Rzeczy wesołe/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rzeczy wesołe | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | Kamil Mackiewicz | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KORNEL MAKUSZYŃSKI
RZECZY WESOŁE
ILUSTROWAŁ KAMIL MACKIEWICZ
„Za dobrze jest człowiekowi samemu na
WARSZAWA 1922
INSTYTUT WYDAWNICZY „BIBLJOTEKA POLSKA“ Wszystkie prawa przekładu i przedruku zastrzeżone.
Pierwsze wydanie książki tej ukazało się w r. 1910. Niniejsze wydanie jest z rządu siódmem.
Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy.
SPIS RZECZY:
Strona ANIOŁ 1 RAJSKA OPOWIEŚĆ 13 TWÓRCY 31 FRAZES 39 FILANTROPJA 43 MISS ŚMIERĆ 49 Ona ma przyjść 51 Ona już jest 57 On jest niewypłacalny 63 STARY MĄŻ 73 LUDZIE TRAGICZNI 89 KOBIETA Z SERCEM 105 HISTORJA O MALARZU 131 MEFISTOFELES 143 |
Bardzo sympatyczny Anioł położył się na chmurze, ręce splótł pod głową i patrzył zadumany w firmament.
Zmęczony był ogromnie, gdyż poprzedniego dnia była niedziela, więc przez cały dzień musiał klęczeć z kadzielnicą, w którą sprytne, małe aniołki dosypywały wciąż bursztynowego złota i najwonniejszych ziół rajskich; wieczorem znów śpiewał przy organkach, na których dość fałszywie, jak na kobietę przystało, grała święta Cecylja, dyplomowana nauczycielka chórów anielskich.
Skrzydła złożył starannie, aby się nie pomięły, zdmuchnął najbliższą gwiazdę, by go nie raziła w oczy migającem, niespokojnem światłem i trwał w zadumie.
Leżał na białej miękkiej chmurze, jak na okwieconej mleczami łące i chwiał się lekko razem z nią.
W niebie zaczęto dzwonić na Anioł Pański, albowiem chmury zaróżowiły się zlekka.
Jakiś święty staruszek wyszedł przed bramę, wyciągnął przed, siebie rękę i przez chwilę ją tak trzymał.
— Będzie pogoda, — mruknął potem zadowolony i powlókł się powoli na nieszpory.
W oddali jakieś ziemskie morze poczęło ociekać krwią; słońce syknęło z bólu, dotknąwszy zimnej wody brzegiem rozpalonego do białości kręgu. Po falach spłynęło słoneczne złoto, wody stały się spokojne, jakby zachwycone i oniemiałe z podziwu. Z ziemi podniosły się mgły, chwilę błąkały się ponad obszarem ślepnących stawów, które w dzień patrzą w niebo, jak rozszerzone nadmiernem zdziwieniem oczy i nad polami, które się przeciągały leniwie przed snem; potem po krótkiej naradzie, rozpełzły się po sadach i pochowały w gałęziach drzew.
Zadumany Anioł przyklęknął na chmurze, rękę podniósł do oczu i długo wpatrywał się w tumany włóczących się mgieł. Potem cicho i ostrożnie wygładził białe, długie skrzydła zgarnął z czoła gęste, złote pukle, obejrzał się badawczo i zsunął się z chmury.
Zatrzepotały skrzydła, za chwilę lot stał się cichy i wspaniały jak lot orli. Anioł szerokiemi, orlemi kręgami krążył nisko nad ziemią i rozpoznawał okolicę. Zmarszczył czoło i wytężył wzrok, poczem powoli, kołując długo, dotknął stopami ziemi.
Słońce już dawno umarło i pogrzebione jest w morzu.
Drzewa, krzepko zaparłszy się korzeniami, pochyliły korony jakoby pod ciężarem, rozwarły konary jak ramiona i dźwigały na sobie mrok, który się na nie walił głazem. Brzozy, stojące samotnie, oglądały się zatrwożone i bezbronne.
Anioł stąpał cicho, patrząc dokoła siebie badawczo i tak doszedł aż do miejsca, w którem na skraju lasu stała samotna chata. Przez brudne szyby okienek przeciekało światło, senne i leniwe.
Serce w nim zaczęło tłuc się niespokojnie; wstrzymał oddech w piersi i począł stąpać na palcach. Przelazł płot i zbliżył się do okna. Rozejrzał się, czy go kto nie śledzi, potem, cichutko podszedłszy, zajrzał w głąb chaty.
Jakiś ptak krzyknął przez sen.
Anioł przestraszony przytulił się do ściany i chwilę tak stał nieruchomy.
Zajrzał znów, lekko uderzył palcami o szybę i czekał.
Od czasu do czasu przebiegł po nim zimny dreszcz nocnego chłodu; biedny Anioł otulił się w skrzydła i drżał na zimnie. Na końcach skrzydeł pozostały zielone ślady zroszonej trawy, pióra przemokły wilgocią nocy, ręce miał aż sine.
Skrzypnęły drzwi.
Anioł przywarł całem ciałem do ściany i z lękiem spoglądał w czarną jamę wejścia do chaty. Na progu stanęła dziewczyna, wychyliła głowę i patrzyła w ciemność.
Anioł zaszeleścił cichutko skrzydłami; spojrzała w tę stronę i dojrzała świecącą w ciemności plamę.
— To ja... — szepnął biedny Anioł.
Dziewczyna podniosła palec do ust, nakazując mu milczenie.
— Cicho! ojciec usłyszy...
Stanęła przy nim i razem poszli w stronę sadu; sad się aż zanosił od woni; znużone upałem kwiaty, marnowały cudne zapachy.
Anioł wlókł długie skrzydła po ziemi i zgarniał niemi rosę.
Przystanęli pod jabłonią i trwożliwie obejrzeli się poza siebie.
Dziewczyna miała (rzecz prosta), prześliczne czarne oczy i usta, piękniejsze niż piękne; pod grubą koszulą rysowały się cudnego kształtu piersi; ręce miała zato czerwone, popękane i brudne.
Anioł patrzył na nią z bezmierną miłością.
Potem przytulił się do jej brudnych, popękanych rąk.
— Czemuś wczoraj nie przyszedł? Byłam sama, ojciec z bratem rozbijali w lesie, — rzekła cicho anielska dziewczyna.
Anioł westchnął.
— Tego powiedzieć ci nie mogę, dziewczyno z pod lasu. Tego mi powiedzieć nie wolno.
— Jak nie, to nie...
— Wiesz tylko, że nie stąd jestem i że cię tak miłuję, jak cię nikt na świecie miłować nie może.
Ujął jej czerwoną rękę swoją, przeświecającą jak płat kwiatu i tak trwali...
Wonie sadu zaczęły ich powoli okrążać i oplatać jak węże, cicho i bez szelestu. W głowach czuli zawrót. Gdzieś na skraju lasu krzyknął puhacz, więc nagle przywarli do siebie.
Anioł otoczył ją skrzydłami i zamglonym wzrokiem wpatrywał się przez ciemność w jej oczy, tak czarne jak ciemność.
— Miłujesz mnie? — szepnął w upojeniu.
— Na śmierć...
I wpili się ustami w usta w pocałunku, który jest jak obłęd i który jest jak nieskończoność.
Potem było słychać tylko westchnienia, ogromnie ciche, jakby zmęczone bardzo.
Kwiaty poczęły padać z jabłoni i rosa.
Świt przecierał oczy i jakby na palcach się podniósłszy, przezierał ponad las przez siną szparę w chmurach.
Zbudził się jakiś ptak i poznał Anioła.
— Aanioł!... Aanioł!...
Po sadzie poszedł szmer, że Anioł jest pod jabłonią.
— Odejść muszę, — szepnął Anioł — dzień się rodzi i ludzie zaraz wyjdą na gościńce.
— Uważaj na psy i na polowego strażnika, który się po skraju lasu włóczy.
Anioł spojrzał raz jeszcze w oczy dziewczęce i odszedł powoli, wciąż się oglądając.
— Aanioł!... Aanioł... — wołały za nim ptaki.
Jakiś kos gwizdnął przeciągle, a wróble zanosiły się od śmiechu.
Wstawał dzień z ropą snu w oczach, które mrużyły się, nie mogąc jeszcze prosto patrzeć w słońce. Las ziewnął przeciągle.
Anioł przelazł chyłkiem przez płoty, spojrzał z litością na końce zroszonych skrzydeł i wyszedł na drogę, złotą od pyłu. Wyciągnął rękę przed siebie, ażeby zbadać kierunek wiatru, obrócił się bladą twarzą ku zachodowi, rozpędził się kilkoma krokami i odbił się silnie od ziemi. Bił szybko skrzydłami powietrze i podniósł się ku górze. A wtedy, na widok olbrzymiego ptaka, zerwało się z łąk wrzeszczące stado wron i poleciało w pogoń za nieszczęsnym Aniołem.
Dopadły go po chwili i okrążyły, jak uradowany tłum okrąża na rynku pstro odzianego człowieka. Podniósł się opętany wrzask. Wronie stado przecięło mu drogę, biło w niego dziobami, czyniąc za każdym razem krzyk jeszcze większy, ile razy udało się wyrwać Aniołowi pióro ze skrzydeł, albo zakrwawić mu piersi.
Anioł szarpnął się niespokojnie i podniósł się nieco wyżej.
Wronia tłuszcza, zagrzewając w sobie krzykiem odwagę, pomknęła za nim.
Anioł począł szybko uderzać skrzydłami, broniąc się rozpaczliwie; od czasu do czasu syknął z bólu i opadał wciąż niżej. W powietrzu, w pełnym już słonecznym blasku, kłębił się ogromny tuman; pierze, chwiejąc się, leciało z wiatrem na łąki. Wrzeszcząca hałastra krzyczała w niebogłosy, upojona zwycięstwem.
Anioł z szeroko rozwartemi oczyma, pokrwawiony i zmęczony, bił coraz słabiej skrzydłami powietrze. Opodal chaty pod lasem, w której okna pukał niedawno, dojrzał stóg siana. Rozpaczliwem ruchem rzucił się w powietrzu w tę stronę, dopadł stogu i skrył się pod jego strzechą.
Miał w oczach dwie wielkie łzy; skuliwszy się patrzył, co się dzieje z gromadą wron.
Wrony krążyły nad stogiem, krzycząc przeraźliwie i drwiąco.
Biedny Anioł przymknął oczy, rozchylił usta i odpoczywał, ciężko dysząc; po twarzy spływała mu krew, a ręce drżały ze wzruszenia. Oddech stawał się bezsilny, wreszcie Anioł skłonił głowę na piersi, westchnął głęboko i zasnął, jak zmęczone dziecko. Coś przez sen mówił, czasem się zrywał i prężył skrzydła, zanim go ujął sen głęboki i silny.
A dziewczyna z czarnemi oczyma, ujrzawszy walkę Anioła z ptasią hałastrą, patrzyła wciąż w górę. Potem, kiedy Anioł usnął pod strzechą stogu, szybko pobiegła do chaty. Za chwilę wyszedł z niej rudy zbój, piegowaty i przecierał oczy. W rękach miał widły, a drugi za nim szedł młody, potworny zwierz z rozwichrzoną czupryną, ze sznurem w rękach.
— Widzę go, śpi... — szepnęła dziewczyna.
— Cicho, żeby nie uciekł...
Wszyscy troje podeszli do stogu.
— Jest?
— Jest, — chrapie.
Rudy zbój przystawił ostrożnie drabinę: skradał się powoli, jak kot, na szczyt stogu; w ręce miał postronek.
— Gdyby chciał uciekać, pchnij go widłami.
— Nie ucieknie!
Zbój stanął na ostatnim szczeblu drabiny; osadził się silnie, zaparł oddech w piersi, wsunął głowę pod strzechę i nagle chwycił rękoma oba skrzydła anielskie.
— Jezu! — krzyknął Anioł.
— Jest! — darł się zbój.
— Trzymaj go mocno... silny jest! — krzyczała z dołu dziewczyna z czarnemi oczyma.
Po chwili ściągnął rudy zbój nieszczęsnego Anioła na ziemię; omdlały, śmiertelnie blady, słaniał się Anioł na nogach. Sznurem związano mu ręce i skrzydła; rudy zbój trącił go pięścią w plecy.
— Nie jęcz!
Anioł zachwiał się i upadł na twarz; powlekli go w stronę chaty i uwiązali do płotu.
Anioł stał oniemiały z rozszerzonemi oczyma; serce się w nim tłukło jak u ranionego ptaka. Zbóje stanęli przed nim.
— Ładny jest! — krzyknął rudy.
— Skrzydła ma ładne, — mówiła dziewczyna z czarnemi oczyma.
Anioł rozszerzył oczy jeszcze bardziej i zapłakał, patrząc na jej złe, czarne oczy, które po raz pierwszy widział w słońcu.
Słońce parzyło go strasznie; krople potu mieszały się ze łzami i spływały po twarzy, bledszej od najbledszego płatka róży.
Potem zmartwiał i pochylił głowę, od czasu do czasu tylko niespokojnie rzucił na nich oczyma, czekając nato, co uczynią.
— Będziesz tu tak stał do zachodu słońca, — rzekł zbój rudy, zaśmiał mu się w twarz i poszedł ku chacie.
— Nie bój się, nic ci się złego nie stanie, — zaśmiała się dziewczyna i wszyscy odeszli.
Anioł patrzył za nimi nieruchomemi, załzawionemi oczyma, potem nieśmiało podniósł je ku niebu.
Nikt go stamtąd nie dojrzał; białe chmury wałęsały się bez celu, omijając się wzajemnie.
Słoneczny żar leciał z góry i prażył wszystko; ziemia oddychała z trudnością, jak człowiek bardzo chory, drzewa beznadziejnie zwiesiły gałęzie, jak bezradnie opuszczone ramiona. Staw szklił się, jak zaszła bielmem źrenica; po dalekim gościńcu wędrowało słońce, zostawiając złote ślady na puszystym pyle.
Piersiami flnioła wstrząsnął nagły dreszcz; szarpnął się i jęknął; sznur wpił mu się w skrzydła i w ręce. Opuścił biedną głowę i cicho łkał...
Kiedy się słońce miało ku zachodowi, wyszli zbóje z chaty.
W nim się zerwało serce, jak spłoszony gołąb do ucieczki się zrywa i zaczęło uderzać niespokojnie; wodził obłąkanemi z trwogi oczyma i szarpał się w więzach.
Rudy zbój podszedł ku niemu, spojrzał na niego z pogardą i począł go odwiązywać od płotu. Potem pochwycili go z drugim i powalili na ziemię tak, że jej twarzą dotykał, a dziewczyna przytrzymywała mu silnie ręce.
— Rwij! — krzyknęła — już się nie ruszy.
Rudy zbój ujął jedno pióro skrzydła i szarpnął.
— Aaaa! — jęknął Anioł tak strasznie, że dreszcz po nich przeszedł.
Trysnęła krew i poczęła plamić skrzydła.
Zbój ujął drugie i szarpnął jeszcze silniej.
— Aaaa! — jeszcze straszniej jęknął nieszczęśliwy Anioł.
Potem już coraz ciszej i ciszej, aż omdlał zupełnie z bezmiernego bólu, który mu strasznie cudną twarz wykrzywił.
— Omdlał!...
— Przestał dyszeć, ale żyje.
— Taki nie może umrzeć, — rzekła dziewczyna z czarnemi oczyma.
Rozwiązali mu ręce, zgarnęli wydarte ze skrzydeł pokrwawione pióra i poszli.
Kiedy go chłód nocy obudził, trąciwszy go mocnym dreszczem, Anioł otworzył krwią nabiegłe oczy; potem zasię, jakby nieprzytomny, powlókł się przed siebie, i tak się dowlókł aż do gościńca. Z odartych skrzydeł ociekała krew i sączyła się na proch ziemi.
Nogi się uginały pod nim, ale szedł wciąż przed siebie, słaniając się tak, jak kwiat umierający.
Kolana się ugięły i upadł; jęknął i podniósłszy się zapamiętany w bólu, szedł dalej. Stanął na jakiejś wyniosłości, zebrał wszystkie siły i zagryzłszy usta z bezmiernej męki, usiłował podlecieć. Zatrzepotał się tylko jak ptak trafiony z łuku i zwalił się ciężko na ziemię, brocząc krwią.
Kiedy go znaleziono rano na gościńcu i pokazano we wsi, zdumienie ludzkie nie miało granic.
— Kto to być może? — pytał sam siebie poczciwy proboszcz i po naradzie z gromadą ochrzcił przedewszystkiem nieszczęsnego Anioła, albowiem wyglądał niesamowicie. Po tem go posłali do szkoły.
Nie wychował się jednak dziwny Anioł i nigdy na ludzi nie wyszedł; mówił zawsze od rzeczy, ciągle spoglądał w niebo i oczy miał zawsze zamglone.
Nieraz się zrywał i wił z bólu, ruszając dziwnie ramionami, na których miał dwie wielkie blizny po operacji. Zawsze wtedy wpadał w zadumę i milczał, tylko w oczach miał dwie piękne łzy. Potem mu się podobno rozum pomieszał i nieszczęśliwy Anioł zaczął pisać wiersze.
Działo się dnia onego, w którym dobry Bóg sfuszerował doskonale ułożony repertuar stworzenia, stworzywszy niewiastę. Nieszczęściem dnia tego było klęską, że Stwórca nie mógł zapytać o zdanie nikogo starszego. Trudno! I genjusze i bogowie mają swoje chwile słabości, których się potem wstydzą, kiedy im fachowa krytyka wykaże niekonsekwencje w dziele.
Zainteresowanie w raju było ogromne; Anioły i zwierzęta rajskie widziały, zaglądając ciekawie przez gęstwinę krzewów, że dobry Bóg coś wyprawia. Cały dzień siedział nad błotem rzeki i coś z niego lepił. Wciąż coś przerabiał i poprawiał i wciąż się coś nie udawało.
Aż wreszcie ulepił figurę niekształtną, niezgrabną i do niczego nie podobną: podniósł ją i oparł o dwa patyki, aby wyschła na słońcu. Umył potem starannie dobrotliwe ręce i natarł je liściem z pomarańczowego drzewa, aby zagłuszyć niemiłą woń rzecznego błota.
Kobieta wyszczerzyła gębę ku słońcu i parowała.
Zaledwie dobry Bóg wsiadł na czekający na niego obłok i uniósł się powoli w górę, ze wszystkich stron raju zaczęły się schodzić rajskie bydlęta, nawołując się wzajemnie.
Przyczłapał stary koneser, krokodyl, wywiesił język z gorąca i zmrużywszy figlarnie jedno oko, drugiem oglądał nowe stworzenie z miną idjotycznie złośliwą.
Z krzykiem i piskiem zbiegło się całe stado małp, mniej lub więcej obrosłych. Z trwogą podłaziły ciekawie ku kobiecie, oglądając ją ze wszystkich stron.
Dysząc ciężko wynurzył się z rajskiej rzeki nosorożec i prychając, jak ktoś, kto nieużywa chustki do nosa, przywlókł się blisko, stanął przed niewiastą, i zadarł nos w górę. Tabetycznym krokiem przybiegła żyrafa, w ślad za nią przygnał wielbłąd, który się w tym czasie kochał w niej beznadziejnie.
Przyszedł uroczyście lew, jak jaki radca na komisję, przyszedł zaraz za nim lis, jak gazeciarski reporter, potem wilki i niedźwiedzie.
Zleciała się czereda ptactwa, jak kobiety na wystawę obrazów. Hałas był nie do opisania.
Uciszyło się na chwilę; wśród kłębów dymu i siarki szedł rajski okaz, bardzo miły smok, pochmurny i zły; od czasu do czasu przystawał w drodze i tłukł ogonem o drzewa. Natychmiast zrobiło się miejsce w tłumie, tak, że smok, jak jaki ekscelencja, mógł podejść bardzo blisko. Stanął i rozglądnął się. W stronie olbrzymiego ogona było bardzo wiele pustego miejsca.
Smok rozglądnął się w otoczeniu i skinął głową na pierwsze bydlę z brzegu. Podbiegła wielkiemi krokami żyrafa.
— O cóż to właściwie chodzi? — prychnął smok.
Żyrafa skrzywiła wesoło głowę.
— Kwestja kobieca...
Małpy podlazły blisko, aby słyszeć rozmowę.
— To ona?...
— Ona.
Smok oglądał z zajęciem zlepek z błota.
— No, no...
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy bez racjonalnego powodu i rozbiegły się na wszystkie strony.
Smok spojrzał z pogardą.
— Zwarjowały?
— One tak zawsze, szlachetny panie. Małpy to jest głupia publiczność.
W tej chwili podlazł krokodyl.
— Nie bardzo piękne bydlę jest ta kobieta...
Smok spojrzał na niego niechętnie, potem zaczął do żyrafy.
— Kto to taki?
— Ten? Nie warto mówić — krokodyl, prawdę rzekłszy, idjota.
— Uważałem, — rzekł smok, potem z trudem chciał się obrócić na ogonie, kiedy nagle potworny wrzask podniósł się opodal.
— Co się tam stało?
Podbiegł lis i zawył w górę, w stronę smoczego ucha.
— Młody słoń się upił, wpadł w tłum i szaleje.
— Który słoń?
— Ten, szlachetny panie, któremu onegdaj wybiłeś jeden kieł ogonem.
— To bydlę?
— To samo.
Młody słoń, ogromnie sympatyczny, choć beznadziejnie głupi, w istocie szalał. Połamał nogi strusiowi, tak sobie po drodze, potem wyrwał z korzeniem daktylową palmę dla zabicia czasu i kilku jakich niewinnych bydląt. Ryczał przytem, jakby w żołądku miał cierń. W tłumie zapanowała konsternacja. Jeden smok był nieruchomy. Małpy podniosły wrzask, ptactwo urządziło piekielny chór. A słoń szedł prosto ku kobiecie z widocznym zamiarem rozwalenia na drzazgi bożej budowy.
Słoń miał w małych oczach pijacką fantazję. Zawinął trąbą i z całą satysfakcją podniósł w górę daktylową palmę.
Smok prysnął ogniem i zagrzmiał:
— Bydlę!
Słoń się powstrzymał i spojrzał wściekły.
— Sam bydlę!
— Smarkaczu! — ryknął smok.
— Ogoniasta małpo! — zawył słoń.
— Cha! cha! cha! — zaśmiały się małpy.
W tłumie zapanowało zgorszenie.
— Gdyby tak Pan Bóg słyszał — ładna rzecz...
Smok stał rozjuszony i tłukł o ziemię ogonem, słoń ryczał, jakby mu ciotka umarła, i tłukł trąbą.
— Ładne towarzystwo, — rzekł lew.
— Strach! — zawrzeszczała papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.
— Uhu... uhu... — jęknął puhacz, ślepy, nie wiedząc dobrze o co idzie.
— Gdzie jest człowiek?
— Śpi.
— Powinien przyjść i zrobić porządek. Słoń jest wielki, ale ma mózg mały.
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy, nie mogąc wymyśleć nic nowego.
Wróble podrygiwały ponad całem zebraniem, radując się niepomiernie.
Przygotowywała się pierwsza awantura o kobietę, która stała nieporuszona i zwrócona ku słońcu. Słoń rwał się bezczelnie do walki, jakby mu było wszystko jedno.
— To jest świństwo — zauważyła pantera, — te bydlaki nie szanują regulaminu.
— Co tobie to szkodzi? — odrzekł lis — nie o ciebie przecież idzie. Wolno im sobie rozbijać głowy, jeśli im się tak podoba.
— Obchodzi mnie...
— A czemu nikogo to nie obchodzi, że się po nocy włóczysz i to nie sama?
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy.
— Parrhadna! — zaskrzeczała papuga.
Wróble aż się pokładały ze śmiechu.
— Ihi!... ihi!... ihi...
— Cicho durnie! — wrzasnął kruk.
— Pan Bóg idzie! — zawołał ktoś z góry.
W jednej chwili zrobiło się pusto, wszystko zginęło, schowawszy pod siebie ogony. Słoń przerażony cisnął daleko od siebie palmę, zrobił smokowi minę na temat: poczekaj, jeszcze przyjdziesz na moją ulicę — i zadarłszy w górę imitację ogona, zginął w zaroślach. Smok prysnął za nim smugą dymu, potem z godnością popełzał ku rzece.
Pan Bóg szedł mocno nie w humorze i bardzo zamyślony. Za nim stąpał Anioł i pilnie spędzał z niego gałęzią uprzykrzone muchy. A kiedy Bóg stanął przy kobiecie, głęboko się zastanowił.
— Mój kochany, — rzekł do Anioła — obejrzyj ją ze wszystkich stron, czy już wyschła?
Anioł obszedł nowy twór dokoła i rzekł:
— Wyschła, ale się nie rusza.
— Nic nie szkodzi. Teraz dopiero muszę tchnąć w nią ducha.
— Czy też warto? — rzekł Anioł — bardzo mizernie wygląda.
— Głupiś!
Anioł się zaczerwienił.
Dobry Bóg położył ręce na głowie kobiety i coś szeptał, potem przytknął usta do jej ust i zaczął dąć z całej siły.
Anioł patrzył zaciekawiony, jak się niewiasta zaczęła napełniać powietrzem, jak gumowa poduszka podróżna albo jak pneumatyk samochodu.
— Rusza się! — krzyknął zdumiony Anioł.
Dobry Bóg, mocno już z wysiłku czerwony, odpoczął i ręką przytrzymywał jej usta, aby z niej snadź duch boży nie uleciał. Potem znowu począł napełniać ją powietrzem; figura jej się zaczęła kształtować przepięknie i ciekawie.
— No, — odsapnął Pan Bóg, — gotowa. Urwij trochę trawy, mój kochany.
Anioł przyniósł w mig pęk trawy, którą Bóg zatkał kobiecie usta i dziurki w nosie.
— Zanim ożyje, trzeba uważać, by dech z niej nie wyszedł.
Odstąpili kilka kroków wstecz i spojrzeli na dzieło wiekopomne.
Anioł był niezadowolony.
— Dobry Panie!
— Czego chcesz?
— Zda mi się, że za wiele w nią tchnąłeś ducha. Piersi jej są niekształtne i do naszych niepodobne, ani do piersi Adama.
Dobry Bóg mrugnął wesoło oczyma.
— Już ja wiem, co ja robię. To umyślnie.
Nagle Anioł aż krzyknął.
— Panie!
— Czego znów?
— Albo raczej za mało ducha tchnąłeś w nieporównany twór twój.
— Nie gadaj głupstw, moje dziecko.
— Zgoła jest niepodobna do Adama, ani do mnie, którzy jesteśmy jako mężowie silni.
Pan Bóg pogładził złote włosy naiwnego Aniołka:
— Oj, ty głuptasku, — zaśmiał się. — Wiem o tem.
Anioła zaniepokoiły te zasadnicze różnice, których wytłumaczyć nie umiał, a Bóg przystąpił w onej chwili do kobiety, spoważniał nagle i zawołał wielkim głosem:
— Kobieto wstań!
Kobieta ani drgnęła.
— Co, u djabła, — mruknął Pan Bóg, — kobieto wstań!
Był już poirytowany.
— Co ona sobie myśli, głupia? — rzekł Anioł zgorszony.
— Kiedy widzisz mój kochany, ona nie ma myśleć.
— A tak!
— Zrobiłem to umyślnie, bo nie chcę, aby za wiele ludzi myślało. Myślenie to jest rzecz niebezpieczna. Ale czemu ona nie chce wstać?
Aż nagle poweselał.
— Kobieto nie wstawaj! — zawołał wielkim głosem.
A wtedy kobieta powstała, a ujrzawszy, że jest naga wobec dwóch nieznajomych, namyślała się chwilę, co zrobić — potem zemdlała.
Anioł aż się zatoczył z radości.
— Panie! mądrość twoja jest nieskończona.
A dobry Bóg spoważniał.
— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam tobie: jeśli chcesz, aby powstała, każ jej, by usiadła w spokoju, a jeśli zechcesz miłość wzbudzić w sercu jej — uderz ją prętem ostrym z wikliny. Taka będzie. Poznałem ją. A teraz wyjm jej trawę z gęby.
Anioł podszedł ostrożnie i zaczął wyjmować trawę. A wtedy niewiasta, wróciwszy do zmysłów, chwyciła sympatycznego Anioła za skrzydła i pociągnęła go ku sobie.
— Panie! — krzyknął Anioł i wyrwał się przestraszony.
Dobry Bóg chwycił się za boki ze śmiechu. A potem rzekł:
— Niewiasto!
Niewiasta oparła się na ręku i patrzyła ciekawie.
— Imię twoje będzie Hewa. Zrozumiałaś?
