Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
Jaki był koniec mistrza.

Jednego wieczora zastukano silnie do wrót domostwa Twardowskiego i zaczęto wołać:
— Otwórzcie, otwórzcie, na miłość Bożą!
Twardowski nie miał nawet sługi jednego, tak się był opuścił, poszedł więc sam do wrót.
Zaledwie furtkę odsunął, wpadł człowiek młody i strojny, pięknej twarzy, dobrej miny, ale pomieszany i blady.
— Tu mieszka mistrz Twardowski? — spytał.
— Tu, i ja nim jestem — odpowiedział starzec. — Czego waszmość chcecie ode mnie?
— Na miłość Bożą, mistrzu! Ratujcie mojego ojca! Jedna nadzieja w tobie. Jeśli ty go nie wyratujesz, to nikt pewnie!
— Cóż to się stało ojcu waszmości?
— Straszny przypadek go dotknął. Konie go potłukły okropnie. Sprowadzałem doktorów, wszyscy powiedzieli: „Chyba tu mistrz Twardowski z Krakowa da temu radę, a my nic nie możemy zrobić“. Leży już ledwie żywy! Ratuj go, na miły Bóg zaklinam! Co tylko żywie chcesz, wszystko ci dam!
Mistrz się uśmiechnął i głową pokiwał.
— Daleko to stąd?
— Dosyć daleko! Pod Sandomierzem. Na odgłos twej sławy pośpieszyłem aż tu do ciebie. Porozstawiane konie po drodze. Na Boga, siadaj ze mną i jedź, mistrzu!
Twardowski nic nie rzekł na to, wskazał młodemu człowiekowi, aby na niego poczekał i poszedł zabrać, co było potrzebne, jak sądził dla chorego. W chwilę powrócił z paczką pod pachą i siadł do kolasy, która jak wicher poleciała. Konie zdały się ziemi w biegu nie tykać; co kilka mil odmieniali je, i po dość długiej podróży, ukazał młody człowiek mistrzowi nową karczmę, na rozdrożu stojącą.
— Oto tu jest mój ojciec! — rzekł do Twardowskiego.
Stanęli. Wyskoczył młodzieniec.
— Pójdę przodem. Proszę waszmości za mną, proszę za mną.
Wszedł do izby, mistrz za nim.

Zaledwie Twardowski próg przestąpił, drzwi się za nim zatrzasły, szum powstał wielki.
Nie możesz mnie porwać z tem dzieckiem: ono jest chrzczone i bez grzechu!
Zdziwił się mistrz i szukał oczyma chorego napróżno. Wtem z alkierza wysunął się znajomy szatan z cyrografem w ręku, uśmiechający się i wesoły.

— Co ty tu robisz? — zawołał mistrz.
Szatan w milczeniu podsunął cyrograf i rzekł poważnie, powolnie, patetycznie:
— Ta karczma — Rzym się nazywa!
Twardowskiemu na te słowa w głowie się zakręciło, zaszumiało, splątało. Rzucił się naprzód do drzwi — drzwi były zaparte, okien strzegli dyabli rojami, komin starym dyabłem zatknięto umyślnie. Wszelkie ostrożności przedsięwzięto, niepodobna się było wymknąć. Nie stracił jednak Twardowski przytomności, i w tej chwili ujrzawszy w kołysce ledwie półroczne dziecię szynkarki, pochwycił je w mgnieniu oka na ręce i dopiero odetchnął.
— Ha! — zawołał — sądziłeś, psi synu, żeś już mnie złapał! Poczekasz ruski miesiąc. Nie możesz mnie porwać z tem dzieckiem: ono jest chrzczone i bez grzechu.
— Co? co? — syknął szatan.
— Tak! porwać mnie z tem dzieckiem nie możesz — ani się nawet mnie dotknąć.
— Tożem głupi, jak bydlę — rzekł szatan — żem je tu zostawił!
