Miss Śmierć/On jest niewypłacalny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Miss Śmierć
Pochodzenie Rzeczy wesołe
Wydawca Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska"
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ON JEST NIEWYPŁACALNY.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku wrócił do domu potwornie zły. Gryzł w zębach niedopałek papierosa, mrużył oczy, ręce wsadził w kieszenie; wyglądał jak subjekt z bławatnego sklepu.

Chuda, angielska miss Śmierć zaledwie spojrzała; siedziała na dywanie, smętna.

— Bon soir, o najmilszy.

Poeta wydął usta z nieskończoną pogardą.

— Co cię ugryzło? Wedekind powiada, że najlepszem lekarstwem na pluskwy jest Nietzsche.

Poeta począł cedzić przez zęby, rozparłszy się w fotelu.

— Albo się moja droga udaje miss, albo się przyjmuje posadę w pralni.

— Oh, la! la!...

— A tak...

— Czy już?

— Już.

Poeta założył nogę na nogę, wprawiając jedną w nerwowy ruch.

— Proszę to sobie łaskawie zapamiętać.

Miss Śmierć zgięła się w tej chwili w kabłąk i zaśmiała się cicho.

Poeta machnął z rezygnacją ręką.

— Miss!

— Czego?

— Był tu kto?

— Był. Kwiaty ci przynieśli.

— Ta z fałszywemi brylantami?

— Aha! Stała chwilę pod drzwiami i już zaczęła robić omdlenie. Wściekła była, że nikt nie otwiera. Potem powiedziała: bydlę i poszła. Nie wiem do kogo to było adresowane, mnie nie zna.

— Listy są?

— Są. W jednym jest pukiel włosów. Składaj, będziesz miał materace; te, które masz, są już bardzo zniszczone.

Miss Śmierć podniosła się z gracją z ziemi, usiadła naprzeciwko, ręce założywszy na tyle głowy.

— Mój drogi!... Spraw sobie prześliczne weneckie lustro, wdziej frak, w butonierkę włóż chryzantem, potem z godnością i dostojnie, jak na poetę przystało, stań przed lustrem i pluj sobie w twarz aż do skutku. Jednemu z was to się przecież sprzykrzy.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku nie odpowiedział nic, tylko prędko zaczął chodzić z kąta w kąt. Miss Śmierć spojrzała ciekawie.

— Ciebie naprawdę coś gryzie?

— Moja rzecz.

— Twoja czy nie twoja... Ani mnie ziębi ani grzeje. Ktoś ci powiedział prawdę?

Poeta aż przystanął.

— Co takiego? Prócz szewca i krawca nikt mi jeszcze w życiu prawdy nie powiedział.

— Więc co ci się stało? Psujesz sobie linję i zupełnie nie jesteś w stylu. To jest głupio. To jest haniebnie głupio. Czego uganiasz jak pies za własnym ogonem?

Poeta stanął przed oknem i zaczął liczyć ćmy, tłukące się o szyby ulicznej latarni.

— Bo widzisz, mój drogi, życie jest jak ból zębów. Wiesz o tem, boś to już sto razy pisał po sztambuchach. Więc albo sobie daj wybić bolący ząb, albo go wyrwij, albo się powieś.

— Jak powiadasz?

— Albo się powieś...

— Aha!

Bardzo cicho.

Uliczna latarnia przygasa i znów błyska na wietrze, jakby mrużyła oczy. W pokoju prawie ciemno. Olbrzymi cień palmy na tapecie powały, jak potworna czarna ręka malowana na starych geograficznych kartach. Prześliczna rzeźba na pianinie wydłużyła szyję, jakby podsłuchiwała. Gracje na greckim fryzie senne, wychudłe w półmroku, zmęczone i bez ruchu. Jakiś srebrny drobiazg lśni na biurku. Kwiaty bez barwy sterczą jak niepotrzebne sprzęty; wszystko jest niezmiernie zmęczone, bez siły i bez czucia.

— No tak... — mruknął on i zginął w ciemnym kącie, w głębokim fotelu.

Chuda, angielska miss Śmierć przymknęła oczy. Wszystko jakby się skurczyło i zmalało.

— Miss...

— Do mnie mówisz? Czego?...

— Słuchaj, miss! wszystko się skończyło...

— Zmierzch bogów? Och! Tragediante. Mój kochany, nudny jesteś jak polski feljetonista.

— Miss, ja mówię prawdę...

— Co takiego mówisz?

— Prawdę...

