Miss Śmierć/Ona już jest
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miss Śmierć |
Pochodzenie | Rzeczy wesołe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Kamil Mackiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
— No taaak... — mruknęła chuda, angielska miss Śmierć. — Świece nadarmo się palą; nie przychodzi.
— Zaraz przyjdzie. Zresztą możesz sobie odejść do stu djabłów, jeśli cię to nudzi.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do lustra i wyszczerzył do siebie zęby. Miał w tej chwili wstrętną twarz, jak jaki chiński bożek, którego ktoś nagle pociągnął w tył za warkocz.
— Czyste?
Miss Śmierć podniosła do oczu szyldkretowe pincenez z herbową koroną, ruchem wersalskiej markizy, która ogląda z pogardą chudość łydek nowego kochanka.
— All right!... czyste... „Jak trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niepłodnej...”
Każda Śmierć ma nałogową pasję do Pisma świętego.
Potem, tym samym ruchem, wyjęła sobie z zawias szczękę i spojrzała w nią pod światło.
— Moim także niczego nie brak. Garnitur jest stylowy, à la Rops. Boecklin podle robił, straszył ludzi.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku chodził z kąta w kąt. Cień łaził za nim, skacząc po fotelach, sunąc się po ścianach i dywanach.
Miss Śmierć spojrzała niekiedy na Io nad pianinem i udawała, że niczego nie widzi.
Potem zaczęła się niecierpliwić.
— Trochę to jest bezceremonjalne, tak kazać czekać. Słuchaj no, a może mąż...
— Mąż? Kobieta, kiedy chce przyjść, to się mężowi wykpi jak adwokat, wykpi się, chociażby to był Sherlock Holmes. Poprostu jest to dobra matka i zanim wyjdzie, musi dzieci poukładać w łóżka.
— Prosta historja...
— Zupełnie prosta, — zauważyła miss Śmierć, — to jest dobra matka.
Cisza.
Na jakimś dużym obrazie siedzi na szczycie kolumny człowiek „filozoficzny“ z ukrytą w dłoniach twarzą. Teraz palce, zdaje się, ostrożnie rozszerzył, badając, czy nikt nie patrzy. Potem się wyprężył jak kot i ziewnął szeroko. Nagle znieruchomiał w filozoficznej pozie, bo usłyszał szelest odwracanych kartek.
Chuda angielska miss Śmierć, uśmiechnęła się. Przewróciła szybko kartki jakiejś książki, potem podeszła ku poecie.
— Zagramy... Powtórzysz sobie...
— Mogę. Nudzę się...
Śmierć wygramoliła się na pianino. Na twarzy jej zakwitł rozpaczliwie wdzięczny uśmiech. Rozpięła stanik na piersiach i pokazała światu gutaperkowe wymiona.
Zawróciła oczyma.
— Czy dobrze?
— Doskonale! Połóż lewą rękę na sercu, a prawą przy słoń oczy; wpatrujesz się przecie w ciemność.
Sam podniósł kołnierz pysznie skrojonego tużurka, prawą rękę wyciągnął w górę.
— Zaczynaj, tylko nie wrzeszcz!
Chuda, angielska miss Śmierć zaczęła, jęcząc:
„Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając,
Podchodzisz moją samotność?...“
Poeta:
„Z nazwiska
nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem,
nazwisko moje jest mi nienawistnem,
bo jest, o święta! nieprzyjaznem tobie.
Zdarłbym je, gdybym je miał napisane...“
A Śmierć, w wycie pospolite przechodząc:
„Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło
z twych ust, a przecież dźwięk ich już mi znany.
Jestżeś Romeo? mów! jestżeś Monteki?“
Zdumiały się gracje na greckim fryzie.
Śmierć wpadła w szał miłosny i wołała, bijąc się pajęczą dłonią w imitację piersi:
„Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje,
Widziałbyś na niej rozlany rumieniec...“
Ktoś przycisnął dzwonek silnie i nagle.
— To ona! Złaź prędko!
— Ona...
I kończyła szybko.
„...Wołają mnie... Zaraz!
Bądź zdrów, Romeo drogi! — Zaraz! Zaraz!
Najmilszy, pomnij być stałym...“
— Wleź za dywan, albo w jaki kąt.
— Dobrze... zrób niepokój... Masz za spokojną twarz. Tak! Dobrze!... Poruszaj silnie piersią... Dobrze! Już...
Ukryła się za wspaniałą palmą w japońskim wazonie i zaczęła z flegmą czyścić szkła pince-nez z herbową koroną.
Weszła ona. Szybko. Postąpiła kilka kroków i oparła się o ścianę, jak nieżywa. Przymknęła oczy, ciężko dysząc.
