Mocni ludzie/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocni ludzie |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa — Wrocław |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obfity połów ryb w okresie wiosennym pozwolił Lisowi stanąć twardą stopą w Narymie i należycie przygotować się do długiego pobytu w tym małym miasteczku, gdzie miał, zgodnie z wyrokiem sądu rosyjskiego, przebyć aż do śmierci.
Iluż to zesłańców ta śmierć spotkała przed czasem?! Ileż to razy drapieżny wróg — rząd rosyjski — cieszył się, dowiadując się, że przeciwnicy jego jeden po drugim schodzą do grobu?
Pewna część zesłańców wciąż oczekiwała od dawna zapowiadanej amnestii, lub też pędziła życie nędzne z dnia na dzień, coraz bardziej zapadając w obezwładniającą otchłań rozpaczy lub zobojętnienia, zwiastunów ostatecznej klęski.
Władysław Lis nie należał do takich ludzi. Był człowiekiem walki, czynu i życia, a w tym podtrzymywała go żona — opiekunka, doradczyni wierna, źródło niewyczerpanej nadziei na lepsze jutro i niezmiennej pogody ducha.
Po sprawdzeniu wyników połowu, pan Władysław dokładnie obliczył, ile pożywienia będzie potrzebował dla domu aż do przyszłej „wonzi“, tej powrotnej fali ryb, gdy na jesieni będą dążyły ku morzu od źródeł Obi. Resztę swoich zapasów przeznaczył na wymianę ich na niezbędny w gospodarstwie inwentarz.
Nabył więc krowę i konia, pług, bronę i inne narzędzia rolnicze, ziarno na zasiew, a nawet wynajął parobka, kulawego, lecz pracowitego i silnego wyrostka samojedzkiego, z którym pływał na wiosnę po Obi.
Zesłańcy, podług istniejącego prawa, dostawali szmat ziemi. Nie był on wielki, ale i tak na znaczny zagon pan Władysław nie mógłby się porywać. Przez zimę nieraz rozmawiał z żoną o przyszłym gospodarstwie. Pani Julianna znała się na rolnictwie, mając ojca — zawołanego, postępowego gospodarza, i napatrzywszy się na nowe sposoby, które stosował w swoich folwarkach pan Kobierzycki — uczony rolnik. Przeczytał też był zesłaniec sporo książek o uprawie ziemi i postanowił należycie wyzyskać swój mały zagon.
Przede wszystkim sprowadził z Omska głęboko orzący pług, o szerokim mocnym lemieszu. Dopiero od niedawna angielscy kupcy dostarczali takich pługów do Rosji, która znała najczęściej pług o drewnianym lemieszu, tak zwaną „sochę“ lub również drewniany, lecz z żelaznym, wąskim, trójkątnym nożem, odwalającym płytką skibę.
Nowy pług pozwolił Lisowi dokonać głębokiej orki i poruszyć nawet zamarzłą ziemię. Skończywszy z zagonem, zabrał ze sobą robotnika, najgęstsze sieci i wypłynął na Ob. Łapał teraz drobne ryby, suszył je w pośpiechu na słońcu i nad ogniskiem, a potem, przetarłszy pomiędzy kamieniami, używał jako nawozu.
Gospodarze narymscy dziwili się pomysłowi Polaka, nie wiedząc, że takie kraje, jak Japonia, Patagonia, Jawa, od wieków innego nawozu nie stosowały i, dzięki nim, miały dobre urodzaje. Lecz w jeszcze większe zdumienie wprowadziły Sybiraków dalsze czynności zesłańca. Niejeden z nich wzruszał ramionami i mruczał:
— Zwariował chłop! W głowie mu się przewróciło! Kto to widział?!
Istotnie, tego tu nikt nigdy nie widział. A tymczasem Lis, przeczytawszy w piśmie rolniczym artykuł p. Gareckiego, który po odbytej podróży do Chin pisał, że Chińczycy, posiadający drobne działki rolne, zbierają z nich piękny i obfity plon dlatego, że nie sieją zboża, lecz sadzą je, niby groch na grzędach, postanowił zastosować ten chiński sposób na swoim małym polu. Pamiętając o tym, że syberyjskie lato zmienne jest i zdradliwe, bo nawet w czerwcu nieraz przynosi przymrozki i zimny wiatr wschodni, Lis otoczył swe pole od północy i wschodu wysokim płotem z trzcin, a jeszcze kilka podobnych zagród przeciągnął w poprzek pola, przez co ochronił rośliny przed zimnym wiatrem i dopomógł ziemi, aby dłużej utrzymywała pochłonięte ciepło słoneczne. Toteż na polu Lisowym, prędzej niż gdzie indziej, wybujało żyto i owies, a gdy zaczęło się kłosić, Sybiracy kręcili głowami i znowu się dziwili. Ujrzeli bowiem wysokie, ciężkie, obfite w ziarna kłosy, dojrzewające szybciej niż ich żyto.
