Mocni ludzie/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX
WIERNY PRZYJACIEL

Policjanci wieźli polskiego zesłańca przez cały tydzień. Drogi prawie nie było, gdyż nie można było nazwać drogą niegdyś zbudowanej, teraz przegniłej i zburzonej grobli, która szła przez błotnistą część tajgi, co chwila przecinanej rzekami. Wózek zanurzał się w wodzie powyżej kół, z brzękiem i skrzypieniem rozpaczliwym skakał na kamieniach przewalając się z boku na bok. Wreszcie uriadnik Leszczenko rzekł do powożącego policjanta:
— Stój, Iwanie, bo, zdaje się, że to tu.
Rozejrzał się wokoło bacznie, sprawdził coś w notatniku i kiwnął głową.
— No, tak! — zamruczał. — Jesteśmy wreszcie na miejscu!
Zwracając się do zesłańca, dodał:
— Macie wasz nowy przydział! Ha! Gorszego chyba nie mogli w Tomsku znaleźć! Szczera tajga, trzęsawiska, pustynia... Tfu! Że też ludzi spokojnych i uczonych na takie nędzne życie skazują!...
Splunął i zaklął.
Rozpalili ognisko i jęli gotować strawę.
— Przenocujemy tu z wami, a jutro odjedziemy — mruknął Leszczenko. — Może pomóc wam w stawianiu szałasu?
— Dziękuję! — odparł Lis. — Przydałby się on w nocy i mnie i wam. Komarów i bąków — wielka tu moc!
Szybko narąbali cienkich drągów, ustawili stożkowaty szkielet zwykłego „czumu“ tubylczego i opletli go gałęziami. Lis okrył ziemię kawałkami kory brzozowej i liśćmi paproci, a na to wszystko zarzucił kawał wojłoku, którym okryte były jego rzeczy.
— Jako tako przetrwacie, aż zbudujecie lepszy czum; chociaż myślę, że nie poradzicie... — zauważył Leszczenko.
— Hej tam, dlaczego? — spytał Lis, potrząsając głową.
— Bo nie macie „niug“! — odpowiedział uriadnik.
Lis wiedział, że „niugami“, czyli szerokimi kocami zszytymi z kilku skór, Samojedzi okrywają drewniane szkielety swoich szałasów, więc uśmiechnął się i odrzekł:
— Nie wątpię, że w takim odludziu wytropię nie jednego łosia i jelenia. He! Strzelam zaś celnie, więc bedę miał „niugi“.
Jakaś nagła nadzieja wstąpiła w niego, więc wyzywająco popatrzył na policjantów i zawołał:
— Zapraszam was do siebie na przyszły rok!
Leszczenko parsknął śmiechem i odparł:
— No, ależ hardy z was Lach! Takiego byle kto nie ugnie i nie zgnębi!
Niemal z zachwytem patrzył teraz na barczystego Polaka o twarzy pogodnej, lecz o oczach w chwili tej niezwykle roziskrzonych.
Przyczyny tych ogni wewnętrznych, namiętnych i palących, nie mogli zrozumieć Moskale.
Opędzając się od żarłocznych owadów, co chwila dorzucając do ogniska świeżych gałęzi, aby dymiły jak najwięcej, jedli gorącą polewkę i pili herbatę.
Słońce szybko zapadało za tajgę. Z głębi dzikiej kniei wynurzał się mrok i ogarniał małą polankę z płonącym ogniskiem i siedzącymi przy niej ludźmi. Głośno wzdychały znużone konie policjantów przeżuwając owies i chrapały, być może, węsząc jakieś zwierzę, skradające się w gęstwinie.
Leszczenko ziewnął i mruknął:
— Czas na spoczynek! Iwanie, rozpal mały „dymokur“ przy wejściu do szałasu. Zawszeć odpędzi on ten „gnus“ przeklęty!
W pół godziny potem z nowego szałasu dochodziło potężne sapanie policjantów i potrzaskiwanie wilgotnych gałęzi, wrzuconych do płonącego ogniska.
