Mocni ludzie/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X
W ZAPADŁYM KĄCIE

Władysław Lis należał do ludzi, dla których życie składa się z myśli, popartych natychmiastowym czynem. Nic nie mogło zmienić jego bujnej natury. Był takim jako kadet w korpusie petersburskim, pozostawał takim w bitwie pod Stoczkiem i podczas szarży ułańskiej na Grochowskim polu, takim też czuł się i tu, w nieznanym mu uroczysku Czin-Waru.
Ledwie zamilkły dzwonki odjeżdżających policjantów, zesłaniec począł znosić swoje rzeczy do czumu i uważnie przeglądać je pogwizdując i mrucząc do siebie:
— Prochu, kapiszonów, kul — starczy... fiut! fiut! Przyodziewek — w komplecie... Fiut! Z prowiantami za to... fiut, fiut!... gorzej. Dwie cegły herbaty... kawał cukru... sucharów worek... fiut! Dwie garści soli... fiut!... Dwa połcie słoniny... przednia, bo to od Rodionowego wieprza! Fiu-u-u-t! Pięć wiązanek „jukoły“... Ha! Tyle całej parady! Fiut! Dobrze, żem zabrał ze sobą małą sieć... Hej, nic mi nie będzie!
Beztroskie pogwizdywanie przeszło znowu w rytm mazurka Dąbrowskiego. Przy tym skocznym, pełnym animuszu motywie Lis okrywał starannie swoje mienie wojłokiem i obwiązywał mocnym rzemieniem.
Myśl jego pracowała sprawnie i szybko: a więc zatka oto sobie żerdziami wejście do szałasu i przytłoczy kłodą zwalonego drzewa, a potem weźmie karabin, prochownicę, torbę myśliwską z sucharami, kociołkiem i herbatą, nie zapomni też o sieci, małym kocu, siekierze, i — ruszy we wskazanym przez Wotkuła kierunku. Musi dojść do Ałgimu i rzucić okiem na te błogosławione okolice, o których z takim zapałem mówił Samojed. Niezawodnie coś się spotka w tajdze, coś się upoluje...
Wkrótce już wchodził do tajgi. Przestał gwizdać, bo opadły go wnet niezliczone roje bąków i drobnych zjadliwych muszek — tego syberyjskiego „gnusu“, istnej plagi dla ludzi, koni i zwierząt. Poza tym należało posuwać się ostrożnie i cicho. W chaszczach kryły się obszerne, grząskie moczary ze sterczącymi kępami i bulgocącym pod stopami bagnem. Na czarnej, rozmiękłej ziemi widniały liczne ślady.
Lis mógł rozpoznać zaledwie niektóre z nich. Spostrzegł więc doły, wyciśnięte kopytami łosi i racicami jeleni. Zdziwiły go bardzo ślady bosych stóp ludzkich.
— Co, u licha?! — mruknął. — Czyżby Wotkuł na bosaka przekradał się przez ten gąszcz i trzęsawisko?! — tak rozmyślając doszedł do niewielkiej wyżyny, gdzie się urywały moczary. Nogi zesłańca nie grzęzły już w rdzawym lub czarnym i cuchnącym błocie, ale za to musiał się teraz przedzierać przez zwikłaną sieć krzaków i suchych, twardych badyli. Tam i sam rumieniły się grona czerwonych jagód — „moroszki“, „oblepichy“ i „kniażeniki“. Zrywał je i jadł, głośno cmokając, bo kwaśne jeszcze były i cierpkie.
Gałęzie niskorosłych modrzewi i pędy krzaków czepiały się kurtki i butów, opasywały stopy, więc potykał się co chwila, cicho, ale siarczyście klnąc i od czasu do czasu torując sobie drogę siekierą.
Brnął dalej, a zjawiający się nagle instynkt łowiecki podszeptywał mu, aby był czujny i baczny. Nozdrza mu się rozdymały i węszyły, oczy ogarniały każdy przedmiot, spostrzegały najmniejszy ruch w chaszczach kniei.
Nagle podniósł głowę i jął nasłuchiwać.
Głuche mruczenie i parskanie syczące rozległo się w tajdze. Przystanął. Rozglądał się ostrożnie i czekał.
