Ludzie tragiczni
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie tragiczni |
Pochodzenie | Rzeczy wesołe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Kamil Mackiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Kobieta ma w sobie pierwiastek tragiczny; macierzyństwo aureolę męczeńską nad głową jej rozświetla, mąż zasię krzyżem jest, na którym prędzej czy później zawiśnie niewiasta wszelka. A ponieważ do męczeństwa trzeba skarbu duszy — niewiasta posag w to wnosi.
Kobieta ma w sobie rys męczeński. Życie ssie z kobiety wszystkie jej soki żywotne, jak gdyby kobieta stworzona była tylko do karmienia, jak gdyby życie miało stosunki tylko z Ellen Key. Podłe jest życie, — rzekła raz kobieta, której się przed samym balem zrobił pryszcz na lewej łopatce.
Całe szczęście, że kobieta, nie mogąc rozumem, mierzy życie i podłość jego — uczuciem tylko; szczęście, bowiem, gdyby kobiecie dany był nieopatrznie rozum — musiałaby oszaleć. A tak tylko cierpi, kiedy jej umrze matka i kiedy jej umrze dobra krawcowa; cierpi, kiedy mąż strzelił sobie w biedny łeb i kiedy przyjaciółka sprowadziła sweater z Paryża; kobieta zawsze cierpi; a kiedy w kobiecie wstaje boleść, wtedy wstaje kobieta, aby pójść do samotnego mieszkania tego, który za nie nie płaci, ale kocha ją. Cóż kobiecie perskie dywany, za które zapłacił mąż jej; kobieta woli po tysiąc razy widok opuszczonego pokoju, kędy tylko kilka kart widokowych, rozwieszonych na czterech ścianach, patrzy na jej szczęście, które wymaga nieco zaparcia się siebie i pięknej bielizny.
O, życie! życie!
Kobieta ma w sobie pierwiastek tragiczny. Dość spojrzeć na kobietę, lecz nie wieczorem na premjerze, w teatrze, kiedy przez łzy ukrywane do ludzi się uśmiecha, nie w przepysznie oświetlonej restauracji, kiedy ostrygi zrasza cytryną i łzami, nie w chwili, kiedy się modli Bogu i duszę ma wniebowziętą, tak, że o niczem w tej chwili nie myśli — lecz spojrzeć na nią trzeba, kiedy wstanie rano, zmięta i pożółkła, z rozpuszczonemi włosami, w których złoto lśni i pierze, wtedy, kiedy w oczach ma prawdziwą duszę swoją, umęczoną biedną duszę kochanego ptaka. Czemu kobieta, kiedy się upije w gabinecie, jest zazwyczaj smutna? Albowiem dusza się jej w smutku zawsze pławi; smutna jest, kiedy jest wesoła, ta nieszczęsna pomyłka życia, którą każdy chce oglądać nago.
Kobieta, to jest indywiduum tragiczne; a tem tragiczniejsze, im piękniejsza jest kobieta. Kiedy się na niej skupi tysiąc oczu, z których każda para osobno się oblizuje, kiedy ją nieczyste pożądania odzierają z szat, kiedy ją palić zaczną spojrzenia, jak płomienie — wtedy w kobiecie bunt się zrywa, jak orzeł z gniazda. I ileż pogardy, ileż dumy królewskiej jest w niej w chwili, kiedy im rzuci piękność swoją jak jałmużnę.
— Odbywa się karmienie zwierząt — myśli wtedy kobieta — stać mnie nato!
W tem jest gest królewski i królewski tragizm.
Czyż nie prawda?
Och, jak my mało znamy kobiety, o ślepi! W chwili, kiedy nam siebie ciska jak uderzenie, siebie zrezygnowaną i umęczoną, nam się zdaje, że to jej upadek. Że się perfumuje przedtem? Potwarco! Nawet jałmużnę można rzucić pięknie!
A kiedy kobieta widzi, że rzucając piękność swoją w podłe oczy, rzucała groch o ścianę, wtedy jest smutna. Smutek pięknej kobiety jest czemś w świecie najpiękniejszem; gdyby to była suknia — byłaby najdroższą na ziemi suknią; gdyby to mogło być posagiem — kobieta smutna byłaby najlepszą partją. Smutek kobiety pięknej jest czemś bezcennem, czemś takiem, czego nikt nie widział i nie zobaczy. Sączy się z niego urok, jak srebro z księżyca, ciągnie się z niego czar, jak gaza z oberwanej falbany, wieje od niego tchnienie tak przeczyste, jak z destylowanego spirytusu. Jakże przedziwnie piękną jest kobieta smutna...