Nad lasem przeciągały spóźnione stada dzikich gęsi. Leciały tak nisko, że dobiegał wyraźnie szmer skrzydeł silnych ptaków; za nimi nadążały stadka dzikich kaczek, a wtedy rozlegał się przeciągły, nie milknący świst przecinanego powietrza. Huczały bąki koło szałasu, bzykały komary i drobne, gryzące muszki. Konie parskały, tupały kopytami i wymachiwały ogonami, opędzając się przed niewidzialną chmarą drapieżnych owadów.
Lis nie mógł usnąć. Długo leżał nieruchomy, z oczami otwartymi, wbitymi w czerwone błyski ogniska. Myśli zesłańca smutne były, bo dusza jego rwała się do żony — cichej, zawsze łagodnej, pogodnej, a teraz tak bardzo samotnej, porzuconej na łaskę losu i obcych ludzi. Po raz setny zadawał sobie męczące pytanie:
— Gdzie jesteś? Co robisz, najdroższa, promienna gwiazdko moja, Julianko złotowłosa?!
Usiłował domyślić się, co zamierzała uczynić kochana kobieta i w jaki sposób wykonać swój zamiar. Ten wysiłek myśli i nie opuszczający go nigdy niepokój o żonę ostatecznie odpędził sen z powiek Lisa. Ześlizgnął się bez szmeru z posłania i wyszedłszy z szałasu usiadł przed ogniskiem.
Dym otoczył go i przepędził zjadliwy „gnus“. Oparł ręce na dłoniach i pogrążył się w niewesołe myśli. Zaduma jego prysła jednak niebawem, gdyż uwagę przykuły do siebie przeróżne odgłosy, dobiegające z głębi puszczy.
Rozpoznawał niektóre, inne znowu słyszał po raz pierwszy.
Gdzieś w pobliżu zabełkotał nagle obudzony ze snu czarny, czerwonobrewy cietrzew. Kury natychmiast odpowiedziały mu krótkim, trwożnym kłochtaniem.
Gdzieś wysoko, pod obłokami zatrąbił ostrzegawczo klucz żurawi czujnych, zaniepokojonych widokiem ogniska. Z szelestem skrzydeł i głuchym brzęczeniem miotała się w powietrzu słonka.
Nigdzie nie słyszane też głosy biegły z kniei i zamierały na polance, z samotnie tkwiącym na niej szałasem.
Jakieś przygłuszone poryki, zdławione beczenie, ponure, nagle urywające się wycie, skowyt krótki, przenikliwy, jakieś tajemnicze pomruki, ni to z ziemi wychodzące westchnienia przeolbrzymich istot nieznanych, to znów syki, zgrzyty ostre i niepokojące, zdawało się, tuż — tuż powstające, po chwili daleki plusk, cichy żałosny jęk, człapanie niewidzialnych w mroku nóg, stąpających ostrożnie po grząskim trzęsawisku, po miękkich kępach omszałych, wyrosłych z czarnej topieli moczarów.
Lis łowił uchem nocny rozgwar kniei i dziwił się, że nigdy przedtem nie słyszał tych nawoływań i dalekich ech, odpowiadających wielorakim głosom tajgi.
Tymczasem jęła ona przemawiać coraz śmielej i natarczywiej. Gardziele zwierząt i ptaków wydawały coraz donośniejsze okrzyki, odzywały się one ze wszech stron, a brzmiała w nich coraz większa trwoga.
Z tego rozedrganego, sączącego się wokół i rwącego pogwaru, przytłumionego ciężkimi mgłami, przewalającymi się nad knieją, jął się wyłaniać jeden głos najbliższy, dziwnie niecierpliwy, natrętny. Był ni to ponury syk puchacza, ni to kłapanie głuszca na tokowisku.
Dźwięk ten nie od razu wdarł się do słuchu siedzącego człowieka, lecz w końcu dotarł do świadomości jego, zmusił do podniesienia głowy i obejrzenia się.