— Tak, panie.
— I będziesz panowała w raju z mężem twoim aż do odwołania. Jam jest Pan twój i Bóg twój.
Niewiasta zrobiła minę na temat: bardzo mi przyjemnie.
— A przykazanie twoje, niewiasto jedno jest: miłuj męża swojego po wszystek dzień twojego żywota...
— Panie!... — przerwał Anioł.
— Czego chcesz?
— Panie! ona to wszystko zrobi naodwrót.
Pan Bóg zdębiał.
— W istocie, — rzekł, — masz rację. Co zrobić?
— Móżeby przykazanie wygłosić naodwrót?
— Nie wypada, szwindel tutaj? Powiem jej, jak należy, a nuż się uda.
A obróciwszy oczy na niewiastę, rzecze:
— O czem to ja mówiłem? Aha! Masz tedy miłować męża swojego po wszystkie dni żywota. I służyć mu będziesz i będziesz mu posłuszna. A iżbyś spełniła przykazanie, rozumu mieć nie będziesz również po wszystkie dni żywota.
Niewiasta patrzyła skromnie, jak pensjonarka, kiedy katechety słucha.
— A teraz, — rzekł Bóg, — zostawię ciebie z mężem twoim. Czyń, co ci każe. Krzyknij no na Adama, mój kochany.
Anioł złożył obie dłonie w tubę i krzyknął:
— Panie Adamie! hop! hop!
— Mocno śpi, — rzekł dobry Bóg. — Krzycz głośniej.
— Panie Adaaamie! Chodź pan tu, mamy dla pana kobietę!
Coś zaszeleściło w gęstwinie i za chwilę wylazł z niej Adam; obrosłe zupełnie stworzenie z długą brodą, z długiemi pazurami; był mocno oblepiony błotem, we włosach głowy miał kępy trawy; ręce długie aż poniżej kolan; chodził pochylony bardzo naprzód; oczy miał głupkowate i czerwone. Wyglądał bestja, jakby z menażerji uciekł.
Zobaczywszy Pana Boga, mruknął coś, potem upadł na twarz i wydawał jakieś dziwne okrzyki.
— No, dobrze już, dobrze, — rzekł dobry Bóg. — Powstań Adamie i spójrz.
Adam powiódł skrwawionemi oczyma, ujrzał Hewę i zdumiał się.
— Stworzyłem ją dla ciebie, człowieku, na obraz i podobieństwo twoje. Trochę mi się, uważasz, ten interes nie udał, ale zczasem to się samo naprawi. Weź ją i bądź jej mężem.
Adam łypnął pożądliwie oczyma, jako że się dotąd zalecał bez powodzenia tylko do siostry hipopotama; spragniony był wielce takiego nowego tworu.
— Dla mnieś to uczynił, Panie?
— Dla ciebie, człowieku.
Anioł patrzył nato wszystko strasznie uradowany.
— Zbliż się ku niej i powiedz jej, ktoś zacz.
Adam uśmiechnął się głupkowato, obcesowo podszedł ku Hewie i ujął ją za rękę. A w tejże samej chwili krzyknął i za łydkę się chwycił.
— Kąsa, Panie! — zawołał boleśnie.
— Kąsa? Czy być może!
— Ukąsiła mnie w łydkę.
— To nic, Adamie, nie trwóż się, jeszcze się nie oswoiła.
Ale się zasmucił dobry Pan Bóg, który chce zawsze wszystkiego jak najlepiej.
A wtedy sprytny Anioł szepnął coś Adamowi na ucho. Adam uradowany, ukłonił się Panu, potem zębami odgryzł silny pręt wikliny i podszedł z nim ku Hewie.
— Oho ! — smutno szepnął dobry Bóg, — już się zaczyna.
Adam z dziką satysfakcją zmierzył prętem szerokość pleców matki Hewy, która ryknęła jak nieboskie stworzenie, a padłszy do zabłoconych stóp Adama, całowała je.
I stało się, że urodzona jest w tejże chwili miłość tych dwojga, którym Bóg błogosławił, ręce ku nim wyciągnąwszy, a potem odszedł, albowiem był spracowany bardzo.
Adam pozostał sam, z niewiastą swoją. Silna była i podobna do małpy. Obrosła sierścią jako Adam, mąż jej, drapała się kosmatą ręką w bolące plecy. Piersi miała wypukłe, jako wymiona krowie.
Dobry Bóg pomyślał o wszystkiem.
Obejrzeli się wzajemnie dokładnie, potem Hewa, której snadź podobał się małżonek, mrugnęła na niego znacząco i oboje, już w zgodzie przykładnej, odeszli w gęstwinę, w której trawy było bardzo wiele.
Poszli przyzwyczajać się do życia i zachowywać gatunek, aby dobremu Bogu oszczędzić trudu stwarzania.
Poszli zakładać ognisko rodzinne, które ze wspaniałych, do wulkanu podobnych wybuchów miłości, zeszło później do roli maszynki spirytusowej na trzech nóżkach.
O, potężny, mocny Adamie! Pochwalone niech będą uda twoje, jako konary rosochatego dębu.
O, Hewo, łaskawa Hewo! Pochwalone niech będą kosmate piersi twoje, które są jako ziemia, słodkiem mlekiem płynąca.
I stało się, albowiem potrzeba jest matką wynalazków. Stało się, że Adam był smutny, a Hewa pragnąca. A gdy od owej chwili ze trzy razy księżyc odmienił się złoty, chodził Adam po raju przybity, a wyglądał tak, jak po operacji robaczkowego wyrostka. Hewa zasię przytyła i radowała się głośno.
— Mężu, — rzekła raz do Adama — bądź łaskaw i wyrwij ogon temu pawowi, który się niedaleko stąd drze okropnym głosem.
Adam nie rzekł ani słowa, tylko podszedł do pawia, chwycił go między kolana i wyrwał mu cały ogon. A kiedy go przyniósł Hewie, przywiązała go sobie łykiem gdzieś w okolicach pleców i chodziła dumna. A potem rzekła:
— Bądź łaskaw, mój drogi, i skręć kark jakiej ładnej papudze.
Adam cisnął kijem i zabił papugę.
Skrzydłami jej ustroiła sobie Hewa głowę, a język zjadła.
Potem czerwonym burakiem natarła sobie policzki i usta i była piękna.
— Czy urządziłeś dzisiaj cyrk, Adamie?
— Urządziłem.
— Tam, gdzie zawsze?
— Tak, w zgięciu rzeki.
— Pan Bóg będzie?
— Nie może, jakiś archanioł zrobił awanturę i podobno pobił się z drugim.
— Czy być może? Nieokrzesane towarzystwo...
— Tylko się nie spóźnij do cyrku, moje dziecko. Zawsze przychodzisz za późno.
Kiedy słońce zaszło i z poza rzeki wypłynął na widnokrąg księżyc, jeszcze wtedy całkiem nowy, świecący wówczas jak tulski samowar, zaczęła się w zgięciu rzeki gromadzić publiczność.
Najpierw czereda głupich bydląt i bezmyślnego ptactwa; zajęło to wszystko galerję i robiło wrzask.
Małpy chwiały się na ogonach, uwieszone na gałęziach drzew; papugi darły się bezkrytycznie. Od czasu do czasu zaklekotał bocian, zupełnie jak zawodowy klakier.
— Zaczy-y-ynać! — wrzasnęło zgromadzenie.
Nikt nato nie zwracał uwagi.
Zeszły się senatory raju: lew, z grzywą jakby wypomadowaną, żyrafa i wilk i lis; niedźwiedź i hipopotam. Przyglądając się wszystkim, wszedł w tłum nonszalancko stary, wyłysiały szympans; dziwnie niesympatyczne bydlę i przez nikogo w raju nie lubiane.
Zeszły się małe aniołki, prowadzone przez guwernantki, stare, wypłowiałe anielice.
Ukazała się wreszcie Hewa.
Przez tłum poszło długie: aaa! aaa!
Hewa była piękna.
Wlókł się za nią pawi ogon; na głowie sterczały jej dwa duże skrzydła papuzie. Ciało całe miała wysmarowane czemś tłustem, tak, że się aż szkliło. Obrosłe sierścią nogi stąpały bardzo zgrabnie. Rozejrzała się po zgromadzeniu, przywitała je uśmiechem i usiadła.
Galerji się to nie podobało.
— Cha! cha! cha! — zaskrzeczały małpy.
— Zdjąć kapelusz! — gwizdnął kos.
— Nic nie widać! Kapelusz! Uhu!
— Brhawo! Brhawo! — wrzasnęła papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.
Lis zwrócił się do lwa.
— Z tą hołotą nie można sobie dać rady. Bydło!
— Hm... tak... — mruknął lew.
— Poco to wpuszczać? — rzekła żyrafa.
— Brhawo! — wrzasnęła papuga bez powodu.
— Czego ta stara małpa znowu skrzeczy?
— Która małpa?
— No, ta papuga.
— Licho ją wie, głupia od urodzenia.
— Zaczynać!
Hewa zaczynała się nudzić; kokieteryjnie podrapała się prawą ręką w lewą łopatkę i rozglądała się znudzona po towarzystwie. Jeden szympans — zdawało się jej, — ma jakie takie maniery.
W koło, wśród publiczności, wszedł Adam i ukłonił się zgromadzeniu.
— Brhawo! — Brhawo!
Adam rozpoczął przedstawienie; chodził na głowie, pożerał z łupiną kokosowe orzechy, puszczał z brzucha dym.
Żyrafa nachyliła się do towarzystwa:
— Że też człowiek musi zawsze udawać małpę.
— Dobrze to robi.
Potem wybiegł na arenę słoń i zatańczył taniec brzucha, rycząc przytem rozkosznie; stary szympans uśmiechał się pobłażliwie, małe aniołki piszczały z radości, Hewa miała na ustach uśmiech jak kwiat.
W programie były zapasy dwóch ichtjosaurów, śpiew papugi, znoszenie jaja przez kukułkę, arja łabędzia, ewolucje goryla na trapezie, walka byków, prestidigitatorstwo kameleona, połykanie kamieni przez strusia i naśladowanie człowieka przez orangutana.
Małpy wyły z radości, papuga wrzeszczała swoje: brhawo! — żyrafa stawała z radości na głowie.
Noc była przedziwnie piękna.
Księżyc żółty swój krąg wydźwignął w górę, osadził na dwóch chmurach, jak na resorach i chwiał się, zaglądając zezem w gęstwę palm, które, nie mając niczego lepszego do roboty, szemrały cicho, aby nie pobudzić śpiących w gałęziach aniołów.
Ze srebrnej wody, ociekającej księżycem, wychylił potworny łeb krokodyl i patrzył w księżyc, smętny bardzo. I jakby dwie łzy potoczyły się mu z kaprawych oczu.
Noc rajska śpiewała:
— A iżeś dał radość wszystkiemu stworzeniu, pochwalony bądź, Panie! Panie! Panie!
Iż nie chodzi samotny nikt, lecz słońce z księżycem, z lwicą lew, wilk z wilczycą, a z niewiastą swoją człowiek, pochwalony bądź Panie!
Oto Ciebie wielbi słowik i krokodyl Ciebie wielbi, i wszystko stworzenie rajskie...
Orkiestra żab zarechotała woddali, księżyc westchnął i w górę się nieco uniósł, wonie wstały z kwiatów, otarły się o siebie czuby palm, dreszcz rozkoszny czując.
Dwie młode małpy, rozmarzone nocą, zwarły się w nieprzystojnym ruchu, piszcząc. Jakiś Anioł krzyknął przez sen, nawoływały się puhacze; jakże cudny był raj w tej chwili!
Hewa szła nocą, zapatrzona w księżyc i wzdychała.
A tuż za nią szedł ostrożnie stary, łysy szympans, ocierając niespokojnie nogę o nogę.
— Gdzie mieszkasz? — zamruczał szympans w małpim dialekcie.
— Na kokosowej palmie koło rzeki, tam, gdzie słońce wschodzi.
— To tam, gdzie jest gniazdo nakrapianych wężów?
— Tyś powiedział.
— Aha! To już wiem. Co czyni Adam, mąż twój?
— Poszedł nocą.
— Aha!
Weszli na pole trzciny cukrowej, uprawianej dla Aniołów; w środku pola na kiju widniało oko Opatrzności, aby odstraszyć wróble.
— Miłujesz swego męża, niewiasto?
— Mąż mój jest poczciwy i głupi.
Szympans wyszczerzył do księżyca białe zęby i podrapał Hewę w plecy, co ją przejęło rozkoszą.
Księżyc przystanął i patrzył zdumiony.
— Ruja i porubstwo, — pomyślał.
Hewa zawracała do szympansa oczy, aż się w nim uradowała małpia dusza; więc za chwilę znikli w gęstwie cukrowej trzciny, nie zważając zupełnie na oko Opatrzności.
— Skandal! — mruknął księżyc i pogonił szukać Adama.
Adam siedział na chinowem drzewie i gryzł korę, bo czuł się trochę niezdrów.
— Adamie! Adamie!
— Co jest? Pozwól mi gryźć korę!
— Niewiasta twoja cię zdradza.
Adam przerwał kurację.
— Co takiego?
— Żona cię zdradza! Jest w cukrowej trzcinie ze starym szympansem!
Adam oszalał.
Skoczył z drzewa, wyrwał z korzeniem jakąś młodą jodłę i biegł wielkiemi krokami na pole.
— Aaaa! — ryczał jak hipopotam.
Wpadł w trzcinę i tłukł jodłą na prawo i lewo.
Aż ich wreszcie dopadł.
Szympans przerażony skoczył na najbliższe drzewo i uciekł w las, a niewiasta zemdlała.
Adam chciał się z początku powiesić, ale rano poszedł szukać Pana Boga.
— Gdzie jest Pan Bóg? — zapytał młodego Aniołka.
— Na zachodniej stronie raju, Adamie; łowi ryby w rzece.
Adam poszedł w tę stronę.
— Panie! — ryknął jak tur i zwalił się do nóg Pana Boga.
— Co ci jest Adamie? — rzekł dobrotliwy Pan Bóg — uważaj, bo mi muchy pognieciesz.
— Panie! W rozpaczy jestem. Niewiasta, którą mi dałeś za żonę, zdradziła mnie.
— Czy być może? Przecież was jest tylko dwoje.
— Z szympansem, Panie!
— Czy podobna?
I zasmucił się dobry Bóg.
— To straszne, to straszne — powtarzał. — Bałem się tego, że cię zdradzi, ale myślałem, że sobie nie da rady. Co za chytrość! co za chytrość!
Zamyślił się, a potem rzekł:
— Zmęczony już byłem bardzo, kiedym ją stwarzał, na dobre to nie wyszło. Sfuszerowałem ten interes, Adamie, przebacz mi, to moja wina...
A Adam zaniósł się od płaczu, tak, że się żal zrobiło Bogu, więc mu położył ręce na głowie i błogosławił.
Bohater tej opowieści nie będzie miał nazwiska. Nie będzie nosił mojego nazwiska, albowiem jest mojem nieprawem dzieckiem, a matka sztuka jest bardzo uczynna, (ojciec alkoholik, dziadek epileptyk — uczynność tedy z atawizmu), tak że mój bezimienny bohater nie mógłby się wykazać tem, że w żyłach jego płynie niebieski mój atrament.
Mój bohater nie jest wcale bohaterem, ani nigdy nim nie będzie.
Mógłby być snadnie bohaterem kroniki policyjnej, gdyby władza raczyła patrzeć na płazy ziemne; mógłby być bohaterem w jednoaktówce ze śpiewami i tańcami, gdyby się rzucił wpław na faliste piersi Melpomeny i śpiewać począł z upojenia kuplety o cnocie.
Mógłby być bohaterem, gdyby z chęci szybkiego obejrzenia zatłuszczonej brody abrahamowej napił się rozczynu z siarki i miłości ludzkiej.
Mógłby być dziesięć razy bohaterem i trzy razy po dziesięć.
A oto człowiek, którego umiłowało moje pióro, będzie bohaterem, bo mnie się tak podoba. Każde bowiem z indywiduów piszących, prócz przywileju możności otumaniania nierozwiniętych w zupełności mózgów ludzkich, ma moc stwarzania bohaterów.
Takie indywiduum piszące jest krawcem. Ubiera swego papierowego manekina we frak, nakłada mu na imitację głowy cylinder i rzecze: dzieło rozpoczęte.
Potem jest fryzjerem. Nakłada na kretyńską głową swego noworodka perukę roztrzęsioną i powiada: będzie bohater z puszczy i z pola walki.
Albo nakłada mu ściśle określoną ilość włosów i rzecze: będzie bohater z salonu i będzie uwodził kobiety.
Potem jest szynkarzem podłym. Ponieważ niedowarzony mózg jego noworodka fermentuje i mógłby narazić na szwank mądrość słów jego, dolewa mu wody do fermentującej czaszki i powoduje rozmiękczenie mózgu, i rzecze: to jest Hamlet.
Potem mówi: stwórzmy bohatera na obraz i podobieństwo nasze! — i chce w twór swój tchnąć ducha.
Nic... Cisza...
Przeto dyszy jak miech kowalski.
Nic... Jeszcze cisza...
Bohater się nie rusza.
O, tworze niewdzięczny, o kreaturo szatańska!
Cisza...
Więc indywiduum, odbierające chleb fryzjerom, krawcom i szynkarzom, przyczepia sznurki do szlachetnych kończyn swego tworu, wsadza koło młyńskie w jego mózgownicę szlachetną, chowa się za malowany parawan i ciągnie za sznurek.
Omnes gentes plaudite manibus!
Aż inne indywiduum piszące, świadome niezrównanych procesów twórczych i sposobu inkwizycyjnego wyłamywania stawów tworom wspaniałym i z ducha żyjącym, spostrzegło końce sznurków i narobiło wrzasku.
I oto dnia tego powiesił się twórca na tym samym sznurku.
O, bohaterze mój!
Jeśli mi zginąć przyjdzie przez ciebie, lepiej, byś się nie rodził.
Pomnij bowiem, kreaturo nędzna:
Można żyć zapomocą sznurków i koła młyńskiego we łbie, można mieć żywot słodki; można chodzić w sławie, jako w słońcu, można być latarnią wśród ciemnicy mózgownic ziomków swoich, lecz trzeba być zręcznym. Przeto idź do cyrku najpierw, o bohaterze mój i do starego aktora na naukę, a potem wyleź na scenę narodową.
I pomnij:
Tych, którzy przyjdą i zechcą dojrzeć sznurków, przyczepionych do szlachetnych i nieszlachetnych kończyn twoich, kopnij bez ceremonji, a przyniosą ci wołu w ofierze, rzucą myrrhę na węgle jarzące i rzekną: mocarz! mocarz!
Pokłoni się tobie naród, umiłują cię niewiasty wszystkie, kreaturo nędzna.
A potem — możesz już pokazać sznurki, przyczepione do kończyn swoich.
Albowiem, czy widziałeś cielę w zachwycie, o tworze głupstwa?...
Stwórzmy więc sobie bohatera.
Niech nie będzie ani król, ani lew, niech nie będzie ani lis, ani wilk; niech nie piastuje godności w gromadzie ludzkiej, ani w gromadzie zwierzęcej; niech nie nosi gronostajów, ani peleryny.
Niech nie znam twarzy bohatera mojego, urodzonego z nieprawości, albowiem nieprawe dzieci nieprawych dzieci jego mścić się będą na duszy mojej.
Bohater mój jest „indywiduum piszące“.
Powiedziano o nim:
„Jest to twórca szlachetny, o pysznym rysunku duszy“.
Powiedziano o nim, — nie ja powiedziałem.
I powiedziano o nim jeszcze:
„Kołysze w duszy swojej myśl i piastuje ją jak dziecko najdroższe. Potem mówi“.
Kobieta jedna powiedziała:
„Wstał z seledynowych fal i skrzydła ukąpał w morskiej pianie. Za błysk oczu jego, co są jak toń, oddałabym wszystko“.
Niewiasta ta była cnotliwa, ale piersi miała sztuczne.
Była zaś jedna niewiasta, która chciała koniecznie kochać się w indywiduum piszącem; miała piersi toczone i prawdziwe jak to, że nie mogła sobie przypomnieć jak, wygląda cnota.
Bohater mój kochał inną.
Nazwał ją, djabli wiedzą czemu — Lia.
O, Lio!
Powiedziano o tobie w Piśmie św., żeś była „ciekących oczu“, kiedy Laban czcigodny uczynił był biuro małżeńskie w namiocie swoim.
Lia, którą umiłował bohater mój, była piękna jak księżyc, albo jak słońce, albo jak bogata ciotka.
Mówił do niej:
Płoń! Cudna będziesz w obramieniu z ogni, które jak pyszne węże czoło kręgiem ci obsiędą.
Uczyń z błysków diademy włosom przepysznym.
Rozgorzej...
Rozgorzej...
Mówił do niej jak szatan, kusząc.
Potem splotem wężowym obejmował ją, świetlną od ogni, które wstawały w niej, najpierw w mózgu; potem wykwitał jej żar na ustach, pętem kładła się jej na oczy ręka ognista, rozpalał się każdy włos. Pełzały po niej ognie jak węże, które wypełzły z legowiska.
Cicho, straszliwie cicho, aby nie zbudzić duszy, czy sumienia, czy czego tam.
Zdawało się, że w niej za chwilę dusza syknie w straszliwym dreszczu, trawiona ogniem, jak młoda gałąź, soków żywych pełna.
Och!...
Przeraził się bohater mój.
Bohater mój jest to człowiek, nie, nie człowiek — jest to kreatura trzeźwa, nie miłująca lotów zbytnich i ogni, co się rozdymają w pożar. On brał duszę w ręce, patrzył na nią oczyma, „co są jak toń“, rozpoznawał bystrem okiem rasę tej duszy, potem rozdymał wstrętne policzki i dął strumień zgniłego powietrza prosto w twarz duszy rasowej.
Rozgorzej!...
Rozgorzej!...
Dusza poczynała fosforyzować, błękitnieć, łkać, burzyć się i dyszeć, jak płomień gniewny dyszy... rozgorzała...
Och! A bohater mój miał wielki talent ekstatyczny.
Więc naprowadzał powoli i z wprawą mgłę na oczy, rozchylał niby w upojeniu usta, palce sobie sam krwawił i oddech chwytał, jakby stał naprzeciwko gorącego wichru i nieskończenie pragnął.
Jesteś wielki, bohaterze mój, kreaturo najpodlejsza z podłych!
Jesteś wielki, aktorze z teatru marjonetek! Histrjonie nędzny o głowie kretyna, udający króla! Złodzieju nocny, kradnący sny duszom cnotliwym i głupim! Synu faryzeuszowy z bladością na licu, śpiewający hymny staremu Bogu, który niedowidzi.
Tworze bezmózgi, szukający początku wszechrzeczy, Arcykapłanie głupstwa, pijany wyziewem słów własnych!...
Czyń dalej, bohaterze mój!
Powiedziano tedy, że bohater mój miał wielki talent ekstatyczny, znakomicie tedy zagrał ekstazę. Wpił się ustami w rozpalone jej usta i patrzył z poza sztucznej mgły na oczach, jak się zmieniają przepyszne jej rysy, jak jej powieki drgają jakby od nadmiernego światła, jak się jej brwi ściągają skurczem nagłym w jeden łuk, jak się zwierają przemocą szczęki w ruchu tygrysim.
I radował się bohater mój.
Potem znowu brał w ręce duszę jej, ogniem ziejącą i anaximenesowym sposobem wydął wstrętne policzki i wionął strumieniem zgniłego powietrza prosto w jej twarz, chłodząc.
O, gasicielu pożogi, bestjo trzeźwa!
Potem mówił bohater mój:
— Kocha mnie, słowo daję, że mnie kocha.
A ona kochała w nim twórcę, któremu oprzeć się nie wolno, jak się nie opiera płomieniowi, ani jak się nie opiera spadającym na pierś razom, albo burzy, albo błyskawicy.
Wyssał tedy bohater mój z ust jej wszystko, co w nich było: i miłość niezmierną i ogromną dobroć, wszystkie piękno snów i całą nadzieję życia, zieloną świeżość młodości i bezmiar pragnień, takich przeczystych, jak czystym nie jest kryształ.
Wycisnął mózg jej, wchłonął to w powłokę swoją, co była jak skurczony owoc, spalony na ogniach żądz i pragnień podłych. Potem ożył i uśmiechnął się...
I usiadł raz bohater mój, gad wstrętny, rzucił duszę jak sępa na padlinę wspomnień swoich i myśli swoich i począł — tworzyć:
„Kochała mnie raz niewiasta jedna...
„Wpiłem się ustami w rozpalone jej usta...
„Drgały jej powieki jakby od nadmiernego światła, ściągały się brwi skurczem nagłym w jeden łuk, zwarły się jej przemocą szczęki w ruchu tygrysim...
„Nazwałem ją — Lia.
„I stanąłem przed oczyma jej, jak staje Bóg w chwale swojej...
„Kochała mnie bardzo... i t. d. i t. d.”
........................
A naród krzyczał: Twórca! Twórca!
Poeta jeden, z łaski bożej i z łaski mamy, która zapłaciła druk książki, otrzymał list.
Napisano w nim:
„Panie!
Zdziwi się Pan zapewne, dostawszy garść tych słów cichych, które uklękły przed Panem i proszą. Proszą jak dzieci tylko prosić umieją, by się Pan zjawił u mnie poto tylko, bym mogła ujrzeć Pana i Twoje oczy.
Mam gdzieś w głębi serca kącik, w którym rymy Pana dniem i nocą dźwięczą, jak srebrne, japońskie dzwonki. Kwitną słowa Pana zawsze wiosną, a w zimie krwią własną je ogrzewam“...
— Och! la! la! — pomyślał poeta.
„...Niech Pan nie pyta mnie o nic. Powiem Panu tylko, że kocham poetów i kwiaty. Czy pana kocham? Nie powiedziałam tego, lecz w tej chwili czuję, że mnie rumieniec musnął, jakby mnie musnęło po twarzy zachodzące słońce...“
— No, no! — pomyślał poeta.
„...Więc pan przyjdzie? Pan musi przyjść. Może to co robię jest szaleństwem, lecz niech pochwalone będą szaleństwa. Mój, mój, poeto! Czekam Pana, jak się czeka wschodu słońca...“
W tem miejscu poeta poprawił krawat.
„...Czeka Pana mój uśmiech (uśmiech to jest pół pocałunku, powiedział ktoś pięknie!) i pęk chryzantemów, które z tęsknotą przechyliły korony w stronę drzwi i czekają wraz ze mną...
Pan przyjdzie?...“
— Ależ naturalnie! — pomyślał poeta zupełnie słusznie, odprasował spodnie i poszedł.
A piękna pani męczyła tymczasem głowę nad formą powitania. Inaczej się mówi do oficerów, a inaczej do poetów. Prosta rzecz.
I zdaje się, wymyśliła.
Wszedł poeta, stanął przy drzwiach i zgiął się w ukłonie.
Ona udawała dotąd, że czyta, rzuciła tedy książkę na podłogę, oparła się o fotel i widocznie się zakłopotała.
A potem rzekła:
— Proszę mi przebaczyć... Chciałam Pana przywitać banalnym, wymyślonym frazesem... Ujrzawszy pana, zapomniałam go...
A cała ta przemowa była właśnie tym zapamiętanym frazesem.
Bowiem kobieta to jest najlepszy reżyser.
Piękna pani, podobna do orchidei, która się ubiera u najdroższej krawcowej, piękna pani ze złotawym połyskiem oczu, z nogą nieco za grubą, piękna pani zawsze w przecudnych sukniach, zawsze w oberwanej halce i zawsze w przepysznej bieliźnie (niewiadomo gdzie człowiekowi zdarzy się rozbierać — któż to wie!?) — piękna ta pani ma męża od lat trzech i kochanków, od lat czterech.
Piękna pani tedy ma teraz również kochanka. Kochanek dla kobiety jest czemś koniecznie potrzebnem; zaprawdę że to nie paradoks. Gdyby Marynia Połaniecka miała była kochanka, powieść polska byłaby bardziej zajmująca, niż jest; ale Marynia Połaniecka kochała się w polskich żabach. Instytucja kochanków została legalizowana, termin się utarł i nic już na to nikt nie poradzi. Kobieta może być nawet uczciwa, — ale kochanka mieć musi. Może to być ostatniego rzędu idjota, kobieta będzie go ceniła mniej niż podartą pończochę, ale pójdzie do jego mieszkania. Jakto? Ta ma kochanka i tamta go ma, a ja mam być od macochy? Ten pali papierosy, ten zażywa morfinę, a uciemiężonej kobiecie nie wolno zaznać wzruszeń ukrywania się przed kamienicznym stróżem, jeżdżenia w zamkniętej dorożce, wyczekiwania w cukierni albo w kościele, uciekania tylnemi schodami? To jest romantyzm kobiecej duszy i jej poezja. Potem się mówi: och! co ta kobieta przeżyła! Nie żal jej będzie umierać...
