Stary mąż
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stary mąż |
Pochodzenie | Rzeczy wesołe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Kamil Mackiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Bogaty pewien i stary człowiek miał młodą żonę i rozmiękczenie mózgu; niewiadomo, czy dlatego miał rozmiękczenie mózgu, że miał młodą żonę, czy dlatego miał młodą żonę, że miał rozmiękczenie mózgu.
Prosta rzecz, że stary mąż był to człowiek wszelkiej litości godzien; chodził na wszystkie koncerty i na trochę więcej niż na wszystkie odczyty; musiał znosić do domu najnowsze książki i przyprowadzać młodych ludzi, by młoda żona mogła się rozerwać.
Stary mąż nieskończenie kochał młodą żonę; wstydził się siwych włosów i czernił je dla miłości. Z wysiłkiem starał się nadać swoim nogom wszelkie pozory giętkości, kiedy one usiłowały stąpać w rytmie nieco tabetycznym i dostojnym.
Nosił ciasne buciki, chociaż był nieraz w rozpaczy; ubierał się wedle najświeższej mody, używał świetnych perfum i chodził na premjery, chociaż nieraz zasypiał. Wtedy młoda żona, szczypała go silnie w udo, szczypiąc równocześnie drugą ręką, tylko znacznie lżej, siedzącego obok młodego człowieka. Stary mąż zrywał się wtedy jak oparzony i przytomniał, a młody człowiek przymykał oczy.
Stary mąż miał jednak w żyłach krew szlachecką i był bardzo zazdrosny.
— Moja droga, — rzekł raz do żony, — nie pozwolę nato, aby cię ten młody człowiek klepał po łopatce.
— Ach! zazdrosny jesteś?
— Nie jestem zazdrosny, ale nato nie mogę pozwolić.
— Dobrze, ale powiedz mi mój kochany, czy czytałeś gdzie, aby ktoś, kto bardzo kocha, dawał się unosić uczuciom tak niskim, jak zazdrość? I czy ja jestem o ciebie zazdrosna?
Stary mąż nie mógł skombinować tego naprędce.
— No, nie!... — rzekł po chwili.
— Prosta rzecz, bo cię kocham: gdybym cię nie kochała, mogłabym być zazdrosna.
Staremu mężowi duma podniosła sztywny gors koszuli, bo pierś już była zanadto zapadła.
— Masz rację, moja droga.
— A widzisz! Więc przeproś!
Stary mąż przypadł do jej alabastrowego ramienia i pocałował je ogniście. Nato ona:
— Nie czerń tak bardzo wąsów, bo całując, walasz mnie fiksatuarem. Najlepiej będzie, jeśli zgolisz wąsy.
Poszedł tedy i zgolił wąsy.
— A co? — rzekł po powrocie, — podobam ci się? Powiedział mi fryzjer, że wyglądam jak lord.
— Albo jak małpa, mój drogi.
I znowu był smutny.
Biedny stary mąż...
Siedział raz w teatrze z młodą swoją żoną i patrzył z nienawiścią na aktora, na którego od dłuższej chwili patrzyła ona; tylko on patrzył na głupkowatą jego twarz, a ona patrzyła na jego pyszne łydki, którym aktor ten, więcej niż głowie, zawdzięczał karjerę.
Żona miała suknię bardzo wyciętą; ztyłu dobywał się, jak niebo z za chmur, z poza koronek, prześlicznie modelowany kark, na którym lśnił złotawy mech: stary mąż spostrzegł nagle z przerażeniem, że ktoś, ztyłu poza nimi siedzący, najspokojniej w świecie, jakby jego przy tem nie było, zlekka dmucha w tę właśnie okolicę karku żony, która się z sukni wyłania.
Omal go krew nie zalała, usiłowała to nawet uczynić, ale na takie przedsięwzięcie było jej cokolwiek za mało. Chciał się tylko zerwać z fotelu.
Żona to spostrzegła.
— Co ty wyprawiasz?
— Ależ moja kochana, — zaczął szeptem — jakiś pan ztyłu dmucha ci w szyję.
Ona, jakby dopiero to zauważyła, obejrzała się bynajmniej tem nie rozgniewana; wesoły pan z drugiego rzędu ukłonił się, trochę zaczerwieniony, ona mu się odkłoniła z uśmiechem, z jakim się zaprasza miłych gości do złego obiadu.
Stary mąż byłby zaniemówił ze zdumienia, gdyby był w tej chwili mówił cokolwiek.