— Ssy — ssy — cza — cza — cza! — zgrzytały dziwnie natarczywe poszepty.
Po chwili znowu, jeszcze bardziej natrętnie:
— Sssy — ssy — ssy! Cza — cza — cza... a.
I nagle coś nieokreślonego, jak gdyby westchnienie, jęk, czy cicha klątwa.
Stłumiony, tajemny dźwięk, który wydać mogło tylko gardło ludzkie.
Lis nieznacznym ruchem podciągnął ku sobie karabin i namacał kurek.
W tej chwili posłyszał wyraźnie cichy, przenikliwy szept:
— Sprawiedliwy człowieku!... ss... cz...
Zesłaniec zrozumiał, że to człowiek czai się, ukryty w chaszczach, a wiedział również, że nie był to wróg, lecz jeden z tych, którzy przezwali go „sprawiedliwym“, co go rozrzewniało zawsze i cieszyło niewymownie.
Starając się nie robić hałasu, postąpił kilka kroków naprzód wpatrując się w mrok.
Jakaś ciemna, czarniejsza od nocy postać zamajaczyła na tle lasu i bez szelestu, jak gdyby widmo, sunące ponad ziemią, skoczyła ku Lisowi.
— Wotkuł! Wotkuł! — wyrwał się zesłańcowi szept gorący.
Samojed ogarnął go ramieniem i prowadził w głąb tajgi, zręcznie omijając ukryte w mroku i w gąszczu trawy, kępy torfowiska i małe, głębokie kałuże czarnej, ziejącej zgnilizną wody.
Tak doszli do niewysokiego, suchego pagórka.
— To ja! — rzekł Wotkuł, ściskając ramię przyjaciela. — Widziałem wasz wózek, gdy skręcał na starą groblę przez Bułyńskie oparzelisko. Domyśliłem się wtedy, że „urusy“ wiozą ciebie na Czin — War... Wiem, że prowadzi tam tylko jedna droga, którą przed stu laty zbudowali jacyś wojewodowie rosyjscy dla poszukiwania złota... Wtedy pobiegłem na przełaj, na wschód, ku rzece Ałgim... bo tam droga się urywa... Numa-Wielki Duch dopomógł mi! O, wielki, dobrotliwy Numa pozwolił Wotkułowi odnaleźć „Sprawiedliwego“! Zanocowałem nad brzegiem Ałgimu, lecz gdy zmrok zapadł, ujrzałem z pagórków oświetlone ogniskiem wierzchołki świerków... Przybiegłem do ciebie... jestem już...
Zesłaniec objął Wotkuła i przycisnął go do szerokiej piersi, nie mogąc wydobyć z niej głosu i czując, jak łzy wdzięczności ściekają mu po policzkach.
Wotkuł ciągnął dalej:
— „Urusy“ śpią, spokojni o swe życie, bo stąd trzy dni drogi do najbliższej osady ludzkiej... Możemy iść do nich i pchnąć nożem...
Lis drgnął i ścisnął dłoń Samojeda.
— Nie rób im nic złego, Wotkule! Za co? Oni spełniają rozkaz władz i nie są winni! Tymczasem taka zbrodnia mogłaby rozłączyć mnie z żoną na zawsze i zgubić... Rozumiesz!
Umilkli i siedzieli trzymając się za ręce.
Wotkuł poruszył się niecierpliwie i rzekł:
— O świcie pobiegnę do Narymu... Skrzyknę naszych i za dwa tygodnie przyjdziemy tu. Będziemy stawiali dla was nowy dom... Wypytaj „urusów“, czy możesz osiedlić się na Ałgimie... bo tam lepiej... Górzysty kraj... nie ma moczarów... tajga pełna zwierza... rzeka — ryb... wesołe miejsce, a dla „urusów“ niedostępne! Żaden z nich nie będzie tam zaglądał. Szczęśliwie tam żyć będziemy... „Sprawiedliwy“, „biała niewiasta“ i my — łowcy... sameednam!
— Sameednam? — powtórzył Lis.