A kiedy idzie ulicą, ludzie mówią: to jest ta, co ma kochanka.
Duma podnosi jej suknie na piersiach, chciałaby, by o tem wiedzieli wszyscy, oprócz męża naturalnie.
Kobiety kochają się najczęściej w poetach i oficerach; pozatem we wszystkiem, co żyje. Można nieraz nie być poetą, ale nosić czerwony krawat w złote prążki, a to już wystarczy; „jaką on musi mieć duszę, jeśli dobiera kolorów tak subtelnych“ — mówi kobieta.
Zdarzają się jednak kobiety, które nie mają kochanków; to przecież jest paradoks. Nie chciałem temu wierzyć, ale mi mówił o tem przyjaciel mój, który potem, prosta rzecz, zwarjował. Optymizm wybujały jest chorobą taką samą, jak każda inna.
I piękna pani miała kochanka.
Dla pieniędzy?
Niech Bóg broni! Mąż miał majątek.
Kochała się w poecie?
Szaleństwo! Pfękria pani lubi, aby jej kochanek miał czystą bieliznę.
Wymarzyła sobie ideał?
Cóż znowu! Piękna pani nie daje się brać na cukry i kwiaty, a ideał to nie jest przecież złota bransoleta z rubinem.
Piękny był?
Wcale nie był piękny! Niech się nikomu nie zdaje, że kobiecie piękność męska zbytnio imponuje; byłaby to małoduszność. Kobieta ceni muskuły. Dlatego wielkie panie wychodzą za cyganów i za górali.
Rycerz to był, czy król?
Kobiety nie oślepia społeczne stanowisko; linoskoczek, król czy biskup — jest jej to wszystko jedno.
Któż tedy zbada, dlaczego w kimkolwiek kocha się kobieta. Kobieta nato nigdy nie odpowie wyraźnie.
A piękna pani kochała do szaleństwa.
Stało się raz, że ją mąż znalazł w objęciach osiemnastoletniego młodzieńca, który marzył o niej i o egzaminie z łaciny.
— Jezus! Marja! — krzyknął mąż.
Młodzieniec obrażony wyszedł, ukłoniwszy się z nonszalancją.
— To jest twój kochanek?
Piękna pani miała w oczach godność obrażonej królowej.
— Zwarjowałaś?
— Nie! Wiem co robię!
— I to był twój kochanek!
— Tak!
Mąż, jak zawsze mąż, nie znał subtelności kobiecej natury. Więc się nie wściekł, ani nie strzelał, tylko stał mocno zaciekawiony.
— Moja droga, o jedno cię poproszę...
— Możesz mnie zabić, proszę. On był moim kochankiem.
— Nie o to idzie. Jedno mi powiedz...
— Pytaj.
— Moja droga... Jeśli już nie ja, to przecież było tylu innych, tylu innych. Mogłaś wybierać...
Piękna pani cofnęła się o dwa kroki w tył, jak pantera.
— Ty... ty... bydlę!
— Co takiego?
— Powtarzam ci: jesteś bydlę. Zwracam ci uwagę, że zniewagi nie zniosę.
Mąż, jak zawsze mąż, zaczynał być wesoły. Był bowiem na kochanka przygotowany, tylko nie na takiego.
— Ależ nie, — rzekł wesoło — nie o to idzie... Nie chcę cię obrażać. Powiedz mi tylko, co cię skłoniło do oddania się temu smarkaczowi? Kobieto! Oszalałaś! To przecież dziecko.
— Właśnie dlatego to uczyniłam.
— Jak? Nie dosłyszałem...
Piękna pani miała w oczach dwie łzy i dwa pioruny.
— Właśnie dlatego to uczyniłam. Dlatego, że to dziecko. Uczyniłam tak, jak mi nakazywało sumienie.
— Co ci nakazywało?
— Sumienie!
— Usiądź moja droga, to zaczyna być ciekawe.
— Będę stała. Proszę się nade mną nie litować.
— Więc ci nakazywało sumienie?
Piękna pani uderzyła silnie w klawisze.
— Tak... Za brutalny jesteś, abyś to pojął. Oddałam mu się, aby go ratować. To dziecko nie zna życia i brudu... ! brud byłby go pochłonął... Czy słyszysz? Brud byłby go pochłonął...
— Nie krzycz tak... rozumiem.
— Nieprawda! Nie rozumiesz! Ocalić go chciałam, przed tem, co gubi i toczy najpiękniejszą młodość: przed płatną miłością.
— Aha! — zawołał mąż.
Zdaje się, że jej wtedy rozbił krzesłem głowę, krzywdę jej niesłuszną czyniąc. Taki mąż nigdy nie może zrozumieć pobudek.
Biedna piękna pani! Zwierz nigdy nie zrozumie filantropji. A przecież kobieta ma nieraz kochanka z prostej, jasnej, uczciwej filantropji.
Biedna, piękna pani!
Na drzwiach niema dantejskiego napisu, albowiem kto tu przychodzi, ten nie ma niczego do stracenia. Mowa jest o skarbach nie tyle duszy, ile ciała, a zresztą i duszy i ciała.
Wewnątrz jest on. Wnętrze jest takie jak on, a on taki jak wnętrze jego świątyni.
Jest ciemno.
Taki jak on, nie znosi świetlanych orgij. Obrosły, niedźwiedzi barbarzyniec pławił się w słońcu, leżąc równocześnie w błocie. On przeczytał trzy dzieła o historji kultury i nosi czarny, przepysznie skrojony tużurek. Do djabła mu słońce, które jest rozkoszą głupich. Zresztą do słońca jest tylko pięć porządnych rymów. Jeśli mu przeto wypadło zejść się ze słońcem na ulicy, odwraca się do niego tyłem.
— Słońce może się dziś przydać chyba do kąpieli słonecznych — powiedział aforyzm, sprzedał go po trzy centy od wiersza i kupił świecę.
— Przyjacielu, czemu nie miłujesz słońca? — pytał go człowiek, który miał żonę i siedmioro dzieci.
— Albowiem bydle to od wieków nic nie robi, tylko zapładnia ziemię. To potrafi byle bawół.
Przyjaciel się zamyślił, żali przyrównany być może do słońca, żali do bawołu.
— Człowiek bowiem stworzony jest nie dla słońca, lecz dla śmierci.
Nie był więc słoneczny, on poeta i umiłował mrok, który pełzał mu po twarzy i po piersi i po czarnym tużurku.
Oto się rozsiadł w swej świątyni i zamyślił.
Z pod liści przepysznej palmy w japońskim wazonie wypełzła Śmierć, rozciągnęła ręce i ziewa. Potem wzięła z mahoniowej półki prześlicznie oprawione Pismo św., usiadła na fotelu w kącie i poczęła czytać, ciągle ziewając.
Po ścianie, obitej czerwoną tapetą, mrok zaczął się lać na podłogę jak wilgoć i wsiąkał jak ona w miękki, puszysty dywan, na którym gasły powoli kolory; zmienił się za chwilę w mokrą szmatę.
Śmierć wstała z fotelu.
Była to powiewna, chuda angielska miss, bardzo sympatyczna. Dostał ją poeta w spadku od zmarłego malarza, u którego była na utrzymaniu.
Miss usadowiła się z gracją na białej, niedźwiedziej skórze, jak na wyspie.
Lecz powódź mroku zaczęła się od podłogi wznosić coraz wyżej i wsiąkać w powietrze. Biała wyspa niedźwiedziej skóry szarzeje coraz bardziej i rozpływa się w wilgoci mroku.
Mrok się pnie wszędzie i ściera starannie białe plamy. Na ścianie widnieje jeszcze biały grecki fryz, na którym tańczą gracje. Mrok nasyca sobą powoli gazy ich powiewnych szat; ręce czyni gracjom oślizgłe; przestają tańczyć. Psują sobie przeczyste linje twarzy, bo zaczynają ziewać; któraś o kolumnę koryncką się wsparła i drży od zimna mroku.
Io Corregia, nad pianinem zawieszona, zmieniła odwieczną, bardzo miłą pozę, albowiem chmurny Jowisz zupełnie w mroku się rozpłynął.
Jeszcze tylko lśni śmiertelnie blada twarz poety nad biurkiem; tak blada nie jest chórzystka, kiedy „robi“ w „Fauście“ Małgorzatę po śmierci. Więc mrok się czepił poły czarnego tużurka i pnie się w górę.
Pełza powoli i cicho.
Rozlał się po twarzy, zgasił oczy.
Ciemno.
Miss Śmierć ziewnęła głośno w kącie.
— Wychodzisz?
— Nie.
— Przyjdzie kto?
— Przyjdzie.
— Ona?
— Która ona?
— Ta ze złotym zębem?
— Nie, ta z suchotami.
— Aaaa!
I wpatrzyła się w mrok.
Za chwilę słychać z kąta pokoju:
— Na coś ją wziął, na oczy?
— Nie.
— Na rozdęte nozdrza?
— Nie. Na hymny o śmierci.
Miss Śmierć przeciągnęła się na niedźwiedziej skórze z gracją nieporównaną.
— Mówiłam ci zawsze, że to najlepsze. Raz ci się tylko nie udało, bo zanim postanowiła przyjść, naprawdę umarła.
Zaczyna być duszno.
Kilka tuberoz już gnije, udusiwszy się własnym zapachem. Zapach ten kroplami się niemal sączy, jak żywica.
— Zapal świece. Zaczyna być nudno... Kiedyż przyjdzie?
— Niedługo.
Zapalił dwie świece z czerwonemi abażurami. Czerwone światło polało się z biurka, jak ciepła krew. Gracje na fryzie przymknęły oczy.
Io, schwytaną na gorącym uczynku, oblał czerwony z tego światła rumieniec.
Mrok chyłkiem wpełzł pod fotele, za firanki; niechętnie, ociągając się, właził w kąty, chował się za szerokie liście palmy i spoglądał z poza nich, jak z poza szeroko rozwartych palców dłoni, położonej na twarzy.
Cyprysy na jakimś włoskim obrazie zachwiały się w migającem świetle i zaróżowiły się, jakby je całowało słońce zachodzące.
Mrok się położył jak bury pies pod drzwiami w drugim pokoju, węszył i czekał, kiedy krwawiące świece same siebie strawią.
Śmierć z miną znudzoną przewraca kartki biblji. Z sympatycznym uśmiechem zatrzymuje się przy „Pieśni nad Pieśniami.“
Nagle podnosi oczy.
— Mój drogi, zmień kołnierzyk. Kobieta dojrzy w tej chwili, że brudny. Kobiety są subtelne, jak kwiaty.
— A tak...
Cicho. Straszliwie duszno. Wszystko jest miękkie i wszystko jest leniwe. Nie słychać odgłosu kroków. Nawet świeca nie pryśnie.
Poeta z białą twarzą i w czarnym tużurku, robi przygotowania. Ustawia na biurku fotografje, niektóre chowa. Rozrzuca papiery; robi artystyczny nieład. Otwiera dziesięć książek w najrozmaitszych miejscach; niektóre ustępy w nich zakreśla czerwonym ołówkiem.
Dobywa Beethowena, okurza, wyszukuje miejsce, gdzie najwięcej czarnych znaków i kładzie na pulpicie pianina. Nadpala świeże świece w złoconych jego lichtarzach. Potem stawia na biurku szklankę wody i porzuca obok niej aptekarski papierek do zawijania proszków.
Odpoczywa, usiadł ną fotelu, czeka.
Chuda angielska miss Śmierć spojrzała niedbale.
— Gotowe?
— Już.
— No taaak... Gdzieżeś ją znalazł?
— Czytała moje wiersze. Djabli wiedzą. Napisała mi list.
— List? Zwykle bywają ostrożne. Męża ma?
— Ma.
— I dzieci?
— I dzieci.
— To dobrze. Inaczej nie byłoby zajmujące. I tak miłość zaczyna być coraz głupsza. Miłość mądrych ludzi. Taki pierwej robił ballady, wył i grał, czytał z nią Galeotta. A teraz tłumaczy jej, jak to Sheldon powiedział, że sumienie jest nałogiem, — uważasz! A potem się rozchodzą, jak gdyby nigdy nic, ona w prawo, on w lewo. „Ty pójdziesz górą, a ja doliną“. To za proste... Romantyzm djabli wzięli... Tak nie można. Ty to jeszcze jako tako umiesz urządzić. Cóż ci pisze?
— Nie wiem, czy można? List od kobiety... Ma męża.
— Mój złoty! między nami?
Znalazł list i przebiegł go oczyma.
„...Daję ci wszystkie moje sny; me oczy...“
— To nie ten, to na jutro.
Znalazł inny. Lśniący papier jakby wchłonął w siebie czerwone światło. List stał się ciepły.
Poeta czytał:
„...Idę za tobą, bo mnie wołasz. I błogosławię ręce twoje i usta twoje i oczy twoje. Niech będą pochwalone po trzykroć i po stokroć. Pełna jest ciebie każda myśl moja i każde moje słowo. Idę za tobą, bo w oczach twoich jest potęga...“
— Co jest w oczach twoich?
— ...Potęga...
— A tak! I cóż dalej?
„...jest potęga, a moc w wołaniu twojem. Czekałam na ciebie tyle bezsennych nocy, tyle męczących dni. I taka jestem biedna niezmiernie, że nie mam już łez. Więc idę za tobą, aby pić z twego smutku i płakać twojemi łzami. Smutny jesteś...“
— Jaki? Jaki?
— ...Smutny...
— Czytaj dalej, to wesoła rzecz!
„...a usta masz od tęsknot chore. (Niech pochwalone będą twoje usta!)...“
— Zaraz! przepraszam cię, — te ostatnie słowa pewnie w nawiasie.
— W istocie.
— Naturalnie. Ale ja znam literackie rzemiosło! No i...
„...Idzie przeto do ciebie dusza moja...“
— Sama?
„...dusza moja. Przyjmij ją jak król...“
— A mówiłam, byś wziął czysty kołnierzyk. O!
„...i niech dobroć twoja wyciągnie ku mnie ramiona...“
— No taaak!
Cisza.
Strasznie nudno.
Z pogniłych tuberoz ciało odpada. Woń ich usiłuje pełzać, lecz jest bezsilna.
— No taak... Napisane krwią. Bardzo kochasz?
— Mam na oczach mgłę. Mam zawrót głowy. Oszalałem... kocham...
Wtem się zerwał z fotelu blady poeta w czarnym tużurku. Chwycił szklankę z wodą i szczoteczkę do zębów. Począł płukać usta i myć zęby.
— To jest wyrafinowana kultura — zauważyła chuda miss Śmierć.
A poeta otarł spocone czoło.
— Nie myłem tydzień, — rzekł — a dziś przyjdzie do pocałunków...
— No taaak... — mruknęła chuda, angielska miss Śmierć.
— No taaak... — mruknęła chuda, angielska miss Śmierć. — Świece nadarmo się palą; nie przychodzi.
— Zaraz przyjdzie. Zresztą możesz sobie odejść do stu djabłów, jeśli cię to nudzi.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do lustra i wyszczerzył do siebie zęby. Miał w tej chwili wstrętną twarz, jak jaki chiński bożek, którego ktoś nagle pociągnął w tył za warkocz.
— Czyste?
Miss Śmierć podniosła do oczu szyldkretowe pincenez z herbową koroną, ruchem wersalskiej markizy, która ogląda z pogardą chudość łydek nowego kochanka.
— All right!... czyste... „Jak trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niepłodnej...”
Każda Śmierć ma nałogową pasję do Pisma świętego.
Potem, tym samym ruchem, wyjęła sobie z zawias szczękę i spojrzała w nią pod światło.
— Moim także niczego nie brak. Garnitur jest stylowy, à la Rops. Boecklin podle robił, straszył ludzi.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku chodził z kąta w kąt. Cień łaził za nim, skacząc po fotelach, sunąc się po ścianach i dywanach.
Miss Śmierć spojrzała niekiedy na Io nad pianinem i udawała, że niczego nie widzi.
Potem zaczęła się niecierpliwić.
— Trochę to jest bezceremonjalne, tak kazać czekać. Słuchaj no, a może mąż...
— Mąż? Kobieta, kiedy chce przyjść, to się mężowi wykpi jak adwokat, wykpi się, chociażby to był Sherlock Holmes. Poprostu jest to dobra matka i zanim wyjdzie, musi dzieci poukładać w łóżka.
— Prosta historja...
— Zupełnie prosta, — zauważyła miss Śmierć, — to jest dobra matka.
Cisza.
Na jakimś dużym obrazie siedzi na szczycie kolumny człowiek „filozoficzny“ z ukrytą w dłoniach twarzą. Teraz palce, zdaje się, ostrożnie rozszerzył, badając, czy nikt nie patrzy. Potem się wyprężył jak kot i ziewnął szeroko. Nagle znieruchomiał w filozoficznej pozie, bo usłyszał szelest odwracanych kartek.
Chuda angielska miss Śmierć, uśmiechnęła się. Przewróciła szybko kartki jakiejś książki, potem podeszła ku poecie.
— Zagramy... Powtórzysz sobie...
— Mogę. Nudzę się...
Śmierć wygramoliła się na pianino. Na twarzy jej zakwitł rozpaczliwie wdzięczny uśmiech. Rozpięła stanik na piersiach i pokazała światu gutaperkowe wymiona.
Zawróciła oczyma.
— Czy dobrze?
— Doskonale! Połóż lewą rękę na sercu, a prawą przy słoń oczy; wpatrujesz się przecie w ciemność.
Sam podniósł kołnierz pysznie skrojonego tużurka, prawą rękę wyciągnął w górę.
— Zaczynaj, tylko nie wrzeszcz!
Chuda, angielska miss Śmierć zaczęła, jęcząc:
„Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając,
Podchodzisz moją samotność?...“
Poeta:
„Z nazwiska
nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem,
nazwisko moje jest mi nienawistnem,
bo jest, o święta! nieprzyjaznem tobie.
Zdarłbym je, gdybym je miał napisane...“
A Śmierć, w wycie pospolite przechodząc:
„Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło
z twych ust, a przecież dźwięk ich już mi znany.
Jestżeś Romeo? mów! jestżeś Monteki?“
Zdumiały się gracje na greckim fryzie.
Śmierć wpadła w szał miłosny i wołała, bijąc się pajęczą dłonią w imitację piersi:
„Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje,
Widziałbyś na niej rozlany rumieniec...“
Ktoś przycisnął dzwonek silnie i nagle.
— To ona! Złaź prędko!
— Ona...
I kończyła szybko.
„...Wołają mnie... Zaraz!
Bądź zdrów, Romeo drogi! — Zaraz! Zaraz!
Najmilszy, pomnij być stałym...“
— Wleź za dywan, albo w jaki kąt.
— Dobrze... zrób niepokój... Masz za spokojną twarz. Tak! Dobrze!... Poruszaj silnie piersią... Dobrze! Już...
Ukryła się za wspaniałą palmą w japońskim wazonie i zaczęła z flegmą czyścić szkła pince-nez z herbową koroną.
Weszła ona. Szybko. Postąpiła kilka kroków i oparła się o ścianę, jak nieżywa. Przymknęła oczy, ciężko dysząc.
— No, uspokoić się... uspokoić...
Poczęła chwytać oddech.
— Coś mnie do ciebie gnało. Biegłam przez całą drogę, jak szalona.
W tej chwili Śmierć z za palmy pociągnęła go za połę pysznie skrojonego tużurka.
— Czego? Prędko!...
Śmierć dusiła się ze śmiechu.
— Przyjechała dorożką... Słowo daję... Czeka przed bramą...
A ona, dysząc, patrzyła przez przymrużone powieki, gdzie jest jaki fotel. Potem jakby się zbudziła nagle z głębokiego snu i padła w wygodny fotel w kącie.
— No taaak..., — mruknęła angielska miss Śmierć — to już było...
I poczęła ją oglądać powoli od stóp do głowy i od głowy do stóp.
Cisza.
Dusze zaczęły się szpiegować. Jak wstrętny owad, który macki najpierw wyciąga i bada teren, potem się cofnie, potem ostrożnie zaczyna pełzać. Poecie zaczęło pierś toczyć lenistwo. Poza ogromnie męczy.
Oparł się o ścianę i czekał, aż ją znuży udawanie znużenia.
— Pójdź do mnie...
Zbliżył się z miną rozkapryszonego księcia, gotów każdej chwili zrobić minę ponurą.
— Bardzo czekałeś?
— Jak się czeka na sen po nocy bezsennej... Jak się czeka rąk dobrych, kiedy czoło pali... i jak się czeka wody, kiedy się ma spalone usta...
Ukląkł na dywanie, głowę ułożywszy na jej kolanach.
Cisza. Lenistwo. Nuda. Atmosfera buduaru wielkiej kokoty, która drogim kremem leczy wyrzuty nie tyle sumienia, ile skóry.
Ona myśli gorączkowo, coby powiedzieć. A wreszcie mówi:
— Co ja robię?... Co ja robię?...
A on przypomina ustęp z listu pisanego przed godziną do niewiasty ze złotym zębem i mówi szeptem, cicho, powoli, jakby czytał dobry wiersz, jakby mówił kazanie o cnocie, jakby lał oleje wonne na włosy:
— Co czynisz, piękne jest... A piękne być musi, bo jest z ciebie. Słoneczny jest twój grzech i tęczowy, anielski jest i królewski.
Dotknij mi oczu, — masz dłonie łaskawe. Połóż mi dłonie na usta, bo od tęsknot są chore bardzo. I takie mam od pragnień znużenie w duszy, że się zaledwo do nóg twoich przywlekła, jak żebrak lichy i pragnie...
Dotknij mi oczu.
Gdybyś nie była przyszła dziś, byłbym jutro ze znużeń padł i z męki. Czynisz rzecz dobrą: ty oczy masz dobre i ręce. Dobre... dobre... Gdyby życie miało cudne twoje ręce!...
Wytrwania nie mam; powieki mi ołowiem ciężą. Sny mam chore...
Dotknij mi oczu...
— Dobrze było!... — mruknęła z za palmy chuda miss Śmierć.
A ona myślała ciągle jeszcze, coby powiedzieć. Ujęła prawą ręką jego rękę. Jakby ją dreszcz przeszedł; ręka zaczęła jej drżeć.
— Ręce ci drżą... Uspokoić się... Ktoś jest dziecko...
— Nie mogę... zmęczona jestem... Od wielu nocy nie mogę zasnąć. Cóż ja jestem temu winna?... Czuję tylko ciebie przy sobie. Wczoraj brałam morfinę, więc mi ręce drżą...
Prawa ręka, w której trzymała jego rękę, zadrżała silniej, jakby się jej odbiła morfina.
Chuda, angielska miss Śmierć podniosła pince-nez do chytrych oczu.
— Pst!...
— Czego znów?...
— Uważasz? Tylko jej prawa ręka brała morfinę, lewa jest spokojna!...
Ostrożnie ujął jej rękę lewą, która, głupia z przyrodzenia, zapomniała zupełnie, że powinna nerwowo zadrżeć.
Więc on podniósłszy się, zaczął jej gwałtownie całować oczy, jakby mu tysiąc ogni uderzyło w skronie, żeby nie zobaczyła porzuconego na biurku aptekarskiego papierka, który miał być także od morfiny.
— Kochasz?...
— Mocą wszystką i wszystkiem szaleństwem i wszystką męką.
I na świadectwo począł łkać tak strasznie, że chuda, angielska miss Śmierć podniosła do oczu pince-nez, patrząc ciekawie, czy on przypadkiem naprawdę nie płacze...
Poeta w pysznie skrojonym tużurku wrócił do domu potwornie zły. Gryzł w zębach niedopałek papierosa, mrużył oczy, ręce wsadził w kieszenie; wyglądał jak subjekt z bławatnego sklepu.
Chuda, angielska miss Śmierć zaledwie spojrzała; siedziała na dywanie, smętna.
— Bon soir, o najmilszy.
Poeta wydął usta z nieskończoną pogardą.
— Co cię ugryzło? Wedekind powiada, że najlepszem lekarstwem na pluskwy jest Nietzsche.
Poeta począł cedzić przez zęby, rozparłszy się w fotelu.
— Albo się moja droga udaje miss, albo się przyjmuje posadę w pralni.
— Oh, la! la!...
— A tak...
— Czy już?
— Już.
Poeta założył nogę na nogę, wprawiając jedną w nerwowy ruch.
— Proszę to sobie łaskawie zapamiętać.
Miss Śmierć zgięła się w tej chwili w kabłąk i zaśmiała się cicho.
Poeta machnął z rezygnacją ręką.
— Miss!
— Czego?
— Był tu kto?
— Był. Kwiaty ci przynieśli.
— Ta z fałszywemi brylantami?
— Aha! Stała chwilę pod drzwiami i już zaczęła robić omdlenie. Wściekła była, że nikt nie otwiera. Potem powiedziała: bydlę i poszła. Nie wiem do kogo to było adresowane, mnie nie zna.
— Listy są?
— Są. W jednym jest pukiel włosów. Składaj, będziesz miał materace; te, które masz, są już bardzo zniszczone.
Miss Śmierć podniosła się z gracją z ziemi, usiadła naprzeciwko, ręce założywszy na tyle głowy.
— Mój drogi!... Spraw sobie prześliczne weneckie lustro, wdziej frak, w butonierkę włóż chryzantem, potem z godnością i dostojnie, jak na poetę przystało, stań przed lustrem i pluj sobie w twarz aż do skutku. Jednemu z was to się przecież sprzykrzy.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku nie odpowiedział nic, tylko prędko zaczął chodzić z kąta w kąt. Miss Śmierć spojrzała ciekawie.
— Ciebie naprawdę coś gryzie?
— Moja rzecz.
— Twoja czy nie twoja... Ani mnie ziębi ani grzeje. Ktoś ci powiedział prawdę?
Poeta aż przystanął.
— Co takiego? Prócz szewca i krawca nikt mi jeszcze w życiu prawdy nie powiedział.
— Więc co ci się stało? Psujesz sobie linję i zupełnie nie jesteś w stylu. To jest głupio. To jest haniebnie głupio. Czego uganiasz jak pies za własnym ogonem?
Poeta stanął przed oknem i zaczął liczyć ćmy, tłukące się o szyby ulicznej latarni.
— Bo widzisz, mój drogi, życie jest jak ból zębów. Wiesz o tem, boś to już sto razy pisał po sztambuchach. Więc albo sobie daj wybić bolący ząb, albo go wyrwij, albo się powieś.
— Jak powiadasz?
— Albo się powieś...
— Aha!
Bardzo cicho.
Uliczna latarnia przygasa i znów błyska na wietrze, jakby mrużyła oczy. W pokoju prawie ciemno. Olbrzymi cień palmy na tapecie powały, jak potworna czarna ręka malowana na starych geograficznych kartach. Prześliczna rzeźba na pianinie wydłużyła szyję, jakby podsłuchiwała. Gracje na greckim fryzie senne, wychudłe w półmroku, zmęczone i bez ruchu. Jakiś srebrny drobiazg lśni na biurku. Kwiaty bez barwy sterczą jak niepotrzebne sprzęty; wszystko jest niezmiernie zmęczone, bez siły i bez czucia.
— No tak... — mruknął on i zginął w ciemnym kącie, w głębokim fotelu.
Chuda, angielska miss Śmierć przymknęła oczy. Wszystko jakby się skurczyło i zmalało.
— Miss...
— Do mnie mówisz? Czego?...
— Słuchaj, miss! wszystko się skończyło...
— Zmierzch bogów? Och! Tragediante. Mój kochany, nudny jesteś jak polski feljetonista.
— Miss, ja mówię prawdę...
— Co takiego mówisz?
— Prawdę...
— Gdzieś ty dzisiaj pił? Praaawdę mówisz? Jezus, Marja! Idź wołaj stróża, żonę i jego dzieci, prawe i nieprawe. Albo biegnij do psychjatry i powiedz, że masz taki ból głowy, że od zmysłów odchodzisz...
— Miss...
— Albo telegrafuj do rodziny, niech się zjeżdża, o nieszczęśliwy, niezmiernie biedny człowieku!
— Miss...
— fllbo prześcieradłem nakryj głowę i pokazuj się za pieniądze jako zakryty posąg w Sais... La! la! Czekaj.
Miss się podniosła szybko.