Lecz najpiękniejszą jest kobieta, kiedy myśli o śmierci, która stanęła poza nią i ręce jej kładzie na oczy.
„Chciałabym umrzeć,“ mówi kobieta i przymyka oczy, przechyliwszy wtył głowę, nie tak jednak, aby zepsuć linję twarzy.
„Chciałabym umrzeć,“ mówi szeptem kobieta i myśli: „czy ten idjota widzi, jakie mam pończochy?...“
Jakże nieporównanie piękną jest kobieta, która pragnie śmierci.
Kobieta chce umrzeć dla błahego często powodu, nie tak jak mężczyzna, który aby zdobyć śmiertelną podnietę, musi najpierw zdefraudować sto tysięcy. Kobieta pragnie śmierci, jak kwiat słońcem się żywiący.
A nieraz... Boże!... nieraz chce umrzeć — komuś — na złość. Czy można wymyśleć zemstę bardziej rafinowaną? Wtedy zażywa paczkę zapałek i przygotowuje sobie dzbanek kwaśnego mleka na antidotum.
— „Przecież dla tego durnia nie będę się truła naprawdę...“ — myśli w tej chwili, kładzie się na otomanie i jęczy.
W kobiecych pamiętnikach znajdują się zawsze między kartkami śmiertelne bakcyle.
Ile razy kobieta piszącą pamiętnik jest już śpiąca, tyle razy na ostatniej zapisanej stronie chce umrzeć. To jest fakt dowiedziony. Kobieta wobec tego przyzwyczaja się do śmierci, jak do trucizny — przez częste zażywanie. Naprawdę kobieta nie zrobi sobie nigdy nic złego, z tego prostego powodu, żeby jej po śmierci nikt nie posądził o histerję. To jest ciężkie posądzenie.
Kobieta bardzo często nosi przy sobie rewolwer; jest to zwycięstwo nad samym sobą ogromne, zupełnie takie, jak gdyby żyd nosił w kieszeni psa, albowiem kobieta boi się myszy, nietoperza, rewolweru i dziecka.
A nieraz kobieta grozi śmiercią, ażeby się mogła czulej niż zwykle pożegnać z tym, któremu nią grozi. Pożegnania to są rzeczy piękne; wtedy kobiecie jest wszystko jedno i w całej pełni korzysta z tego wszystkiego i jednego.
Często zasię mylą pozory: zdawało się, że piękna kobieta utopiła się z miłości; a to była nieprawda, nie brała tego zamiaru na serjo, tylko po drodze, przyzwyczaiwszy się do wierzenia we własne kłamstwa, zagalopowała się i skoczyła do rzeki, oszukawszy samą siebie.
Lecz o tem wszystkiem nie każdy wie, a tego powinni uczyć w szkołach, dodając: jeśli ci kobieta grozi, że się utopi, powiedz jej, że bardzo źle będzie potem wyglądała, sina i opuchła.
A jeśli ci kobieta powie, że się struje, powiedz jej, że na drugiej ulicy zrobiła to samo kucharka, więc nie wypada.
A jeśli kobieta już kupiła rewolwer, kup jej wtedy kapelusz. Nie zastrzeli się przedtem, zanim znosi kapelusz.
Kobieta lubi, kocha, ma pasję do samobójców; kobieta, która ma na sumieniu samobójcę i co więcej, krew jego na gorsecie, idzie w górę, jak papier wartościowy. Ach, jak przedziwnie pięknie wygląda kobieta, której doniesiono, że ten i ten dureń się zastrzelił. Rozdyma nozdrza i chwyta powietrze jak raniona łania, która zna osobiście niejednego jelenia. Potem czyni tak, jakby się powstrzymywała od płaczu, który z niej rzucił się za chwilę rwącym, wspaniałym strumieniem, nie tak jednakże, aby potem nos jej poczerwieniał. Potem zasię wydaje czem prędzej polecenia na cały dzień kucharce, bo za chwilę wpada w odrętwienie, które jest mleczną siostrą śmierci.
