Słowem na starość Wiswamistra został pustelnikiem, jak to wielu tutaj czyni i Sakuntala również została pustelnicą.
Są tu lasy, w których przebywają starcy — mężczyźni — oraz inne — pustelnie kobiece. Zazwyczaj lasy te nie są zbyt oddalone od siebie.
Postanowiłem zobaczyć się z Wiswamitrą, aby z nim jeszcze porozmawiać, gdyż miałem pewne wątpliwości.
Siadłem do swego wózka i pierwszy raz ośmieliłem się samodzielnie puścić w drogę: do lasu Kiszkinda prowadził gościniec prosty, zresztą wózek doskonale znał wolę i wiedział dokąd jechać.
Nie umiałem tylko puścić go w ruch tak pospiesznie, jak to robiła Damayanti, której cudowne oczy i smętny uśmiech — i cała postać nagle mi się przypomniały — i znów... Lenora...
Pogoda była piękna, skwar dokuczliwy na ulicach miasta, tu znacznie był łagodniejszy. Jechałem śród szerokich pól i zagajników, a droga była wysadzona drzewami figowemi, cedrami i palmami. Ludzi spotykałem na drodze niewielu, gdyż większość była w polu — i słychać było zdaleka pieśni ludzkie, którym towarzyszyły śpiewy ptaków: odzywały się kosy i wiewiołgi, a także zaczynały swe tryle kukułki indyjskie, których głos przypomina pienie słowika.
Ci z obywateli, których spotykałem na drodze — witali się ze mną b. przyjaźnie: wszyscy o mnie wiedzieli, gdyż wieści łatwo się tu rozchodzą. Prawie u samego wejścia do lasu Kiszkinda spostrzegłem kompleks dość dużych domków — otoczonych ogrodem i parkanem: jak mi wyjaśnił jeden z przechodniów — była to szkoła. Zamierzałem odwiedzić ją później.
Kiedy już byłem w lesie — postanowiłem dowiedzieć się, gdzie zamieszkał nowoprzybyły pustelnik. Las to był gęsty, przeważnie cedrowo-figowy — i gdym się znalazł w jego głębi cienistej, zlekka wilgotnej, jakiemś tchnieniem odwieczności przesyconej: doznałem wrażenia, jakiego zwykle doznaję, gdy wchodzę do puszczy; zdawało mi się, że stanąłem w jakiejś pierwotnej, tajemnice szemrzącej świątyni: ani na stepach, ani na polu, ani w górach, ani nawet na morzu — człowiek nie jest tak blisko Boga, jak w puszczy.
Zasłuchany w szum, którym się kołysały gałęzie lasu — jechałem ścieżkami coraz dalej w gęstwiny, aż nakoniec trafiłem na szereg drewnianych domków, rzadko rozstawionych. Mieszkali w nich pustelnicy. Byli to starcy, którzy dla tych czy innych powodów — opuszczali społeczeństwo i gotowali się do wielkiego aktu śmierci.
Jeżeli mówię starcy — to dlatego tylko, że u nas ludzie w tym wieku, co oni (lat 70 — 80) — uważani bywają za starców. W gruncie mieli oni lekkość i elastyczność mężów w pełni rozwoju, gdyż Solarowie do ostatka konserwują siłę umysłu i rzeźkość ciała — a marazm starczy jest tu nieznany.
Zachowali oni zwyczaj pustelnictwa z dawnej epoki braminizmu, zarzucili jednakże te umartwienia jałowe, którym jeszcze dziś oddają się asceci w Indjach. Celem ich jest oderwać się od spraw życiowych, które może są tu mniej dokuczliwe i natrętne niż u nas, a jednak rozpraszają myśl w ten sposób, że człowiek nie może rozmawiać z bogami tyle, ileby pragnął.
Dookoła stały w pewnem oddaleniu od siebie chaty.