— To musi być jakiś nowy trick... Której to potrzeba prawdy? Musi mieć chyba nieswoje włosy, jeśli się nie boi, że jej dębem staną na cudnej głowie. Tego jeszcze nie było w twoim repertuarze.
— Miss... To jest wyjątkowa sytuacja, Uważasz, miss — ja jestem niewypłacalny.
Miss jakby nie dosłyszała...
— Jaki? Niewypłacalny?
— To jest zawiła historja. Miss, uważaj: ja już nie wiem, kto jestem?
Poeta w pysznie skrojonym tużurku mówił głosem cudnie miękkim, drgającym, coraz cichszym, jakby ktoś gładził jedwabie ręką niezmiernie miękką i ciepłą, takim, którego używał wobec kobiet, czytających dużo wierszy, całujących z większą przyjemnością kwiaty niż oficerów. Przeto się zadumała, chuda, angielska miss Śmierć.
Zaczęła mówić niepewnie.
— Co to znaczy, że już nie wiesz, kto jesteś? Jeśli piłeś, w takim razie mnie to nie dziwi, że nie wiesz...
— Miss, ja nie piłem.
— Jesteś chory?
— Nie jestem chory.
— Nie wiesz już, kto jesteś?
— Nie wiem już, kto jestem.
— Dać ci — wody?
— Nie potrzeba. Słuchaj, miss! Byłem dziś u tej, co to wtedy zostawiła u mnie grzebień...
— Wiem, wiem. No i co?
— No i wypadło mi — wiesz co mi wypadło? — stary kawał, musiałem udawać okropne łkanie. Tak mi się jakoś złożyło. No i uważasz, miss, kiedym zaczął jak Zacconi — po chwili przestałem. Musiałem przestać. Miss!! Ja nie wiedziałam, czy ja udaję, czy ja...
— Co!? Czy co?
— Czy ja naprawdę łkam. Próbowałem powtórzyć i znowu nie wiedziałem. Miss, mnie się stało nieszczęście.
— Uważam...
Miss Śmierć stała się nieswoją.
— Robiłem doświadczenia. Pot mi wyszedł na czoło. Powiedziałem sobie głośno, żem bydlę. I znowu nie wiedziałem, czy mi tak wypadło z ostatniej kwestji roli, czy niem jestem naprawdę.
— To jest zawiła historja...
— Nie, pani. To jest zupełnie prosta historja. Rozpocząłem iść po linji błędnego koła. I już z tej drogi nie zejdę... Nigdzie nie trafię... Słyszysz, miss... to jest nieszczęście... Zupełnie jak stary aktor, który kiedy już naprawdę kona, układa sobie pozę na sąd ostateczny, z prawą ręką na sercu, a z lewą na czole. Och, miss...
Cisza. Podła cisza, ziewająca, mdła, wyblakła, zaprószona; wykrzywił jej twarz obleśny uśmiech, głupkowaty i bezmyślny. Miss Śmierć zapaliła świece w czerwonych abażurach; jakby strzepnęła światło z rąk i zaczęła się przechadzać, zadumana i milcząca. Czerwone światło zaczęło ściekać z świec i niezmiernie powoli lazło po dywanach, zatrzymując się ostrożnie u wejścia do zakątków, jakby wyciągało przed siebie macki. Rozlewało się jak zbrudzona krwią woda, czepiło się brzegu białych firanek i zaczęło się piąć ostrożnie w górę, na powałę. Olbrzymi cień palmy skurczył się nagle, jakby ktoś przymknął dłoń i palce zakrzywił w szpony, gotowe każdej chwili chwycić za włosy.
Chuda angielska miss Śmierć przystanęła.
— Cóż ty teraz zrobisz?
— Jest mi zupełnie wszystko jedno. Zresztę nie jestem odpowiedzialny zato, co robię.
— Głupia historja...
— Bardzo głupia...
— Trzeba kończyć.
— Amen. Muszę kończyć.
Przymknął oczy i leniwym ruchem szakala przechylił wtył głowę.
Miss Śmierć rozpoczęła wędrówkę z kąta w kąt ze zmarszczonem czołem.
— Mój drogi...
— Czego?
— Napiszesz feljeton o tej całej historji. Uważasz?
— Uważam... No i co?
— Potem urządzimy efektowny epilog ze śpiewami i tańcami.
— Rób, co ci się podoba.
— Rozpiszesz do wszystkich listy tej samej treści, prócz tej ze złotym zębem. Jest histeryczka i naprawdę zemdleje. Przygotujesz notatki do pism. Słuchasz?
— Słucham.
— Każdej z tych zacnych niewiast napiszesz, że to z jej powodu. Będziesz miał wspaniały pogrzeb i jeślibyś był w letargu, udusiłbyś się zapachem kwiatów, które ci zniosą. Sprytnie, co?
— Masz wprawę, miss... Mów dalej.
— Listów żadnych nie pal. Zrobi się przecież jakaś awantura. Och! Och! A fotografje masz? Trzeba będzie do ilustracji. Wyszukaj jakąś ponurą... Słuchaj, a może by się tak ubrać we frak?
— Kiepsko będę wyglądał, bardzo źle na mnie leży.
— No, to nie. Na pianinie zostawimy jakąś zwarjowaną sonatę. Ale! ale! Trzeba spalić „Nadzwyczajne przygody Sherlocka Holmesa“, — ty tego przecież nie możesz czytać, a mogliby potem znaleźć i skompromitowałbyś się za grobem. Trzeba będzie także rozpylić trochę perfum...
— Rozpyl ty, miss... Masz wprawę urodzonego karawaniarza.
— Poczekamy z całą historją, aż się świece zaczną dopalać. To dobrze robi, uważasz: „musiał wieść ze sobą straszną walkę, zanim się rzucił w przepaść, z której się nie wraca; z ostatnim błyskiem świec konających — skonał sam“. Mój drogi! Nietylko trzeba umieć żyć, lecz trzeba także umieć umrzeć. Ludzie to robią okropnie ordynarnie, aż się mdło robi, a człowiek przecież nie nato mądrze żyje, aby głupio umierał. Czy nie mam racji?
— Ty, miss, masz zawsze rację.
— Zresztą czyż nie jest dla publiki djabła wart dramat, który się nudnie kończy? Czy takiego autora nie należy powiesić na pierwszej kopcącej latarni? Tyle jest na świecie nudy, wskutek tego, że się tak wszystko bezmyślnie dzieje, jak się dziać... powinno, że zasłużysz się cielęcym widzom, jeśli dasz dobry spektakl... Więc jeśli ci się zdarza taka dobra sposobność, że jesteś — jak ty to nazywasz?...
— Niewypłacalny...
— ...niewypłacalny, to urządź spektakl wedle mego scenarjusza na zakończenie historji. Lepiej to zaś zrobić wcześnie, abyś potem nie tłukł głową o wieko trumny, że pies zaledwie nad nią zaszczekał i to niechętnie, z psiego obowiązku.
— Dobrze mówisz, miss.
— Rozumie się. Mówię jak matka do rodzonego dziecka. Więc siadaj mój drogi i pisz feljeton. Ale pięknie pisz. A potem listy — wiesz, tak, jak ty umiesz. Ty nawet płakać umiałeś w listach.
Chuda angielska miss Śmierć usiadła przy pianinie i zaczęła tłuc z pasją w klawisze.
— Będę tak grała, zanim skończysz. Potem będą opowiadali ci z piętra, żeś ostatnie chwile przebył przy fortepianie, który aż jęczał.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do biurka.
Objaśnił świece.
Usiadł.
Przechylił wtył głowę. Zamyślił się; potem nerwowym, szybkim ruchem napisał tytuł, odrzucił pióro, zapalił papierosa. I znów wpadł w zadumę.
Miał nad głową obłok dymu, który się chwiał, jakby nie wiedząc co z sobą począć i w którą ulecieć stronę. Potem się powlókł leniwie w jakiś ciemny kąt i wsiąkać począł w dywan.
Znów nuda. Bezczelna, nie dająca się odstraszyć wrzaskiem pianina. Poeta pisał, z papierosem w zębach, niezmiernie szybko, z miną lekceważącą wszystko, ze zmrużonemi oczyma. I tak to trwało niezmiernie długo. Nie słyszał już potwornej jakiejś melodji, którą grała miss zapatrzona w sufit. Pisał.
— Skończyłem...
Nagła cisza. Coś zaczęło dzwonić w uszach.
Poeta przetarł oczy.
— Kończmy. Historja staje się zbyt nudna.
— Kończmy...
Miss podniosła pince-nez.
— Dobrze wyglądasz, jesteś blady i oczy masz podkrążone. Doskonale! Gdzież to urządzisz — tu?
Poeta rozglądnął się po pokoju.
— Nie, szkoda dywanu, za drogi jest na takie historje; w tamtym pokoju.
Miss wzięła dwie świece i weszła do pokoju obok; cienie przestraszone jak stado kuropatw zerwały się i skryły w jednej chwili po kątach. Rozglądnęła się.
— Tu, w tem miejscu?
— Mpgę i tu.
— Spróbuj upaść, abyś potem nie leżał zgięty desperacko we dwoje, jak byle kto, co się zapałkami struł.
Pięknym ruchem, chwytając rękoma powietrze, poeta upadł na dywan.
— Dobrze było! Jak to przecie dobrze, żeś się z aktorkami zadawał. Robisz to jak Garrick młodszy.
Poeta otrzepywał kurz z pysznie skrojonego tużurka.
Miss Śmierć wpadła w doskonały humor. Z oczyma zawróconemi poczęła wyć nieludzko: „O żegnaj mi, ty nasz stoliczku mały“... Potem się poecie rzuciła na szyję.
— Wiesz, najmilszy, ty jesteś wart pocałunku. Żegnaj najmilszy. Idę do drugiego pokoju; czekam. Och! Nie zapomnij rozdąć jak najsilniej nozdrzy. To podobno potem zostaje, będziesz świetnie wyglądał. Żegnaj!... Żegnaj!...
— Idź do djabła.
— Czekam, odmawiając pacierze za umarłych. Tylko prędko, mój złoty... Ale, ale... jaki to ty teraz jesteś?
— Niewypłacalny... Wynoś się.
Miss Śmierć posłała mu z progu pocałunek od ust i zniknęła w drugim pokoju.
Nic... Cisza...
Miss Śmierć przystanęła w środku mrocznego pokoju i wstrzymała oddech w sztukowanej gutaperką piersi...
Wszystko umilkło. Konie na jakimś obrazie jakby rozdęły chrapy. Io, nie zwracając uwagi na Jowisza (do wszystkiego się można przyzwyczaić...), otworzyła lekko usta i wpatrzyła się ciekawie w drzwi, wiodące do przybytku śmierci.
Zeschły kwiat opadł z szelestem. Miss Śmierć syknęła zniecierpliwiona w tę stronę. Nad powałą począł bić zegar miłym, niskim tonem. Znów cisza, głupia, bezmyślna, czekająca...
— Och... — wstrząsnęła się nerwowo chuda, angielska miss Śmierć.
Załomotał strzał jak piorun.
Potem zaczęło padać jakieś szkło. Konie na obrazie przysiadły na zadach, Io wpiła palce w ramię Zeusa. Gracje na greckim fryzie zbiły się w śmiertelnie bladą gromadę. Pianino jękło cicho i przeciągle. W jakimś kącie leciał z powały tynk. Miss rozdęła niebieskawe nozdrza, które wierciła niemiła woń prochu. Nie mogła się ruszyć z miejsca.
Potem powoli, bez szelestu podniosła do oczu pince-nez — i zbliżyła się do kotary, wiszącej we drzwiach.
Odchyliła ją lekko, Io wychyliła się z obrazu, zaglądając ciekawie.
Miss szepnęła cichutko.
— Najmilszy...
Nic. Cisza.
— Najmilszy!... No, tak!...
I weszła.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku siedział na fotelu, z nogą założoną na nogę i puszczał na pokój kłęby dymu.
Miss przetarła prędko oczy.
— Co to jest?
— Nic... Zabiłem się... W lustrze...
Olbrzymie lustro wyszczerzyło lśniące kły spękanego szkła do zdumionej miss. W środku czerniał otwór od kuli.
Miss podniosła do oczu pince-nez i spojrzała na poetę z nieskończoną pogardą. A poeta wyrzucił z siebie razem z kłębami dymu:
— Czyś ty myślała, miss, że ja się naprawdę zabiję? Ja, uważasz najdroższa, urządziłem fałszywą krydę i zabiłem się symbolicznie. Szkoda mi, psiakrew, lustra...
Miss wydęła mocno malowaną dolną wargę; w prawej ręce trzymała pince-nez, lewą, ujęła suknię. Miała minę hrabiny, której ojciec jest konduktorem przy konnym tramwaju.
Wycedziła przez fałszywe zęby:
— I cóż Pan zamyśla?...
— Żenię się, miss...
— A taaak! Żegnam...
Poeta zgiął się w ukłonie.
— Pani...
— Bydlę!...
— Paaani...
Bogaty pewien i stary człowiek miał młodą żonę i rozmiękczenie mózgu; niewiadomo, czy dlatego miał rozmiękczenie mózgu, że miał młodą żonę, czy dlatego miał młodą żonę, że miał rozmiękczenie mózgu.
Prosta rzecz, że stary mąż był to człowiek wszelkiej litości godzien; chodził na wszystkie koncerty i na trochę więcej niż na wszystkie odczyty; musiał znosić do domu najnowsze książki i przyprowadzać młodych ludzi, by młoda żona mogła się rozerwać.
Stary mąż nieskończenie kochał młodą żonę; wstydził się siwych włosów i czernił je dla miłości. Z wysiłkiem starał się nadać swoim nogom wszelkie pozory giętkości, kiedy one usiłowały stąpać w rytmie nieco tabetycznym i dostojnym.
Nosił ciasne buciki, chociaż był nieraz w rozpaczy; ubierał się wedle najświeższej mody, używał świetnych perfum i chodził na premjery, chociaż nieraz zasypiał. Wtedy młoda żona, szczypała go silnie w udo, szczypiąc równocześnie drugą ręką, tylko znacznie lżej, siedzącego obok młodego człowieka. Stary mąż zrywał się wtedy jak oparzony i przytomniał, a młody człowiek przymykał oczy.
Stary mąż miał jednak w żyłach krew szlachecką i był bardzo zazdrosny.
— Moja droga, — rzekł raz do żony, — nie pozwolę nato, aby cię ten młody człowiek klepał po łopatce.
— Ach! zazdrosny jesteś?
— Nie jestem zazdrosny, ale nato nie mogę pozwolić.
— Dobrze, ale powiedz mi mój kochany, czy czytałeś gdzie, aby ktoś, kto bardzo kocha, dawał się unosić uczuciom tak niskim, jak zazdrość? I czy ja jestem o ciebie zazdrosna?
Stary mąż nie mógł skombinować tego naprędce.
— No, nie!... — rzekł po chwili.
— Prosta rzecz, bo cię kocham: gdybym cię nie kochała, mogłabym być zazdrosna.
Staremu mężowi duma podniosła sztywny gors koszuli, bo pierś już była zanadto zapadła.
— Masz rację, moja droga.
— A widzisz! Więc przeproś!
Stary mąż przypadł do jej alabastrowego ramienia i pocałował je ogniście. Nato ona:
— Nie czerń tak bardzo wąsów, bo całując, walasz mnie fiksatuarem. Najlepiej będzie, jeśli zgolisz wąsy.
Poszedł tedy i zgolił wąsy.
— A co? — rzekł po powrocie, — podobam ci się? Powiedział mi fryzjer, że wyglądam jak lord.
— Albo jak małpa, mój drogi.
I znowu był smutny.
Biedny stary mąż...
Siedział raz w teatrze z młodą swoją żoną i patrzył z nienawiścią na aktora, na którego od dłuższej chwili patrzyła ona; tylko on patrzył na głupkowatą jego twarz, a ona patrzyła na jego pyszne łydki, którym aktor ten, więcej niż głowie, zawdzięczał karjerę.
Żona miała suknię bardzo wyciętą; ztyłu dobywał się, jak niebo z za chmur, z poza koronek, prześlicznie modelowany kark, na którym lśnił złotawy mech: stary mąż spostrzegł nagle z przerażeniem, że ktoś, ztyłu poza nimi siedzący, najspokojniej w świecie, jakby jego przy tem nie było, zlekka dmucha w tę właśnie okolicę karku żony, która się z sukni wyłania.
Omal go krew nie zalała, usiłowała to nawet uczynić, ale na takie przedsięwzięcie było jej cokolwiek za mało. Chciał się tylko zerwać z fotelu.
Żona to spostrzegła.
— Co ty wyprawiasz?
— Ależ moja kochana, — zaczął szeptem — jakiś pan ztyłu dmucha ci w szyję.
Ona, jakby dopiero to zauważyła, obejrzała się bynajmniej tem nie rozgniewana; wesoły pan z drugiego rzędu ukłonił się, trochę zaczerwieniony, ona mu się odkłoniła z uśmiechem, z jakim się zaprasza miłych gości do złego obiadu.
Stary mąż byłby zaniemówił ze zdumienia, gdyby był w tej chwili mówił cokolwiek.
Żona uprzedziła jego zapytanie.
— To jest sławny poeta mój drogi. Mógłbyś się już raz nauczyć rozróżniać donżuanów od poetów...
— Ależ on ci dmuchał w kark.
— No i cóż? Powinieneś wiedzieć, że poetom wolno więcej, niż się tobie zdaje.
— Dobrze, ale to jest gruba bezczelność, — mówił stary mąż coraz ciszej.
— Bądź łaskaw teraz nie przeszkadzać, bo ludzie na nas patrzą.
— Ależ ja go zupełnie nie znam.
— Nic nie szkodzi, przedstawi ci się w antrakcie.
Stary mąż był teraz w zezowatej rozpaczy, albowiem jednem okiem musiał strzec aktora na scenie, drugiem poety — z tylnego rzędu; pomazaniec zaś boży, zrozumiawszy w lot sytuację, patrzył trochę drwiąco na starego męża.
Przedstawili się sobie w antrakcie.
Mąż był oburzony; mówił potem do niej:
— Proszę ciebie, ten chłystek wyraźnie ze mnie drwił.
— Widocznie dawałeś mu do tego sposobność.
— Chociażby, moja droga, ale taki smarkacz powinien uszanować moje siwe włosy.
— Nie mógł tego uczynić, bo je przecież farbujesz.
Stary mąż był w tej chwili tak bliski płaczu, jak śmierci.
Biedny jest każdy stary mąż.
Ale to wszystko nie było najgorsze; były potem rzeczy więcej trapiące starego męża.
Był czas przedwielkanocny, kiedy omal nie wybuchła tragedja pomiędzy starym mężem i młodą żona. Niewiasta ta bowiem nie zauważyła jednego dnia, że biedak wyszedł za nią z domu i ukrywając się za węgłami murów, towarzyszył jej gdzieś bardzo daleko... Z przerażeniem spostrzegł, że weszła w jakąś bramę. Nie miał odwagi pójść za nią.
— Zaczekam, — pomyślał, — może poszła do znajomych.
Stanął w bramie naprzeciwko i czekał. Dusza aż się w nim wiła z rozpaczy. Byłaby się jednakże powiesiła na szelkach, ujrzawszy, że młoda żona zadzwoniła dyskretnie u parterowych drzwi; kiedy je otwarto, weszła cicho, z grymasem niby strachu. Stał przed nią bezecny pomazaniec boży, który jej w kark dmuchał w teatrze.
Uważała za stosowne zdziwić się w pierwszej chwili:
— Ach, to ty!
— Czyżbyś szła gdzie indziej i pomyliła się o drzwi?
— Niemądry dowcip.
— Dla kobiety wystarczy...
Wobec tego rzuciła mu się na szyję.
Boży pomazaniec zlekka ją powstrzymywał.
— Moja droga, czy byłaś ostrożna, idąc tutaj? Ten twój miły mąż patrzył kiedyś na mnie, jak złodziej na policjanta.
— Ależ mówiłam ci już tyle razy, żebyś się nie obawiał; przecież ile razy wchodzę do ciebie, zawsze się przeżegnam przed drzwiami.
— Ach, tak!...
— No, widzisz...
Podeszli ku oknu.
— Jezus, Marja!
— Co? Co się stało?
— Mąż tam stoi!
— Gdzie?
— Tam, w tamtej bramie.
Spojrzała przez firankę i wściekła się.
— A to bydlę! Tylko mężczyzna zdobędzie się na coś podobnego, ażeby szpiegować kobietę.
— Co teraz będzie?
— Mój kochany, bądź łaskaw i mnie to pozostaw.
Poeta patrzył zdumiony, jak wszystkie drobne pieniądze z portmonetki wysypała do jedwabnej torebki.
— Co to takiego?
— Do widzenia, do widzenia! Nie wychodź, zdaje mi się, że za chwilę tu wrócę.
Wybiegła; poeta widział przez okno, jak najspokojniej szła ulicą, potem weszła do kamienicy naprzeciwko, wyszła po dłuższej chwili i wchodziła właśnie w bramę, w której stał blady i nieskończenie zdumiony stary mąż.
Prawie, że się zatoczyła ze zdumienia.
— Ty? Cóż ty tu robisz?
— Ja, moja kochana? Nic, tak sobie... aleśmy się spotkali. No dobrze, ale co ty tu robisz?
Żona spoważniała.
— Nie myśl, mój drogi, że nie potrafię uczynić niczego dla drugich. Popatrz!
Pokazała torebkę, w której był jakiś banknot i mnóstwo drobnych pieniędzy.
— No, domyśl-że się!
— Słowo daję, że nie mogę.
— Wielkanoc, głuptasku, więc chodzę po kweście.
— Aaa!
— Czegoś taki uradowany?
— Nic, nic... Cieszę się, że się tem zajmujesz. Bardzo się cieszę.
— Ty się ciesz, ale ja nie mam czasu, muszę obejść całą ulicę.
— Ale, słuchaj no, ty tak sama chodzisz?
— A z kim mam chodzić, z mamką? Przecież mnie nikt nie ukradnie. A zresztą dzwonię tylko do pań i małżeństw. Do widzenia ci, mój drogi.
— Prędko wrócisz?
— Za jakie dwie godziny.
— Może ci przysłać dorożkę?
— Och, dziękuję ci; nie doprawdy, ty jesteś za dobry. Jeżeli już tak chcesz koniecznie, to za jakie dwie godziny poślij mi dorożkę, niech czeka tu na rogu ulicy. Dobrze?
— Ależ naturalnie!
— Do widzenia!
— Do widzenia, najdroższa, do widzenia!
I poszedł tak uradowany jak Jowisz, kiedy połamał Hefajstowi obie nogi. Spadł mu z serca kamień wielkości góry. Szedł raźno, pogwizdując i dziękując Bogu, że mu dał taką żonę, która jest i dla niego i dla innych, to znaczy i dla innych zbiera, aby wszystkim było dobrze.
R młoda żona wróciła do jaskini swojego Iwa, ażeby się dać pożreć bez ubrania.
— Widzisz, że jestem pomysłowa, — mówiła uradowana.
— W istocie!
— Jak to dobrze być miłosierną po chrześcijańsku, czy nieprawda? Cnota chrześcijańska to jest piękna rzecz.
— Zawsze to mówiłem.
— Och, aż mi gorąco...
— To może?...
— Co może?
— To się może rozbierzesz? Cnota powinna być naga...
A stary mąż poszedł po dorożkę, która się bardzo przydała jego miłej żonie, albowiem była mocno znużona.
Długi czas opowiadał wszystkim stary mąż o chrześcijańskich pomysłach ukochanej żony; o tak! dobry Bóg zawsze wyratuje w złej doli kobietę, jeśli się biedaczka na niego powoła.
Lecz młoda żona znalazła wkrótce nową metodę, bez współudziału Pana Boga, którego imienia nie mogła nadużywać zbyt często.
Stało się oto, że stary mąż wrócił ze spaceru, taki rzeźki, jak nigdy; pieścił w sobie nadzieję, że — kto wie! — może nawet zaimponuje żonie, może ją zmusi do uznania w nim cyklopowej siły i męskiej przedsiębiorczości, o której dotąd miała bardzo nieznaczne wyobrażenie. Stary mąż przeskakiwał tedy schody, przed drzwiami mieszkania wyprostował ramiona, odchrząknął znacząco a z dumą, i wszedł.
— Co to jest? — mruknął sam do siebie.
W przedpokoju wisiała oficerska szabla, niewyszczerbiona i niepokrwawiona, ale groźna.
— Co to jest? — powtórzył sam do siebie stary mąż.
Szabla wisiała sobie z godnością, nie zwracając na niego uwagi.
A w nim się zbudził szatan.
— Och!
Był w tej chwili straszny. Całą energję przeznaczoną dla iony, zebrał w sobie, przygotowując się do skoku.
— To straszne, — zaczął szeptać, — to potworne...
Poprawił ubranie, wyprostował się i szedł prosto ku drzwiom, wiodącym do buduaru żony.
Zawahał się. Wściekłość uczyniła lisa z wygolonego lwa, z farbowaną grzywą.
Poszedł do siebie i zadzwonił.
Wszedł lokaj.
Stary mąż udawał, że nie jest wzruszony.
— Jean!
— Słucham jaśnie pana.
— Umiesz kupić rewolwer?
— Umiem.
— Masz tu pieniądze, bierz dorożkę, jedź na złamanie karku i kup rewolwer.
Jean spojrzał przerażony.
— Rewolwer? U jaśnie pani nikogo niema, jak Boga kocham, że niema.
— Wynoś się! — krzyczał stary mąż stłumionym głosem.
Potem podszedł ku drzwiom żony, skradając się na palcach i nasłuchiwał.
Musiał usłyszeć coś strasznego, coś, co jest jak uderzenie piorunu, albowiem nagle, bez racjonalnego powodu, zaczął tłuc dłońmi o drzwi.
— Otworzyć! Natychmiast otworzyć, bo strzelę!...
Nagła cisza.
Dzieje się coś strasznego.
— Otworzyć! Zabiję! Otworzyć!
Jeszcze straszniejsza cisza.
Stary mąż zaczął biegać po pokoju, potem chwycił kryształowy kandelabr z postumentu i cisnął nim o lustro. Efekt był, trzeba przyznać, nadzwyczajny.
Znów podbiegł do drzwi i zaczął je kopać z całą siłą. Drzwi patrzyły jednakże z politowaniem na tę parę lichych imitacji nóg starego męża i uśmiechały się do niego drwiąco.
Już go chwytała czarna rozpacz, już czarna farba z włosów zaczęła ściekać mu z potem po twarzy, już mu zaczynało braknąć sił, — kiedy się drzwi otwarły.
We drzwiach stanęła młoda żona, wybladła, wzruszona, cicha i smętna.
Złożyła ręce w krzyż na piersiach, skłoniła głowę jak kwiat, trochę coprawda zmięty i oparła się o framugę drzwi i tak stała jak sam smutek i jak beznadziejność, jak ból i cierpienie. Z przecudnych oczu wybiegły dwie łzy, dwie cudne, słone łzy, które służą do nadania smaku mdłości życia. Podobna była w tej chwili do uwiedzionej dziewicy,
która ma jedyną sukienkę i jedyną cnotę. Laura Petrarki przed urodzeniem trzynaściorga dzieci, Beatriks, zwiedzająca raj nietyle z Dantem, ile z oficerem od dragonów.
Nie śmiała podnieść oczu i stała płacząca, cudna i przepiękna, że gdyby ją ujrzał w tej chwili anioł boży, ukląkłby przed nią, jak przed świętą.
Cicho, tak, że ledwie ją mąż usłyszał, wyszeptała:
— Jestem... Czego chcesz ode mnie?
Stary mąż podniósł w górę obie ręce, które dawały rozpaczliwe znaki, że długo w takiej męczącej pozycji wytrwać nie potrafią.
— Podła!...
Ona pochyliła głowę, jak kwiat przed burzą, która za chwilę ma strzelić na ślepo piorunem.
— Zabij mnie...
— Pooodła!
— Zabij mnie...
Stary mąż szukał na gwałt rozpaczliwego jakiegoś wyrażenia, któreby ją strzaskało i przybiło ku ziemi. I znowu wobec tego krzyczał:
— Podła! Podła!
I zaczął chodzić po pokoju krokiem spłowiałego lwa w menażerji.
Nagle jakby sobie coś przypomniał.
— Gdzie on jest?!
Cisza. Niewiasta skłaniała się coraz bardziej, widocznie miała zmęczone kolana.
— Gdzie on jest?!
— Kto?
— On! Złodziej! Łotr! Bydlę!
— Poszedł.
Stary mąż odskoczył wtył. A ona mówiła najsłodszym szeptem.