Na grzędach pani Julianny udały się wszelkie jarzyny, a szczególnie ziemniaki i parę grządek ziół leczniczych.
Jeszcze w lecie, przed żniwem, pan Władysław, pamiętając o oczekujących go zimowych łowach, jeździł do tajgi i zwoził do domu drzewo na opał i budulec, gdyż w jesieni miał przystąpić do budowy obory i stajni.
Jesień wypadła ciepła, pogodna. Żniwa udały się znakomicie, a gdy całe żyto zostało przerobione na mąkę, Lis przekonał się, że dany mu mały zagon ziemi ornej przyniósł mu urodzaj, dorównywający trzykrotnie większym polom. Nie mniej obfity plon ziemniaków zebrała pani Julianna i rozdała kilka worków przyjaciółkom na przyszłe zaopatrzenie pól. Ziemniaki zasmakowały mieszkańcom Narymu tak bardzo, że kobiety musiały trzymać je pod kluczem, gdyż mężowie natarczywie dopominali się o to nowe, a tak dobre pożywienie.
We wrześniu Lis skończył stawianie obory i stajni, i w kilka dni później musiał przystąpić do jesiennego połowu ryb.
Jesiotry, sterlety, nelmy, miętusy i różne sigi po złożeniu ikry powracały na północ, z prądem staczając się ku oceanowi.
Szczęście i pomoc młodego Rodionowa i Gangi dały Lisowi możność tak znacznie uzupełnić swoje zapasy ryb, że zasoliwszy je i uwędziwszy, natychmiast wymienił te, które zebrał był na wiosnę, na potrzebne mu na zimę przedmioty.
Nabył więc w sklepie Rodionowa karabin, proch, kapiszony, najlepsze lane kule, samołowy na zwierzęta, a u Samojedów kupił za „jukołę“ i „pors“ dwa uprzężne renifery, narty do chodzenia i narty — sanki do jazdy po śniegu. Ciepłego ubrania, niczym nie zastąpionych butów futrzanych — „kisów“, podwójnych futrzanych spodni „pime“ i kurtek „sok“ z łosiowego zamszu, „małachajów“, nie potrzebował, bo miał je w darze od Samojedów za skuteczne potwierdzenie ich praw i przywilejów, a także za lekarską pomoc, z którą zawsze tak chętnie śpieszyła do cierpiących żona zesłańca.
Fan Władysław, wzmocniwszy płoty na polu, zaorał raz jeszcze ziemię i zasadził żyto. Chciał spróbować, czy nie zmarznie ono przez zimę.
Nie przeczuwał wtedy, że nie doczeka się nowego lata W Narymie.
Skończywszy z robotami gospodarskimi i zabrawszy ze sobą karabin i trochę zapasów żywności, wyruszył Lis na polowanie. Z końcem września zaczynał się bowiem przelot ptactwa wodnego. Po wychowaniu młodzi powracało ono z północy do ciepłych krajów. Całymi dniami, kierując się prądem Obi, leciały klucze łabędzi, żórawi, dzikich gęsi i niezliczone stada kaczek. Ptaki opuszczały się na łachy piaszczyste, na jeziorka niskiego brzegu, a nawet wprost na płaszczyznę torfową, gdzie wypoczywały i żerowały znajdując obfite pożywienie.
Pan Władysław wprawiał się w strzelaniu z karabina.
W korpusie kadetów należał do szeregu najlepszych strzelców, więc i tu wkrótce doszedł do znacznej wprawy; chybiał rzadko i przynosił do domu obfitą zdobycz.
Pewnego razu, gdy zaczajony w krzakach siedział na wysepce, spostrzegł czółno, które, borykając się z prądem Obi, płynęło w jego stronę. Jakiś niepokój zakradł się do serca zesłańca i złe przeczucie jęło gnębić go i przejmować trwogą.
— Na Boga, — pomyślał — czy aby coś złego nie przydarzyło się Juliannie?!
Wybiegł na brzeg i jął wymachiwać w stronę czółna.
Człowiek, siedzący w nim, podniósł rękę nad głową.
