Miranda (powieść)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miranda |
Wydawca | Przegląd Wieczorny |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia "Rotacyjna" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prawie cały tydzień byłem nieobecny w Surjawastu. Kiedy powróciłem, serdecznie dziękowałem temu panu, co się podjął być moim woźnicą przez cały czas mej podróży.
W mieście był wielki ruch. Samochody krążyły po wszystkich ulicach, a w każdym wiele młodzieży: chłopcy lat 18, dziewczyny lat 15.
Niejednemu z tych dzieci towarzyszyły matki, ale większość przybywała pod opieką mistrzów-nauczycieli ze szkół, które w znacznej części znajdowały się na prowincji.
Nazajutrz miał się odbyć uroczysty obrzęd podniesienia 147 młodych istot ludzkich do stopnia ducha zmaterjalizowanego.
Nie można powiedzieć, aby wszyscy byli bardzo zadowoleni z tej uroczystości; owszem i śród dzieci i śród matek było widoczne pewne zatroskanie, niepokój, smutek. Niejedna z kobiet płakała.
Ale większość, owszem, była raczej zaciekawiona i rozradowana. Jak to już wiemy — w wychowaniu szkolnem w naszej republice nader ważną rolę odgrywa sugestja i hypnotyzm, oraz t. zw. psychoplastyka.
Od najmłodszych lat dzieci bywają w ten sposób ćwiczone, że, bez urażenia woli własnej oraz indywidualności — są jakby pod władzą pewnej siły psychicznej zewnętrznej i mają dusze tak nastawione, że tego momentu „powtórnych narodzin“ oczekują jak zbawienia.
Przytem, widząc od dzieciństwa owe moce nadprzyrodzone, jak przesyłanie myśli na odległość, jasnowidzenie, dalokowidzenie, latanie po powietrzu i t.d., moce, które są właściwością odcieleśnionych, a które im w stanie obecnym są niedostępne, młodzi ludzie gorąco pragną takież same posiadać zalety, a bez dematerjalizacji ciała jest to prawie niepodobieństwo.
To też ci, spragnieni wyższości — z pieśnią tryumfalną na ustach przejeżdżali ulice, jakby żegnając mury więzienne ciała, z którego mają się wydostać.
Wszyscy kierowali się w stronę świątyni Mądrości, gdyż tam odprawiano uroczystość odrodzin. Koło świątyni był budynek, w którym kandydaci mieli noc przepędzić i ostatnie ćwiczenia medjumiczne przerobić w towarzystwie mistrzów magnetyzerów, do tego celu wyznaczonych.
Są jednostki bardzo oporne na wpływy magnetyzmu i nie wszyscy jednego dnia mogą być zoperowani.
Zazwyczaj przedesnem młode medja zarząd świątyni raczy skromną ucztą: mleko, owoce, słodycze, wino specjalnie przysposobione stanowią esencję tej uczty, której sens polega na tem, że podatność na magnetyzm staje się większa.
O świcie miała się rozpocząć uroczystość; młodzież podzielono na grupy, przyczem dziewczęta pomieszczono osobno i osobno chłopców. Ponieważ cieszyłem się tu szczególną łaską, jako rzadki cudzoziemiec, pozwolono mi asystować przy akcie dematerjalizacji medjów.
Świątynia Mądrości, w której miała się odbyć cała ta sprawa — oprócz głównej nawy, zdobnej posągiem Ganesy, boga wiedzy (rodzaj to Hermesa Trismegista) — posiada liczne komnaty podziemne, kolisto zbudowane koło pewnego centrum.
W owej sali centralnej mieści się zbiornik złoto-zielonej wody Nirwidjalnej oraz rodzaj stosu, na którym goreje bez płomienia purpurowy ogień, przypominający światło elektryczne. Izby podziemne — wszystkie mają drzwi prowadzące do tej sali centralnej.
Oczywiście tylko w jednej izbie mogłem być obecny. Panował w niej półmrok błękitny, a pod ścianą stało siedem stołów, jakby szklanych, podobnych nieco do stołów operacyjnych w szpitalach.