— Kazał cię przeprosić, że odchodzi bez pożegnania, lecz byłeś tak podniecony...
Biedak zatoczył się na najbliższy fotel i zaczął łkać strasznie wesoło i piskliwie. Niewiasta spojrzała na niego nieznacznie, potem ocierając się o ścianę, podeszła bliżej ku niemu.
Ubrana była w japoński szlafroczek, który miał minę zmęczoną i zmiętą, jakby po wielu bardzo gwałtownych przejściach.
Podeszła do męża i położyła mu lekko białą rękę na pstrej głowie. Był tak przybity, że nie reagował nato zupełnie.
Szepnęła cichutko:
— Biedny mój...
Stary mąż trochę oprzytomniał, był jednakże w tej chwili więcej zdumiony, niż wściekły. Wobec tego niespokojnie wydął westchnieniem gors koszuli i znów zatkał.
Wtedy ona wyjęła mu chustkę z kieszeni tużurka i miękko zaczęła ocierać mu oczy.
— Mój ty drogi... biedny... bardzo biedny... ja ci wszystko powiem... Ty nie wiesz wielu rzeczy, ty biedaku najdroższy...
Uspokoił się gwałtownie i patrzył na nią strasznemi oczyma, które ciskały z siebie błyskawice, nie takie jednak groźne, aby mogły przestraszyć psa albo wróbla.
Żona zwaliła mu się całem ciałem do stóp, objęła rękoma jego kolana, a łzy jej, gorące, cudne łzy plamiły mu spodnie.
— Ja ci wszystko powiem...
Milczał.
— To nie ja jestem temu winna... Słuchaj... Potem mnie możesz zabić...
Odetchnęła jak w chwili, kiedy klęka przy konfesjonale, w którym ksiądz błogo usnął.
— ...Tak jest... Był u mnie mężczyzna, lecz przysięgam ci, że nic między nami nie zaszło. Nic! Przysięgam ci na pamięć matki...
...Zanim wszedł do mego pokoju, przysiągł na krzyż, że mi nic złego nie uczyni. Musiał przysiąc... a ja musiałam go prosić o to, aby przyszedł.
Stary mąż otworzył szeroko oczy.
— Mów... szepnął.
— Dobrze, wszystko ci powiem. Nie wiedziałeś o tem, że jestem obciążona dziedzicznie, strasznie jestem obciążona...
Potok łez zaświadczył w tej chwili to potworne nieszczęście. Stary mąż zaczął się niepokoić.
— Ojciec mój był degenerat, dziadek jak wiesz, struł się. A matka...
— Matka...?
— Matka była chora, strasznie chora... przytem morfinistka...
— Cóż dalej?
Stary mąż miał łzy w oczach.
— ...Odziedziczyłam po matce straszną chorobę... Ja musiałam cię zdradzać! Ponieważ jednak wiedziałam o tem, że muszę to czynić, nie czyniłam tego... Okłamywałam życie i jego prawa...
Westchnęła tak strasznie, że w mężu serce na chwilę zamarło, tak, je z trudem powołał za chwilę do życia.
— Mów... mów wszystko...
— ...Kiedy przychodziła na mnie ta chwila, zaklinałam któregoś z twoich przyjaciół, kazałam mu przysiąc na krzyż, że mi nic złego nie uczyni i oddawałam mu się...
— Jezus! Marja!
— Nie bój się! Uspokój się mój drogi... Oddawałam mu się symbolicznie... On udawał, że mnie zdobywa, ja udawałam że mu się oddaję.
Staremu mężowi zaświtało coś w głowie...
— Rzecz jest niepodobna do wiary — rzekł — przecież ja byłem, że tak powiem na każde zawołanie...
Żona uśmiechnęła się przez łzy.
— Na każde?...
Mąż się trochę zawstydził.
— No tak... ale widzisz, moja droga... udawać... każdy potrafi... i ja także...
— Tak, widzisz, ale to musiała być zdrada...
— Straszna rzecz...
— Straszna! A ja cię tak nieskończenie kochałam! Inna na mojem miejscu może nie używałaby wybiegów...
Mąż się zamyślił.
Myślał bardzo długo i marszczył czoło. Ona patrzyła na niego niespokojnie. Po długiej chwili rzekł mąż sakramentalnie:
— Dziedziczność jest rzeczą potworną.
— O tak... Lecz cóż ja jestem temu winna?
Stary mąż objął ją suchem ramieniem.
— Nie, moje dziecko. Cierpimy nieraz ciężko za winy ojców. Wiesz jak ten epileptyk u Ibsena.
— Wiem... Nie gniewasz się na mnie?
— Tylko człowiek głupi mógłby się gniewać... Męczeństwo się czci.
I ucałował jej blade przeczyste czoło, które się pochyliło przed nim, jak przed czemś świętem.
Do pokoju wszedł Jean i przyniósł na srebrnej tacy rewolwer.
— Czego chcesz?
— Przyniosłem rewolwer, proszę jaśnie pana. Powiedzieli w sklepie, że — to jest „familijny“.
— Odejdź, już nie potrzeba.
Wtedy żona przypadła do niego i zaczęła mu całować drżące ręce, jak matce.
— Mój, mój, najdroższy mój...
A on położył ręce na jej głowie, wzniósł oczy ku niebu i błogosławił ją, jak ojciec święty.
Potem powiedział raz jeszcze:
— Dziedziczność to jest rzecz straszna — i poszedł szukać oficera. A kiedy go znalazł, uścisnął mu rękę silnie i serdecznie, skinął mu przyjaźnie głową i rzekł zdumionemu człowiekowi tylko dwa słowa:
— Wiem wszystko...
Głos mu wtedy drżał i stary mąż miał w sobie dostojność apostoła.
Kobieta ma w sobie pierwiastek tragiczny; macierzyństwo aureolę męczeńską nad głową jej rozświetla, mąż zasię krzyżem jest, na którym prędzej czy później zawiśnie niewiasta wszelka. A ponieważ do męczeństwa trzeba skarbu duszy — niewiasta posag w to wnosi.
Kobieta ma w sobie rys męczeński. Życie ssie z kobiety wszystkie jej soki żywotne, jak gdyby kobieta stworzona była tylko do karmienia, jak gdyby życie miało stosunki tylko z Ellen Key. Podłe jest życie, — rzekła raz kobieta, której się przed samym balem zrobił pryszcz na lewej łopatce.
Całe szczęście, że kobieta, nie mogąc rozumem, mierzy życie i podłość jego — uczuciem tylko; szczęście, bowiem, gdyby kobiecie dany był nieopatrznie rozum — musiałaby oszaleć. A tak tylko cierpi, kiedy jej umrze matka i kiedy jej umrze dobra krawcowa; cierpi, kiedy mąż strzelił sobie w biedny łeb i kiedy przyjaciółka sprowadziła sweater z Paryża; kobieta zawsze cierpi; a kiedy w kobiecie wstaje boleść, wtedy wstaje kobieta, aby pójść do samotnego mieszkania tego, który za nie nie płaci, ale kocha ją. Cóż kobiecie perskie dywany, za które zapłacił mąż jej; kobieta woli po tysiąc razy widok opuszczonego pokoju, kędy tylko kilka kart widokowych, rozwieszonych na czterech ścianach, patrzy na jej szczęście, które wymaga nieco zaparcia się siebie i pięknej bielizny.
O, życie! życie!
Kobieta ma w sobie pierwiastek tragiczny. Dość spojrzeć na kobietę, lecz nie wieczorem na premjerze, w teatrze, kiedy przez łzy ukrywane do ludzi się uśmiecha, nie w przepysznie oświetlonej restauracji, kiedy ostrygi zrasza cytryną i łzami, nie w chwili, kiedy się modli Bogu i duszę ma wniebowziętą, tak, że o niczem w tej chwili nie myśli — lecz spojrzeć na nią trzeba, kiedy wstanie rano, zmięta i pożółkła, z rozpuszczonemi włosami, w których złoto lśni i pierze, wtedy, kiedy w oczach ma prawdziwą duszę swoją, umęczoną biedną duszę kochanego ptaka. Czemu kobieta, kiedy się upije w gabinecie, jest zazwyczaj smutna? Albowiem dusza się jej w smutku zawsze pławi; smutna jest, kiedy jest wesoła, ta nieszczęsna pomyłka życia, którą każdy chce oglądać nago.
Kobieta, to jest indywiduum tragiczne; a tem tragiczniejsze, im piękniejsza jest kobieta. Kiedy się na niej skupi tysiąc oczu, z których każda para osobno się oblizuje, kiedy ją nieczyste pożądania odzierają z szat, kiedy ją palić zaczną spojrzenia, jak płomienie — wtedy w kobiecie bunt się zrywa, jak orzeł z gniazda. I ileż pogardy, ileż dumy królewskiej jest w niej w chwili, kiedy im rzuci piękność swoją jak jałmużnę.
— Odbywa się karmienie zwierząt — myśli wtedy kobieta — stać mnie nato!
W tem jest gest królewski i królewski tragizm.
Czyż nie prawda?
Och, jak my mało znamy kobiety, o ślepi! W chwili, kiedy nam siebie ciska jak uderzenie, siebie zrezygnowaną i umęczoną, nam się zdaje, że to jej upadek. Że się perfumuje przedtem? Potwarco! Nawet jałmużnę można rzucić pięknie!
A kiedy kobieta widzi, że rzucając piękność swoją w podłe oczy, rzucała groch o ścianę, wtedy jest smutna. Smutek pięknej kobiety jest czemś w świecie najpiękniejszem; gdyby to była suknia — byłaby najdroższą na ziemi suknią; gdyby to mogło być posagiem — kobieta smutna byłaby najlepszą partją. Smutek kobiety pięknej jest czemś bezcennem, czemś takiem, czego nikt nie widział i nie zobaczy. Sączy się z niego urok, jak srebro z księżyca, ciągnie się z niego czar, jak gaza z oberwanej falbany, wieje od niego tchnienie tak przeczyste, jak z destylowanego spirytusu. Jakże przedziwnie piękną jest kobieta smutna...
Lecz najpiękniejszą jest kobieta, kiedy myśli o śmierci, która stanęła poza nią i ręce jej kładzie na oczy.
„Chciałabym umrzeć,“ mówi kobieta i przymyka oczy, przechyliwszy wtył głowę, nie tak jednak, aby zepsuć linję twarzy.
„Chciałabym umrzeć,“ mówi szeptem kobieta i myśli: „czy ten idjota widzi, jakie mam pończochy?...“
Jakże nieporównanie piękną jest kobieta, która pragnie śmierci.
Kobieta chce umrzeć dla błahego często powodu, nie tak jak mężczyzna, który aby zdobyć śmiertelną podnietę, musi najpierw zdefraudować sto tysięcy. Kobieta pragnie śmierci, jak kwiat słońcem się żywiący.
A nieraz... Boże!... nieraz chce umrzeć — komuś — na złość. Czy można wymyśleć zemstę bardziej rafinowaną? Wtedy zażywa paczkę zapałek i przygotowuje sobie dzbanek kwaśnego mleka na antidotum.
— „Przecież dla tego durnia nie będę się truła naprawdę...“ — myśli w tej chwili, kładzie się na otomanie i jęczy.
W kobiecych pamiętnikach znajdują się zawsze między kartkami śmiertelne bakcyle.
Ile razy kobieta piszącą pamiętnik jest już śpiąca, tyle razy na ostatniej zapisanej stronie chce umrzeć. To jest fakt dowiedziony. Kobieta wobec tego przyzwyczaja się do śmierci, jak do trucizny — przez częste zażywanie. Naprawdę kobieta nie zrobi sobie nigdy nic złego, z tego prostego powodu, żeby jej po śmierci nikt nie posądził o histerję. To jest ciężkie posądzenie.
Kobieta bardzo często nosi przy sobie rewolwer; jest to zwycięstwo nad samym sobą ogromne, zupełnie takie, jak gdyby żyd nosił w kieszeni psa, albowiem kobieta boi się myszy, nietoperza, rewolweru i dziecka.
A nieraz kobieta grozi śmiercią, ażeby się mogła czulej niż zwykle pożegnać z tym, któremu nią grozi. Pożegnania to są rzeczy piękne; wtedy kobiecie jest wszystko jedno i w całej pełni korzysta z tego wszystkiego i jednego.
Często zasię mylą pozory: zdawało się, że piękna kobieta utopiła się z miłości; a to była nieprawda, nie brała tego zamiaru na serjo, tylko po drodze, przyzwyczaiwszy się do wierzenia we własne kłamstwa, zagalopowała się i skoczyła do rzeki, oszukawszy samą siebie.
Lecz o tem wszystkiem nie każdy wie, a tego powinni uczyć w szkołach, dodając: jeśli ci kobieta grozi, że się utopi, powiedz jej, że bardzo źle będzie potem wyglądała, sina i opuchła.
A jeśli ci kobieta powie, że się struje, powiedz jej, że na drugiej ulicy zrobiła to samo kucharka, więc nie wypada.
A jeśli kobieta już kupiła rewolwer, kup jej wtedy kapelusz. Nie zastrzeli się przedtem, zanim znosi kapelusz.
Kobieta lubi, kocha, ma pasję do samobójców; kobieta, która ma na sumieniu samobójcę i co więcej, krew jego na gorsecie, idzie w górę, jak papier wartościowy. Ach, jak przedziwnie pięknie wygląda kobieta, której doniesiono, że ten i ten dureń się zastrzelił. Rozdyma nozdrza i chwyta powietrze jak raniona łania, która zna osobiście niejednego jelenia. Potem czyni tak, jakby się powstrzymywała od płaczu, który z niej rzucił się za chwilę rwącym, wspaniałym strumieniem, nie tak jednakże, aby potem nos jej poczerwieniał. Potem zasię wydaje czem prędzej polecenia na cały dzień kucharce, bo za chwilę wpada w odrętwienie, które jest mleczną siostrą śmierci.
Wieczorem mówi do męża:
— Prawda, jaka ja jestem dziś strasznie blada?
— Nie uważam...
— Ty nigdy tego nie możesz zauważyć. Prawda, jak mnie dziś głowa boli?
— A skądże ja o tem mogę wiedzieć? Co ci jest?
— Nic... nic... jakiś głuchy ból...
I ten głuchy ból czyni z niej Niobe, czyni z niej istotą boską, która tylko przez jakąś pomyłkę ideową spełnia rozmaite funkcje fizjologiczne.
Pochwalona niech będzie kobieta!
Kobieta, która cierpi...
Która łka i płacze.
Która od ust dzieciom odejmie, a kupi sobie jedwabną halkę, aby się dzieci potem nie wstydziły za matkę.
I pomyśleć sobie, że istnieje gdzieś na świecie kraj, gdzie pannie młodej w dniu wesela wybijają kołkiem dwa przednie zęby i że są ludzie, którym się to podoba.
Pochwalona tedy niech będzie kobieta, nawet ta bez zębów.
Śmierć umiłowała ją, a ona śmierć.
Kobieta jest tragiczna...
Właśnie jedzie dwukonną dorożką, mocno zawoalowana i rozgląda się na obie strony.
Zanim wysiadła, rozejrzała się bacznie po ulicy, a potem, udając, że się nie spieszy, weszła na schody.
Dzwoni.
Ach, jak kobieta ślicznie dzwoni, kiedy jej się zdaje, że się boi!
Wyszedł on, spojrzał na nią, a chwyciwszy wzrokiem beznadziejnie smutny wyraz jej twarzy, w jednej chwili stał się smutny, jak niezapłacony weksel, jak krawiec, jak anioł w Wielki Piątek, albo jak polskie pismo humorystyczne.
— To ty?
— Ja... Zamykaj prędko, zdaje mi się, że ktoś szedł za mną.
— Uspokój się, dziecko drogie. Nikt nie idzie.
Weszli do jego gabinetu, który wyglądał trochę tak, jakby tu mieszkała kokota, albo inna dewotka.
Czekał co będzie, nie wiedząc, co w niej dziś siedzi.
Ona stała chwilę, wsparta o framugę drzwi, potem jak lwica, która dostała nagłych drgawek, rzuciła mu się do nóg, łkając.
— Jezus! Marja!... Co ci jest?...
A ona zawyła jak do księżyca i zaczęła czkawką przez łzy.
— Nic... nic... nie gniewaj się...
— Może wody?...
— Nie trzeba, to... to... przejdzie...
On wiedział, że przejdzie, ale mu szkoda było czasu.
— Cierpisz? — zapytał, ale był trochę zły.
— Bardzo... ja okropnie cierpię...
— Dziecko moje!... najdroższe dziecko moje...
W tem miejscu wściekły już był zupełnie.
— Co to będzie, jeżeli ona tak zechce wyć przez godzinę? — myślał.
— Czego ten bałwan mnie nie uspokaja? — myślała ona — oczy będę miała zupełnie czerwone.
A potem:
— No... no... uspokój się... cicho... dzieciak ktoś jest... mój, strasznie mój...
— Już nie płaczę...
— Siąść tutaj... nie tam... tu... tak, główkę mi dać na kolana.
Czem prędzej wyjął z kieszeni pęk kluczy, aby jej nie gniotły...
— O, tak! Teraz już cicho...
— W oczy...
Znaczyło to, że należy zbliżyć wąsy do oczu i napoić usta solą łez.
— Jeszcze...
Osuszył jej oczy, jak przez kanalizację, lepiej nie było można.
Czekał teraz mniej słonej pociechy.
Ujęła jego rękę i nie mówiła nic.
Księżyc się tłukł po szybach i właził w kąty.
On spojrzał na nią ukosem, nie wiedząc jeszcze, o co jej idzie.
— Zwarjowała stara histeryczka — pomyślał.
A ona myślała, w jaki sposób zmienić teraz gabinet na sypialnię. Kobiety są zawsze nieszczere, jakby tego nie można było powiedzieć jasno i wyraźnie.
— Mój... — szepnęła.
— Co ci, dzieciaku?
— Nic... już nic... Ale będzie gorzej...
— O, psiakrew! — pomyślał...
— Kochasz mnie?
— Dziecko!
— Ale powiedz, czy mnie kochasz?
— Naturalnie, że cię kocham.
— Kiedy ty to tak zimno mówisz!
— Przecież wiesz, jak strasznie cię kocham.
— To dobrze... To będzie dobrze.
— Co jej jest? — myślał — na czem to się skończy?
Wstała nagle i wyprostowała się.
— Ty nie wiesz, z czem ja tu przyszłam.
— W istocie nie wiem.
— A mnie się zdaje, że tu wieje śmiertelny chłód...
— Co takiego?
— ...Śmiertelny chłód; Nie czujesz?
— Przepraszam cię, możeś ty trochę niezdrowa?
— Jestem zdrowa, jak nigdy.
— Więc co ci jest?
— To się musi skończyć!
Aha!... — pomyślał i krzyknął:
— Jezus! Marja!
— Tak, to się skończy... Ja mam dzieci.
On zwiesił smutno głowę.
— Ja mam dzieci, słyszysz?
— Wiem...
— I to się skończy! To się musi skończyć.
Oparła się jedną ręką o stół i była piękna.
On poszedł do okna i gwizdał.
Bardzo długi antrakt milczenia. Było słychać uderzenie jej serca i bzykającą gdzieś w kącie muchę.
— Pójdź tu... — szepnęła.
— Czego?
Odwrócił się i usiadł blisko niej.
— Żebyś ty wiedział, jak ja cię nieskończenie kocham, jak strasznie... jak strasznie...
— Małpa zielona, — pomyślał z niezmierną tkliwością.
A ona mówiła:
— Słuchaj! Powiem ci coś, co mi przez gardło przejść nie chce. Kocham ciebie i kocham moje dzieci... kocham męża...
W tem miejscu spojrzała na niego z pod oka, ale on ani nie drgnął. Umiał to na pamięć.
— ...Tak żyć nie można...
— Tak! — rzekł on beznadziejnie i zwiesił głowę.
— ...Tak żyć niepodobna. Myślałam dziś nad tem przez całą noc i doszłam do przekonania, że my się musimy rozstać...
Powiedziała to z jękiem zerwanej nagle struny.
— No i...?
— I rozejdziemy się.
On chciał rozpaczać, ale był trochę zmęczony; więc tylko zwiesił głowę, podparł ją obiema rękami i patrzył ponuro w przeciwległą ścianę.
Ona ujęła rękoma jego głowę.
— Biedny mój...
Westchnął jak człowiek, który czeka tylko na rejenta, aby oddać duszę w przechowanie Bogu.
— Bo widzisz, ja ci nie powiedziałam jeszcze wszystkiego...
Na nim to nie zrobiło wrażenia.
— ...Zupełnie ci nie powiedziałam. Ja ci chcę powiedzieć, że jeżeli mi nie wolno żyć z tobą, nie chcę żyć zupełnie.
Dwie łzy, spoglądając na siebie uważnie, aby która nie wyrwała się z głupia za prędko, czekały w kątach jej oczu.
— Ja żyć nie będę!
Powiedziała to mocno i zaczęła szybkim krokiem przemierzać pokój.
On myślał przez dłuższą chwilę, jak się zachować w sytuacji tak wybitnie karawaniarskiej, wreszcie uczynił to, co właściwie uczynić był powinien. Osunął się do jej kolan, objął je i zaczął całować, zauważywszy przytem, że suknię czuć trochę za silnie benzyną.
A ona stała jak święta, błogosławiąc ukochanej głowie.
On całował tę nieszczęsną suknię i myślał.
Wreszcie powstał.
Twarz miał tragiczną.
— Chcesz umrzeć?
— Tak!
— Umrę z tobą...
A wtedy ona wydała z siebie na świat wrzask straszliwy.
Spoili się w pocałunku, który dotąd nie miał sobie równego; trwał w nieskończoność.
Znalazły się dwie dusze i łkały.
Wyglądali jakby na posągu ze stali, z kamienia wykuci, sprzągł ich ból i męka.
On myślał w tej chwili:
— Histeryczne pomysły!
A ona:
— Co za bydlę! Jak on znakomicie udaje...
A potem wpadła w omdlenie, to cudne omdlenie, które pozwala ze siebie zdjąć nawet sznurówkę; w omdleniu takiem kobietę opuszcza dusza, a o ciało stara się już kto inny.
Przychylona bezwładnie, oddychała ciężko, może w ten sposób po raz ostatni w życiu; nie wiedziała nic, co się z nią dzieje, zauważyła tylko ostatkiem świadomości, że głupio zrobiła biorąc stanik, zapinany na haftki...
A potem cierpiała, żegnając się z życiem. Co jej dało to nędzne życie? Miała wszystko, ale dla kobiety wszystko, to jeszcze za mało; kobieta pragnie rzeczy, których mieć nie może i w tej tragedji pragnień jak ogień się przepala.
Życie dla kobiety jest macochą, dla mężczyzny bogatym wujaszkiem, któremu grozi paraliż postępowy. Więc kobieta szuka piersi, u którejby można oprzeć znużoną, utlenioną głowę i płacze. Liszki mają jamy, ptacy mają gniazda, a kobieta ma kochanka.
— — — — — — — — — — — — — —
— No tak!... — rzekł po milczeniu, które już nie wiedziało, co ze sobą zrobić.
— Żegnam cię po królewsku, mój jedyny — rzekła ona, albowiem nad tym frazesem myślała już trzy dni przedtem.
— Droga moja... — szepnął on, albowiem niczego przedtem nie obmyślił.
— Usiądź tu... bliżej... pomówimy o tem, wiesz...
— O czem?
— O śmierci...
Perspektywa trochę niewesoła, mówić o śmierci u źródła żywota i to w chwili, kiedy człowiek więcej myśli o konjaku, niżeli o śmiertelnej cykucie. Przeto z trudnością tylko zrobił gębę tragiczną.
— Mów...
— Jak tu strasznie cicho...
— Tak, tu jest bardzo cicho...
— Nikt tą ulicą nie jeździ...
— Przynajmniej bardzo rzadko.
— Ja bym się tu sama bała.
— Dzieciaku!
— I ty tu dzisiaj umrzesz!
— Co takiego? Aha! Tak! Dzisiaj...
— Jedyny mój!
— Och!
A potem:
— Jak ty silnie całujesz...
On posmutniał:
— To są pocałunki śmiertelne.
Więc mu ona zaczęła szeroko opowiadać, jak to właściwie będzie. Ona odejdzie i będzie się na kolanach modliła do północy, u siebie w domu; a kiedy wybije ta godzina, on umrze. Rewolwer roztrzaska mu głowę, tę biedną, ukochaną głowę, z którą największą radość miał na świecie tylko fryzjer.
— Masz rewolwer?
— Mam...
Spojrzała na niego podejrzliwie.
— Słuchaj, a możeś ty już się chciał kiedy strzelać?
Biedny człowiek zrobił minę zakłopotaną.
— Ach, no nie... Właściwie nigdy...
Ale był ponury i z pewnością chciał się już kiedyś zastrzelić.
Ona patrzyła na niego z podziwem. Podszedł do nocnego stolika i wyjął rewolwer.
— Patrz!
Piękna kobieta ukryła się za szafą.
— Nie żartuj mój drogi, tyle z tem wypadków.
Więc jej nie przerażał.
— Słuchaj...
— Proszę cię?
— I ty się nim zastrzelisz?
— Tak!
— Dziś?
— Dziś, o północy.
— Słowo honoru?
— Nie daje się słowa na te drobnostki.
— To mi przysięgnij.
— Przysięgam ci!
— Jak mnie kochasz?
— Na miłość twoją przysięgam!
Cofnęła się i rozchyliła w upojeniu usta.
— Żebyś ty wiedział, jakiś ty w tej chwili wspaniały!
On spuścił skromnie głowę na piersi i po chwili spytał:
— No, a ty?
— Ja? Ja umrę także.
— Dziś?
— Dziś! Zresztą w chwili, kiedy będę wiedziała, że nie żyjesz, serce mi pęknie z bólu.
— Dziecko!...
— Mam morfinę. Rano będę nieżywa.
Zamyśliła się nieskończenie, a potem patrząc gdzieś w bezkres, mówiła szeptem:
— Co to będzie za skandal w mieście! Wyobraź sobie! Jeżeli kto przypuszczał cokolwiek. Boże! co to będzie! Co to będzie!
— Cóż on?
— Kto? Mąż? Nie wiem; niech robi co chce. Nienawidzę go w tej chwili.
— Tyle razy mówiłaś mi, że go kochasz.
— Kto, ja?
— A tak, ty.
— To nieprawda, a jeśli kiedy mówiłam, to tylko tobie na złość.
— Dzieci ci nie żal?
Pochyliła głowę i rękoma objęła kolana. Wobec tego nie pytał dłużej, bo widocznie jej było strasznie żal dzieci.
Kobieta może nawet być hieną, może nienawidzieć męża, lecz dzieci kocha zawsze; wszak dzieci mają z ojca zwyczajnie tak mało! Można je tedy kochać bez narażania się na kolizję uczuć.
Atmosfera była przygnębiająca.
Śmierć się zbliżała naprawdę.
Oboje byli bladzi.
On miał przed sobą jeszcze trzy godziny tego okropnego czasu, w którym człowiek pakuje garderobę na tamten świat i rozmawia w międzyczasie z duszą, wymówiwszy jej mieszkanie w ciele.
Ona się ubrała starannie.
— Mój drogi, zapnij mi haftę tu pod szyją, boję się, żebym się nie przeziębiła.
— Wobec śmierci?
— A tak... Masz rację...
Nie przemówili już do siebie ani słowa. Milczenie to czuć było otwartym grobem.
Ale kiedy składała na jego czole ostatni w życiu tem pocałunek, chwycił ją spazm za gardło i dławił ją kocim ruchem. Nawet on usiłował mieć w oczach łzy.
— Będę się modliła do północy... potem ja...
I łkała.
On klęczał u jej stóp i drżał na całem ciele.
Przeczekał w tej pozycji aż do chwili, w której usłyszał, że schodzi po schodach.
Powstał wściekły.
— Ona się naprawdę struje, histeryczka. Co tu robić? Co właściwie robić?
Siadł, myślał, chodził, palił papierosy jednego po drugim.
— Struje się, słowo daję, że się struje, takiej dużo nie potrzeba...
— Djabli nadali! — wrzasnął wreszcie, spojrzał na zegarek i pojechał jeszcze na operetkę.
— To niech się truje, — myślał — jeśli taki zwarjowany babsztyl, to niech się truje. Jednej histeryczki mniej na świecie, to także coś znaczy...
W nocy jednakże nie mógł zasnąć.
— A nuż już po niej? — myślał. — Całe szczęście, że to nie przeze mnie.
Potem sobie coś przypomniał, wstał z łóżka, zaświecił świecę, wyjął z nocnego stolika rewolwer i — schował go do szuflady biurka, którą zamknął na klucz.