Wieczorem mówi do męża:
— Prawda, jaka ja jestem dziś strasznie blada?
— Nie uważam...
— Ty nigdy tego nie możesz zauważyć. Prawda, jak mnie dziś głowa boli?
— A skądże ja o tem mogę wiedzieć? Co ci jest?
— Nic... nic... jakiś głuchy ból...
I ten głuchy ból czyni z niej Niobe, czyni z niej istotą boską, która tylko przez jakąś pomyłkę ideową spełnia rozmaite funkcje fizjologiczne.
Pochwalona niech będzie kobieta!
Kobieta, która cierpi...
Która łka i płacze.
Która od ust dzieciom odejmie, a kupi sobie jedwabną halkę, aby się dzieci potem nie wstydziły za matkę.
I pomyśleć sobie, że istnieje gdzieś na świecie kraj, gdzie pannie młodej w dniu wesela wybijają kołkiem dwa przednie zęby i że są ludzie, którym się to podoba.
Pochwalona tedy niech będzie kobieta, nawet ta bez zębów.
Śmierć umiłowała ją, a ona śmierć.
Kobieta jest tragiczna...
Właśnie jedzie dwukonną dorożką, mocno zawoalowana i rozgląda się na obie strony.
Zanim wysiadła, rozejrzała się bacznie po ulicy, a potem, udając, że się nie spieszy, weszła na schody.
Dzwoni.
Ach, jak kobieta ślicznie dzwoni, kiedy jej się zdaje, że się boi!
Wyszedł on, spojrzał na nią, a chwyciwszy wzrokiem beznadziejnie smutny wyraz jej twarzy, w jednej chwili stał się smutny, jak niezapłacony weksel, jak krawiec, jak anioł w Wielki Piątek, albo jak polskie pismo humorystyczne.
— To ty?
— Ja... Zamykaj prędko, zdaje mi się, że ktoś szedł za mną.
— Uspokój się, dziecko drogie. Nikt nie idzie.
Weszli do jego gabinetu, który wyglądał trochę tak, jakby tu mieszkała kokota, albo inna dewotka.
Czekał co będzie, nie wiedząc, co w niej dziś siedzi.
Ona stała chwilę, wsparta o framugę drzwi, potem jak lwica, która dostała nagłych drgawek, rzuciła mu się do nóg, łkając.
— Jezus! Marja!... Co ci jest?...
A ona zawyła jak do księżyca i zaczęła czkawką przez łzy.
— Nic... nic... nie gniewaj się...
— Może wody?...
— Nie trzeba, to... to... przejdzie...
On wiedział, że przejdzie, ale mu szkoda było czasu.
— Cierpisz? — zapytał, ale był trochę zły.
— Bardzo... ja okropnie cierpię...
— Dziecko moje!... najdroższe dziecko moje...
W tem miejscu wściekły już był zupełnie.
— Co to będzie, jeżeli ona tak zechce wyć przez godzinę? — myślał.
— Czego ten bałwan mnie nie uspokaja? — myślała ona — oczy będę miała zupełnie czerwone.
A potem:
— No... no... uspokój się... cicho... dzieciak ktoś jest... mój, strasznie mój...
— Już nie płaczę...
— Siąść tutaj... nie tam... tu... tak, główkę mi dać na kolana.
Czem prędzej wyjął z kieszeni pęk kluczy, aby jej nie gniotły...
— O, tak! Teraz już cicho...
— W oczy...
Znaczyło to, że należy zbliżyć wąsy do oczu i napoić usta solą łez.
— Jeszcze...
Osuszył jej oczy, jak przez kanalizację, lepiej nie było można.
Czekał teraz mniej słonej pociechy.
Ujęła jego rękę i nie mówiła nic.
Księżyc się tłukł po szybach i właził w kąty.
On spojrzał na nią ukosem, nie wiedząc jeszcze, o co jej idzie.
— Zwarjowała stara histeryczka — pomyślał.
A ona myślała, w jaki sposób zmienić teraz gabinet na sypialnię. Kobiety są zawsze nieszczere, jakby tego nie można było powiedzieć jasno i wyraźnie.
— Mój... — szepnęła.
— Co ci, dzieciaku?