Siedmiu młodych ludzi 18-letnich wprowadzono do tej izby: byli zupełnie obnażeni, pięknie zbudowani, a choć widoczne było, że to są prawie dzieci, jednakże z ich twarzy można było wyczytać znacznie większe głębie, niż to bywa u naszych dzieci.
Rzecz prosta, że ciągłe obcowanie z istotami uduchowionemi, jakiemi są mieszkańcy Surjawastu — podnosi duchowość tej młodzieży na znacznie wyższy stopień.
Dlatego przejście do tego stanu astralnego, w jakim żyje tu starsze pokolenie, bywa przez nich witane ochotnie, jako „drugie narodziny“.
Są oczywiście jednostki oporne, żądz poziomych niewolnicy i skłonniejsi do uciech niższego rodzaju: ci albo z czasem ulegają sile medjumicznej swych magnetyzerów albo są wysyłani do doliny gór Zielonych, jako niepoprawni.
W sali, do której zostałem wpuszczony, panował półmrok szafirowy — i przygrywała cicha, łaskocząca i ubezwładniająca muzyka.
Każdy z młodzieńców położył się na szklanym stole — i nad każdym z nich stanął mistrz magnetyzer.
Zdawało mi się, że jestem na zbiorowym seansie medjumicznym.
Ci magnetyzerzy — byli to ludzie fluidyczni, którzy po swem odcieleśnieniu specjalnie oddali się pracy nad tajemniczemi siłami natury.
Przypomniała mi się Miranda — i moja teorja, która twierdzi, że w miarę dematerjalizacji medjum materjalizuje się zjawa. Z zaciekawieniem też przyglądałem się temu, co miało nastąpić.
Zważywszy, że oczy Solarów mają daleko większą skalę twórczą, niż nasze, łatwo zrozumieć, że ich siła magnetyczna przerasta siłę podobną któregobądź znanego nam w Europie magnetyzera.
Z oczu ich płynął jakiś potężny ogień, który się kondensował w postaci iskry czerwono-złotej. Ta iskra, uderzając w oczy medjum, usypiała je momentalnie — i zwolna kandydat zapadał w sen kataleptyczny.
Po niejakim czasie z ciała uśpionych wyłaniała się bezforemna biała masa, która po kwadransie przybierała postać ludzką, a jednocześnie nogi i ręce medjum znikały bez śladu; postać widmowa stała chwilę koło szklanego stołu, jakby chcąc powrócić do swej siedziby pierwotnej.
Ale magnetyzer wprowadzał medjum w stan hyperkatalepsji — i wtedy kolejno dematerjalizował się kadłub i cały organizm: najdłużej trwała głowa i serce, które było osłonięte zimnym kompresem.
Tymczasem astral, który się wyłonił z medjum, stawał się coraz realniejszy.
Ale był to dla magnetyzera moment największego wysiłku, gdy ciało kandydata znikło zupełnie i gdy na stole operacyjnym nie leżało już nic, a natomiast tuż obok stołu widzialny był zjaw widmowy, o oczach błyszczących, choć zdumionych; o mocno bijącem sercu i wysokiej temperaturze ciała.
Jest to bowiem moment ostateczny, w którym astral pożąda w pierwszej chwili natychmiastowego unicestwienia swej istoty. Zdarza się czasami, że mimo najwyższy wysiłek magnetyzera, zjaw nagle znika, a na stole masz z powrotem ciało, które było tu pierwotnie.
W takim razie całą pracę trzeba rozpoczynać na nowo — i wtedy już widmo zniknąć nie może, a nawet, jak zauważono, nie chce już powrócić do swego więzienia.
Wówczas następuje akt drugi.
Zazwyczaj wszyscy kandydaci w liczbie siedmiu w jednym prawie czasie (około trzech godzin) zostają zdematerjalizowani — i siedem widm astralnych, białych, eterycznych postaci ludzkich, nieświadomych ani siebie ani świata, w który wchodzą — stoi w izbie magnetycznej: pozbawione są własnej woli i zdolności do działania. Ale mistrze czuwają: każdy nad swoim kandydatem. Każdy więc swemu widmu daje nakaz: Pójdź!