— Żeby mnie nie skusiło — pomyślał.
Rano zerwał się i pobiegł na miasto. Przeszedł chyłkiem ulicę, przy której mieszkała. Spokojnie.
— To nic nie znaczy — rzekł — może już po wszystkiem.
Bał się stróża pytać. W cukierni przeglądał pisma poranne. Nic. Zaczął doznawać niemiłego rozczarowania. Ale brak wiadomości w pismach niczego jeszcze nie dowodzi.
— Mogli przez grzeczność nie napisać, to w każdym razie skandal dla rodziny.
Nagle błysnęło mu coś w głowie.
Biegł ulicami i zaczął pilnie czytać wszystkie pogrzebowe klepsydry.
— Może już wywiesili? — mruczał i czytał nazwiska wszystkich, którzy po krótkich a ciężkich cierpieniach zasnęli w Panu i proszą krewnych i znajomych na obrzęd pogrzebowy, który się odbędzie punktualnie.
Stanął właśnie przed murem, z którego aż biło od śmiertelnych plakatów.
Czytając, potrącił kogoś.
— Pardon!
— Och!
— O!
— Pani też szuka? Ja żyję.
A ona znalazła w sobie dla niego tylko jedno: wzgardę...
— Podły! — syknęła.
I poszła, bogatsza o jedno więcej doświadczenie, uboższa o jednego kochanka.
Nie mogła sobie podarować tylko jednej rzeczy.
— I ja, — myślała — przez tego durnia nie zmrużyłam przez całą noc oka!
Był sobie raz młody malarz; miał mocny talent i słabej konstrukcji spodnie, jedyne spodnie, o których jednakże nigdy powiedzieć nie można, że są samotne, albowiem parzystość jest istotą spodni. Pozatem nie miał ani ojca, ani matki, ani niczego w tym rodzaju. Nie posiadał metryki i nie płacił podatków, nie chodził do kościoła, ani do Akademji, nie znosił wody, sklepikarzy, policjantów, księży i stróża.
Miał swego czasu psa, ale go powiesił wreszcie na klamce u drzwi, albowiem przywidziało mu się raz, że mu poczciwy pies przypomina gębą kogoś, kogo nie lubił. Miał też i modelkę swego czasu, ale ją odstąpił po dwutygodniowym targu przyjacielowi za dwie korony, trzy kołnierzyki, za jedną skarpetkę białą i drugą kolorową i za łyżeczkę od herbaty. Był przeto samotny jak zdechły wielbłąd na pustyni, albo jak wielki poeta, albo jak policjant na środku ulicy. Nie znosił nigdy wizyt i dlatego, kiedy raz przyszedł do niego, w przyjacielskich zresztą zamiarach, żydowin sympatyczny i miły bardzo, malarz włosy rozburzył, a dobywszy scyzoryka, spojrzał nań zezem i krzyczał tak jak barwy na jego obrazach: „Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!“
Aż oto stało się, że malarzowi stanęła samotność kością w zapitem gardle. Człowiek bowiem nie może długo być samotny, co jest mądrem urządzeniem bożem, albowiem wtedy kryminały stałyby się niepotrzebne; a gdyby nie było kryminałów, nie byłoby sprawiedliwości, która jest, bądź co bądź, potrzebna w sprawach spadkowych.
Malarz tedy zamyślił się głęboko i rzekł duszy swojej: Musisz sobie, uważasz, znaleźć niewiastę, gdyż to jest porzebne dla zdrowia; niewiasta uleczy duszę i uleczy żołądek, który ci zmarniał na „własnym“ wikcie.
Malarz miał rację; smętek samotności jest podłym wynalazkiem i choćby dlatego, by człowiek nie był samotny, potrzebna jest kobieta na ziemi. Każdy sobie radzi wprawdzie, jak umie: jeden, aby nie być samotnym, ma kanarka, drugi psa, trzeci kota, inny wreszcie papugę, lub oswojoną małpę, — a przecież kobieta najlepsza jest z tej całej menażerji. Kobieta ma w sobie rozwinięte bardzo poczucie przywiązania, potrafi się w istocie przywiązać do człowieka, nieraz nawet tak bardzo, że ją odwiązać potem trudno; sufrażystki angielskie poszły w tym kierunku najdalej: przywiązują się do latarń i do sztachet.
Bardzo dobrem stworzeniem jest kobieta; miłe to jest wielce i sympatyczne, cudnie płacze, prześlicznie się śmieje; nie należy tylko jej drażnić i postępować zawsze w myśl zasady, że mądry zawsze kobiecie ustąpi. Dobrocią można u kobiety uzyskać wszystko, gdzie zaś nie można dobrocią, tam trzeba, chcąc nie chcąc, dorzucić jedwabną halkę albo parę lakierowanych bucików.
Miał tedy rację — jako się już raz rzekło i niepotrzebnie po raz drugi powtarza — młody malarz, który zatęsknił za kobietą. A tęsknota za kobietą jest jak długotrwające, uporczywe zapalenie okostne. Biedny malarz, wstawszy rano, przeciągał się leniwie i był smutny, a kiedy się kładł na łoże wieczorem, samotny, był jeszcze bardziej smutny. Każdy zwykł być smutny w takich razach, ale malarz to jest uczuciowe indywiduum, którego smutek ciągnie się z duszy, jak farba z tuby. Jest to smutek, nie wodą zaprawny, tylko smutek olejny, który sobie nawet z igraszek much nic nie robi i wszystko przetrwa, zawsze świeży i jednaki.
O, biedny malarzu!
Jednego dnia przyszło do niego objawienie boże; objawienie takie ma zazwyczaj siłę uderzenia kołem w głowę, tak, że się człowiek zatoczy pod najbliższy mur i z otworzoną na oścież gębą wygląda przez dłuższą chwilę jak apostoł, dziwujący się wniebowstąpieniu Pana. Malarz szedł ulicą, powoli i bez troski, rozmyślając nad tem, jakby wyglądała ulica, gdyby ze wszystkich, którzy na niej w tej chwili się znajdują, spadły nagle szaty; człowiek ten miał zawsze perwersyjne instynkty, kwalifikujące się na wyspy polinezyjskie.
Zachód był; słońce jakby zaczepiło kręgiem o szczyt jakiejś wieży, darło się wzdłuż, tak, że krwawa struga zaczęła zeń spływać na okoliczne dachy. Chmury zabarwione były fioletowo, jak krowa na nagrodzonym obrazie z Salonu. Na ulice wypełznął tłum i sączył się niemi. Człapały konie dorożkarskie, jak rytm u podłego poety, tak samo zdechłe, jak poeta. Złoty słoneczny pył osiadł na suchotniczych drzewach, które stanęły rzędem wzdłuż plantacji, jak pokrzywione żebraki przy drodze na cmentarz.
Malarz zaśmiał się przyjaźnie do zezowatego konia u dorożki, przyglądającego się bezmyślnie, jak obok niego kilku młodych Polaków grało w guziki. Potem przeszedł zacny malarz na drugą stronę ulicy, albowiem po tej, którą przechodził, był jakiś sklep, mogący mieć do niego pretensje, wprawdzie nie wygórowane, ale słuszne, choć mocno krzywdzące. Za chwilę przeszedł znów na tamtą stronę, albowiem po tej był taki drugi sklep, na którego widok malarzowi robiło się słabo. A że sklepów jest wiele w mieście wielkiem, szedł ten malarz w słońcu, odbijając się wciąż od jednego muru do drugiego przez całą szerokość ulicy, oburzony w tej chwili słusznie na ojca zato, że spłodził jego, a nie spłodził renty.
— Uniesienia miłosne ojców, myślał malarz, zawsze doprowadzają do tego, że zapominają o tem, co będzie; cieszą się tem, co jest.
Tak sobie tedy wesoło rozmyślał młody malarz, albowiem każdy malarz, kiedy nie ma czego lepszego do roboty, wtedy myśli. Malarz bowiem nie jest taki straszny, jak maluje. Jest to stworzenie łagodne bardzo, nawet wtedy, kiedy, wykrzywiwszy groźnie buty, z rozwianą grzywą krąży, jak lew po puszczy, szukający, czego by się napił. A kiedy go się spotka w takiej chwili, malarz wiedzie dyskurs następujący:
— Czy nie widziałeś gdzie, kochany, mojej ciotki?
— Nie wiedziałem, że masz ciotkę.
— To szkoda, szukam jej już drugi tydzień. Ale popatrz no, jaka się na tym dachu zrobiła złota plama z niebieskim refleksem.
— Gdzie? Nic nie widzę.
— To może mi pożyczysz koronę. Słowo ci daję, że szukam ciotki.
Są to prawdziwe wnioski z fałszywych przesłanek, warte korony.
Szedł tedy malarz, aż nagle jakby w niego piorun trzasnął. Zatoczył się pod ścianę i spojrzał zezem na niewiastę, która zaszumiała czemś prawie jedwabnem; niewiasta bowiem zrobiła do niego „słodką gębę“, jak anioł, albo cukiernik. Przeszła i obejrzała się.
Panie Boże, ratuj duszę biedną, która mimowoli zaczęła poprawiać krawat, potem, stanąwszy na jednej nodze, wytarła but z kurzu o spodnie, potem uczyniła to samo z drugą, biedna dusza biednego malarza. Przejrzał się ukradkiem w szybie wystawowej i zawrócił na pięcie. Niewiasta szła ulicą i oglądała się raz po raz.
Malarz szedł za nią, z początku nieufnie, potem coraz prędzej, tak, że się wreszcie z nią zrównał; a wtedy niewieście wypadła z ręki torebka na bruk. Niewiasta przystanęła i spojrzała błagalnie na malarza, ten zasię zaczerwienił się, jak rzeźnik albo jak piwonja, i uciekać począł przed siebie, jak zając, który w białym tyle uczuł cały ładunek śrutu i nie ma nawet tyle czasu, by, jako Hamlet radzi, poskrobać się.
Ej, ty na szybkich nogach, gdzie pędzisz, malarzu?!
Przystanął wreszcie i począł okropnemi oczyma przyglądać się szybie wystawowej, za którą rozpięto prześliczną, koronkami obszytą, batystową część indywidualności kobiecej, tę część garderoby, która ma w sobie coś męskiego. Aż ciarki po nim przeszły. Nagle uczuł, że ktoś stanął obok niego; ostrożnie tedy począł patrzyć kątem oczu, kto przy nim stanął.
Stała owa niewiasta i, uśmiechnąwszy się zalotnie, przyjaźnie i zachęcająco, poszła dalej.
Malarz uszczypnął swoją duszę, aż syknęła, chcąc ją podniecić do działania. Dusza na taki znak poderwała mu nogi i poszedł za nią.
Minęli ulicę jedną, drugą i dziesiątą. Niewiasta obejrzała się. Szedł w przyzwoitem oddaleniu i udawał, że patrzy na numery domów. O, nieśmiały malarzu!
Stanęła wreszcie przy jakiejś bramie; malarz przyspieszył kroku, minął ją i przeszedł wyprostowany, z zachmurzoną gębą. Potem zawrócił, przeszedł na drugą stronę ulicy i wlepił wzrok w kamienicę, niedawno wybieloną: po każdej stronie pierwszego piętra oświetlone było jedno okno, kamienica wyglądała tedy, jak zezowata. Za chwilę błysnęło w jednem ze środkowych okien i na szybie zarysowała się sylwetka niewiasty z ulicy. Zdejmowała szybko kapelusz, potem otworzyła okno. Malarz stał, jak „tam na polu jawor stoi“, jak ułan na widecie, jak akcja giełdowa; miał doskonałą pozycję, szkoda, że nie towarzyską.
Niewiasta wychyliła się przez okno i zaczęła troskliwie oglądać niebo; potem usiadła widocznie przy pianinie, bo przez okno wyleciał jakiś walc, zaczepił o storę, tony tłoczyły się w oknie, jak publiczność w drzwiach teatru, kiedy się teatr pali, zrobiły krzyk i potem leciały na złamanie karku na bruk. Przerwała nagle i znów stanęła przy oknie.
Malarz stał nieporuszony, jak lokaj przy obiedzie. Niewiasta chrząknęła, przeto malarz poruszył się niespokojnie. Tak przynajmniej wyglądało, ale zacny malarz robił to zupełnie szczerze, rzeczy nieświadom. Ot, taki biedny malarz...
Niewiasta chrząknęła po raz drugi; w malarzu dusza się zarumieniła i spojrzała nieufnie w górę. Wtedy niewiasta, powiedziała z góry, tak, że ją zaledwie usłyszał:
— Niech pan podejdzie bliżej...
Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z obawą przeszedł przez ulicę i stanął tuż pod oknem.
— Dobry wieczór panu...
Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej chwili zerwał kapelusz z głowy i szurnął nogami po bruku.
— Może pan na górę... Drugie drzwi na lewo...
Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony i zaczął się mocować z duszą: silny, bestja, był i zmógł ją po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w bramę. Zaczął stąpać cichutko, jak złodziej, w głowie mu szumiało, nogi się pod nim trzęsły. Potem przystanął, plunął w dłoń i przygładził włosy, poprawił znów krawat i poszedł. W drzwiach na pierwszym piętrze stała niewiasta i podniosła palec do ust.
— Tylko cicho!...
Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i zaniewidział w ciemności.
— Prosto, przed siebie...
Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby kto kamienie tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny.
— Niech pan usiądzie. A co, ładnie u mnie?
Malarz się ukłonił.
— Dziękuję, nawet bardzo.
Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu.
— Niech pan tylko źle o mnie nie myśli. Niech pan powie szczerze, ale tak naprawdę szczerze, co pan sobie pomyśli o mnie?
Malarz aż się zdumiał.
— Ja?
— No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, »ale pan taki sympatyczny...
Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz.
— Proszę pani, ja jestem bardzo wdzięczny.
— Niema za co, niema za co, drogi panie. Dostanie pan herbaty, potem pan będzie dziękował. A umie pan ładnie dziękować?
— Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem trochę dziki człowiek.
— Ależ to tem lepiej...
Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła mu się przyglądać figlarnie.
— Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta.
Malarz się oburzył.
— Niech pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani.
— Co pan mówi!? Malarz! To doskonale! Ach, malarze!...
— Co, proszę pani?
— No, nic... Chciałam powiedzieć, że malarze to jest bardzo zajmujący naród; genjalni ludzie, czy nieprawda?
Malarz miał już łzy w oczach.
— Ależ naturalnie!
— I weseli?
— Naturalnie!
— I piękni!
— Naturalnie!
W tem miejscu dusza malarza stanęła dęba, jak klacz przy przeszkodzie.
Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na kolanie i rzecze:
— Jakie cudne ma pan oczy!
— Zdaje się pani tylko, ja wogóle...
— Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan odziedziczył te cudne oczy?
— Trochę po ojcu, trochę po matce.
— A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana?
Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był jego ojciec.
— Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale umarł.
Niewiasta skonsternowała się na chwilę, potem zaczęła słodko:
— Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to trudno, żadna praca nie hańbi. I umarł biedak.
— Wcale nie biedak, proszę pani, bo się zapijał...
Niewiasta zrobiła gest bólu.
— Alkohol gubi ludzi, to straszne, proszę pana... To okropne...
Dusza zarżała w malarzu jak koń na łące, kiedy sobie coś wesołego przypomni, ale jej przyznał rację.
— Pan pozwoli, że się przebiorę?
Malarz zerwał się z fotelu.
— Ależ będę szczęśliwy, proszę pani...
Dusza trąciła malarza w bok na znak, że głupstwa gada.
— Co takiego? Szczęśliwy pan będzie? Na szczęście trzeba zasłużyć, panie malarzu!
Malarz poderwał szybko.
— Naturalnie, że trzeba zasłużyć, ja to wiem, proszę pani, tylko mnie się to tak wyrwało...
— Ach! wyrwało! No to niechże pan poczeka, a ja za chwilę się zjawię i za czekanie przeproszę.
— Bardzo proszę, niech się pani nie krępuje.
— Au revoir, panie malarzu, mówi się panu do widzenia, mówi się panu: pa!
Malarz uderzył nogą o nogę i zgiął się w ukłonie. Niewiasta zginęła w drugim pokoju i przymknęła drzwi. Malarz został sam; przez chwilę siedział cichutko, potem przeszedł się po pokoju. Stanął przed lustrem i uśmiechnął się sam do siebie.
— Mam, psiakrew, szczęście do kobiet, — pomyślał uspokojony i dumny ze siebie.
Potem zaczął oglądać mieszkanie. Było strasznie ładne; malarz pierwszy raz był w takiem mieszkaniu. Otomana przykryta dywanem robiła do niego oko z perskiego wzoru; na dywanie mnóstwo kwiatów i fotografji; zatrzęsienie porcelanowych cacek; na pianinie wazon z majoliki, całe szeregi pudełek od cukierków. W kącie mahoniowe biurko, którego malarz unikał, było bowiem takie filigranowe, że się bał, by mu nie złamał przez nieuwagę jakiej nogi. Na stoliczku w drugim kącie album z tysiącem kart z widokami.
Malarz zaczął się oswajać, i uspokoił się zupełnie.
— Niema co gadać, mam szczęście.
I usiadł na fotelu. Za chwilę zerwał się, jak oparzony, i skoczył ku drzwiom. Niewiasta śpiewnym głosem wołała z drugiego pokoju.
— Czy pan malarz bardzo się nudzi?
— Ależ nie!
— A co robi?
Malarz zdobył się na odwagę.
— Czeka...
— A bardzo czeka?
— Naturalnie, że bardzo!
— To dobrze! Niech poczeka jeszcze chwilę.
Malarz aż się zachłysnął z radości; gdyby mógł, byłby zatańczył wojenny taniec radości, ale na pierwszej wizycie nie wypadało.
Za chwilę weszła niewiasta, w prześlicznym różowym szlafroczku; dla malarza jakby słońce weszło.
— Tęskniło się choć troszeczkę?
— Pewnie, że się tęskniło!
— Więc wolno zato pocałować... ot tu...
Odchyliła rękaw i pokazała miejsce na przegubie.
Malarzowi zaszumiał w głowie wodny wir, pociemniało mu w oczach, potem je zamknął i mlasnął ją w rękę, jakby kto z bicza strzelił.
Niewiasta osunęła się na otomanę i zakryła ręką oczy.
— Co pan sobie o mnie pomyśli, co pan sobie pomyśli!
— Ależ, jak Boga kocham, nic nie będę myślał.
— Podobam się panu?
— Pani jest cudna!
— I... i... pan mi się... także podoba.
Malarz się zdumiał, ale uwierzył. Siedział naprzeciw niej i oglądał ją ciekawie. Miała prawie złote włosy i piękne oczy; była blada i uśmiechnięta. Ręce wymuskane i lśniące paznokcie. Piersi jej trochę beznadziejnie zwisały, ale malarz wytłumaczył sobie, że to pewnie dziedziczne.
Niewiasta uśmiechnęła się rozkosznie...
— Niech ktoś usiądzie... tu... bliżej... jeszcze bliżej... O, tak! A teraz niech coś powie o sobie.
— Ja?
— A tak, panie malarzu. Co się robi, co się maluje, wszystko... wszystko...
— Żyje się, proszę pani...
— I maluje?
— I maluje.
— Ludzi czy drzewa?
— Ludzi.
— To ciekawe! A drzew nie?
— Nie.
— To ciekawe! A pan maluje dzieci czy dorosłych?
— I dorosłych i dzieci...
Malarz skrzywił pociesznie głowę i spojrzał na nią rozrzewniony.
— Czemu pani tak wzdycha?
— Bo pan maluje dzieci. Ach, jakżebym pragnęła mieć dzieci.
Biedna niewiasta patrzyła przed siebie, gdzieś wdal.
A malarz się {{Korekta|rozczułił,|rozczulił,} albowiem dotąd spotykał kobiety, które, jako żywo, nie chciały mieć dzieci. Chciał jej zato powiedzieć coś, coby było jak miód.
— Pani jest strasznie dobra.
— Ja? O, nie, drogi panie... Niech ktoś temu nie wierzy. Ludzie o mnie mówią, że jestem zła.
Malarza omal że krew nie zalała.
— Ludzie to są małpy, proszę pani.
— Och, niech pan nikogo nie oskarża. Może ja naprawdę jestem zła. Kto wie?
— Ale blaga!
Dusza znów trąciła malarza w bok, aby się wyrażał przyzwoicie.
— Pani jest strasznie dobra.
— Czy pan to szczerze mówi?
— Słowo pani daję.
— Pan tak mówi, bo pan jest dobry.
Malarz zaprotestował.
— O, proszę pani, wcale nie!
— Niechże się pan nie odsuwa... Bliżej... Jeszcze, ależ jeszcze... Okropnie pan jest kochany malarz...
Malarz promieniał. Nagle uczuł, że jej kolano dotknęło jego kolana; nie śmiał popatrzeć, jak to się stało, ale dusza w nim zaczęła zacierać ręce z radości. Skronie mu pałały, a cały pokój kręcił mu się w oczach. Otomana pod nim aż drgała.
— Niech się ktoś niczemu nie dziwi... Ja jestem taka samotna, taka strasznie samotna. Teraz mam pana. A może pan tego nie chce?
Malarz chciał się zerwać z oburzenia, ale mu szkoda było tego kolana. Zaniemówił tylko na wyrażenie zdumienia, że go o taką lekkomyślność można wogóle posądzać.
— Czy pan kochał w życiu?
Malarz zaskoczony był tem pytaniem.
— Nigdy w życiu.
— I teraz pan nikogo nie kocha?
— Jak Boga kocham, że nie!
— Z ręką na sercu?
— Z ręką na sercu.
— Bo mnieby było przykro...
Malarz się rozrzewnił po raz dziesiąty...
— Przykroby pani było?
— Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy... Zakochać się można w tych oczach...
— Ach, co pani mówi!
— Ktoś nie wierzy?
Malarz przycisnął silniej kolano. Dusza malarza zauważyła z radością, że jej pan robi się nieprawdopodobnie bezczelny.
Niewiasta rozchyliła usta i zmrużyła oczy. A on przylgnął do niej bardzo silnie i za nic w świecie niktby go w tej chwili od niej nie oderwał.
— Dobrze komuś?
— Naturalnie, — rzekł malarz.
— A chciałby ktoś, żeby tak zawsze było?
Przed malarzem otworzyło się niebo.
— Pani się jeszcze pyta?
A ona przechyliła się tak blisko, że go musnęła włosami. Dusza zaczęła w malarzu przestępywać z nogi na nogę. Zaszumiało mu we łbie, objął ją wpół, i wpił się w jej usta.
O biedny i szczęśliwy malarzu.
Wyrwała mu się i odskoczyła zdyszana w kąt pokoju.
— Co pan robi! Czyś pan oszalał?
Malarz stał na środku pokoju, również dyszący i patrzył na nią zawstydzony.
— Słowo daję, że nie chciałem. Głupi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci.
— Niegrzeczny pan jest; jeżeli się pan nie poprawi, to się pogniewamy.
— Poprawię się.
— Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomyśli? Za kogo mnie pan weźmie? Myśli pan, że, kiedy kobieta jest samotna, to z nią sobie na wszystko można pozwolić. Czy nie tak? Czy pan tak nie myśli?
Malarzowi zbierało się na płacz. Chciał jej coś tłumaczyć, ale nie mógł.
— Będzie ktoś spokojny?
— Będę, słowo daję, że będę.
— No, to przeprosić. Tylko w rączkę. Nic więcej. Teraz już dobrze.
Chwila ciszy.
— Strasznie pan jest namiętny.
— Skądżeby znów!
— Doprawdy, że mi pan usta pokrwawił. Brzydki ktoś jest!
Malarz skrzywił się, jak dziecko.
— Proszę pani, ja nie chciałem, słowo daję, że nie chciałem. Tylko pani tak jakoś...
— Z pana jest dzieciak.
Malarz spostrzegł, że wraca pogoda i rozzuchwalił się. Podszedł ku niej blisko, tak blisko, że mu się znów zrobiło gorąco; oczy mu się zaświeciły, jak kotowi w marcu. W plecy dreszcz go drapał.
— Pani jest, że tak powiem...
— No?
— Bajeczna kobieta; człowiek nie wie, co robi.
I, jakby nie wiedząc, co robi, ujął jej rękę i podprowadził ku otomanie, która widząc, co się święci, aż zadrżała z radości.
— Może usiądziemy.
— Kiedy pan znowu zacznie...
— Niech Pan Bóg broni.
— Słowo?
— Słowo honoru.
Usiedli, a ona nie chcący przysiadła mu rękę; malarz omal, że nie zemdlał, ale uspokoił się, gdyż widocznie tego nie zauważyła; nie starał się jako żywo o to, by rękę wyswobodzić.
— Swoją drogą — myślał malarz — to jest dziwna rzecz, że ona tego nie czuje.
Ona patrzyła gdzieś w ciemny kąt, rozanielona. Na twarzy miała jakieś projekty na rumieńce; oczy jej błyszczały.
Bardzo cicho. A potem:
— Dobrze panu?
— Strasznie.
I mrugnął jakoś wesoło. Było mu wszystko jedno. Gdyby go stąd ciągnęli czterema wołami, nie ruszy się. Zaniepokoił się na samą tę myśl.
— Czy pani mnie prędko stąd wyleje?
— Ja pana?
— Naturalnie, bo może ja za długo już siedzę.
— Wcale nie, niech pan siedzi, jeżeli panu dobrze. Tylko spokojnie... Okropnie pan jest sympatyczny.
Malarz starał się zarumienić.
— Może być.
— Nawet bardzo. Zanadto ktoś jest gwałtowny, ale pozatem wszystko dobrze. Czy panu nie gorąco? — Trochę.
— To może pan... kiedy się wstydzę...
— Niech pani mówi, jestem posłuszny.
— Ale nie będzie pan źle myślał?
— Przysiągłem już pani, że nie.
— To może pan... zdejmie kołnierzyk...
— Jeżeli pani pozwala...
I czem prędzej zaczął lewą ręką odpinać kołnierzyk, bo prawej nie chciało się schodzić z posterunku, który mimo wszystko był ciężkim, albowiem niewiasta była dobrze zbudowana.
— Już, proszę pani.
— Lepiej panu?
— Rozumie się.
Trochę był zażenowany, nawet więcej od niej. Trzeba było coś powiedzieć.
— Czy pani zawsze taka samotna?
— Zawsze, proszę pana. Nie mam tu nikogo, strasznie jestem sama.
— Czy być może?
— A tak! Ojciec mój się zastrzelił po finansowym krachu. Stracił siedm miljonów...
— Siedm miljonów! To straszne!
— Matka umarła z rozpaczy; to był anioł, nie matka.
Malarz smutnie zwiesił głowę i na znak żałoby milczał.
— A ja wychowałam się w klasztorze. Zawsze sama, sama... Nie miałam nawet wypłakać się przed kim. I teraz żyję samotnie. Nie mam nikogo, ktoby mnie kochał.
Malarz oświadczył miną gotowość przystąpienia do tego interesu.
— Panią się musi kochać!
Strasznie szczerze to powiedział, zwyczajnie, jak dziki malarz.
— Tak się sądzi?
— Naturalnie.
— I panby mnie...
— Ależ naturalnie.
Malarz aż poczerwieniał. Nachylił się ku niej; ona przez nieuwagę ku niemu.
— Kiedy, proszę pana, artysta, jak mówi, że kocha, to wcale nie kocha.
— Kto pani takie rzeczy opowiadał?
— Ja nie wiem, ale tak słyszałam.
— Wcale nie, proszę pani.
— I potem sobie idzie, a kobieta wylewa łzy.
Malarz był w rozpaczy.
— To poeci tak robią, droga pani, malarze nigdy.
— Chciałabym wierzyć.
— Powinna pani wierzyć. Ja, proszę pani, mam przyjaciela malarza, który się pół roku kochał w jednej kobiecie.
— Och! Aż pół roku?
Dusza trąciła malarza po raz dziesiąty, więc się poprawił.
— Bo umarł, słowo daję, że umarł na zapalenie nerek.
Strasznie mu było gorąco; zaciskał nogi i przygryzał usta; potem się nachylił ku niej i z góry spojrzał w wycięcie szlafroka w okolicach obwisłych piersi.
Niewiasta stała się, jakby omdlałą i całem ciałem oparła się na nim. A ponieważ malarz miał jeszcze drugą rękę do dyspozycji, skierował ją nieśmiało w tę okolicę, która jest dla niemowląt ziemią obiecaną w przyszłości, a narazie mlekiem i miodem płynącą. Uczuł pod ręką gorącą pierś, czego ona dziwnym trafem znowu zupełnie nie zauważyła.