— Nic... już nic... Ale będzie gorzej...
— O, psiakrew! — pomyślał...
— Kochasz mnie?
— Dziecko!
— Ale powiedz, czy mnie kochasz?
— Naturalnie, że cię kocham.
— Kiedy ty to tak zimno mówisz!
— Przecież wiesz, jak strasznie cię kocham.
— To dobrze... To będzie dobrze.
— Co jej jest? — myślał — na czem to się skończy?
Wstała nagle i wyprostowała się.
— Ty nie wiesz, z czem ja tu przyszłam.
— W istocie nie wiem.
— A mnie się zdaje, że tu wieje śmiertelny chłód...
— Co takiego?
— ...Śmiertelny chłód; Nie czujesz?
— Przepraszam cię, możeś ty trochę niezdrowa?
— Jestem zdrowa, jak nigdy.
— Więc co ci jest?
— To się musi skończyć!
Aha!... — pomyślał i krzyknął:
— Jezus! Marja!
— Tak, to się skończy... Ja mam dzieci.
On zwiesił smutno głowę.
— Ja mam dzieci, słyszysz?
— Wiem...
— I to się skończy! To się musi skończyć.
Oparła się jedną ręką o stół i była piękna.
On poszedł do okna i gwizdał.
Bardzo długi antrakt milczenia. Było słychać uderzenie jej serca i bzykającą gdzieś w kącie muchę.
— Pójdź tu... — szepnęła.
— Czego?
Odwrócił się i usiadł blisko niej.
— Żebyś ty wiedział, jak ja cię nieskończenie kocham, jak strasznie... jak strasznie...
— Małpa zielona, — pomyślał z niezmierną tkliwością.
A ona mówiła:
— Słuchaj! Powiem ci coś, co mi przez gardło przejść nie chce. Kocham ciebie i kocham moje dzieci... kocham męża...
W tem miejscu spojrzała na niego z pod oka, ale on ani nie drgnął. Umiał to na pamięć.
— ...Tak żyć nie można...
— Tak! — rzekł on beznadziejnie i zwiesił głowę.
— ...Tak żyć niepodobna. Myślałam dziś nad tem przez całą noc i doszłam do przekonania, że my się musimy rozstać...
Powiedziała to z jękiem zerwanej nagle struny.
— No i...?
— I rozejdziemy się.
On chciał rozpaczać, ale był trochę zmęczony; więc tylko zwiesił głowę, podparł ją obiema rękami i patrzył ponuro w przeciwległą ścianę.
Ona ujęła rękoma jego głowę.
— Biedny mój...
Westchnął jak człowiek, który czeka tylko na rejenta, aby oddać duszę w przechowanie Bogu.
— Bo widzisz, ja ci nie powiedziałam jeszcze wszystkiego...
Na nim to nie zrobiło wrażenia.
— ...Zupełnie ci nie powiedziałam. Ja ci chcę powiedzieć, że jeżeli mi nie wolno żyć z tobą, nie chcę żyć zupełnie.
Dwie łzy, spoglądając na siebie uważnie, aby która nie wyrwała się z głupia za prędko, czekały w kątach jej oczu.
— Ja żyć nie będę!
Powiedziała to mocno i zaczęła szybkim krokiem przemierzać pokój.
On myślał przez dłuższą chwilę, jak się zachować w sytuacji tak wybitnie karawaniarskiej, wreszcie uczynił to, co właściwie uczynić był powinien. Osunął się do jej kolan, objął je i zaczął całować, zauważywszy przytem, że suknię czuć trochę za silnie benzyną.
A ona stała jak święta, błogosławiąc ukochanej głowie.
On całował tę nieszczęsną suknię i myślał.
Wreszcie powstał.
Twarz miał tragiczną.
— Chcesz umrzeć?
— Tak!
— Umrę z tobą...
A wtedy ona wydała z siebie na świat wrzask straszliwy.
Spoili się w pocałunku, który dotąd nie miał sobie równego; trwał w nieskończoność.
Znalazły się dwie dusze i łkały.
Wyglądali jakby na posągu ze stali, z kamienia wykuci, sprzągł ich ból i męka.
On myślał w tej chwili:
— Histeryczne pomysły!
A ona:
— Co za bydlę! Jak on znakomicie udaje...