I otworzywszy drzwi do izby środkowej, prowadzą ich naprzód na ów ogień nirwidjalny, w którym ich istota odcieleśniona „wulkanizuje się“, t. j. utrwala tak, że choć to ciało jest znacznie subtelniejsze od naszego, to jednak posiada moc istnienia nie mniejszą, niż my posiadamy.
Bądź jak bądź temperatura widma, jest tak wysoka, że mu grozi wyparowanie.
Dlatego natychmiastowo z ognia przenoszą je do kąpieli Nirwidjalnej, lodowatej jak woda przy 4 st. Reaumura. Ta kąpiel wodna wyrównywa braki kąpieli ogniowej, hartuje nowe ciało, i nowy człowiek się narodził.
Można powiedzieć tutaj słowami filozofa, że jest to „creation propre de l'homme“ — stworzenie człowieka przez samego siebie.
Nowo zrodzona istota jest przez jakiś czas nieprzytomna i nie rozumie zupełnie ani czem jest, ani gdzie się znajduje.
Raz jeszcze mistrz magnetyzer — zwykle po ośmiu dniach — w lekki sen tę istotę wprowadza i daje jej nakaz przypomnienia sobie wszystkiego, co dotychczas przeżyła i czego się uczyła, oraz zapomnienia tego, co powinno zginać w niepamięci.
Z tego snu powstaje astral zwulkanizowany, pełny życia i energji, inteligentny i wyższą intuicją obdarzony; nadto zmysły jego są daleko potężniejsze od naszych, gdyż telepatja jest dla niego nie zjawiskiem wyjątkowem, ale stałem prawem.
Przez jakiś czas widma żyją w podziemiach, a później (po dziesięciu dniach) wprowadzone zostają do społeczeństwa. Jak widzimy, cała ta ceremonja ma charakter bierzmowania.
Przedewszystkiem ministerjum Mądrości oddaje młodzież z powrotem zarządowi Miłości.
Tu odpowiedni wydział, zbadawszy temperamenty, falowanie barw, tonów i aromatów uczuciowych — każdemu z nowonarodzonych mężczyzn wynajduje kochankę, o czem już wspominaliśmy i wysyła ich do ogrodów Radżiwa, gdzie jakiś czas młodzież przemieszkuje.
Są to zresztą dalsze wyniki całej tej ceremonii, i o nich mówić tu więcej nie będę.
Kiedym opuścił komnaty podziemne, przechodząc przez główną salę świątyni, zauważyłem na bocznej ścianie dziwny rysunek, jakby z atlasu anatomicznego wyjęty.
Był to mianowicie kręgosłup z czaszką — i dokoła nich system nerwowy. Część nerwów była namalowana kolorem czerwonym, część zaś niebieskim.
Zapytałem jednego z magnetyzerów, który po swej pracy odpoczywał, co to znaczy?