Żona uprzedziła jego zapytanie.
— To jest sławny poeta mój drogi. Mógłbyś się już raz nauczyć rozróżniać donżuanów od poetów...
— Ależ on ci dmuchał w kark.
— No i cóż? Powinieneś wiedzieć, że poetom wolno więcej, niż się tobie zdaje.
— Dobrze, ale to jest gruba bezczelność, — mówił stary mąż coraz ciszej.
— Bądź łaskaw teraz nie przeszkadzać, bo ludzie na nas patrzą.
— Ależ ja go zupełnie nie znam.
— Nic nie szkodzi, przedstawi ci się w antrakcie.
Stary mąż był teraz w zezowatej rozpaczy, albowiem jednem okiem musiał strzec aktora na scenie, drugiem poety — z tylnego rzędu; pomazaniec zaś boży, zrozumiawszy w lot sytuację, patrzył trochę drwiąco na starego męża.
Przedstawili się sobie w antrakcie.
Mąż był oburzony; mówił potem do niej:
— Proszę ciebie, ten chłystek wyraźnie ze mnie drwił.
— Widocznie dawałeś mu do tego sposobność.
— Chociażby, moja droga, ale taki smarkacz powinien uszanować moje siwe włosy.
— Nie mógł tego uczynić, bo je przecież farbujesz.
Stary mąż był w tej chwili tak bliski płaczu, jak śmierci.
Biedny jest każdy stary mąż.
Ale to wszystko nie było najgorsze; były potem rzeczy więcej trapiące starego męża.
Był czas przedwielkanocny, kiedy omal nie wybuchła tragedja pomiędzy starym mężem i młodą żona. Niewiasta ta bowiem nie zauważyła jednego dnia, że biedak wyszedł za nią z domu i ukrywając się za węgłami murów, towarzyszył jej gdzieś bardzo daleko... Z przerażeniem spostrzegł, że weszła w jakąś bramę. Nie miał odwagi pójść za nią.
— Zaczekam, — pomyślał, — może poszła do znajomych.
Stanął w bramie naprzeciwko i czekał. Dusza aż się w nim wiła z rozpaczy. Byłaby się jednakże powiesiła na szelkach, ujrzawszy, że młoda żona zadzwoniła dyskretnie u parterowych drzwi; kiedy je otwarto, weszła cicho, z grymasem niby strachu. Stał przed nią bezecny pomazaniec boży, który jej w kark dmuchał w teatrze.
Uważała za stosowne zdziwić się w pierwszej chwili:
— Ach, to ty!
— Czyżbyś szła gdzie indziej i pomyliła się o drzwi?
— Niemądry dowcip.
— Dla kobiety wystarczy...
Wobec tego rzuciła mu się na szyję.
Boży pomazaniec zlekka ją powstrzymywał.
— Moja droga, czy byłaś ostrożna, idąc tutaj? Ten twój miły mąż patrzył kiedyś na mnie, jak złodziej na policjanta.
— Ależ mówiłam ci już tyle razy, żebyś się nie obawiał; przecież ile razy wchodzę do ciebie, zawsze się przeżegnam przed drzwiami.
— Ach, tak!...
— No, widzisz...
Podeszli ku oknu.
— Jezus, Marja!
— Co? Co się stało?
— Mąż tam stoi!
— Gdzie?
— Tam, w tamtej bramie.
Spojrzała przez firankę i wściekła się.
— A to bydlę! Tylko mężczyzna zdobędzie się na coś podobnego, ażeby szpiegować kobietę.
— Co teraz będzie?
— Mój kochany, bądź łaskaw i mnie to pozostaw.
Poeta patrzył zdumiony, jak wszystkie drobne pieniądze z portmonetki wysypała do jedwabnej torebki.
— Co to takiego?
— Do widzenia, do widzenia! Nie wychodź, zdaje mi się, że za chwilę tu wrócę.
Wybiegła; poeta widział przez okno, jak najspokojniej szła ulicą, potem weszła do kamienicy naprzeciwko, wyszła po dłuższej chwili i wchodziła właśnie w bramę, w której stał blady i nieskończenie zdumiony stary mąż.
Prawie, że się zatoczyła ze zdumienia.
— Ty? Cóż ty tu robisz?
— Ja, moja kochana? Nic, tak sobie... aleśmy się spotkali. No dobrze, ale co ty tu robisz?
Żona spoważniała.
— Nie myśl, mój drogi, że nie potrafię uczynić niczego dla drugich. Popatrz!