— Gdzieś ty dzisiaj pił? Praaawdę mówisz? Jezus, Marja! Idź wołaj stróża, żonę i jego dzieci, prawe i nieprawe. Albo biegnij do psychjatry i powiedz, że masz taki ból głowy, że od zmysłów odchodzisz...

— Miss...

— Albo telegrafuj do rodziny, niech się zjeżdża, o nieszczęśliwy, niezmiernie biedny człowieku!

— Miss...

— fllbo prześcieradłem nakryj głowę i pokazuj się za pieniądze jako zakryty posąg w Sais... La! la! Czekaj.

Miss się podniosła szybko.

— To musi być jakiś nowy trick... Której to potrzeba prawdy? Musi mieć chyba nieswoje włosy, jeśli się nie boi, że jej dębem staną na cudnej głowie. Tego jeszcze nie było w twoim repertuarze.

— Miss... To jest wyjątkowa sytuacja, Uważasz, miss — ja jestem niewypłacalny.

Miss jakby nie dosłyszała...

— Jaki? Niewypłacalny?

— To jest zawiła historja. Miss, uważaj: ja już nie wiem, kto jestem?

Poeta w pysznie skrojonym tużurku mówił głosem cudnie miękkim, drgającym, coraz cichszym, jakby ktoś gładził jedwabie ręką niezmiernie miękką i ciepłą, takim, którego używał wobec kobiet, czytających dużo wierszy, całujących z większą przyjemnością kwiaty niż oficerów. Przeto się zadumała, chuda, angielska miss Śmierć.

Zaczęła mówić niepewnie.

— Co to znaczy, że już nie wiesz, kto jesteś? Jeśli piłeś, w takim razie mnie to nie dziwi, że nie wiesz...

— Miss, ja nie piłem.

— Jesteś chory?

— Nie jestem chory.

— Nie wiesz już, kto jesteś?

— Nie wiem już, kto jestem.

— Dać ci — wody?

— Nie potrzeba. Słuchaj, miss! Byłem dziś u tej, co to wtedy zostawiła u mnie grzebień...

— Wiem, wiem. No i co?

— No i wypadło mi — wiesz co mi wypadło? — stary kawał, musiałem udawać okropne łkanie. Tak mi się jakoś złożyło. No i uważasz, miss, kiedym zaczął jak Zacconi — po chwili przestałem. Musiałem przestać. Miss!! Ja nie wiedziałam, czy ja udaję, czy ja...

— Co!? Czy co?

— Czy ja naprawdę łkam. Próbowałem powtórzyć i znowu nie wiedziałem. Miss, mnie się stało nieszczęście.

— Uważam...

Miss Śmierć stała się nieswoją.

— Robiłem doświadczenia. Pot mi wyszedł na czoło. Powiedziałem sobie głośno, żem bydlę. I znowu nie wiedziałem, czy mi tak wypadło z ostatniej kwestji roli, czy niem jestem naprawdę.

— To jest zawiła historja...

— Nie, pani. To jest zupełnie prosta historja. Rozpocząłem iść po linji błędnego koła. I już z tej drogi nie zejdę... Nigdzie nie trafię... Słyszysz, miss... to jest nieszczęście... Zupełnie jak stary aktor, który kiedy już naprawdę kona, układa sobie pozę na sąd ostateczny, z prawą ręką na sercu, a z lewą na czole. Och, miss...

Cisza. Podła cisza, ziewająca, mdła, wyblakła, zaprószona; wykrzywił jej twarz obleśny uśmiech, głupkowaty i bezmyślny. Miss Śmierć zapaliła świece w czerwonych abażurach; jakby strzepnęła światło z rąk i zaczęła się przechadzać, zadumana i milcząca. Czerwone światło zaczęło ściekać z świec i niezmiernie powoli lazło po dywanach, zatrzymując się ostrożnie u wejścia do zakątków, jakby wyciągało przed siebie macki. Rozlewało się jak zbrudzona krwią woda, czepiło się brzegu białych firanek i zaczęło się piąć ostrożnie w górę, na powałę. Olbrzymi cień palmy skurczył się nagle, jakby ktoś przymknął dłoń i palce zakrzywił w szpony, gotowe każdej chwili chwycić za włosy.

Chuda angielska miss Śmierć przystanęła.

— Cóż ty teraz zrobisz?

— Jest mi zupełnie wszystko jedno. Zresztę nie jestem odpowiedzialny zato, co robię.

— Głupia historja...

— Bardzo głupia...

— Trzeba kończyć.

— Amen. Muszę kończyć.

Przymknął oczy i leniwym ruchem szakala przechylił wtył głowę.

Miss Śmierć rozpoczęła wędrówkę z kąta w kąt ze zmarszczonem czołem.