A potem wpadła w omdlenie, to cudne omdlenie, które pozwala ze siebie zdjąć nawet sznurówkę; w omdleniu takiem kobietę opuszcza dusza, a o ciało stara się już kto inny.
Przychylona bezwładnie, oddychała ciężko, może w ten sposób po raz ostatni w życiu; nie wiedziała nic, co się z nią dzieje, zauważyła tylko ostatkiem świadomości, że głupio zrobiła biorąc stanik, zapinany na haftki...
A potem cierpiała, żegnając się z życiem. Co jej dało to nędzne życie? Miała wszystko, ale dla kobiety wszystko, to jeszcze za mało; kobieta pragnie rzeczy, których mieć nie może i w tej tragedji pragnień jak ogień się przepala.
Życie dla kobiety jest macochą, dla mężczyzny bogatym wujaszkiem, któremu grozi paraliż postępowy. Więc kobieta szuka piersi, u którejby można oprzeć znużoną, utlenioną głowę i płacze. Liszki mają jamy, ptacy mają gniazda, a kobieta ma kochanka.
— — — — — — — — — — — — — —
— No tak!... — rzekł po milczeniu, które już nie wiedziało, co ze sobą zrobić.
— Żegnam cię po królewsku, mój jedyny — rzekła ona, albowiem nad tym frazesem myślała już trzy dni przedtem.
— Droga moja... — szepnął on, albowiem niczego przedtem nie obmyślił.
— Usiądź tu... bliżej... pomówimy o tem, wiesz...
— O czem?
— O śmierci...
Perspektywa trochę niewesoła, mówić o śmierci u źródła żywota i to w chwili, kiedy człowiek więcej myśli o konjaku, niżeli o śmiertelnej cykucie. Przeto z trudnością tylko zrobił gębę tragiczną.
— Mów...
— Jak tu strasznie cicho...
— Tak, tu jest bardzo cicho...
— Nikt tą ulicą nie jeździ...
— Przynajmniej bardzo rzadko.
— Ja bym się tu sama bała.
— Dzieciaku!
— I ty tu dzisiaj umrzesz!
— Co takiego? Aha! Tak! Dzisiaj...
— Jedyny mój!
— Och!
A potem:
— Jak ty silnie całujesz...
On posmutniał:
— To są pocałunki śmiertelne.
Więc mu ona zaczęła szeroko opowiadać, jak to właściwie będzie. Ona odejdzie i będzie się na kolanach modliła do północy, u siebie w domu; a kiedy wybije ta godzina, on umrze. Rewolwer roztrzaska mu głowę, tę biedną, ukochaną głowę, z którą największą radość miał na świecie tylko fryzjer.
— Masz rewolwer?
— Mam...
Spojrzała na niego podejrzliwie.
— Słuchaj, a możeś ty już się chciał kiedy strzelać?
Biedny człowiek zrobił minę zakłopotaną.
— Ach, no nie... Właściwie nigdy...
Ale był ponury i z pewnością chciał się już kiedyś zastrzelić.
Ona patrzyła na niego z podziwem. Podszedł do nocnego stolika i wyjął rewolwer.
— Patrz!
Piękna kobieta ukryła się za szafą.
— Nie żartuj mój drogi, tyle z tem wypadków.
Więc jej nie przerażał.
— Słuchaj...
— Proszę cię?
— I ty się nim zastrzelisz?
— Tak!
— Dziś?
— Dziś, o północy.
— Słowo honoru?
— Nie daje się słowa na te drobnostki.
— To mi przysięgnij.
— Przysięgam ci!
— Jak mnie kochasz?
— Na miłość twoją przysięgam!
Cofnęła się i rozchyliła w upojeniu usta.
— Żebyś ty wiedział, jakiś ty w tej chwili wspaniały!
On spuścił skromnie głowę na piersi i po chwili spytał:
— No, a ty?
— Ja? Ja umrę także.
— Dziś?
— Dziś! Zresztą w chwili, kiedy będę wiedziała, że nie żyjesz, serce mi pęknie z bólu.
— Dziecko!...
— Mam morfinę. Rano będę nieżywa.
Zamyśliła się nieskończenie, a potem patrząc gdzieś w bezkres, mówiła szeptem:
— Co to będzie za skandal w mieście! Wyobraź sobie! Jeżeli kto przypuszczał cokolwiek. Boże! co to będzie! Co to będzie!