— No, uspokoić się... uspokoić...
Poczęła chwytać oddech.
— Coś mnie do ciebie gnało. Biegłam przez całą drogę, jak szalona.
W tej chwili Śmierć z za palmy pociągnęła go za połę pysznie skrojonego tużurka.
— Czego? Prędko!...
Śmierć dusiła się ze śmiechu.
— Przyjechała dorożką... Słowo daję... Czeka przed bramą...
A ona, dysząc, patrzyła przez przymrużone powieki, gdzie jest jaki fotel. Potem jakby się zbudziła nagle z głębokiego snu i padła w wygodny fotel w kącie.
— No taaak..., — mruknęła angielska miss Śmierć — to już było...
I poczęła ją oglądać powoli od stóp do głowy i od głowy do stóp.
Cisza.
Dusze zaczęły się szpiegować. Jak wstrętny owad, który macki najpierw wyciąga i bada teren, potem się cofnie, potem ostrożnie zaczyna pełzać. Poecie zaczęło pierś toczyć lenistwo. Poza ogromnie męczy.
Oparł się o ścianę i czekał, aż ją znuży udawanie znużenia.
— Pójdź do mnie...
Zbliżył się z miną rozkapryszonego księcia, gotów każdej chwili zrobić minę ponurą.
— Bardzo czekałeś?
— Jak się czeka na sen po nocy bezsennej... Jak się czeka rąk dobrych, kiedy czoło pali... i jak się czeka wody, kiedy się ma spalone usta...
Ukląkł na dywanie, głowę ułożywszy na jej kolanach.
Cisza. Lenistwo. Nuda. Atmosfera buduaru wielkiej kokoty, która drogim kremem leczy wyrzuty nie tyle sumienia, ile skóry.
Ona myśli gorączkowo, coby powiedzieć. A wreszcie mówi:
— Co ja robię?... Co ja robię?...
A on przypomina ustęp z listu pisanego przed godziną do niewiasty ze złotym zębem i mówi szeptem, cicho, powoli, jakby czytał dobry wiersz, jakby mówił kazanie o cnocie, jakby lał oleje wonne na włosy:
— Co czynisz, piękne jest... A piękne być musi, bo jest z ciebie. Słoneczny jest twój grzech i tęczowy, anielski jest i królewski.
Dotknij mi oczu, — masz dłonie łaskawe. Połóż mi dłonie na usta, bo od tęsknot są chore bardzo. I takie mam od pragnień znużenie w duszy, że się zaledwo do nóg twoich przywlekła, jak żebrak lichy i pragnie...
Dotknij mi oczu.
Gdybyś nie była przyszła dziś, byłbym jutro ze znużeń padł i z męki. Czynisz rzecz dobrą: ty oczy masz dobre i ręce. Dobre... dobre... Gdyby życie miało cudne twoje ręce!...
Wytrwania nie mam; powieki mi ołowiem ciężą. Sny mam chore...
Dotknij mi oczu...
— Dobrze było!... — mruknęła z za palmy chuda miss Śmierć.
A ona myślała ciągle jeszcze, coby powiedzieć. Ujęła prawą ręką jego rękę. Jakby ją dreszcz przeszedł; ręka zaczęła jej drżeć.
— Ręce ci drżą... Uspokoić się... Ktoś jest dziecko...
— Nie mogę... zmęczona jestem... Od wielu nocy nie mogę zasnąć. Cóż ja jestem temu winna?... Czuję tylko ciebie przy sobie. Wczoraj brałam morfinę, więc mi ręce drżą...
Prawa ręka, w której trzymała jego rękę, zadrżała silniej, jakby się jej odbiła morfina.
Chuda, angielska miss Śmierć podniosła pince-nez do chytrych oczu.
— Pst!...
— Czego znów?...
— Uważasz? Tylko jej prawa ręka brała morfinę, lewa jest spokojna!...
Ostrożnie ujął jej rękę lewą, która, głupia z przyrodzenia, zapomniała zupełnie, że powinna nerwowo zadrżeć.
Więc on podniósłszy się, zaczął jej gwałtownie całować oczy, jakby mu tysiąc ogni uderzyło w skronie, żeby nie zobaczyła porzuconego na biurku aptekarskiego papierka, który miał być także od morfiny.
— Kochasz?...
— Mocą wszystką i wszystkiem szaleństwem i wszystką męką.
I na świadectwo począł łkać tak strasznie, że chuda, angielska miss Śmierć podniosła do oczu pince-nez, patrząc ciekawie, czy on przypadkiem naprawdę nie płacze...