— To znaczy — synowie tej ziemi — objaśnił Wotkuł. — Szczęśliwi tu będziemy wszyscy!
Lis zrozumiał zamiary przyjaciela. Radość szalona porwała go, szukał słów, aby wyrazić Wotkułowi całą głębię swej wdzięczności, lecz stroskane serce nie wytrzymało nawału wrażeń. Zesłaniec szlochać zaczął głośno, a Samojed snadź zrozumiał uczucie przyjaciela, bo siedział cicho, wstrzymując oddech i powtarzając bezdźwięcznie:
— Numo, Wielki Duchu, dziękuję ci!... Wielki Duchu, bądź błogosławiony!
Ujrzawszy, że Lis zaczyna się uspokajać, wziął go znów pod ramię i prowadził poprzez ciemną knieję. Ledwie błysnęły przez gąszcz czerwone błyski ogniska i zaleciał zapach dymu, Wotkuł szepnął:
— Idź cicho i kładź się, a gdy czternasty raz ukaże się słońce, czekaj na mnie, czekaj na przyjaciół. Przyniosę ci wieści, od „białej niewiasty“...
Ścisnął dłoń Lisa i zniknął jak majak nocny.
Wzruszony, lecz spokojny już i pocieszony zesłaniec powrócił do ogniska i uklęknąwszy modlił się długo i gorąco, korzył się przed Wszechmocnym i Najdobrotliwszym Pocieszycielem-Bogiem-Stwórcą, dziękował za łaskę i ukojenie, błagał o opiekę nad tę, którą umiłował był na całe życie każdym drgnieniem serca, każdą myślą...
Ledwie przedświt białawy sączyć się zaczął, zesłaniec zagotował wodę w kociołku, przyrządził herbatę i obudził policjantów. Przy śniadaniu zapytał, czy ma wolny wybór miejsca na chałupę. Leszczenko zaśmiał się i machnąwszy ręką odparł:
— Cała ta połać tajgi, aż hen, do Jeniseju, jest waszym teraz państwem. Ha! Możecie się tu carem okrzyknąć, bo poddanych macie bez liku... niedźwiedzi, wilków, rosomaków, łosi, jeleni, rysiów i wszelkich innych, zębatych i skrzydlatych!... Nie tylko na Ałgimie, ale i na Nelemce, Symie, Wydczesie... wszędzie możecie budować osadę, uprawiać rolę, przemysł łowiecki, rybacki, grzybowy, jagodowy i orzechowy, bo tak właśnie, słowo w słowo, głosi o tym punkt piąty instrukcji o zesłańcach, osiedlonych w najdalszych częściach tajgi Symskiej.
Skończył, lecz pomyślawszy przez chwilę dodał z uśmiechem:
— Jeszcze wam powiem, że tu choć diablo odludnie, będziecie za to wolniejsi i bezpieczniejsi, bo ani zły człowiek do takiej puszczy nie zajrzy, ani my tu nigdy nie przyjedziemy... bo i po co? Stąd już nikt nie ucieknie... O tym dobrze wiedzą w kancelarii gubernatorskiej!
W godzinę po tej rozmowie Lis stał samotny przed szałasem i słuchał.
Już z daleka dochodził go słaby turkot wózka i jękliwy głos dzwonka, uwiązanego do uprzęży koni, uwożących policjantów. Minęło jeszcze kilka minut i na polanie zapanowała martwa cisza...
Spłoszył ją wnet obcy, taki dziwny, nigdy tu niesłyszany dźwięk.
Stojący przed szałasem człowiek, niezwykle barczysty, o twarzy pogodnej i beztroskiej, pogwizdywał wesoło:
— Marsz, marsz Dąbrowski...
Mazurek ochoczy, jurny biegł coraz dalej i dalej, aż podchwyciło go echo i poniosło.
Dokąd?
Chyba na wszystkie strony, poprzez jary i uroczyska dzikiego, pustynnego Czin-Waru, a może jeszcze dalej...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.