— Cóż on?
— Kto? Mąż? Nie wiem; niech robi co chce. Nienawidzę go w tej chwili.
— Tyle razy mówiłaś mi, że go kochasz.
— Kto, ja?
— A tak, ty.
— To nieprawda, a jeśli kiedy mówiłam, to tylko tobie na złość.
— Dzieci ci nie żal?
Pochyliła głowę i rękoma objęła kolana. Wobec tego nie pytał dłużej, bo widocznie jej było strasznie żal dzieci.
Kobieta może nawet być hieną, może nienawidzieć męża, lecz dzieci kocha zawsze; wszak dzieci mają z ojca zwyczajnie tak mało! Można je tedy kochać bez narażania się na kolizję uczuć.
Atmosfera była przygnębiająca.
Śmierć się zbliżała naprawdę.
Oboje byli bladzi.
On miał przed sobą jeszcze trzy godziny tego okropnego czasu, w którym człowiek pakuje garderobę na tamten świat i rozmawia w międzyczasie z duszą, wymówiwszy jej mieszkanie w ciele.
Ona się ubrała starannie.
— Mój drogi, zapnij mi haftę tu pod szyją, boję się, żebym się nie przeziębiła.
— Wobec śmierci?
— A tak... Masz rację...
Nie przemówili już do siebie ani słowa. Milczenie to czuć było otwartym grobem.
Ale kiedy składała na jego czole ostatni w życiu tem pocałunek, chwycił ją spazm za gardło i dławił ją kocim ruchem. Nawet on usiłował mieć w oczach łzy.
— Będę się modliła do północy... potem ja...
I łkała.
On klęczał u jej stóp i drżał na całem ciele.
Przeczekał w tej pozycji aż do chwili, w której usłyszał, że schodzi po schodach.
Powstał wściekły.
— Ona się naprawdę struje, histeryczka. Co tu robić? Co właściwie robić?
Siadł, myślał, chodził, palił papierosy jednego po drugim.
— Struje się, słowo daję, że się struje, takiej dużo nie potrzeba...
— Djabli nadali! — wrzasnął wreszcie, spojrzał na zegarek i pojechał jeszcze na operetkę.
— To niech się truje, — myślał — jeśli taki zwarjowany babsztyl, to niech się truje. Jednej histeryczki mniej na świecie, to także coś znaczy...
W nocy jednakże nie mógł zasnąć.
— A nuż już po niej? — myślał. — Całe szczęście, że to nie przeze mnie.
Potem sobie coś przypomniał, wstał z łóżka, zaświecił świecę, wyjął z nocnego stolika rewolwer i — schował go do szuflady biurka, którą zamknął na klucz.
— Żeby mnie nie skusiło — pomyślał.
Rano zerwał się i pobiegł na miasto. Przeszedł chyłkiem ulicę, przy której mieszkała. Spokojnie.
— To nic nie znaczy — rzekł — może już po wszystkiem.
Bał się stróża pytać. W cukierni przeglądał pisma poranne. Nic. Zaczął doznawać niemiłego rozczarowania. Ale brak wiadomości w pismach niczego jeszcze nie dowodzi.
— Mogli przez grzeczność nie napisać, to w każdym razie skandal dla rodziny.
Nagle błysnęło mu coś w głowie.
Biegł ulicami i zaczął pilnie czytać wszystkie pogrzebowe klepsydry.
— Może już wywiesili? — mruczał i czytał nazwiska wszystkich, którzy po krótkich a ciężkich cierpieniach zasnęli w Panu i proszą krewnych i znajomych na obrzęd pogrzebowy, który się odbędzie punktualnie.
Stanął właśnie przed murem, z którego aż biło od śmiertelnych plakatów.
Czytając, potrącił kogoś.
— Pardon!
— Och!
— O!
— Pani też szuka? Ja żyję.
A ona znalazła w sobie dla niego tylko jedno: wzgardę...
— Podły! — syknęła.
I poszła, bogatsza o jedno więcej doświadczenie, uboższa o jednego kochanka.
Nie mogła sobie podarować tylko jednej rzeczy.
— I ja, — myślała — przez tego durnia nie zmrużyłam przez całą noc oka!