Znalazłem na koniec Wiswamitrę. Sąsiedzi przyszli i pomagali mu w urządzeniu chaty, która jeszcze nie była należycie przysposobiona na jego przyjęcie. Chaty to były maleńkie, czasami z jednej, czasami z dwóch izb, dla dwóch osób złożone; zawierały sprzęty najprostsze. Na ławie przed chatą siedziało paru pustelników, a między innemi Wiswamitra: widocznie go tak życzliwie witano. Miał tu oczywiście niemało znajomych: rozpytywali go o przeszłość, o powody dla których osiadł w lesie, o główny przedmiot jego rozmyślań, o jego cele. Wiswamitra spokojnie im na to wszystko odpowiadał, a gdy mnie zobaczył, powstał i jakby ku mnie spieszył. Byłem trochę onieśmielony na widok tylu mężów, którzy zerwali ze światem i zagłębieni w sobie, szukali prawdy. Jednakże sam pobiegłem w jego stronę — i ukłonem powitałem zarówno jego samego jak i innych obecnych tu pustelników.
On — w kilku słowach objaśnił ich o mojej osobie — i widziałem, że jednak byli mną zainteresowani.
— Pozwoliłem sobie — mówię do niego — niepokoić tu ciebie, gdyż wielkie tajemnice, które mi powiedziałeś, zawierają w sobie punkty dla mnie wątpliwe. Nie sądziłem przytem, że już zaraz po ślubie z żoną się rozłączysz — i nie jasnem jest dla mnie, dlaczego to uczyniłeś. Widzę zaś, że niejeden tu jest, który tak samo jak ty postąpił — i że licznych masz towarzyszów. Czy jesteś życiem zmęczony? Czy cię zbytnią napełniło goryczą? Czy szukasz tu nowej drogi żywota?
— Bynajmniej. Com miał dla ludzi wykonać, wykonałem. Ale pierwsza rzecz dla każdego człowieka to dostojnie przygotować się na śmierć. Pewnie, że całe życie nasze to droga ku tej chwili ostatecznej — i że żyć to nic innego nie znaczy, jeno umierać co chwila, bo każda chwila, która w przeszłość bezpowrotną zapada — to umarła chwila naszego życia. Ale nadchodzi moment, gdy jesteśmy coraz bliżsi wielkiej godziny rozstania się z tą ziemią na zawsze. Wtedy jedna rzecz nam pozostała najwyższa: kontemplacja tej przemiany, w której objawi się nam wielkie wszystko i wielka nicość bytu. Dlatego to rozstałem się z żoną, z ludźmi, z miastem — i chcę być sam ze sobą — w towarzystwie takich tylko, którzy do tegoż samego celu dążą co i ja. A szanowni ci mędrcy znają wartość samotności i nie narzucają nigdy nikomu swego towarzystwa. Szukam spokoju.
— Rozumiem — rozumiem dobrze to uczucie, którego w naszych europejskich stosunkach nikt zaspokoić nie może. I nie chciałbym ci samotności naruszać, jeżeli jej pożądasz, ale pragnąłem raz jeszcze zobaczyć się z tobą i jeszcze z tobą pomówić. Czy pozwolisz?
— Owszem. Miło mi będzie. To pierwszy dzień mego pustelnictwa. Jeszcze przez pół jestem w mieście. Czego pragniesz?
— Chciałem ci zadać kilka pytań: pierwsze, nieco obojętne, co znaczy twój urząd, bo go nie bardzo rozumiem. Drugie — dotyczy miłości człowieka i waszego stosunku do innych gromad ludzkich. Trzecie — związane z tem drugiem — dlaczegoście, wiedząc o straszliwej wojnie, jaką w tej chwili prowadzą ludy europejskie — nie stanęli po jednej albo po drugiej stronie, albo nie rozwiązali jej sami, mając tak potężny środek, jak wasza misericordia.
— Odpowiem ci chętnie na każde z pytań, jakie mi zadałeś. Życie ludzkie płynie na dwojgu skrzydłach: jednem z nich jest pamięć, a drugiem zapomnienie. Pamięć działa jako potęga świadoma, w zapomnieniu giną pewne pierwiastki, które żyją w sferze zw. u was podświadomej. Ale to co się zowie świadomem z tem co jest podświadome łączy się w jedno — i nigdy to co jest zapomniane — nie bywa w pełni zapomniane. W momencie, gdy nasz duch tego żąda, zapomniane się zjawia i staje się mocą pamiętną. Otóż ten moment naszej woli — to moment genjuszu twórczego. Jedną z form pamięci jest prawda, złudzenie jedną z form niepamięci. Twórczość — to umiejętne połączenie pamięci z niepamięcią. Ponieważ zaś w naszem społeczeństwie genjusz twórczy jest siłą, która działa nieustannie i bez przerwy, przeto konieczny był urząd, któryby niejako był termometrem tych falowań prawdy i złudzenia, jakie poruszają naszych marzycieli. Nieraz bowiem sen, złudzenie, marzenie bywa prawdą wyższą i doskonalszą niż to, co nam podsuwa pamięć, świadomość i rozum badawczy. Czy ci to jasne?