Pokazała torebkę, w której był jakiś banknot i mnóstwo drobnych pieniędzy.
— No, domyśl-że się!
— Słowo daję, że nie mogę.
— Wielkanoc, głuptasku, więc chodzę po kweście.
— Aaa!
— Czegoś taki uradowany?
— Nic, nic... Cieszę się, że się tem zajmujesz. Bardzo się cieszę.
— Ty się ciesz, ale ja nie mam czasu, muszę obejść całą ulicę.
— Ale, słuchaj no, ty tak sama chodzisz?
— A z kim mam chodzić, z mamką? Przecież mnie nikt nie ukradnie. A zresztą dzwonię tylko do pań i małżeństw. Do widzenia ci, mój drogi.
— Prędko wrócisz?
— Za jakie dwie godziny.
— Może ci przysłać dorożkę?
— Och, dziękuję ci; nie doprawdy, ty jesteś za dobry. Jeżeli już tak chcesz koniecznie, to za jakie dwie godziny poślij mi dorożkę, niech czeka tu na rogu ulicy. Dobrze?
— Ależ naturalnie!
— Do widzenia!
— Do widzenia, najdroższa, do widzenia!
I poszedł tak uradowany jak Jowisz, kiedy połamał Hefajstowi obie nogi. Spadł mu z serca kamień wielkości góry. Szedł raźno, pogwizdując i dziękując Bogu, że mu dał taką żonę, która jest i dla niego i dla innych, to znaczy i dla innych zbiera, aby wszystkim było dobrze.
R młoda żona wróciła do jaskini swojego Iwa, ażeby się dać pożreć bez ubrania.
— Widzisz, że jestem pomysłowa, — mówiła uradowana.
— W istocie!
— Jak to dobrze być miłosierną po chrześcijańsku, czy nieprawda? Cnota chrześcijańska to jest piękna rzecz.
— Zawsze to mówiłem.
— Och, aż mi gorąco...
— To może?...
— Co może?
— To się może rozbierzesz? Cnota powinna być naga...
A stary mąż poszedł po dorożkę, która się bardzo przydała jego miłej żonie, albowiem była mocno znużona.
Długi czas opowiadał wszystkim stary mąż o chrześcijańskich pomysłach ukochanej żony; o tak! dobry Bóg zawsze wyratuje w złej doli kobietę, jeśli się biedaczka na niego powoła.
Lecz młoda żona znalazła wkrótce nową metodę, bez współudziału Pana Boga, którego imienia nie mogła nadużywać zbyt często.
Stało się oto, że stary mąż wrócił ze spaceru, taki rzeźki, jak nigdy; pieścił w sobie nadzieję, że — kto wie! — może nawet zaimponuje żonie, może ją zmusi do uznania w nim cyklopowej siły i męskiej przedsiębiorczości, o której dotąd miała bardzo nieznaczne wyobrażenie. Stary mąż przeskakiwał tedy schody, przed drzwiami mieszkania wyprostował ramiona, odchrząknął znacząco a z dumą, i wszedł.
— Co to jest? — mruknął sam do siebie.
W przedpokoju wisiała oficerska szabla, niewyszczerbiona i niepokrwawiona, ale groźna.
— Co to jest? — powtórzył sam do siebie stary mąż.
Szabla wisiała sobie z godnością, nie zwracając na niego uwagi.
A w nim się zbudził szatan.
— Och!
Był w tej chwili straszny. Całą energję przeznaczoną dla iony, zebrał w sobie, przygotowując się do skoku.
— To straszne, — zaczął szeptać, — to potworne...
Poprawił ubranie, wyprostował się i szedł prosto ku drzwiom, wiodącym do buduaru żony.
Zawahał się. Wściekłość uczyniła lisa z wygolonego lwa, z farbowaną grzywą.
Poszedł do siebie i zadzwonił.
Wszedł lokaj.
Stary mąż udawał, że nie jest wzruszony.
— Jean!
— Słucham jaśnie pana.
— Umiesz kupić rewolwer?
— Umiem.
— Masz tu pieniądze, bierz dorożkę, jedź na złamanie karku i kup rewolwer.
Jean spojrzał przerażony.
— Rewolwer? U jaśnie pani nikogo niema, jak Boga kocham, że niema.
— Wynoś się! — krzyczał stary mąż stłumionym głosem.
Potem podszedł ku drzwiom żony, skradając się na palcach i nasłuchiwał.