Niewiasta przymknęła oczy i przechyliła wtył głowę.
— Co pan robi... co pan robi...
Malarz nie uważał za stosowne odpowiedzieć na pytanie retoryczne, na które jest jasna odpowiedź. Zdaje się, że się usiłowała wyrwać, ale malarz był człowiek mocny, choć źle odżywiony. Krew w nim zagrała jak wojskowa orkiestra, stracił panowanie nad sobą, objął ją w pół i przechylił zupełnie. Zaczął całować jak warjat, albo zgoła jak oficer. Niewiasta, coraz słabszym głosem szeptała: „co pan robi... co pan robi...“ ale — można wierzyć lub nie wierzyć — patrzyła na niego z pod przymkniętych oczu, co on właściwie zamyśla robić. A kiedy ujrzała, że malarz jak dziki człowiek, nie da się powstrzymać w szaleństwie, zawołała raz jeszcze mocniej:
— Pan się ze mną nie ożeni... Panie!... ach... i legła bezsilna, jak kwiat podcięty.
........................
A kiedy był dzień, wyszedł malarz na ulicę, bardzo przygnębiony; wyglądał jak cytryna w kawiarni, bardzo używana. Był trochę śpiący i trochę smutny. Wlókł się ulicami do domu; a w chwili, kiedy stanął w bramie, uderzył się w czoło, mocno poirytowany.
— Idjota jestem! — myślał malarz — zapomniałem się jej nawet przedstawić!
Cały dzień miał zatruty; poweselał dopiero wieczorem, znowu u niej. I tak było przez czas dłuższy; rano był malarz zwykle smutny, a wieczorem wesoły. W życiu jest raz tak, a raz odwrotnie.
Wreszcie stało się, że malarz po naradzie dłuższej z duszą swoją i ze stróżem kamienicznym, wdział frak. Skąd wziął ten frak, Bóg raczy wiedzieć. Umył się, ostrzygł lwią grzywę i dostojnym krokiem poszedł do kościoła, gdzie go Pan Bóg przyjął z otwartemi rękoma; bardzo dawno go nie widział, a miał do malarza słabość. I tu zaślubiono malarza z niewiastą, która umiłowała go sercem i duszą i zapewniła go, że on jest pierwszy i ostatni. A malarz to jest dobre stworzenie i wszystkiemu wierzy.
Był z niego mąż bardzo przykładny; dobrze odżywiony, okazał się człowiekiem przedsiębiorczym; malował bardzo pilnie, ale mu jakoś nie szło; trochę mu się ręce zaczęły trząść od nadmiaru wzruszeń i dusza w nim trochę opadła, tak, jak nieraz halka opada z kobiety.
Okropnie kochał żonę. Lecz cóż, kiedy niewiasta jest jak wiecheć słomy; żona malarza, to była bardzo sympatyczna kobieta, ale zaczęła słabnąć w zapałach. Coraz częściej nie było jej w domu; raz była u krawcowej, a drugi raz u dentysty; potem chodziła na majowe nabożeństwo, potem trochę do cukierni. Raz wróciła bardzo późno z ogromnem pudłem cukrów.
— Gdzieżeś była tak długo?
— Wcale nie długo.
— Trzy godziny, po ulicach się nie chodzi przez trzy godziny.
— Rzeczywiście, masz rację, ale, uważasz, wojsko szło i musiałam poczekać aż przejdzie. Nie można się było przedostać przez ulicę. To potworne, powinni zabronić.
Malarz zobaczył cukry.
— A to co?
— To?
— Aha!
— Jakto co?
— Te cukry.
— A! ty o tem mówisz? To cukierki.
— Ja widzę, że cukierki, ale skąd to?
— Co, te cukry?
— Aha, te cukry...
— Jakto, skądżeby mogły być?
— Właśnie o to pytam.
— O co? No cóż... cukierki!
Trzasnął drzwiami i poszedł malować.
Raz zobaczył u niej prześliczny pierścionek z brylantem.
— Moja kochana...
— Co takiego? Możeś głodny?
— Nie; skąd ty masz ten pierścionek?
— Który? tę obrączkę?
— Nie, nie, tę obrączkę...
— Ten? To po matce...
— Nie, nie o ten mi idzie, o ten z brylantem.
— Który? Ten?
— Ten!
— Rzeczywiście, bardzo ładny pierścionek.
— Ale skąd go masz?
— Kto? Ja?
— Przecież nie ja.
— Ten pierścionek? Ach, to długa historja kiedyś ci opowiem... Mój kochany, co ci dać na kolację?
Malarz coraz częściej trzaskał drzwiami.
Na drugi dzień żona pod wieczór zaczęła się ubierać; wzięła świeżą bieliznę i dekoltowaną suknię.
— Ty dokąd?
— Kto, ja?
— Ty. Dokąd się wybierasz?
— Wyjdę na chwilę. Muszę wstąpić do fotografa.
— O tej porze?
— Jakto: o tej porze?
— Na fotografa zapóźno, zaraz się ściemni.
— Co ci się śni?
— Już siódma.
— Czy być może?!
— Zostaniesz w domu.
— Szkoda w takim razie, żem się ubierała; więc się przejdę. Za chwilę wrócę. Ty wychodzisz?
— Nie wychodzę.
— To szkoda, powinieneś więcej chodzić, za mało używasz ruchu. Do widzenia!
— Kiedy wrócisz?
— Kto, ja?
— Ty.
— Czy ja wiem? Powiedziałam ci, że za chwilę.
I poszła.
Malarz zapalił papierosa i chodził długo po pokoju. Na górze bębnił ktoś na fortepianie. Za chwilę uderzył deszcz o szyby i spływał po nich wąskiemi strugami. Malarz podszedł do okna i patrzył bezmyślnie na ulicę. Dwa konie dorożkarskie człapały po błocie; strasznie było pusto.
Przeczekał tak ze dwie godziny. Poszedł do drugiego pokoju i spojrzał na zegar, albowiem kieszonkowych zegarków nie lubił. Za godzinę znów spojrzał na zegar i zaczął być niespokojny.
— Dokąd ona mogła pójść?
Stróż zamknął z trzaskiem bramę i pogasił światła na schodach. W kamienicy stało się cicho. Minęła godzina jedna i druga. Deszcz padał ciągle.
Nagle malarz drgnął i zerwał się.
Przed bramą kamienicy zatrzymała się dorożka.
Był wściekły. Podszedł do drzwi schodowych i nasłuchiwał. Idzie... Minęła chwila i ktoś poszedł na górne piętro.
Wrócił do pokoju i zaczął biegać jak opętany.
— Dokąd ona mogła pójść?...
Usiadł w fotelu i czekał. Jezus, Marja! Druga... Deszcz padał ciągle; nie było słychać żadnego hałasu.
Siedząc w fotelu, malarz usnął. Śniło mu się, że zastrzelił żonę i siebie; przyszedł do nieba, stanął przed jakimś świętym.
— Kochany pan zastrzelił żonę. A o cóż poszło?
— Nie wróciła do domu.
— O, to źle! I siebie pan potem zastrzelił?
— Zastrzeliłem.
— To ratuje sytuację. Pan jest podobno malarz?
— Malarz.
— Malował pan kościoły?
— Nie, nigdy.
— O, to naprawdę źle. Ale sprośnych rzeczy pan nie malował?
— Sprośnych nie; wymalowałem tylko Fazyfę w chwili, gdy ją byk uwodzi.
— Chciał pan powiedzieć, kiedy ona uwodzi byka. No, to przynajmniej wesołe. Zresztą nic?
— Nic.
Święty staruszek zadzwonił. Jakiś sprytny anioł zjawił się na poczekaniu.
— Dać temu panu pokój, z północnem światłem.
Anioł mrugnął znacząco.
— Ma pan ze sobą jakie rzeczy?
— Nie, nic... Nawet nocnej koszuli.
— Nie o to pytam, ale może jaki różaniec, albo szkaplerz?
Malarz trochę poczerwieniał.
— Miałem, słowo daję, że miałem, alem się spieszył i zapomniałem widocznie.
— Niech pan pójdzie ze mną.
— Bardzo proszę.
Szli bardzo długo. Malarz przyglądał się aniołowi.
— Czego pan tak na mnie patrzy?
— Bo chciałbym wiedzieć, czy anioł to jest kobieta czy mężczyzna?
— Mężczyzna, proszę pana; kobieta nie może być aniołem, kobieta jest u nas uważana za stworzenie nieczyste.
— Aha...
Nagle malarz odskoczył wtył.
— Kto to jest?
— To? Nie poznaje pan? Pańska żona, przecież ją pan zastrzelił.
— I to bydlę dostało się do nieba?
— Proszę pana! Pan myśli, że tylko zakonnice wchodzą do nieba, a wesołe kobiety, nie? A cóż to, szpital czy ochronka?
Malarz bardzo posmutniał; rozradował go za chwilę wesoły widok; jakowyś mąż stał na głowie i kręcił się jak wrzeciono.
— Co to za warjat? — zapytał malarz.
— Panie, cicho! To nie żaden warjat, to święty; on się już tak trzy tysiące lat kręci, bo myśli, że to się strasznie Panu Bogu podoba.
— A cóż Pan Bóg nato?
— Z początku się trochę irytował, ale ponieważ nie wypadało, więc kiwnął ręką i udaje, że go to bawi.
Anioł wskazał malarzowi mieszkanie.
— Gromnicę pan ma?
— Nie mam...
— No, a czemże pan będzie świecił? Że też żaden malarz nie przyszedł dotąd do nieba z gromnicą!
Siedział tedy zacny malarz w niebie i nic nie robił, znudziło mu się wreszcie, zresztą patrzył na wszystko bardzo podejrzliwie. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby tu wszystko dawano za darmo.
— To jest jakiś ciężki kawał, — myślał malarz. — Każą mi potem płacić.
Poszedł tedy do świętego staruszka i powiada:
— Ojcze święty, z tem całem niebem jest jakiś szwindel.
Staruszek się oburzył.
— Co pan mówi! Taki znany, renomowany zakład! Jak pan może!
— Ja tu nie wytrzymam; czemu się tu nikt nie upomina za mieszkanie?
— Ależ panie kochany!
— Ani za wikt! Za darmo? Przepraszam, ale ja nie jestem do tego przyzwyczajony; żeby porządny człowiek nie był nic winien! To jest kiepski dowcip Ojcze święty, a jałmużny ja nie przyjmuję...
Święty staruszek zemdlał. Wywrócił przytem widocznie krzesło, bo malarz zerwał się na równe nogi.
Jasny dzień.
Przed nim stała żona, zadyszana i bardzo ożywiona.
— Ach, toś ty się nie kładł? Mój kochany, któż widział tak zdrowie marnować!
Malarz spojrzał na nią zdumiony i zaczął budzić uśpioną wściekłość. Zagryzł usta, podniósł pięść i zaczął okropnym głosem:
— Jak ty śmiesz...
Żona mrugnęła na niego znacząco.
— Cicho! nie jesteśmy sami...
Malarz się obejrzał.
Do pokoju tłoczył się przez drzwi dorożkarz z kilkoma pudłami.
— Co to jest?
— Co? te pudła?
— Te pudła!
— To ze sklepu!
— Z jakiego sklepu?
— Cicho, nie krzycz tak... No, ze sklepu... cóż w tem tak dziwnego?
Malarz opadł na fotel i nie mógł przemówić słowa. Czekał, kiedy dorożkarz wyjdzie.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, żona zaczęła okropnie szybko.
— Bo ty się, djabli wiedzą czemu, irytujesz a nie wiesz, o co chodzi. Zaraz ci wszystko powiem. Uważasz, spotkałam wuja...
W tem miejscu spojrzała z pod oka na męża. Malarz milczał.
— ...spotkałam wuja, który się naturalnie bardzo ucieszył i naturalnie zabrał mnie ze sobą na kolację, ten wuj, uważasz... Posyłaliśmy po ciebie, ale posłaniec cię nie zastał. Czyś ty wychodził?
Malarz milczał i patrzył na nią szklanym wzrokiem.
— ...piliśmy trochę wina, więc już zostałam z nim, bo zresztą deszcz padał. Przecież deszcz padał?
Malarz milczał i patrzył na nią błędnie.
— ...A potem? Potem wuj się naturalnie bardzo ucieszył i powiedział, że musi ciebie poznać i że bardzo cię ceni, potem poszedł ze mną do sklepu i pozwolił mi kupić sobie, co zechcę. Bo widzisz, wuj mnie bardzo lubi, więc wzięłam sobie to boa i te buciki i jeszcze dużo rzeczy... i branzoletkę...
Malarz patrzył bez słowa, jak ona otwierała pudła i pokazywała mu prezenty wuja.
Zatrzymała się wreszcie zadyszana.
— ...Ae i o tobie także pamiętałam, nie myśl, że ja pamiętam tylko o sobie... Widzisz, mój drogi, ja mam dobre serce, więc pomyślałam sobie, że zaczyna się robić chłodno i wzięłam na rachunek wuja parę Jaegerów dla pana malarza, by mu nie było zimno... A widzisz, czy źle zrobiłam?
Z tryumfującą miną rozpostarła przed nim parę smętnych Jaegerów i czekała, aby jej podziękował.
Malarz nie powiedział ani słowa, tylko poszedł do drugiego pokoju i zwarjował.
Szanujący się artysta w polskiem społeczeństwie nie powinien umierać inaczej jak w szpitalu, i nie na inną chorobę, tylko na suchoty. Taka śmierć jest pasowaniem na rycerza.
— Na co umarł? — mówi się w Polsce — na zatłuszczenie serca! Phi! I to miał być artysta?
— Gdzie umarł? — mówi się w Polsce — u siebie? Norwid umierał w przytułku, proszę pana, ale Norwid to był naprawdę poeta.
Przeto polski artysta, jeżeli nie ma suchot, powinien się o nie postarać (najlepsze jest połykanie bakcyli tuberkulicznych bezpośrednio), a następnie, na trzy dni przed śmiercią, wyprowadzić się do szpitala i umrzeć.
A oto był jeden malarz, który miał prawdziwe suchoty, takie polskie, „made in Poland“ — prima quality — suchoty z polską fantazją, albowiem galopujące. Polak jest zawsze rycerz, zawsze ma coś wspólnego z koniem...
Ten malarz był jednak uparty, nie chciał umrzeć. Już mu to nawet w sferach mecenasów zaczynano brać za złe.
— W samą porę by pan teraz umarł, — mówi mu jeden mecenas. — Ostatni pański obraz zrobił furorę... Słowo daję, żebym umarł na pańskiem miejscu.
— To niemożliwe, — rzecze malarz — pan dobrodziej nie mógłby umrzeć na mojem miejscu.
— Czemużby nie? Ojoj!
— Bo pan dobrodziej nie umrze na suchoty, pana dobrodzieja czeka mała apopleksja. Ten kark! Ho! Ho! Mój stryj miał także taki kark i djabli go wzięli. Pan nie wierzy? Jak Boga kocham!
Sympatyczny malarz? Co?
Potem go wzięli do szpitala.
Malarz się rozglądnął i bardzo mu się podobało. Po spędzonej nocy zwrócił się z miłym uśmiechem do najbliższego sąsiada z prawej strony.
— Łaskawy pan mocno chory?
Sąsiad spojrzał z rozczuleniem.
— O mocno!
— To mi pan może łatwo zrobić wielką przyjemność.
— Ależ panie, z miłą chęcią, jeśli tylko potrafię.
— Wie pan co? Niech pan jak najprędzej umrze...
Sąsiad wytrzeszczył oczy.
— Co? Co takiego?
— Mnie tam z tego guzik, uważa pan, ale pan w nocy niemożliwie chrapie. Umrzyj pan, drogi panie.
Tej nocy sąsiad umarł.
— Bardzo był dobrze wychowany człowiek, — rzekł malarz o nieboszczyku. — Tylko za mocno chrapał. Ale ludzie przed śmiercią stają się wogóle bardzo dystyngowani.
Sam nawet usiłował być dystyngowanym. Patrzył rozmiłowanym wzrokiem na siostrę miłosierdzia i chciał jej za wszelką cenę powiedzieć komplement. Myślał bardzo długo, wreszcie rzekł:
— A wie siostra, co?
— Co takiego, proszę pana?
— Siostra ma nadzwyczajny akt!
— Co ja mam?
— Nadzwyczajny akt.
— Ja mam kilka aktów: akty strzeliste, wiary, nadziei...
Malarz się zirytował.
— Ależ nie to! nie to! Ja, uważa siostra, myślę o tem — o! — że siostra ma doskonale zarysowane kłęby — o! tu! — i noga, że tak powiem, ho! ho!...
Siostra stała się purpurowa, ale potem patrzyła na malarza bardzo życzliwie.
Kiedy malarzowi zrobiło się raz bardzo źle, siostra się zmartwiła.
— Może pan ma jakie życzenie?
— A jakże! — rzekł malarz — naturalnie! Przedewszystkiem chciałbym się ożenić.
Siostra się uśmiechnęła.
— Słowo daję dziewicy. Chciałbym się ożenić. Człowiek powinien się żenić, kiedy ma galopujące suchoty, bo zaraz po weselu umarłby przynajmniej. A siostra za mąż się nie wybiera?
Suchoty galopowały w malarzu, jak dorożkarskie konie. Przyszedł go raz odwiedzić mecenas jeden.
— Jakiś pan pyta, czy może przyjść do pana?
— Nie, siostro, niemożliwe. Nie mam czasu. Nie przyjmuję.
— Czemuż to?
— Jest po wpół do siódmej, a ja na siódmą zamówiłem duszę. Będę rozmawiał z duszą.
— Najwyższy czas! — westchnęła biedna siostra.
Raz go chcieli umyć.
— Nie pozwalam, krzyknął malarz, to jest zamach.
— Żaden zamach, proszę pana, ale umyć się pan musi.
— Nawet po śmierci nie!
— To trudno, ale teraz pan musi.
— Proszę się nie zbliżać, bo będę wierzgał. A zresztą mnie Kościół zakazał się myć.
— Kto panu zakazał?
— Naturalnie, że Kościół. Czy siostra wie, kto ja jestem? Pomazaniec boży, a takiemu nie wolno nigdy się myć, boby starł boże pomazanie. Aha!
Pan Bóg opuścił malarza, ale mecenasy go nie opuściły. Przyszedł wreszcie jeden i rozpoczął posłannictwo.
— No! no! niech się pan nie niepokoi. Z tego się wychodzi, czego panu szczerze życzę.
— Wierzę w szczerość panie łaskawy — jestem panu coś winien.
— Ach! któż o tem mówi?
— Nie ja...
— I ja także nie. Przyszedłem panu nawet coś zaproponować. Widzi pan, panu potrzebne jest południe. Sam pan przyzna?
— Nie mogę!
— Pan nie musi wyjechać?
— Nie chcę, łaskawy panie; chcę umrzeć na koszt rodzinnego kraju.
Mecenas się zaśmiał, jak ropucha do słońca.
— Pan sobie żartuje. A ja panu coś powiem. Ja panu dam na wyjazd! Pan jest niesłychanie zdolny i ja panu dam na wyjazd...
Malarz spojrzał nieufnie.
— Niech mi pan wierzy — mówił mecenas — robię to dla pańskiego talentu.
— To pan źle robi...
— Niby czemu?
— Bo ja jestem świnia i każdego, co mi chce dobrze zrobić, uważam za idjotę.
Mecenas znowu się zaśmiał.
— Humor z pana tryska, a pan rozpacza. Pojedzie pan na południe i będzie dobrze ze wszystkiem.
— O, nie ze wszystkiem!... Z pańskiemi pieniędzmi będzie bardzo źle.
— Jestem spokojny, mistrzu. Zresztą nie robię panu łaski.
Malarz filuternie przymknął jedno oko.
— Żeby pana nie urazić, nie da się panu za darmo — rzekł szybko mecenas. — Panu żadna łaska niepotrzebna. Pan ma talent i może pan dyktować warunki. No, czyż nie? Czy nie mam racji?
— Ho! ho!
Mecenas spojrzał ciekawie.
— Jak pan to rozumie?
— Co?
— Ten wykrzyknik...
— Bynajmniej! Niech pan nato nie zwraca uwagi, to są przedśmiertne rzężenia.
— Pan zawsze taki sam, — zauważył mecenas.
— Pan dobrodziej także...
— A tak, tak... Przystąpmy do rzeczy. Wyjedzie pan na południe za moje pieniądze. To pana nie powinno obrażać. Niech pan się namyśli, niech pan sam ze sobą pomówi...
— Niemożliwe! Z suchotnikami nie gadam!...
— He! he! Bardzo słusznie, wybornie! I widzi pan, pan te pieniądze odrobi. Użyje ich pan rozumnie...
— Również niemożliwe. Pijaństwo nie należy do rzeczy rozumnych.
— Pan mi nie da przyjść do słowa... Pan te pieniądze odrobi. Dostanie pan czterysta koron, zato będzie pan rok we Włoszech i będzie pan malował. A co pan namaluje, to pan mnie przyśle... Zgoda? Ale, ale! Obrazeczków będzie najmniej dwadzieścia... No i jakże?
Malarz się uśmiechnął jadowicie jak okularnik.
— Chwileczkę, łaskawco...
— Bardzo proszę...
Malarz wyjął z pod poduszki naczyńko, specjalnie sporządzone dla suchotników i rzekł wielce uroczyście:
— Widzi pan, tu nie wolno pluć na nic, a jabym panu chciał napluć w gębę. Pan pozwoli, że ze względu na hygjenę, napluję tylko w to naczynie...
No i plunął, jak przyszło na porządnego malarza.
— Kłaniam!... — rzekł i odwrócił się do ściany.
Mocno był poirytowany zacny malarz. Całą noc sam ze sobą gadał.
— Polska, mówił, to jest miły kraj. Ze spluwaczką trzebaby chodzić. Umrzeć nie dadzą spokojnie, a Pan Bóg z burżuazją trzyma. Naturalnie!... Dwadzieścia obrazów, powiada mu daj, a on ci pomoże do śmierci, bałwan jeden, galernik! Sztukę popiera i kamienicę kupi, na podwieczorek cię zaprosi. Świnia! Takiemu powinien ksiądz na spowiedzi poradzić, aby się powiesił, aby na suchoty przypadkiem nie umarł, bo to za porządna śmierć... Naturalnie, że za porządna... Abyś cztery żony miał, gorylu jeden!... Dwadzieścia obrazów! Czterysta koron ci daje... Najmiesz pałac w Rzymie, kupisz wagon farb i będziesz malował włoską królowę. Bogdajbyś sczezł... Że ta święta ziemia jest taka cierpliwa. Inna na jej miejscu, porządna kobieta, toby kopnęła to ścierwo na cztery wiatry... Malarzem być? Do dymisji się podam i ministrem zostanę. Słowo daję!
Miał jednak na drugi dzień pociechę.
Koło południa wsunęła się do celi dziwna figura.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Malarz spojrzał i zdumiał się.
— A tyś się tu skąd wziął?
Był to równie zacny malarz, tylko głupszy.
Cienka figura, przybrana w czarne, potwornie szerokie aksamitne spodnie i w białą bluzę. Pod szyją coś jak stryczek, coś jak krawat. Bródka ruda, zakręcona fantazyjnie w lewo i rzewne, niezmiernie smętne wąsiki. Jakiś szczątkowy zabytek, jakaś mizerna pozostałość wyrudziałego materaca, jakaś resztka pendzla. Przyjaciel nie mówił, tylko piszczał, jakby na pękniętym flecie grał. Wogóle zaś głos miał trochę zapity.
Spojrzał filuternie na przyjaciela, powalonego na żelazne, szpitalne łoże boleści i zdumiał się.
— To ty jeszcze żyjesz? Na! na! I suchoty masz? Psia krew, hrabia!
— A widzisz, zawsze byłem arystokratą.
— Słusznie, słusznie... I rosół ci tu podobno nawet dają. Pańskie życie, słowo daję. Taki jak ja nie ma szczęścia. Można tu usiąść? Słuchajno, a może ty nie masz czasu, może ci przeszkadzam!
— Siadaj!
— Jakbyś chciał umierać, albo co, to ja wyjdę. Nie lubię patrzeć na umierających. Raz w moich oczach tramwaj psa przejechał, tom potem przez trzy dni obiadu jeść nie mógł. Zresztą nie miałem nawet pieniędzy na obiad i bardzom był z tego rad.
— Ty z Paryża wracasz?
— A jakże! Powiadam ci bracie, Babylon! Słowo daję. Sodoma i Gomora! Palce lizać... Na balu jednym to albo we fraku albo bez niczego, uważasz, tak jak model. Nie miałem fraka, tom tak poszedł jak Adam... Słowo daje. Furorę zrobiłem, bo musisz wiedzieć, że jestem tak zbudowany ładnie jak kobieta.
— E!
— Słowo uczciwości... Cały bal za mną biegał.
— Wystawiałeś w Salonie?
— W Salonie? Ktoby tam wystawiał! Same knoty. Francuzy mydłkowate... Byłem z obrazem i na pysk mnie wylali. Małpy berberyjskie. Śliczny obraz! Stoi uważasz, koło płotu dziewczyna całkiem zezowata; trzyma w ręku kawkę. Obraz nazywa się „Nieśmiertelność“.
— Bardzo słusznie się tak nazywa. I nie przyjęli?
— Powiadam ci, że mnie na pysk wylali. Pytają się mnie, co to jest ta dziewczyna? — Życie, powiadam. — A ta kawka? — Powiadam, że dusza. Życie schwytało duszę i więzi ją. A ją woła nieśmiertelność. No, czy nie mam racji?
— I życie było zezowate?
— Naturalnie, bo powiedz sam, czy tak nie jest. Więc kto jest idjota, ja czy oni?
— Ich nie znam...
— A no właśnie. No i tak... A ty tu długo myślisz leżeć?
— Do śmierci.
— To z jakie trzy dni w każdym razie?
— Może trzy, może mniej.
— To ci pieniądze żadne nie potrzebne?
— Żadne. Chciałeś mi co dać?
— To nie, ale może ty co masz?
— Mam w banku angielskim, dam ci czek...
Przyjaciel posmutniał.
— Jeszczem na ciebie tylko liczył. Myślałem: umiera, więc mu już niczego nie trzeba. No i czy życie nie jest zezowate?
— Owszem, przyjacielu. Nawet z egipskiem zapaleniem oczu. Owszem. Ale słuchaj no, ty. Sytuacja nie jest bez wyjścia.
— Wolałbym wyjście bez sytuacji.
— Widzisz te szaty, które ze mnie zdjęto?
— No?
— Prosta historja. Po śmierci nie potrzeba mi spodni. Mogłeś ty chodzić goły na bal, mogę ja goły umierać. Zabieraj to i idź do djabła.
— Serjo mówisz?
— Nie żartuje się w obliczu karawanu, mój drogi. Weźmiesz szaty?
— Wezmę, ale co będzie, jak ty wyzdrowiejesz?
— Będziesz musiał się powiesić nago i zwrócisz mi ubranie.
— Ale zdaje mi się, że niema obawy, abyś ty wstał, — zauważył wesoły przyjaciel, patrząc okiem znawcy.
Nagle się roześmiał szeroko.
— Kapitalnie będziesz wyglądał w trumnie. Słowo daję. Umyślnie przyjdę popatrzeć, choć pogrzebów nie lubię.
— Nogi sobie przedtem połam...
Przyjaciel patrzył na niego z rozczuleniem.
— Dobrą duszę miałeś. Phi! Kobiety cię zniszczyły. Mój drogi, ja jestem ostrożny. Ja się nie kocham, — rzekł z westchnieniem.
— Za głupi nato jesteś.
— To może nie. Sam zresztą nie wiem, czemu; nie miałbym i tak szczęścia.
— Zanadto po kobiecemu jesteś zbudowany...
— A może i to? Kto wie?! Aleś ty używał, co? No i umierasz nie tyle w spokoju, co w szpitalu. No, zabieram ubranie i bądź zdrów.
— Jak powiadasz?
— Bądź zdrów!
— W takim razie zostaw mi ubranie!
— Ah! pardon! Wesołej śmierci! Tylko mnie przy śmierci nie wspominaj, bo mi może być trochę przykro. I nie opowiadaj w niebie, kto ci ubranie wziął. Powiedz, że w szpitalu zginęło... Łatwiej uwierzą... Tyle ludzi tu ginie, że i spodnie także zginąć mogły.
Malarz mu ścisnął rękę.
— Do widzenia!
— Jak powiadasz? — zapytał zkolei przyjaciel. — Do widzenia? Obejdzie się... Ale! ale! Byłbyś umarł i nie dowiedział się wesołej rzeczy. Proszę ciebie, — stado jedno, mecenasy i kobiety opasłe, zrobiły komitet i robią raut. A wiesz jaki raut? — ze śpiewami i tańcami.