— Jasne zupełnie i dziękuję. A teraz drugie pytanie: o ile mi się zdaje, uważacie za główne źródło zła — egoizm. Istotnie — w swojem własnem środowisku — rzec można — zwalczyliście egoizm. Ale, jeżeli zdobyliście sobie pewną wyższość i szczęśliwość w swojem kole, dlaczego zamykacie się w sobie i nie dopuszczacie innych do tej wyższości? Czy to nie jest egoizm? Wiem, że jutro zaczyna się wojna z Telurją: czy nie byłoby raczej lepiej narzucić im wasze ustawy i wciągnąć ich w obręb waszego wyższego istnienia?
— Na to ci odpowiem, krótko: jest u nas pewna grupa, która do tego dąży, ale narzucić paru miljonom ludzi nasz tryb egzystencji — jest to zadanie, którego jak na teraz — nikt u nas nie rozwiązał należycie. Wymaga to czasu: nie zapominaj, że i u nas jeszcze nie ze wszystkiem przyjęły się ideje, które nasi mędrcy ogłosili. A cóż dopiero śród ludów obcych, które wiekami nawykły do innego bytu. Pomyśl sobie, że byśmy chcieli nasze normy narzucić Anglikom: żyją oni w gruboskórnym a bezwzględnym egoizmie, oddychają powietrzem nieustannych walk i interesów, drukują książki i gazety — i naraz my byśmy ich mieli tego wszystkiego pozbawić. Ależ całe ich życie straciłoby swoją podstawę logiczną: powstałby chaos. Telury uważają, że ich urządzenia są najdoskonalsze, a Kalibany zapewniają, że jak oni się wezmą do reform — to zrobią to lepiej, niż my; niektórzy, co do nas przyjeżdżali, zaraz chcieli u nas wszystko poprawiać. Jedyna rzecz, którą ci czy owi chcieliby od nas otrzymać, to nasze misericordie i nasza maszyna nirwidjalna. Ale dać takie rzeczy w ich ręce czy w ręce Anglików — to znaczy narazić świat na jakieś niesłychane nieszczęście: bo nicby ich nie powstrzymało od nadużycia i zbrodni.
— A więc dobrze — nie odsłaniajcie im tajemnicy: ale wiecie wy, ilu ludzi zginęło w czasie tej z górą pięcioletniej rzezi? I wy najspokojniej się temu przyglądacie? I nie powstrzymaliście tej okropnej wojny?
— Żadna wojna nie wybucha sama przez się. Zazwyczaj bywa ona rezultatem grzechów ludzkich, stuleciami nagromadzonych. Świat wasz — (my znamy waszą historję) — popełniał zbrodnie i chciał je łamać i usuwać zapomocą nowych zbrodni. Żaden Bóg na świecie nie może cofnąć czynów, które się stały i zmienić ich w niebyłe. Jest to granica wszechmocy bożej. Wojna, którą między sobą prowadzą Anglicy — jest wynikiem tysiąca czynów minionych, których żadna siła nie przekreśli i nie cofnie. Przeznaczenia muszą się dokonać. Jest tajemnicza ręka, która — poprzez te rzezie — prowadzi świat do swoich celów, innych niż cele, jakie sam człowiek sobie postawił. Oto przyczyna, dla której Surjawastu stanęła w czasie tej wojny na uboczu.