I uderzył się pięścią w czoło.
— No! o włos byłem zgubiony! — szepnął Twardowski do siebie.
— Dziwny rozum i przytomność — rzekł szatan, zmieniając ton i starając się przypochlebiać. — Połóżże je już, połóż w kołyskę. Nic ci się, mistrzu, nie stanie — wygrałeś!
— Nie tak jestem głupi, jak ci się zda — odpowiedział Twardowski, przyciskając dziecię do siebie.
Dyabeł spojrzał i szusnął do alkierza nazad. W chwilkę okropny, piskliwy głos dał się słyszeć, wybiegła pani szynkarka rozczochrana, z zapalonemi oczyma, z twarzą rozpłomienioną, rękoma zakasanemi; a ujrzawszy dziecię swoje u mistrza, porwała się prosto do niego:
— Co to ty, łotrze, robisz z mojem dziecięciem? Co to jest! — krzyknęła — oddaj mi je, złodzieju, albo cię tym ożogiem w śmierć ubiję!
Mistrz usunął się i rzekł spokojnie:
— Wszakże ci go nie biorę, ani mu w twoich oczach mogę co zrobić — słuchaj!
— Ja nic nie chcę słuchać! Czego ja będę słuchała? Oddaj mi teraz moje dziecko, słyszysz! albo tak cię kropnę...
— Milcz i słuchaj, babo, bo je zduszę, jeśli mnie dotkniesz.
— Nie bój się, nie bój, on tylko tak gada, ale on tego nie zrobi — szepnął dyabeł szynkarce, chcąc ją podjudzić do odebrania dziecięcia. Nie udało mu się jednak, bo uspokojona baba zapewnieniem, że się dziecku nic nie stanie, odsunęła się i zdawała chcieć słuchać.
— Sto kop tobie, kobieto, za pożyczenie mi dziecka, tylko póki wyjdę stąd i wyjadę na granicę.
— Ot-to! — odpowiedziała szynkarka — albo ja ci uwierzę?
— Masz pieniądze — rzekł Twardowski, rzucając jej kiesę.
Ona schyliła się, porwała, spojrzała w środek, schowała i już zamilkła.
Dyabeł znowu do alkierza pobiegł i przyprowadził ojca. Ale ten ledwie o swoje dziecko gębę otworzył, żona mu ją zamknęła, pokazując worek, i mówić nie dała. Skończyło się na ukłonach i skrobaniu w głowę. Dyabłu znów się nie udało. Nie było już sposobu.
— Trzymajże sobie dziecko, póki chcesz — rzekł — ale to pewna, że ja cię stąd przez próg nie puszczę i choćby głodem zamorzę.
— Tego nie możesz zrobić — odpowiedział mistrz spokojnie, siadając z dziecięciem na ławie. — Wiesz dobrze, że ja i warunki naszego kontraktu i twoją władzę, jak daleko się ona rozciąga, znam bardzo dobrze. Nic mi nie wmówisz.
Szatan skrobał się w głowę, aż z niej iskry się sypały.
— Bodajem przepadł — rzekł — jeśli kiedy pokuszę się na mędrka. Już mnie twoja dusza cztery razy tyle kosztuje, co warta. Jeszcześ mi ją popsuł w ostatku niebezpiecznymi żalami i lamenty, a wspomnieniami młodości. Com ja stracił czasu! com się napracował! a teraz mi się tak wymykasz! Uczciwież to, mój mistrzu? I co ci z tego życia? czyżeś nie miał wszystkiego, czego tylko pożądałeś? Czyliżeś go sobie wedle upodobania nie przedłużył? Czyś nie użył życia, jak ci się tylko podobało? Czyżem ci jako ostatni sługa nie dopomagał? Cóż ci teraz zostało? Strach, żal, zgryzoty. Wszakże to straszniejsze męczarnie od piekielnych, wszak ty tracisz, żyjąc, nie zyskujesz. Nie lepiejże, nie uczciwiej, raz już skończyć i mnie zaspokoić, a dług oddać?