— Jeżeli patrzysz na naszą budowę zewnętrznie, to zauważysz, że pod względem anatomicznym nie różnimy się wcale od ludzi. Ale głębiej w sprawę wniknąwszy, znajdziesz wielką różnicę, która nam daje kolosalną przewagę nad ludźmi. Człowiek ma podwójny system nerwowy: jeden jest to t. zw. system mózgo-rdzeniowy, stanowiący siłę motoryczną życia świadomego, myśli, ruchu, działania oraz t. zw. splot słoneczny (plexus solaris), który kieruje życiem roślinnem człowieka, życiem podświadomem i nieświadomem. Owóż jak w mózgu koncentruje się inteligencja człowieka, tak w splocie słonecznym koncentruje się wszystko, co jest instynktem, przeczuciem i wszelkie moce tajemne człowieka. To, co Anglicy nazywają „medja“ — są to poprostu ludzie, których splot słoneczny jest bardziej rozwinięty, niż u innych. Przytem ten plexus niejako pragnie wydobyć się z niższej sfery życia instynktowego i przedostać w sferę instynktów wyższych. Ta walka o wyższość występuje w splocie słonecznym już to w formie wielkich namiętności (np. żądz miłosnych), już to w formie talentów artystycznych, już to wreszcie w formie uzdolnień medjumicznych. Owóż ceremonja, którą widziałeś, ma przedewszystkiem na celu wyzwolenie splotu słonecznego z jego stanowiska podrzędnego i przysposobienie go do wyższych instynktów. Instynkt niższy — to instynkt czysto zwierzęcy, który długie wieki człowieka nie opuszcza; instynkt wyższy — to intuicja, zmysł natchnień i objawień, wreszcie zmysł telepatyczny. Nie znaczy to bynajmniej, aby system mózgo-rdzeniowy miał zostać poniżony, pozbawiony swoich właściwości: bynajmniej, inteligencja nasza działa równie żywo jak przedtem, a nawet jeszcze żywiej, gdyż ją podsyca siła intuicyjna splotu słonecznego. Również energicznie działają wszystkie zmysły, które, są u nas wydoskonalone, oraz wszystkie funkcje z systemem mózgo-rdzeniowym związane. Natomiast wyzwoliliśmy splot słoneczny z niektórych niższych obowiązków, jak np. zarząd kiszek, żołądka, wątroby itd., gdyż zredukowaliśmy konieczność jedzenia do minimum. Mamy za to wiele czasu do rozmyślań o Bogu i nieskończoności, a nadto jesteśmy wolni od tego maszynizmu, w jakim żyją Anglicy. Każdy z nas jest sam sobie aeroplanem; sam sobie jest telefonem i telegrafem; możemy się porozumiewać ze sobą na odległość myślą i słowem; możemy się nawet widzieć na odległość. Stworzyliśmy sobie maszynę maszyn, która nam wszystkie rzeczy załatwia w sposób prosty i akuratny. Jak zaś pracują nasi artyści, to możesz zobaczyć dziś jeszcze, gdyż mój przyjaciel Ardżuna ma zrobić nowy posąg Trójcy, t. j. Miłość, Mądrość i Potęgę w jednej postaci, który to posąg ma stanąć przed świątynią Słońca.
— Nie dziw — powiedziałem, choć sam sobie robiłem wyrzut z powodu lichoty mego kalemburu — nie dziw, że mieszkańcy republiki Słonecznej oparli swój rozwój na splocie słonecznym.
Poczem go zapytałem:
— Czyś już odpoczął? Czy moglibyśmy iść do Ardżuny?
Odpowiedział mi z uśmiechem:
— Po takiej operacji bywam zwykle bardzo wyczerpany i muszę kilka dni odpoczywać. Ale napijmy się wina: wzmocnię się trochę i pójdziemy. Ardżuna mieszka tu niedaleko w dzielnicy Koziorożca.
Ruszyliśmy wkrótce w drogę i znaleźliśmy się w pięknym ogrodzie kwiatowym, a w nim stał parterowy miły dom, w którym jedna sala z wielkiem oknem stanowiła pracownię. Mój przewodnik szepnął coś po cichu, i na ten szept, który widać wewnątrz usłyszano, drzwi się otwarły i wyszła kobieta w sukni lila: była to Damajanti. Spuściłem oczy: serce mi drżało jakąś beznadziejną słodyczą. Tanto gentil e tant‘ onesta...
Niesłychana głębia była w jej oczach: pozdrowiła mię życzliwie i powitała eterycznym pocałunkiem w czoło, aż mnie przeniknął dreszcz od stóp do głów!
Nie, coś tu się ze mną dzieje na tej wyspie! Czy nie przywrócić Damajanti do stanu człowieka-upiora? Albo może samemu poddać się operacji odcieleśnienia i zostać obywatelem republiki słonecznej?
Byłem przekonany, że Damajanti nie jest względem mnie obojętna. Jej spojrzenie jest zbyt wymowne.