Odpowiedź ta była mi nieco przykra, gdyż wydawała mi się sucha i nieubłaganie zimna: ale czułem w niej, jakby głos wielkiego prawa Karmy. Podziękowałem staremu i jeszcze chciałem go o coś zapytać, gdy nagle, niedaleko nas, zwróciła moją uwagę grupa młodych ludzi, którzy mieli w ręku lutnie i otaczali jednego ze starców. Ten — siedząc pod gęstą figą — coś przemawiał rytmicznie, oni zaś natychmiast jego słowa powtarzali, przygrywając na lutni. Później starzec przestał mówić, oni zaś, już to chórem, już to na pojedyncze głosy się podzieliwszy — śpiewali w całości te rytmiczne słowa, które on przedtem wygłaszał częściami. Zaciekawiony, co to takiego, pytałem Wiszwamitrę: starzec, przemawiający rytmicznie, był to poeta, który tworzył poemat, a ci młodzi ludzie — to rapsody, którzy na pamięć się uczą jego pieśni i recytują je śród ludu. Dowiedziałem się przytem, że poeci tu nie piszą swoich utworów, ale je wygłaszają. Zauważyłem też, że wogóle książek tu jest mało — i te po większej części z dawnych, czasów pozostały. W szkole np. cała wiedza streszczoną jest w jednej książce, a filozofowie wykładają swe systemy w skondensowanych krótkich aforyzmach. Nieznane tu jest prawie ślęczenie po bibljotekach: o ile kto chce widzieć, czy to kraje dalekie czyli wieki zamierzchłe — telepatycznie w nie przenika i wszystkie potrzebne mu wiadomości tą drogą zdobywa. Co się tyczy poezji — to krąży ona po świecie — jak u nas t. zw. pieśń ludowa i jest tak samo bezimienna. Nigdy nikt nie wie, czyim jest utworem — najbardziej rozpowszechniona powieść czy poemat.
To, co wygłaszał nasz pustelnik, była to pieśń na chwałę odcieleśnienia i wyzwolenia ducha z więzów materji.
Podziękowałem Wiśwamitrze za jego łaskawość względem mnie i zaznaczyłem jeszcze, żem w pobliżu lasu widział budynek szkolny: czy mógłbym go zobaczyć? Wiśwamitra zwrócił się do dwóch młodych rapsodów, aby mnie do szkoły zaprowadzili. Zbliżyli się do nas i powitali ze mną serdecznie. Byli to młodzi chłopcy, którzy niedawno szkołę opuścili i niedawno ulegli odcieleśnieniu: jeden zwał się Orota, drugi Kaspera. Gdym się pożegnał z moim mistrzem i całem gronem pustelników — wyszedłem na ścieżkę leśną, gdzie stał mój wózek; Orota siadł wraz ze mną, a Kaspera poleciał powietrzem. W niedługim czasie byliśmy przed wrotami szkoły. Było już koło siódmej i lekcje były skończone: chłopcy, od lat ośmiu do osiemnastu — byli zgromadzeni na dziedzińcu i oddawali się zabawom i igrzyskom. Mistrze gimnastycy czuwali nad nimi. Chłopcy bowiem — już to grali w piłkę, już to gonitwy urządzali, już to ćwiczyli się na reku, na kołach rzymskich, na trapezie it. d. Gimnastyka mało czem różniła się od naszej. Jeden z dyrektorów szkoły, poznawszy swoich uczniów (owych dwóch rapsodów) oraz widząc nieznanego cudzoziemca — pospieszył ku nam, a gdym swoją prośbę mu przedstawił, chętnie mi udzielił różnych informacji. Szkoła, którą zwiedzałem — była pod zarządem ministerjum Mądrości; kurs był dziesięcioletni — i wewnątrz ogrodu miałeś szereg budynków; w każdym były dwie klasy oraz mieszkanie wychowańców. Nadto było kilka domów dla rodzin nauczycieli. Oglądałem szkołę wewnątrz: zważywszy, że ta młodzież jest w stanie czysto ludzkim, odpowiednio też ją urządzono; powiedziałbym nawet, że za wzór musiały jej służyć szkoły europejskie. Żałowałem bardzo, że nie mogłem się rozmówić z dziećmi: gdyż mówiły one nie-astralnym językiem i dźwięki ich mowy były dla mnie niezrozumiałe. Natomiast mistrz Aczarja pouczył mnie o tutejszym systemie wychowawczym: zasadniczą rzeczą jest tu poddanie