— Dlaczegoż ci tak śpieszno kończyć ze mną? — rzekł mistrz.
— Bo mi już dojadło kilkadziesiąt lat jednej duszy pilnować! Rozmyśl się tylko, mistrzu! Wiesz dobrze, że cię z tem dzieckiem nie porwę; ale czy to uczciwie, czy to po szlachecku, tak się wykręcać, dawszy słowo? Zrobiłeś ze mną umowę o duszę — to coś ważniejszego, niż kontrakt o majątek. Jakżeby cię nazwano, gdybyś złamał umowę raz uczynioną i podpisaną dobrowolnie? — Łotrem bez czci i wiary! Fe! Fe! Godziż się to czynić szlachcicowi, bodajby nawet z dyabłem?
Twardowski widocznie się mieszał — lice mu się zaczerwieniło, usta podniosły, powoli wstawał z ławy i patrzał dyabłu w oczy. Nie uszło to uwagi szatana, iż jego argumenta skutkowały, dodał więc jeszcze:
— Wiesz, że była umowa dobrowolna między nami, wiesz jaka świętość umowy dla uczciwych ludzi. Zdaje się, że Verbum nobile debet esse stabile.
Na te słowa pokonany Twardowski położył zwolna dziecię w kołyskę i rzekł:
— Masz mnie, dyable — przekonałeś!
Ledwie sam sobie dyabeł mógł uwierzyć, gdy ujrzał skutek swej wymowy.
Tylko co Twardowski dziecię w kołysce złożył, już szatani zatopili w nim szpony i, świszcząc, przez komin wysoko unieśli.




Gdy ponad ziemią lecieli, Twardowski, patrząc na nią raz jeszcze, całą swą przeszłość przypominał. Zwykle, gdy się kończy życie, przychodzi ono pożegnać człowieka. Znowu w jego duszy ozwała się młodość szczęśliwa i wspomnienie chwil pobożności i wiary, znowu zadźwięczała mu w sercu owa pieśń do Boga Rodzicy, którą był ułożył. Na to wspomnienie sięgnął mistrz po kantyczki, które przy sobie miał zawsze i, dobywszy z piersi głosu, gdy już ziemia z oczu jego znikać zaczynała, nucić pieśń pobożną zaczął.
W tej chwili dyabeł, jak oparzony, puścił go nagle i zniknął, a mistrz został zawieszony w powietrzu sam jeden z pieśnią w ustach, i zdało mu się, że słyszy głos nad sobą potężny:
— Zostań tak do dnia Sądu!
Otworzył oczy i dziękował Bogu, że go ze szpon szatana wyrwał. Lecz, gdy łzą znowu zalane oko ku ziemi spuścił, już jej nie ujrzał przed sobą. Wisiał w białej, jednostajnej, niezmierzonej pustyni; chmury tylko suwały się pod jego nogami, a słońce piekło nad głową. Nie dochodził go głos ziemi, nie widział nic, otaczała go pustynia, w której sam był jeden, z myślami swemi, ciężkimi towarzyszami po takiem życiu.
Lecz, gdy się modli i zawieszony w powietrzu drży nad długiemi laty, które za karę wisieć tak skazany — uczuł mistrz, że go coś po ręce łechtało.
Był to pająk-Maciek.
Wierny sługa uczepił się sukni mistrza i los jego podzielił.
Twardowski zawołał go, poznawszy:
— Maćku! ty tu ze mną?
— Zawsze z tobą, twój sługa — odpowiedział pająk.
Odtąd pająk-Maciek, uczepiony do nogi mistrza, pozostał z nim na zawsze. Co ranek tylko po długiej nici spuszcza się on na ziemię, czołga po znajomych miejscach, zbiera pokarm wieści, a wróciwszy, zasila nim pana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.