Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
Jako dyabeł zbudował szlachcicowi karczmę.

Pomimo grzecznego ukłonu, dyabeł zmartwiony wyszedł z izby i skrobał się w głowę mocno, tupał nogami, chrapał, nie wiedząc, co począć z sobą. Nie w smak mu bardzo były te żale młodości, coraz częściej opanowujące Twardowskiego. Bał się jakiego nawrócenia i rad był przyśpieszyć porwanie go, ale nie mógł wymyślić sposobu, jakimby go do Rzymu wyprawił. Co gorzej, świeżo się tak mistrz zaklął, iż do Włoch nie pojedzie! Trzeba było fortelem go jakimś zażyć.
Pomyślawszy i plan swój osnuwszy, rozpuścił szatan skrzydła i poleciał.
Leciał on dość długo, aż go uderzyła nowa karczma, na drodze pod Sandomierzem stojąca, jeszcze nie ze wszystkiemu skończona. Nie miała jeszcze murów, okien, dachu poszytego, goły tylko stał zrąb, a nad nim krokiewki chude.
Koło niej latał na koniu szlachcic, lamentując i krzycząc.
Dyabeł, zawsze ciekawy, spuścił się wnet ku niemu pod postacią chłopka, wyszedł z za węgła z czapką w ręku i słuchał, skrobiąc się w głowę.
Szlachcic wołał głośno:
— O! przeklęci majstrowie! przeklęta hałastro! Daj Boże spotkać się z wami gdzie na drodze, albo gdy tylko przez moją wieś przechodzić będziecie! Pokażę ja wam, co to znaczy sobie ze mnie żartować! Dam się ja wam we znaki i porobię pamiątki po plecach!
Dlatego, żem ja raz w termin nie zapłacił ich głupiego jurgieltu, porzucili mi ciesielkę i mularkę i porozchodzili się do stu czartów! Jestże to sprawiedliwość? A tu mój mieszczanin sandomierski, któremum karczmę najął, żąda zwrotu swoich pieniędzy i załogu, jeśli mu karczma w termin nie stanie! Do stu kaduków! Termin tak blizki! Majstrów ani dostać! Te łotry jeszcze rozgłosili, że ja nie płacę!
— Za pozwoleniem jegomości dobrodzieja — rzekł dyabeł, wysuwając się z miną pokorną. — Słyszę narzekanie, że karczma w terminie skończona być nie może. A nie mógłbym ja wiedzieć kiedy to ten termin?
Szlachcic obejrzał się pogardliwie na chłopa i odpowiedział:
— A tobie, chamie, co do tego! Może te łotry wysłali cię tu na szpiegi? Dam ja ci, zuchwalcze! Jeszcze śmiesz mi się urągać.
— Niechno się wasza miłość nie gniewa — odpowiedział szatan. — Ja jestem wędrujący rzemieślnik, potrzebuję roboty, mam swoją czeladź, mógłbym się o tę robotę ugodzie.
— Ty, obdartusie?
— A kiedy termin wasz?
— Kiedy! kiedy! za dwa dni! — odparł szlachcic ze złością.
— No, to karczma stanie gotowa — rzekł dyabeł śmiało.
— To być nie może!
— Będzie — rzekł dyabeł znowu.
— Jakto, chamie! tu jest na miesiąc roboty!
— Na godzinę ledwie, ściśle biorąc — odpowiedział, oglądając się, szatan.
— Chyba ci dyabli dopomagać będą?
— Choćby i tak, to waszej miłości nic nie szkodzi.
Szlachcic spojrzał w oczy mniemanemu chłopu, a ten się uśmiechnął.
— No! a co mi pan za to da? — rzekł szatan.
— Co ci dam! hę! Ależ to być nie może, żebyś tego dokazał. Wieleż ty masz czeladzi?
— Jedną głowę i dwie ręce — odpowiedział szatan.
Szlachcic, coraz bardziej odpowiedziami chłopa zdziwiony, ramionami poruszył, odwrócił się i zawołał:
— To być nie może, żebyś ty to zrobił! Drwisz ze mnie, chamie. Gadaj, wiele masz czeladzi?
— Co waszej miłości do mojej czeladzi, byle jutro karczma była gotowa — rzekł chłop. — Jak nie będzie, a zawiodę, dasz mi sto nahajów! Zgoda?
— Zgoda! — rzekł szlachcic, mimowolnie śmiejąc się i po trochu zaczynając się lękać. — Ale ty masz coś minę, jakbyś sobie drwił ze mnie? Może ten łotr mieszczuk cię namówił, na którego mam podejrzenie, że i tamtych majstrów pobuntował, knując tylko, żeby, gdy karczma w czas nie będzie, załog wziąć ode mnie! Ej! tylko ostrożnie wszakże ze mną! ostrożnie!
— Ale o cóż waszmości chodzi — odpowiedział dyabeł — przyślij tu swoich przystawów, każ mnie pilnować, a jeśli karczmy nie skończę, dasz mi sto nahajów. I to nie do dwóch dni karczmę ci postawię, ale do jutra rana niechybnie.
— Toś ty chyba dyabeł! — zawołał szlachcic.
— Może i dyabeł — odpowiedział mniemany chłop — a co waszej miłości w to wchodzić?
Szlachcic się przeżegnał nieznacznie, a szatan zakrztusił.
— No! no! więc zgoda — rzekł szatan. — Już ja karczmę dokończę. Zapłaty nawet za to nie chcę żadnej, tylko jednej rzeczy się od waszmości domagać będę.
— No — radbym wiedział, czego za to zechcesz? — wybąknął szlachcic, oglądając się bojaźliwie.
— Śmiesznej rzeczy — odpowiedział szatan — małej rzeczy! będziesz się waszmość śmiał, gdy mu to powiem, ale mnie chodzi o osobliwszy zakład.
— Cóż to takiego! tobie o zakład chodzi?!
— Dozwolisz mi karczmę nazwać, jak zechcę.
— Ho! a na cóż to tobie? Ja jej imię już dałem, zowie się Nowinka.
— Mnie chodzi, jak rzekłem, o zakład; nazwę ją po swojemu, a za to skończenie nic waszej miłości kosztować nie będzie.
— Jakże ją nazwiesz?
— Jak mi się podoba.
— Przecież trzeba, żebym o tem wiedział, abyś mi w tem jakiego urągowiska nie uczynił, albo na ludzki ze mnie śmiech jej nie przezwał.
— O to się waszmość nie bój, nazwę ją bardzo pięknie — tak, jak się zowie najsławniejsze w świecie miasto.
— Jakież przecie? Powiedz mi.
— Nazwę ją — Rzym.
— Rzym! Osobliwa! skądże ta myśl tobie? co to za zakład?
— To moja tajemnica! Ale czy zgoda na umowę?
— No — zgoda! Jednakże pamiętaj, aby jutro była gotowa, bo ja z siebie nie dam żartować!
— Jutro rano przybywaj tu waszmość do mnie.
— Przybędę!
— Możesz śmiało oznajmić mieszczaninowi, który wynajął karczmę, żeby przybywał. Nie będzie w niej i jednego ćwieczka brakować.
Szlachcic odjechał.


∗             ∗

Nazajutrz rano karczma stała gotowa, pokryta; mury były skończone, okna i drzwi powprawiane, ubite toki w izbach; nawet ogromny ogień palił się na kominie, a przy nim siedział ów dyabeł i grzał się.
Nad drzwiami na tablicy wielkiemi literami napisane było: Karczma Rzym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.