uczniów pod wpływy psychoplastyczne, to znaczy rozwijanie zdolności medjalnych; dzieje się to za pomocą działania hypnotycznego, przyczem jednak baczy się, aby młodzież nie zatraciła własnej woli i indywidualności; pozatem mistrze dbają wysoce o rozwój fizyczny swych uczniów, dlatego w szkołach uprawiano gimnastykę, sport wszelkiego rodzaju, a także muzykę i taniec; trzecim ważnym przedmiotem była nauka rzemiosł i każde dziecko pracowało w jakimś warsztacie; na czwartym planie stały nauki pamięci, orjentacji, rozumowania, djalektyki, wyobraźni it.d., rozwijanie w zwykłych przedmiotach szkolnych, których esencja była streszczona w jednej książce — w krótkich zdaniach — niby w formułach algebraicznych. Była to nauka wszechstronna bez balastu i głęboka bez nadmiaru słów. Nadto przy samem wstąpieniu do szkoły, badano barwę, ton i melodję duszy ucznia; co roku badanie to powtarzano, tak iż każda szkoła miała najdokładniejszy obraz psychometrji swoich wychowańców. Dane te miały znaczenie na przyszłość, choćby w ministerjum Miłości. Szkoły chłopców i dziewcząt były odrębne i zazwyczaj w odrębnych miejscowościach: kurs nauk był zresztą zupełnie taki sam.
W towarzystwie Oroty i Kaspery powróciłem do Surjawastu; było już po zachodzie słońca i zbliżał się wieczór. Miałem zaś jutro o świcie wyruszyć ku granicom Telurji: odpoczynek był mi bardzo potrzebny — i spieszyłem do domu. Młodych rapsodów przedstawiłem Wasiszcie: ci zaś — po krótkiej rozmowie — jęli śpiewać nową pieśń, której się nauczyli o szczęściu wyzwolenia duszy z więzów ciała.
Nazajutrz o świcie armja Słońcogrodzian podzieliła, się na dwie dywizje po pięciuset ludzi, z których jedna popłynęła w stronę Telurji, druga w stronę Kalibanji. W powietrzu błękitna stal ich kolczug tak się zlewała z otoczeniem, że byli wprost niewidzialni; wydawali się niby chmurą błękitną, zwłaszcza, że sunęli po niebie bez najmniejszego szmeru.
Co się mnie tyczy, to z jednym obywatelem Republiki Słonecznej siadłem do samochodu i w najwyższym pędzie pojechaliśmy w stronę Telurji.
Byłem tam po sześciu godzinach jazdy. Wzmacniałem się po drodze winem djamentowem tak, że gdyśmy stanęli na miejscu, najmniejszego nie czułem zmęczenia.
Stałem nad samą granicą Telurji i mogłem się przyjrzeć temu krajowi, wcale różnemu od naszej Cittá del Sole.
Muszę zaznaczyć, że dwustu pięćdziesięciu naszych żołnierzy spotykałem w tem miejscu: czekali na dalsze rozkazy. Połowa dostateczną była do prowadzenia wojny.
Ponieważ, jak to wiemy nasi republikanie byli obdarzeni siłą telepatyczna, byli zatem nieustannie uświadamiani o ruchu armji i jej sukcesach.
Nadgraniczna forteca Łob-kam-por została zburzona; armja naczelnego wodza Telurów leżała uśpiona (10,000 ludzi) i bezwładna.
Aliskanda — nasz główny dowódca — zajął dość obszerny pas kraju. Telurowie musieli się cofnąć.
Nazajutrz druga część armji ruszyła naprzód na terytorjum obce, któreśmy okupowali. Przywykli do posłuchu, Telurowie, skoro tylko zobaczyli obce wojsko, bez oporu przyjęli naszą okupację.
Telurowie są rasy oliwkowo-żółtej, są bardzo inteligentni, pracowici i przemyślni. Są przytem czyści i gospodarni.
Nakoniec, co najważniejsze, są znakomicie karni i zorganizowani; są posłuszni władzy i wszelkie przepisy dla nich są czemś sakramentalnem i niezaprzeczonem.
Doprowadzili się kilkowiekową dyscypliną do takiego stanu, że działają jak maszyny.
Rząd ich jest rodzajem królestwa absolutnego: władca, mający radę przyboczną złożoną z ludzi doświadczonych, wydaje rozkazy, które są natychmiast słuchane przez cały naród.