— Będziesz na nim nago?
— Jako żywo nie! Raut jest na twój dochód.
Malarz spojrzał na niego jak na warjata.
— Oszalałeś?
— Nie miałem nigdy do tego skłonności... To jest, uważasz, niby tajemnica, ale wszyscy wiedzą, o co idzie. Chcą cię do Włoch wysłać, magocie jeden. Co ci jest do djabła?
— Do Włoch? — krzyczał malarz.
— Nie krzycz! bakcyle przelękniesz... Zresztą powinieneś się cieszyć, byku egipski. Sama ona śpiewa, ta donna z długą szyją, którą malowałeś sto razy, z suknią i bez sukni.
— Milcz!
— Co mam milczeć? Myślałem że ci przyjemnie będzie dowiedzieć się, że ona śpiewa na twoje suchotnicze konto i podobno stara się o cały ten rautowy interes. Nie jęcz! Musiała się chyba kochać w tobie, naco trzeba mieć uderzenia krwi na mózg.
Malarz kąsał poduszkę, której treść skompromitował, albowiem siano się z niej ukazało.
— Ty tak długo potrafisz? — pytał się zaciekawiony przyjaciel.
— Bydło! bydło! — krzyczał malarz.
— Ja wiem, że bydło. Ale ona może w najlepszej chęci...
— Ona największe bydlę!
— Tak sądzisz? Ha! jeżeli tak sądzisz, to pewnie i prawda. Głupiom tylko zrobił, żem ci o tem wszystkiem powiedział.
Malarz coś postanowił.
— Dobrześ zrobił... ale słuchaj-no, kiedy jest ten raut?
— Dzisiaj wyć ma ona tłuszcza.
— Dzisiaj? Otóż nie będzie wyła. Dla mnie raut? Niedoczekanie ich! I ona śpiewać będzie, gołębica? Nie, tego nie dożyje. Nową suknię ma, — otóż właśnie, że jej nie pokaże!...
— Wstajesz? mam ci oddać ubranie? Możebyś się już raz wreszcie zdecydował...
A malarza znowu napadło. Darł zębami poduszkę; krew mu się jeszcze jaka taka zbiegła do twarzy. W gardle mu świszczało nieznośnie. Ręce kurczowo zaciskał.
Przyjaciel patrzył niespokojnie i nie wiedział, co uczynić.
— Słuchaj-no, ty, czy ty przypadkiem nie umierasz?
Malarz coś rzęził.
— Ach, — pojął przyjaciel, — ty im chcesz tak na złość?! Paradne! słowo daję...
Patrzył z coraz większem zajęciem, pokiwał głową, potem krzyknął w stronę drzwi:
— Pani siostro!
— Co takiego? co się stało?
— Nadzwyczajnego nic. Tylko ot! — ten się niegrzecznie obrócił do ściany i umarł. Złośliwa bestja! Do widzenia, siostro, ja tu może wrócę, tylko nie na suchoty, a na delirjum.
Filozof pewien położył się na łożu i obrócił się twarzą do ściany aby umrzeć; myślał biedak, że to tak łatwo. Filozof to jest zawsze człowiek naiwny, taki, który sądzi, że można umrzeć przez roztargnienie, albo wtedy, kiedy się komu podoba. A to nieprawda.
Umrzeć wolno człowiekowi, który tego nie chce. Można ominąć to prawo, chcieć i powiesić się, ale przecież filozof nie będzie się wieszał, jak byle jaki rozsądny człowiek.
Oto filozof ten przeszedł wszystko piekło ziemskie. Był pełen wiedzy, jak encyklopedja na raty; miał loty górne i spadał, miał pomysły ogromne, ale nie mógł znaleźć wydawcy; wiedział tyle, ile nie wiedział żaden z jego współczesnych. I nie zdało mu się to na nic. Więc przyszła na niego najpierw zgryzota i smutek, a potem melancholja, nieskończona melancholja, stworzenie, które powiek nie ma u oczu, melancholja, wychudła utrzymanka poetów, kuzynka nocy i śmierci.
Filozof siadywał w wypłowiałym fotelu i patrzył przed siebie; na oczach miał mrok, który się w nie sączył z mózgu. Przyszła na niego bezwładność, a pierś mu gniotło coś niezmiernie ciężkiego, czego nie mógł zepchnąć ostatnim wysiłkiem chudych, wyschłych ramion, które były już tak chude, że nieraz nocą fosforyzowały w nich stare kości.
Filozof martwiał w swoim fotelu; ile razy podchodziła ku niemu dobrze skrojona świadomość rzeczy, obracał się do niej tyłem z tą nieskończoną pogardą, która cechuje mędrców.
Chciał zwiędnąć tak i usnąć, aby się nie zbudzić, co się okazało rzeczą niewykonalną ze względu na trzepanie dywanów na gankach kamienicy, w której jak wypłowiała lwica w klatce, zamknięta była dusza filozofa.
Dziś upił się melancholją, jak fałszowanem winem, i spowiadał się jej. Oto uczynił wiele i nie dokonał niczego. Zycie zdało mu się jak wąska przestrzeń pośród wysokich, odrapanych murów, nie szanowanych bynajmniej przez psy i ludzi, co gorzej wychowanych. Przeszedł przestrzeń i w ciemności o mur uderzył głową, tą głową, która była jak magazyn, jak spichlerz, co się przed szczurami ostał.
Zwątpienie zezowate i natarczywe podeszło ku niemu.
Filozof zwiesił głowę i milczał.
— O czem milczysz? — zapytało zwątpienie.
— O śmierci...
— O śmierci... powtórzyło bardzo suchotnicze echo niezamiatanego od urodzenia pokoju.
Filozof postanowił umrzeć.
I tak trwał w tem postanowieniu, a ono w nim. Dreszcz po nim przeszedł od czasu do czasu, rozpacz drapała go w plecy. Nie miał na świecie niczego, niczego nie chciał od życia.
— Niema ratunku! — rzekł sobie filozof — niechaj mi życie poda czarę z cykutą.
Ale życie to nie jest kelner — i filozof trwał dalej w postanowieniu swojem.
— Śmierć, — mówił filozof w pustkę — jest kroplą ostatnią. Gorycz napełniła mnie po brzegi, a przeto umrę.
Rzekł, złożył starannie na krześle ubranie i położył się, aby umrzeć.
W łóżku rozparła się samotność.
— Posuń się, — rzekł filozof, — ja będę umierał...
Leżał tak już dwa dni — i nic.
W mózgu czuł wir, który zaczął szaleć. Z powały padał mu na oczy jakby czarny śnieg; w ustach czuł czczość i nudę. Coś w nim drgnęło.
— To śmierc! — pomyślał filozof.
— To ja! — obruszył się żołądek i warknął.
Więc się biedny zbankrutowany filozof wpatrzył w sufit i czekał.
Pająk ogromny krążył nad nim i snuł sieć. Na dworze padał deszcz, i noc w zabłoconych butach, ociekająca wodą, tłoczyła się do przybytku śmierci. Chciał jej bronić wstępu, wołał coś w stronę drzwi biedny filozof, ale go odsunęła brutalnie i zasypała mu ciemnością oczy.
Jęknął tylko i obezwładniał.
Leżał tak długo i słuchał. Noc włóczyła się po izbie, łaziła po półkach, bo skrzypiały, jak pod czyjemiś stopami, szeleściła kartkami książek, dzwoniła palcami o szyby. Słyszał jej kroki: chodziła miarowo, jak człowiek, który się zamyślił i chodzi. Cicho... Widocznie przystanęła obok łóżka; schyla się i zimnemi rękoma wodzi po twarzy.
Pot mu wyszedł na czoło.
Zaszeleściła, jak powiew:
— To ty?...
— Ja jestem... Umieram...
— Nie umrzesz.
— Muszę...
— Nie umrzesz; będziesz jeszcze żył długo...
— W męce... Nie krzycz tak głośno! W męce będziesz i nie znajdziesz tego, czego szukasz.
— Ooo!... Ooo!...
— Nie znajdziesz...
Zaczęła chodzić miarowemi krokami. Przystanęła na chwilę, kiedy w oddali zaczął dzwonić zegar na jakiejś wieży; liczyła sama swój czas, albowiem wczoraj zarżnięto w kamienicy ostatniego koguta.
A filozof coś postanowił.
Wstawał blady z łoża boleści i chwiał się na nogach, koło których jaki głupszy powój mógłby się snadnie owinąć, wziąwszy je za dwie tyki. Zapalił świecę i szklanemi oczyma rozejrzał się dokoła.
Noc. Cisza...
Noc, zmrużywszy oczy przed światłem, przesiąkła przez szyby i wyciekła za nie. f on wyglądał strasznie: siedział w koszuli, jak w całunie trupim i z wytężeniem wpatrywał się w karty jakiejś potwornej księgi, po których skakały, jak pchły, czarne litery. Chwila była okropna. Wszystka krew uciekła mu z twarzy, włosy miał rozwiane i brudną koszulę. Czytał coś półszeptem i podnosił się jednocześnie z fotelu. Aż za chwilę szept stał się krzykiem, okropnym, rozpaczliwym, jakby mordowano rzeźnika; filozof stał wspaniały w krwawem świetle dychawicznej świecy, która czyniła ostatnie wysiłki, aby z siebie cokolwiek wydobyć światła. Filozof ręce wyciągnął sztywnie w górę i wolał; wołał, jakby kogoś na ratunek.
Filozof zaklinał djabła.
Chwila tej strasznej ciszy, która poprzedza rzeczy wielkie; wszelki krzyk i szmer wszelki stanęły w cieniu z otwartemi na poły ustami, nie śmiejąc siebie dokończyć. Zdawało się, że komnata jest ogromnem wnętrzem dzwonu, w którym do bronzowych ścian tulą się echa konające i w którym serce, od nagłych rozgrzane uderzeń, umarło i stało się sztywnem.
Była chwila takiego oczekiwania, które mrozi krew w żyłach, jeżeli człowiek nie ma zwapnienia aorty; tego czekania, w trumnie, zanim uderzą młotkiem w gwóźdź ostatni; tego oczekiwania, którego mękę przeżywa człowiek przed otwarciem testamentu ciotki, która się między mumje przeniosła.
Straszna chwila — i drugiej takiej nie mógłby przeżyć filozof czcigodny, pod którym nogi, zrzadka obrosłe, drżały, jakby nie wiedząc, co właściwie innego w sytuacji takiej ze sobą uczynić. Filozof patrzył, sam nie wiedząc, gdzie, wzrokiem, który był gotów na przyjęcie djabła. Zaprawdę, był to wzrok szatański.
Aż nagle... och...! serce filozofa poderwało się z miejsca jak spłoszony zając — nagle ozwał się w kącie suchy trzask. Ktoś niewidoczny potarł zapałkę o pudełko... Przeto świeca filozofa targnęła silniej trzewiem z nici i rozbłysła jaśniej. Filozof ani drgnął, tylko nogi pod nim drżały lekkomyślnie na rachunek własny.
Z mroku zakurzonego kąta wyszła przepyszna postać. Trochę z oberwańca, trochę z arystokraty. Senatorski, pyszny nos, rozstrzelone, zamglone nieco oczy. Brwi pięknie zrosłe nad czołem. Wysoki, chudy, bardzo wymizerowany pan. Strój mocno zaniedbany, atłasowy i niegdyś może czarny. Szpada u boku niepomiernie długa na powiązanych w guzy jedwabnych sznurkach. Zadzierżyste obuwie, wykrzywione histerycznie, choć nie bez pewnego rodzaju pijackiej fantazji.
Figura rozdęła nozdrza i z politowaniem obejrzała się po pokoju; potem zwróciła się w stronę filozofa, którego noga lewa nie wiedziała, co czyni prawa.
Podszedł bliżej i wziął się pod boki.
— Pan mnie prosił o przyjście?
Filozof dobył ze siebie jakąś zbankrutowaną resztkę głosu:
— Ja, panie...
Figura zrobiła grymas.
— Pan nie mógł wybrać lepszej pory? Czas jest psi.
— Umierałem...
— To trzeba było umrzeć; któż panu przeszkadzał?
— Nikt; ja właściwie chciałem, ale nie mogłem umrzeć.
— Chciał pan, ale pan nie mógł... Niech pan usiądzie i niech się pan okryje kołdrą; zimno jest, a pan tylko w koszuli.
Filozof posłusznie spełnił życzenie, potem usiadł.
Figura, usiadłszy również, patrzyła na niego znudzona:
— No i cóż?
Filozof spojrzał śmielej.
— Powiem, tylko z kim mam...?
— Mefisto! Mógłby pan być do tego stopnia bystry, żeby mnie poznać. Łażę po wszystkich warjatach.
— Mefisto!
— A tak... Każda chórzystka poznałaby mnie odrazu. A czemże pan jest z przeproszeniem?
— Filozof.
Mefisto jakby połknął muchę.
— Jeszcze jeden? No, i czegóż pan?
— Przecież pan chyba wie...
— Nic nie wiem, nic nie wiem. Niech się pan streszcza i mówi prędko, bez przenośni i bez kwiatów! Mój czas drogi.
Filozof zaparł dech w piersi, a potem:
— Ja, widzi pan, jestem zbankrutowany filozof... jakby to panu powiedzieć, zupełnie jak Faust...
Mefisto gwizdał na temat z Boity.
— Patrzcie! jak Faust!...
— Tak, panie, jak Faust. Zupełnie jak on.
— Ne pan ma lat?
— Siedmdziesiąt.
— Ładny wiek... I nie może pan umrzeć?
— Chciałem.
— Przecież jest tyle środków.
— Jestem filozof, panie...
— No i cóż?
— Filozof nie umiera, jak diurnista, co się kocha nieszczęśliwie. A zresztą, ja uprawiam zawodowo optymizm.
— Słusznie... Słusznie...
Mefisto patrzył bezczelnie.
— I czegóż pan chce?
Filozof zrobił gest teatralny:
— Młodości! Życia! Powrotu!
Mefisto wziął się za boki i z zadowoleniem rozparł się w fotelu.
— Czy podobna?! Młodości?!
— Tak, i życia, i powrotu!
Filozof szalał.
— I zato pan daje?
— Pan nie wie? Duszę!
Mefisto skrzywił się z politowaniem.
— Czegoś lepszego pan nie ma?
— Co takiego? — zdumiał się filozof.
— No, czegoś lepszego?
— Nie rozumiem pana. Daję to, coś pan zawsze brał i co mam w sobie najlepszego!
Mefisto się niecierpliwił.
— Bynajmniej, kochany panie. Pan myśli, że dla mnie dusza to taki nadzwyczajny ananas, a pan się myli; to dobre dla pańskiego biografa, albo dla reportera, który doniesie o pańskiej śmierci. Co ja zrobię z pańską duszą? Wierzy pan w piekło?
— Nie...
— No, widzi pan! I czegóż pan chce, do stu djabłów! Co z pana za filozof?
Filozof chwycił się za głowę.
— Jakto? Więc co pan właściwie robi?
Mefisto skrzywił się wesoło.
— Kto? Ja? Robię to, czegoby nie robił nikt, gdyby robił to, co ja robię.
— Pan drwi. Pan zawsze drwił.
— I teraz, filozofie, widząc, że się pan kurczy, jak wielka własność szlachecka. A pan mnie nudzi.
Filozof miał minę złą.
— Więc panu nic po duszy?
— Nie mam magazynu tandety.
— I pan mnie nie odmłodzi?
— Nie jestem obowiązany. Idź pan do fryzjera.
— Więc pocóżeś pan przyszedł?
Mefisto był poirytowany. Spojrzał na filozofa, jak na warjata.
— Pan się pyta, pocom przyszedł? A czemuś się pan darł, jak niemowlę, jakby panu zęby rwali? Co mnie to obchodzi, żeś pan zbankrutował razem ze swoim systemem? Co to wogóle kogoś obchodzi? Przyszedłem, bo takie już mam niemądre przyzwyczajenie. A pan pewnie myślał, że ja panu napoczekaniu sprokuruję młodość i piękną kobietę na pociechę nowego życia. Nie, panie, ja nie jestem stręczycielem...
— Aleś pan niegdyś stręczył...
— To pana niech nie obchodzi. Zresztą inne były czasy, inni ludzie. A co pan jest?
— Jakto, co?
— Zlepek, zdrutowany garnek; powywracał pan do góry nogami to, co stało na głowie, i zdawało się panu, żeś pan dokonał wielkich rzeczy. Płodził pan filozofję na temat końca nosa. Zdawało się panu, żeś pan zrobił rewolucję, a pan jest błazen.
Filozof zgrzytnął wspomnieniem zębów:
— Panie!
Mefisto się tymczasem rozsierdził.
— ...Jęczał pan, udawał pan prawowiernego, czytał pan „Głos organistów“. I zato zrobili pana suplentem. Czy nie tak? No, niechże pan powie! Czyż nie tak?
Filozof spokorniał.
— Nie szło, więc pan stanął na głowie, tłukł pan głową o mur, wrzeszczał pan w niebogłosy i groził pan końcem świata. Coś pan tam pewnie wytargował. Ma pan jeszcze tę czerwoną krawatkę?
Filozof skłonił głowę na piersi.
— ...A widzi pan. Na starość pan filozofem został. Myśmy już takich widzieli... Mełł pan otręby, jak wiatrak, co kto gdzie panu nasypał w gardło. Pan myślał, że duszę można obracać na rożnie, jak kurczę, i polewać zgniłym sosem. A tak nie można... Zresztą proszę pana! Takich, jak pan, jest miljon. Byle idjota kładzie teraz mokry parasol do łóżka, a sam staje w kącie i myśli, że już filozofem został. Co pan wie? Platona pan umie napamięć? Ja także. I to już wszystko?
— Napisałem traktat...
— O czem takiem?
— O moralności kłamstwa.
— Pan!
— Ja...
Mefisto spojrzał niechętnie.
— Więc to pan spłodził... A ja o ten traktat podejrzywałem jeszcze marniejszą figurę. Pański traktat? Poza na rewolucyjność, gadanie bez przekonań, filozofja bez kręgosłupa, rzecz przytem tchórzliwa, szablon i nędza. Ohydna prawda wyłazi z pańskiego kłamstwa, jak wnętrzności z rozprutego żelazem brzucha, ta podła prawda, która dlatego chodzi naga, bo jest żebracza i nie ma się w co przyodziać. Głupia prawda, filozofie!
— Pan się djablo uprzedził, Mefistofelu...
— Nie, kochany panie, tylko pan pochodzi z tej czeredy, która szpik ma w kościach wyschły do cna i nie widziała nigdy słońca. Pan się, filozofie, wywodzi z tego ohydnego tłumu, który dusze powyciskał, jak cytryny, tak, że zgniłe są, pomarszczone i żółte. Niekształtną pałubę z życia sobie pan zrobił na starość i czci pan bałwana. Pan nie umiał być lekkomyślny, nigdy i w niczem. Szaleństw od pana się już nie żąda. Pan, drogi filozofie, nie miał nigdy odwagi skoku, pan wciąż tylko pełzał, gryząc ziemię, jak gad. A to może dobre dla chwały niebieskiej, po odpowiedniem nawróceniu się, dla uczynienia zadość formalnościom. Dedalom i innym takim aeronautom wstęp do nieba wzbroniony.
Spojrzał na filozofa zpodełba.
— Pana to dziwi, co ja mówię, nieprawdaż?
— W istocie...
— Nic nie szkodzi... Cieszy mnie, że pana jeszcze cokolwiek dziwi; człowiek, który się już niczemu nie dziwi, ma pewnie znieczulony mózg. Paralysis.. A widzi pan, ja to mówię, gdyż ja jestem stary romantyk. Na tem wykrzywionem obuwiu mam jeszcze pył z lepszych dni... Widzi pan — o! — szpadę jeszcze noszę, bo mnie to bawi, tak, bawi mnie i przypomina mi rzeczy milsze ponad wszystko. Miałem swoje piękne szaleństwa, a teraz żyję wspomnieniem, poezją wspomnień i poezją szaleństw, po których mi nie zostało nic, prócz tej długiej szpady i tego koguciego ogona, co mi się nad czołem chwieje...
Skłonił głowę na piersi i zamyślił się. Długie nogi wyciągnął przed siebie i milczał długo. Potem, odetchnąwszy, zaczął mówić ciszej i jakby ze smutkiem:
— A wie pan co? Nie powinienem tego mówić, ale mnie pana żal... Mnie wszystkich żal, wszystkich zmarnowanych pysznych głów, wszystkich tych dusz, któreby mogły jak latarnie morskie świecić na fundamencie skał, a świecą zgniłem próchnem, które obnoszą nocami, bo się wstydzą dnia. Ot, Lucyferowie z prowincji! I pana mi żal... Ale pan w sobie nie ma nic, no nic!... Żeby jaki łachman, pstry łachman, w którym chadzał niegdyś poeta, czy rycerz. Nic... nic... Mumja pan jest, zawinięta w śmiertelne gzło mumja, z tych, które życie sobie fabrykuje do swojego muzeum. Pan i panu podobni, jesteście jak ryby, nasolone filozofją, aby nie było czuć zgnilizny. Jesteście liście, które w błoto spadły. A to już wstrętne... Bo widzi pan, filozofie, ja mam swoją poezję i dlatego żal tak przeze mnie w twoją stronę złorzeczy; wspomnienia mnie kolą w oczy, jak gdybym w słońce patrzył! Ot, i naco mi przyszło!... Niech pan sam powie! Włóczę się, jak nędzarz, co majątek stracił, i nie mogę na nic patrzeć bez żalu...
Głos mu bardzo drżał.
Filozof spojrzał na Mefistofela zaciekawiony; zdawało mu się, że w tym niezmiernie miłym, dźwięcznym głosie zadrgały łzy. Chciał zagadać, ale Mefisto położył sobie rękę na oczy i tak trwał.
— Lascia, ch’io pianga... — szepnął z patosem, jak stary aktor.
Chwila ciszy, jakiejś bardzo pięknej ciszy, która nie śmie odetchnąć, byle tylko uszanować milczenie.
Mefisto brzęknął szpadą.
— Melancholik jestem... Melancholja mnie gryzie, jak rdza moją szpadę. I oczy mnie od czasu do czasu pieką. Płakał pan kiedy?
— Nigdy...
— To źle. Ja płakałem, może być dlatego, że mam trochę kobiece usposobienie, a może i dla czego innego. Wtedy zwykle czytam Danta; to mnie uspokaja, kiedy po raju z Dantem błądzę...
— Pan tak poezję kocha?
— Kocham! Sam jestem trochę poetą, podobno stylowy nawet. Wydzwaniałem niegdyś rymy szpadą, że mi wiersze spływały krwią. Lubiłem awanturę piękną, złocistą, bajeczną awanturę, która niepokoiła noc i ludzi, szaleństwa, do niczego niepodobne... Zdawało mi się nieraz, że, jak rycerz trubadur, szaleję pięknie... Co mówię! Jak św. Jerzy! O, filozofie! Śpiewałem madrygały i całowałem róże... Wychował mnie wiek, który piersi miał szerokie, wiek, co na mieczu spał i na lutni. Piękny wiek... Tak jest! Kocham poezję, i wściekłość mnie bierze na myśl, co ze mnie zrobił taki gbur Marlowe lub inny jemu podobny. A wy? Wy wszyscy jesteście suchotnicy i dlatego znieść was nie mogę, antypodów własnego myślenia, manekinów, rafinowanych fałszerzy wartości wszelkich.
Filozof spojrzał smętnie, jak dziecko.
— Niema nadziei?
— Żadnej, filozofie. Będzie gorzej. Wszystko jest jałowe i wszystko jest mdłe, nie macie płuc, ani nie macie serc, macie mózgi i macie żołądki; to miało walor, kiedy trzeba było zakuty plebejski tłum namówić do powrotu w rzymskie mury. A dziś? Gdzie są wasze serca? Imitacje, szczątki, wspomnienia serc?! Jesteście jak automaty w muzeum woskowych figur, najmądrzejszych, jakie były kiedykolwiek. I płodzicie w dalszym ciągu, ludzie bez fantazji, dla zachowania gatunku, któryby należało zachować w spirytusie...
— Tak... — jęknął filozof.
— Niech nie życie stwarza was, lecz wy stwarzajcie życie; bezczelnym trzeba być, aby cię nie zagłuszył byle grzmot, byle dzwon, byle krzyk. Urodzić w sobie trzeba odwagę, aby ci nie drżały nogi, filozofie, jak w chwili, kiedyś mnie ujrzał... Filozofja Powieś najpierw ją, a potem siebie! Mózg ci rozcieńcza i pęta ci nogi. Filozofie! Czybyś potrafił, naprzykład, na moim płaszczu wznieść się ze mną w chmury?
Filozof milczał.
— A widzisz... A byli tacy, co latali i ocierali się o gwiazdy i myli zbrudzone w szynkowni ciała w powodzi słońca. Byli tacy i byli piękni. Wznieś się tak, a będziesz pierwszy wśród pierwszych. Ty myślisz, że idziesz na czele, a ty tylko uciekasz, filozofie. To nie nietzscheanizm. Tak jest! Uciekasz przed wszystkiem, a szczególnie przed tą hołotą, która się tobą bawi, bo jej jesteś potrzebny. Ty jesteś dla niej pajac i nic więcej. I rozpacz cię dlatego żre i umrzeć chcesz — tchórz pan jest, kochany panie...
— Tchórz, powiadasz?
Filozof mówił bezdźwięcznie i bardzo cicho.
— Tak, tchórz. Podłości i szarzyźnie pluje się w pysk i nie robi się dyskusji. A ty uciekasz; niech ktoś w tłumie krzyknie, a ty podnosisz połę chlamidy i, gubiąc złote myśli, uciekasz, jak stary jeleń. Czy ustąpiłem kiedy tłumowi? Nigdy. I tłum mnie zato czci, a ja nim gardzę. To nie jest arystokratyzm, to filozofja, która siebie czcić każe i bóstwa w sobie szuka. Ale tobie tłum jest potrzebny; ty, nawet uciekając, starasz się nie zginąć tłumowi z oczu. Chcesz, aby cię tłum widział. Nie miałeś nigdy odwagi samotności, a to jest wielka odwaga.
Mefisto westchnął ciężko i na gardzie szpady wsparł obie ręce.
— Tak... tak, filozofie, rzeczy są przykre. Stwórz sobie tedy romantyzm i szalej. Wtedy będziesz piękny. Szalej! Szaleństwo jest czemś pod słońcem najpiękniejszem, jak burza, jak wulkan, jest wyzwoleniem duszy, jest hymnem krwi i serca. Niszcz i łam, aby ktoś mógł budować, jeśli ty już nie zdołasz. Może kto zbuduje Babel?... Kto wie?... A potem odejść w samotność...
Spojrzał na filozofa, który jakby zastygł w bólu; więc Mefisto głos podniósł:
...A lbo ukochaj, ukochaj coś do szaleństwa! Nie kobietę! Szkoda czasu i atłasu, który jej kupisz na suknię. Z kobiety uczyń sobie epizod, jeden akt wesoły, piosenkę, pijaństwo nocy po dniu, w którym znużyłeś duszę, bo inaczej stracisz to, coś zdobył. Każ jej odejść w chwili stosownej...
Filozof patrzył na niego i nie słyszał już nic. Twarz miał Mefisto zmęczoną bardzo i gorzko uśmiechniętą.
Przez okno tłoczył się brudny świt, bezbarwny i nędzny.
Mefisto powstał.
— Ja pana pożegnam...
— Już?
— Już! Dzień wstaje.
Filozof spojrzał przez łzy.
— Jakto? — i nic?
— Cóż ma być?... Chociaż żal mi pana. Nawet, bardzo mi pana żal. Nie odmłodzę pana, bo to żaden interes dla mnie, dusza pańska przyda się psu na buty, ale cośbym dla pana chciał uczynić.
Zamyślił się, szeroko rozkraczywszy nogi. Filozof patrzył błagalnie w oczy jego, jak zgłodniały pies.
— ...Widzi pan, ja mam trochę wpływów, filozofie, więc jedno panu zrobię. Postaram się o to, abyś pan został docentem prywatnym na uniwersytecie. Zgoda?
Filozof się zatoczył i nie mógł wymówić słowa.
Mefisto skinął mu ręką, podniósł kołnierz czarnej niegdyś peleryny i rozpłynął się w kącie w mgłę.
Filozof stał, jak słup soli bydlęcej.
Zdaje się, że myślał ciężko. Pot mu spływał wielkiemi kroplami z czoła.
Potem się powiesił na klamce.
O, filozofie!...