— Do cie-bie... do cie-bie!... — dobiegł Lisa zgłuszony podmuchem wiatru głos.
Czółno dobiło do brzegu i na ziemię wyskoczył młody Rodionow.
— Co się stało? — z trwogą zapytał Polak.
— Źle, oj, źle!... — wyjąkał chłopiec. — Przyjechało dwu policjantów, o ciebie pytają...
— Czegóż oni chcą ode mnie? — zdumiał się Lis.
— Nie wiem! Kazali wójtowi odnaleźć ciebie i stawić w urzędzie gminnym... Słyszałem twoje strzały, więc popłynąłem, aby uprzedzić — mówił chłopiec. — Może lepiej będzie, jeżeli nie pójdziesz wcale... i ukryjesz się?... Nasi nie wydadzą ciebie...
— Co też to za gadanie! — oburzył się zesłaniec. — Po co mam się kryć? Czy mam coś złego na sumieniu? Nie boję się nikogo. Powracajmy do miasta!
Wskoczyli do czółen i popłynęli.
Przed chatą starego Pyragi stał tłum. Na widok powracającego Lisa rozstąpił się w ponurym milczeniu. Lis ruszył naprzód ku siedzącym na ganku policjantom.
— Jestem Władysław Lis. Posyłaliście po mnie? — spytał.
— A tak! — odparł jeden z „uriadników“. — Przywieźliśmy rozkaz, dotyczący was.
To mówiąc, podał mu szarą, zmiętą kopertę z pieczęcią gubernatorską.
Lis rozerwał kopertę i uważnie przeczytał pismo. W miarę jak zaczynał rozumieć, zaciskał zęby, aby nie zblednąć i nie zdradzić swego wzruszenia.
Kancelaria gubernatora zawiadamiała, że śledztwo wykazało, iż zesłaniec Lis podburzał Samojedów, co się wyraziło w wystąpieniu ich ze skargą w bardzo niestosownym czasie przejazdu petersburskiego rewizora. Ponieważ rząd stara się o jak najlepsze stosunki z tuziemcami, więc osoby, przeszkadzające w tym władzom, nie są pożądane w rejonach, zamieszkałych przez Samojedów. Wobec tego zesłaniec Lis ma być natychmiast osiedlony w innym miejscu, które będzie mu wskazane przez uriadnika Leszczenkę.
Lis skończył czytanie i spokojnym na pozór głosem rzekł:
— Tak! Przeczytałem rozkaz gubernatora... Panowie, naturalnie, wiedzą, że ja nikogo nie buntowałem. Zajście w obecności rewizora zostało spowodowane niesprawiedliwym postępowaniem urzędników, oddanych za to pod sąd. Nie poczuwam się do winy!
Leszczenko wzruszył ramionami i odparł:
— My nic na to poradzić nie możemy. Otrzymaliśmy rozkaz i musimy go wykonać. Niech się pan przygotuje do drogi. Jedziemy za godzinę!
— Ależ ja mam gospodarstwo! — zawołał Lis. — Muszę więc przedtem załatwić się z nim...
— To wszystko potrafi zrobić za was żona wasza, — odpowiedział uriadnik.
— Jakto?! — wyrwał się Lisowi rozpaczliwy krzyk. — Zostaniemy więc rozłączeni?!
— Nie mamy rozkazu co do waszej żony, — oznajmił Leszczenko.
— Ależ posiadam zezwolenie kancelarii cesarskiej na towarzyszenie mi mojej żony! — protestował zesłaniec.
— Nic o tym nie wiemy! — wzruszyli ramionami policjanci, a jeden z nich krzyknąwszy, aby przygotowano wózek i konie, powtórzył:
— Zbierajcie się do drogi! Nie traćcie czasu!
Lis zrozumiał, że na nic się nie zdadzą jego dowodzenia i sprzeciw, więc poszedł do domu i oznajmił żonie straszną nowinę. Dzielna i na wszystko przygotowana niewiasta zbladła, lecz ani na chwilę nie straciła panowania nad sobą, ani też nie zapłakała. Po długim namyśle szepnęła do męża:
— Jedź, Władeczku, bo opór mógłby ci zaszkodzić... Ja zaś pojadę do Tomska i będę prosiła o potwierdzenie pozwolenia na towarzyszenie ci, a gdy je uzyskam, załatwię się z domem, zabiorę wszystko, co będzie można zabrać, i znowu będziemy razem... w doli, czy niedoli...
Więcej nic już o tych sprawach nie mówili.