Trzeba przyznać tym władcom, że dzięki ustawie zasadniczej — postępują logicznie — i choć logika również jest mechaniczną — władzy swej nie nadużywają.
Telury, rzec by można, jest to kraj automatów: monarcha równie automatycznie rządzi, jak obywatele automatycznie żyją, armja zaś automatycznie walczy.
Mają oni wielkie poczucie obowiązku — i praca stała się tak nieodpartą potrzebą ich życia, że pracują nieustannie i bardzo dokładnie i bardzo wiele produkują.
Widziałem tu wielką liczbę warsztatów rozmaitych, targowisk po wsiach i miastach.
Są też koleje żelazne, które tu budowali Anglicy, gdyż prowadzą oni dość ożywiony handel, z Telurami.
Domki po wsiach są ładne i czyste; — bujne są pola uprawne ryżu, pszenicy, kukurydzy, herbaty, kawy it.d.
Wszędzie porządek, czystość, praca, gospodarność, oszczędność — i nuda, nuda! — Nuda przeraźliwa unosi się tu w powietrzu ponad wszystkiem... Dusza ludzka tu zamarła.
Armja nasza powolnym i niskim lotem zajmowała kraj, pozostawiając dwóch — trzech ludzi w każdej ważniejszej miejscowości.
Nie był to zbyt ciężki ucisk, gdyż wszędzie pozostawiano rząd, organizowano milicję miejscową — a rekwizycji żadnych nie robiono, ile że naszej armji było to niepotrzebne.
Z przyczyny powolnego teraz ruchu Solarów mogłem za nimi zdążyć bez trudu. Dowiedzieliśmy się, że naczelnik państwa — widząc niepodobieństwo walki przeciw naszym metodom wojennym — gdyż miał już blisko sto tysięcy żołnierzy uśpionych — zaproponował pokój. Dowódca nasz, który dowiedział się telepatycznie, że armja kalibańska częściowo zginęła, częściowo poszła w rozsypkę — chętnie się zgodził na pokój, gdyż wojnę uważaliśmy za malum necessarium i drogę do pokoju.
I tu zresztą żadnych warunków okrutnych nie postawiliśmy: ani jeńców nie brano, ani kontrybucji nie wymagano.
Rozeszliśmy się bardzo po gentlemańsku — a władca Telurów doszedł jeszcze raz do wniosku, że nadludzkim żołnierzom republiki Słonecznej — sprostać nigdy nie będzie w stanie.
Po trzech dniach wojna była skończona, pokój zawarty — i większość powróciła do Surjawastu.
Ale pięćdziesięciu żołnierzy i ja z nimi w swoim wózku — wyruszyliśmy do Kalany. Mieliśmy nakaz zgromadzić wszystkich upiorników z nad granicy i przenieść ich w centrum kraju do pewnej doliny śród gór Zielonych.
Część zbuntowanych siedziała już o tej wyprawie i rozproszyła się po lasach, a niektórzy wprost emigrowali do Telurji, aby już do nas nigdy nie wracać.
Armja nasza dotarła w rychłym czasie do Kalany, gdzie znaleźliśmy nędzne chałupy, wielkie niechlujstwo i kompletny brak jakiejkolwiek kultury. Niektórzy twierdzą, że nawet u Kalibanów lepszy jest porządek.
Corruptio optimi pessima: nadludzki typ Słońcogrodzian, spadając ze swej wyżyny, spada niżej najniższego typu.
I tu nasi żołnierze użyli swej misericordii; biorąc uderzenie najsłabsze — zadawali napotkanym Upiornikom kontuzje, które im odbierały możność jakiegokolwiek działania na przeciąg dwóch tygodni.
Tak ubezwładnionych gromadzono na wozy i przewożono do nowego osiedla w dolinie gór Zielonych.
Dwa dni trwało to polowanie; niejeden zapewne krył się jeszcze w lasach; owóż co do tych nakazano obywatelom miejscowym, aby ich w ten sam sposób w razie spotkania ustrzelić i przewieźć.
Istniał zamiar urządzenia ich w formie kolonji karnej i domu poprawczego, zorganizowanego jak warsztat lub ferma.