— Mój drogi...

— Czego?

— Napiszesz feljeton o tej całej historji. Uważasz?

— Uważam... No i co?

— Potem urządzimy efektowny epilog ze śpiewami i tańcami.

— Rób, co ci się podoba.

— Rozpiszesz do wszystkich listy tej samej treści, prócz tej ze złotym zębem. Jest histeryczka i naprawdę zemdleje. Przygotujesz notatki do pism. Słuchasz?

— Słucham.

— Każdej z tych zacnych niewiast napiszesz, że to z jej powodu. Będziesz miał wspaniały pogrzeb i jeślibyś był w letargu, udusiłbyś się zapachem kwiatów, które ci zniosą. Sprytnie, co?

— Masz wprawę, miss... Mów dalej.

— Listów żadnych nie pal. Zrobi się przecież jakaś awantura. Och! Och! A fotografje masz? Trzeba będzie do ilustracji. Wyszukaj jakąś ponurą... Słuchaj, a może by się tak ubrać we frak?

— Kiepsko będę wyglądał, bardzo źle na mnie leży.

— No, to nie. Na pianinie zostawimy jakąś zwarjowaną sonatę. Ale! ale! Trzeba spalić „Nadzwyczajne przygody Sherlocka Holmesa“, — ty tego przecież nie możesz czytać, a mogliby potem znaleźć i skompromitowałbyś się za grobem. Trzeba będzie także rozpylić trochę perfum...

— Rozpyl ty, miss... Masz wprawę urodzonego karawaniarza.

— Poczekamy z całą historją, aż się świece zaczną dopalać. To dobrze robi, uważasz: „musiał wieść ze sobą straszną walkę, zanim się rzucił w przepaść, z której się nie wraca; z ostatnim błyskiem świec konających — skonał sam“. Mój drogi! Nietylko trzeba umieć żyć, lecz trzeba także umieć umrzeć. Ludzie to robią okropnie ordynarnie, aż się mdło robi, a człowiek przecież nie nato mądrze żyje, aby głupio umierał. Czy nie mam racji?

— Ty, miss, masz zawsze rację.

— Zresztą czyż nie jest dla publiki djabła wart dramat, który się nudnie kończy? Czy takiego autora nie należy powiesić na pierwszej kopcącej latarni? Tyle jest na świecie nudy, wskutek tego, że się tak wszystko bezmyślnie dzieje, jak się dziać... powinno, że zasłużysz się cielęcym widzom, jeśli dasz dobry spektakl... Więc jeśli ci się zdarza taka dobra sposobność, że jesteś — jak ty to nazywasz?...

— Niewypłacalny...

— ...niewypłacalny, to urządź spektakl wedle mego scenarjusza na zakończenie historji. Lepiej to zaś zrobić wcześnie, abyś potem nie tłukł głową o wieko trumny, że pies zaledwie nad nią zaszczekał i to niechętnie, z psiego obowiązku.

— Dobrze mówisz, miss.

— Rozumie się. Mówię jak matka do rodzonego dziecka. Więc siadaj mój drogi i pisz feljeton. Ale pięknie pisz. A potem listy — wiesz, tak, jak ty umiesz. Ty nawet płakać umiałeś w listach.

Chuda angielska miss Śmierć usiadła przy pianinie i zaczęła tłuc z pasją w klawisze.

— Będę tak grała, zanim skończysz. Potem będą opowiadali ci z piętra, żeś ostatnie chwile przebył przy fortepianie, który aż jęczał.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do biurka.

Objaśnił świece.

Usiadł.

Przechylił wtył głowę. Zamyślił się; potem nerwowym, szybkim ruchem napisał tytuł, odrzucił pióro, zapalił papierosa. I znów wpadł w zadumę.

Miał nad głową obłok dymu, który się chwiał, jakby nie wiedząc co z sobą począć i w którą ulecieć stronę. Potem się powlókł leniwie w jakiś ciemny kąt i wsiąkać począł w dywan.

Znów nuda. Bezczelna, nie dająca się odstraszyć wrzaskiem pianina. Poeta pisał, z papierosem w zębach, niezmiernie szybko, z miną lekceważącą wszystko, ze zmrużonemi oczyma. I tak to trwało niezmiernie długo. Nie słyszał już potwornej jakiejś melodji, którą grała miss zapatrzona w sufit. Pisał.

— Skończyłem...

Nagła cisza. Coś zaczęło dzwonić w uszach.

Poeta przetarł oczy.

— Kończmy. Historja staje się zbyt nudna.

— Kończmy...

Miss podniosła pince-nez.