Musiał usłyszeć coś strasznego, coś, co jest jak uderzenie piorunu, albowiem nagle, bez racjonalnego powodu, zaczął tłuc dłońmi o drzwi.
— Otworzyć! Natychmiast otworzyć, bo strzelę!...
Nagła cisza.
Dzieje się coś strasznego.
— Otworzyć! Zabiję! Otworzyć!
Jeszcze straszniejsza cisza.
Stary mąż zaczął biegać po pokoju, potem chwycił kryształowy kandelabr z postumentu i cisnął nim o lustro. Efekt był, trzeba przyznać, nadzwyczajny.
Znów podbiegł do drzwi i zaczął je kopać z całą siłą. Drzwi patrzyły jednakże z politowaniem na tę parę lichych imitacji nóg starego męża i uśmiechały się do niego drwiąco.
Już go chwytała czarna rozpacz, już czarna farba z włosów zaczęła ściekać mu z potem po twarzy, już mu zaczynało braknąć sił, — kiedy się drzwi otwarły.
We drzwiach stanęła młoda żona, wybladła, wzruszona, cicha i smętna.
Złożyła ręce w krzyż na piersiach, skłoniła głowę jak kwiat, trochę coprawda zmięty i oparła się o framugę drzwi i tak stała jak sam smutek i jak beznadziejność, jak ból i cierpienie. Z przecudnych oczu wybiegły dwie łzy, dwie cudne, słone łzy, które służą do nadania smaku mdłości życia. Podobna była w tej chwili do uwiedzionej dziewicy,
która ma jedyną sukienkę i jedyną cnotę. Laura Petrarki przed urodzeniem trzynaściorga dzieci, Beatriks, zwiedzająca raj nietyle z Dantem, ile z oficerem od dragonów.
Nie śmiała podnieść oczu i stała płacząca, cudna i przepiękna, że gdyby ją ujrzał w tej chwili anioł boży, ukląkłby przed nią, jak przed świętą.
Cicho, tak, że ledwie ją mąż usłyszał, wyszeptała:
— Jestem... Czego chcesz ode mnie?
Stary mąż podniósł w górę obie ręce, które dawały rozpaczliwe znaki, że długo w takiej męczącej pozycji wytrwać nie potrafią.
— Podła!...
Ona pochyliła głowę, jak kwiat przed burzą, która za chwilę ma strzelić na ślepo piorunem.
— Zabij mnie...
— Pooodła!
— Zabij mnie...
Stary mąż szukał na gwałt rozpaczliwego jakiegoś wyrażenia, któreby ją strzaskało i przybiło ku ziemi. I znowu wobec tego krzyczał:
— Podła! Podła!
I zaczął chodzić po pokoju krokiem spłowiałego lwa w menażerji.
Nagle jakby sobie coś przypomniał.
— Gdzie on jest?!
Cisza. Niewiasta skłaniała się coraz bardziej, widocznie miała zmęczone kolana.
— Gdzie on jest?!
— Kto?
— On! Złodziej! Łotr! Bydlę!
— Poszedł.
Stary mąż odskoczył wtył. A ona mówiła najsłodszym szeptem.
— Kazał cię przeprosić, że odchodzi bez pożegnania, lecz byłeś tak podniecony...
Biedak zatoczył się na najbliższy fotel i zaczął łkać strasznie wesoło i piskliwie. Niewiasta spojrzała na niego nieznacznie, potem ocierając się o ścianę, podeszła bliżej ku niemu.
Ubrana była w japoński szlafroczek, który miał minę zmęczoną i zmiętą, jakby po wielu bardzo gwałtownych przejściach.
Podeszła do męża i położyła mu lekko białą rękę na pstrej głowie. Był tak przybity, że nie reagował nato zupełnie.
Szepnęła cichutko:
— Biedny mój...
Stary mąż trochę oprzytomniał, był jednakże w tej chwili więcej zdumiony, niż wściekły. Wobec tego niespokojnie wydął westchnieniem gors koszuli i znów zatkał.
Wtedy ona wyjęła mu chustkę z kieszeni tużurka i miękko zaczęła ocierać mu oczy.
— Mój ty drogi... biedny... bardzo biedny... ja ci wszystko powiem... Ty nie wiesz wielu rzeczy, ty biedaku najdroższy...
Uspokoił się gwałtownie i patrzył na nią strasznemi oczyma, które ciskały z siebie błyskawice, nie takie jednak groźne, aby mogły przestraszyć psa albo wróbla.