Czyż bogowie nie schodzili do kobiet ludzkich ze swych wyżyn? Małoż to niewiast ziemskich kochał Jowisz albo Kriszna? Czyż Tetyda nie była poślubioną śmiertelnikowi? Kalipso czyż nie kochała Odyseusza?
Czemużby nie miała Damajanti?... Co za obłąkanie!
W milczeniu szliśmy za gospodynią, która nas wprowadziła do pracowni swego małżonka. Był to właśnie Ardżuna.
Pozdrowiliśmy go, a mój przewodnik wyjaśnił mu bliżej cel mojej wizyty. Muszę stwierdzić, że Ardżuna nie był zadowolony z propozycji.
Pospieszyłem mu wyrazić swe uznanie dla jego stanowiska.
Bezwarunkowo artysta woli tworzyć w samotności — i jednocześnie przyszło mi do głowy zapytanie, co ma robić człowiek w kraju, gdzie, nieustanna telepatja uniemożliwia ludziom wyodrębnienie swej jaźni i może stać się rzeczą nie do wytrzymania.
Ale to jest bardzo proste: każdy człowiek Słońcogrodzki ze swej duszy, ni to jedwabnik ze swego organizmu, może wydobyć osłonę nieprzebytą, i wtedy jest, że tak powiem, jakby zamknięty telefon: nikt go niepokoić nie może. Swoja drogą za wstawieniem Damajanti Ardżuna zgodził się pracować wobec trzecich osób.
Stał przed nim blok marmuru, przesycony eterem nerwidjalnym, t. j. psychicznie spokrewniony z artystą. Ardżuna miał w ręku rodzaj dłóta i płomiennem okiem w milczeniu przyglądał się marmurowi, jakby go magnetyzował.
Potem w kilku miejscach kolejno z pewną siłą wyjątkową uderzył marmur i naraz jego odłamki zaczęły odrywać się od bloku i padały na ziemię.
I potem same już bez pomocy dłóta odcinały się, pozostawiając tylko to, co miało stanowić posąg.
Jakoż wnet ujrzałem trój-boskie oblicze istoty przedwiecznej, którą zamierzył rzeźbić artysta.
Raz jeszcze żałowałem, że ten styl indyjski, który tu leży odziedziczony we krwi snycerzy — nie jest stylem greckim. Gdyby tu można zaszczepić grecki-geniusz plastyczny!
O ile jednak kto przywyknie do tego typu bogów, jakich rzeźbi rasa indyjska, to może się niemi zachwycać. W każdym razie jest w nich olbrzymia suma metafizyki, zakutej w marmur.
Można powiedzieć, że tu posąg niejako rzeźbi sam siebie, artysta zaś tylko myśl mu podsuwa.
Posąg właściwie tkwi w tym bloku marmuru, a rzeźbiarz mu dopomaga jedynie do ujawnienia się w bycie.
Ardżuna przerwał robotę i więcej nie mógł czy nie chciał dziś pracować.
Było już zresztą blisko zmroku: purpurą zlekka poszarpana zachodnia strona nieba bladła powoli i ciemniała.
Gwiazdy już było widać na niebie, a z ogrodu płynął upajający zapach kwiatów zwrotnikowych.
Kokkile, tittibhi i różne ptaki rozgłośnym śpiewem ożywiały ogród, po którym fruwały świetliki i inne samoświecące żuki. Od czasu do czasu ulatywał w powietrze złoty bażant albo lirogon.
Poszliśmy do ogrodu i siedliśmy na ławce. Damajanti wzięła lutnię i zaczęła śpiewać cudnym sopranem melodyjne pieśni, które mię przenikały do głębi.
Były to pieśni pełne tęsknoty, których muzyka i słowa rozrzewniły mnie ogromnie.
Czy Damajanti robiła to celowo? Ludzie tutejsi zbyt dobrze przenikają drugich, aby nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Ale zapewne i Ardżuna mię przeniknął... W takim razie...