— Dobrze wyglądasz, jesteś blady i oczy masz podkrążone. Doskonale! Gdzież to urządzisz — tu?

Poeta rozglądnął się po pokoju.

— Nie, szkoda dywanu, za drogi jest na takie historje; w tamtym pokoju.

Miss wzięła dwie świece i weszła do pokoju obok; cienie przestraszone jak stado kuropatw zerwały się i skryły w jednej chwili po kątach. Rozglądnęła się.

— Tu, w tem miejscu?

— Mpgę i tu.

— Spróbuj upaść, abyś potem nie leżał zgięty desperacko we dwoje, jak byle kto, co się zapałkami struł.

Pięknym ruchem, chwytając rękoma powietrze, poeta upadł na dywan.

— Dobrze było! Jak to przecie dobrze, żeś się z aktorkami zadawał. Robisz to jak Garrick młodszy.

Poeta otrzepywał kurz z pysznie skrojonego tużurka.

Miss Śmierć wpadła w doskonały humor. Z oczyma zawróconemi poczęła wyć nieludzko: „O żegnaj mi, ty nasz stoliczku mały“... Potem się poecie rzuciła na szyję.

— Wiesz, najmilszy, ty jesteś wart pocałunku. Żegnaj najmilszy. Idę do drugiego pokoju; czekam. Och! Nie zapomnij rozdąć jak najsilniej nozdrzy. To podobno potem zostaje, będziesz świetnie wyglądał. Żegnaj!... Żegnaj!...

— Idź do djabła.

— Czekam, odmawiając pacierze za umarłych. Tylko prędko, mój złoty... Ale, ale... jaki to ty teraz jesteś?

— Niewypłacalny... Wynoś się.

Miss Śmierć posłała mu z progu pocałunek od ust i zniknęła w drugim pokoju.

Nic... Cisza...

Miss Śmierć przystanęła w środku mrocznego pokoju i wstrzymała oddech w sztukowanej gutaperką piersi...

Wszystko umilkło. Konie na jakimś obrazie jakby rozdęły chrapy. Io, nie zwracając uwagi na Jowisza (do wszystkiego się można przyzwyczaić...), otworzyła lekko usta i wpatrzyła się ciekawie w drzwi, wiodące do przybytku śmierci.

Zeschły kwiat opadł z szelestem. Miss Śmierć syknęła zniecierpliwiona w tę stronę. Nad powałą począł bić zegar miłym, niskim tonem. Znów cisza, głupia, bezmyślna, czekająca...

— Och... — wstrząsnęła się nerwowo chuda, angielska miss Śmierć.

Załomotał strzał jak piorun.

Potem zaczęło padać jakieś szkło. Konie na obrazie przysiadły na zadach, Io wpiła palce w ramię Zeusa. Gracje na greckim fryzie zbiły się w śmiertelnie bladą gromadę. Pianino jękło cicho i przeciągle. W jakimś kącie leciał z powały tynk. Miss rozdęła niebieskawe nozdrza, które wierciła niemiła woń prochu. Nie mogła się ruszyć z miejsca.

Potem powoli, bez szelestu podniosła do oczu pince-nez — i zbliżyła się do kotary, wiszącej we drzwiach.

Odchyliła ją lekko, Io wychyliła się z obrazu, zaglądając ciekawie.

Miss szepnęła cichutko.

— Najmilszy...

Nic. Cisza.

— Najmilszy!... No, tak!...

I weszła.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku siedział na fotelu, z nogą założoną na nogę i puszczał na pokój kłęby dymu.

Miss przetarła prędko oczy.

— Co to jest?

— Nic... Zabiłem się... W lustrze...

Olbrzymie lustro wyszczerzyło lśniące kły spękanego szkła do zdumionej miss. W środku czerniał otwór od kuli.

Miss podniosła do oczu pince-nez i spojrzała na poetę z nieskończoną pogardą. A poeta wyrzucił z siebie razem z kłębami dymu:

— Czyś ty myślała, miss, że ja się naprawdę zabiję? Ja, uważasz najdroższa, urządziłem fałszywą krydę i zabiłem się symbolicznie. Szkoda mi, psiakrew, lustra...

Miss wydęła mocno malowaną dolną wargę; w prawej ręce trzymała pince-nez, lewą, ujęła suknię. Miała minę hrabiny, której ojciec jest konduktorem przy konnym tramwaju.

Wycedziła przez fałszywe zęby:

— I cóż Pan zamyśla?...

— Żenię się, miss...

— A taaak! Żegnam...

Poeta zgiął się w ukłonie.

— Pani...

— Bydlę!...

— Paaani...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.