Żona zwaliła mu się całem ciałem do stóp, objęła rękoma jego kolana, a łzy jej, gorące, cudne łzy plamiły mu spodnie.
— Ja ci wszystko powiem...
Milczał.
— To nie ja jestem temu winna... Słuchaj... Potem mnie możesz zabić...
Odetchnęła jak w chwili, kiedy klęka przy konfesjonale, w którym ksiądz błogo usnął.
— ...Tak jest... Był u mnie mężczyzna, lecz przysięgam ci, że nic między nami nie zaszło. Nic! Przysięgam ci na pamięć matki...
...Zanim wszedł do mego pokoju, przysiągł na krzyż, że mi nic złego nie uczyni. Musiał przysiąc... a ja musiałam go prosić o to, aby przyszedł.
Stary mąż otworzył szeroko oczy.
— Mów... szepnął.
— Dobrze, wszystko ci powiem. Nie wiedziałeś o tem, że jestem obciążona dziedzicznie, strasznie jestem obciążona...
Potok łez zaświadczył w tej chwili to potworne nieszczęście. Stary mąż zaczął się niepokoić.
— Ojciec mój był degenerat, dziadek jak wiesz, struł się. A matka...
— Matka...?
— Matka była chora, strasznie chora... przytem morfinistka...
— Cóż dalej?
Stary mąż miał łzy w oczach.
— ...Odziedziczyłam po matce straszną chorobę... Ja musiałam cię zdradzać! Ponieważ jednak wiedziałam o tem, że muszę to czynić, nie czyniłam tego... Okłamywałam życie i jego prawa...
Westchnęła tak strasznie, że w mężu serce na chwilę zamarło, tak, je z trudem powołał za chwilę do życia.
— Mów... mów wszystko...
— ...Kiedy przychodziła na mnie ta chwila, zaklinałam któregoś z twoich przyjaciół, kazałam mu przysiąc na krzyż, że mi nic złego nie uczyni i oddawałam mu się...
— Jezus! Marja!
— Nie bój się! Uspokój się mój drogi... Oddawałam mu się symbolicznie... On udawał, że mnie zdobywa, ja udawałam że mu się oddaję.
Staremu mężowi zaświtało coś w głowie...
— Rzecz jest niepodobna do wiary — rzekł — przecież ja byłem, że tak powiem na każde zawołanie...
Żona uśmiechnęła się przez łzy.
— Na każde?...
Mąż się trochę zawstydził.
— No tak... ale widzisz, moja droga... udawać... każdy potrafi... i ja także...
— Tak, widzisz, ale to musiała być zdrada...
— Straszna rzecz...
— Straszna! A ja cię tak nieskończenie kochałam! Inna na mojem miejscu może nie używałaby wybiegów...
Mąż się zamyślił.
Myślał bardzo długo i marszczył czoło. Ona patrzyła na niego niespokojnie. Po długiej chwili rzekł mąż sakramentalnie:
— Dziedziczność jest rzeczą potworną.
— O tak... Lecz cóż ja jestem temu winna?
Stary mąż objął ją suchem ramieniem.
— Nie, moje dziecko. Cierpimy nieraz ciężko za winy ojców. Wiesz jak ten epileptyk u Ibsena.
— Wiem... Nie gniewasz się na mnie?
— Tylko człowiek głupi mógłby się gniewać... Męczeństwo się czci.
I ucałował jej blade przeczyste czoło, które się pochyliło przed nim, jak przed czemś świętem.
Do pokoju wszedł Jean i przyniósł na srebrnej tacy rewolwer.
— Czego chcesz?
— Przyniosłem rewolwer, proszę jaśnie pana. Powiedzieli w sklepie, że — to jest „familijny“.
— Odejdź, już nie potrzeba.
Wtedy żona przypadła do niego i zaczęła mu całować drżące ręce, jak matce.
— Mój, mój, najdroższy mój...
A on położył ręce na jej głowie, wzniósł oczy ku niebu i błogosławił ją, jak ojciec święty.
Potem powiedział raz jeszcze:
— Dziedziczność to jest rzecz straszna — i poszedł szukać oficera. A kiedy go znalazł, uścisnął mu rękę silnie i serdecznie, skinął mu przyjaźnie głową i rzekł zdumionemu człowiekowi tylko dwa słowa:
— Wiem wszystko...
Głos mu wtedy drżał i stary mąż miał w sobie dostojność apostoła.