Uklękli przed świętym obrazem i długo, gorąco modlili się.
Pan Władysław szybko ukończył przygotowania do nieznanej drogi. Zabrał ze sobą broń, narzędzia ciesielskie i stolarskie, trochę ciepłego ubrania, bielizny i naczynia, a pani Julianna włożyła mu do worka pożywienie i kilka paczek z lekami, które wypróbowała w Narymie.
Przed dom zesłańców zajechał wózek.
Wyniesiono i przywiązano rzeczy, po czym Lis, czując, jak łzy mu rozsadzają piersi, żegnał żonę w milczeniu i bólu, którego jednak nikt nie spostrzegł.
Po chwili zacisnął szczęki i podniósł głowę.
Cała ludność Narymu tłoczyła się wokoło domu.
Kobiety płakały, mężczyźni patrzyli w ziemię ponuro.
Lis ogarnął wzrokiem sąsiadów i rzucił donośnie:
— Bywajcie zdrowi, przyjaciele! Dziękuję wam za serce i proszę, nie opuszczajcie mojej żony, dopóki będzie potrzebowała pomocy i współczucia. Bywajcie zdrowi!
Zaczął ściskać ręce mieszkańcom Narymu, a potem, ucałowawszy raz jeszcze bladą twarzyczkę i drżące usta żony, wsiadł do wózka.
Konie ruszyły z kopyta. Lis nie obejrzał się ani razu.
Może bał się, że nie wytrzyma, i — albo skręci kark policjantom, albo wybuchnie ciężkim szlochem.
Wkrótce wózek zniknął na zakręcie drogi.
Wtedy dopiero zapłakała pani Lisowa i bezsilna usiadła na kamieniu przydrożnym. Tłum prostych ludzi nie umiał pocieszyć jej, nie znajdował dla niej słów otuchy i ukojenia.
Nie rozchodząc się stali wszyscy w miejscu i patrzyli na płaczącą kobietę niemal surowymi oczami.
Pierwszy odezwał się Rodionow:
— Pomożemy, kupimy waszą chatę na szkołę...
— Pomożemy... — wtórował mu wójt Pyraga. — Kupimy od was wszystko, co będzie dla was zbyteczne, a was do męża dostawimy.
— Dam konie i wózek wygodny, abyście mogli pojechać do Tomska upominać się o swoje prawa! — dodał kupiec Fedorow, wożący pocztę.
— Dziękuję wam! — szepnęła pani Julianna. — Dziękuję wszystkim!
Poszła do chaty, z której wyszedł był jej mąż, aby tu już nigdy nie wrócić.
Czuła to i lękiem ogarniała ją myśl o samotności. Obejrzała się, posłyszawszy czyjeś kroki za sobą. Była to Dunia Rodionowa.
— Ja z wami pozostanę, pani! — szepnęła.
Żona zesłańca schwyciła ją za ręce i pociągnęła za sobą.
Gdy tłum wzburzonych mieszkańców Narymu przechodził koło chaty Wotkuła, stary Pyraga spojrzał w stronę lasu i zmrużył nagle oczy. Nic jednak nie powiedział. A przecież był prawie pewny, że dojrzał sylwetkę Wotkuła, uzbrojonego w karabin i biegnącego ku brzegowi Keci.
Zapukał do okna, a gdy wyjrzała żona Samojeda, szepnął:
— On wyruszył na poszukiwanie „sprawiedliwego człowieka“?
Kobieta z tajemniczym wyrazem twarzy skinęła głową w milczeniu.
— Dobrze! — mruknął Wójt. — Wotkuł znajdzie go i o wszystkim się dowie... Nie opuści on „sprawiedliwego“ w takim nieszczęściu.
Samojedka potrząsnęła głową i odparła:
— Nie opuści! Wotkuł — nie taki! On pamięta, że „sprawiedliwy“ obronił mnie i wszystkich nas przed „urusami“ i że żona jego wyleczyła naszą małą Kusinet, gdy ją trawiła zła zimnica... Wotkuł tego nie zapomni!
Stary westchnął i rzekł:
— Żona „sprawiedliwego“ i mnie też wyleczyła, gdy chodzić nie mogłem. Ja też to pamiętam i...
Nie dokończył, bo ktoś zaczął wołać:
— Wójcie! Wójcie! Czy mamy ogłosić wiec?
— Dzwońcie na wiec! Musimy się naradzić! — odkrzyknął.
Pykając fajeczkę pokulał do chaty, gdzie mieścił się urząd gminny.