Tuż za stłoczonymi do kupy brzozami spostrzegł rogacza. Stał i węszył, podnosząc głowę i trwożnie strzygąc łyżkami. Widocznie ujrzał coś ponad ziemią, bo nie zwracał uwagi na człowieka i po chwili jął się zbliżać ku niemu robiąc duże susy.
— E-e, bratku, nie poczynaj ze mną tak poufale! — pomyślał Lis i wymierzywszy starannie strzelił.
Ugodzony śmiertelnie kozioł padł z żałosnym bekiem.
W tej chwili skądś z wysoka, niby kamień, mignęło wrpowietrzu centkowane ciało i, jak gdyby tą samą kulą rażone, spadło na leżącego rogacza. Duży kot o uszach, ozdobionych miotełkami czarnych włosów, wbił pazury i kły w kark kozła.
— Ryś! — mignęła Lisowi myśl i przysiadłszy za krzakiem jął szybko i cicho nabijać karabin. Założywszy świeży kapiszon wyjrzał. Ryś szarpał martwe zwierzę, mruczał i prychał.
Nowy strzał i obok rogacza jął prężyć się i miotać plamisty kot. Ze strzaskanej kulą głowy buchała krew, lecz ryś długo jeszcze drapał pazurami korę brzozy i wyrywał szmaty darniny.
Lis odciął rogaczowi szynkę, wtłoczył do swego worka, a resztę wraz ze sztywnym już ciałem rysia złożył w rozwidlinie konarów pobliskiego drzewa i już śmielej, nie dbając o zachowanie ciszy, szedł na północ. Kilka razy spod jego nóg z łopotem skrzydeł i przeraźliwymi krzykami wyrywały się głuszce, cietrzewie i zuchwałe jarząbki, które natychmiast siadały na wysokiej gałęzi i z ciekawością przyglądały się człowiekowi.
Dobrze już po południu krajobraz zaczął się zmieniać. Znikły brzozy i świerki, a w rozłogach coraz wyższych pagórków kryły się ciemne gaje modrzewiowe, dalej zaś sosny, o złocistych i różowych pniach. Liliowe wrzosowisko, ciemna zieleń borówek okrywały zbocza pagórków. Coraz częściej z ziemi wyzierały ciemno-czerwone skały lub osypy piasku.
Wzgórza, jedno po drugim, szły nieprzerwanym, coraz bardziej podnoszącym się nad równiną łańcuchem.
Północne ich zbocza i niższe uskoki przechodziły w płaszczyznę tundry, okrytą wrzosowiskiem, ciemną zielenią borówek, czarnych jagód, mchem i bladymi, puszystymi pędami żurawiny. Południową zaś stronę, ukrytą przed zimnymi wiatrami, zdobył w swe posiadanie dziewiczy bór, z sosen i świerków złożony.
Tam i sam z pluskiem mknęły potoki, skacząc po kamieniach, przewalając się piennymi kaskadami przez zwalone kłody drzew. Wiewiórki gziły się w gąszczu iglastych gałęzi świerków; z ziemi zrywały się stadka jarząbków i siadały na sękach sosnowych. W dołach, wybitych przez spadającą z wysoka wodę, pływały upstrzone centkami pstrągi i srebrne „chajruzy“.
Wszystko to spostrzegł i dobrze zapamiętał sobie samotny człowiek.
Szedł brzegiem potoku, rozlewającego się coraz szerzej.
Rozumiał, że zbliża się do jego ujścia. Tak też było w rzeczywistości. Wkrótce wyszedł w dolinę rzeki, pędzącej szybko w kamiennym łożysku, przegrodzonym zwaliskami skał i strąconych przez wichry drzew. Wąskie, lecz głębokie pasmo wartkiej rzeczki wirowało, pieniło się i pluskało warkotliwie. Pod stromym spychem, na głębinie dojrzał duże ryby. Rozpoznał wśród nich „tajmienie“ o czerwonych grzbietach i ogonach, mieniące się różnymi barwami pstrągi i srebrzyste, zwinne chajruzy.
W pobliżu krętego jaru spłoszył sarny, pijące wodę, a trochę dalej, z wystającego z wody kamienia skoczyła do rzeki brunatna wydra.
Oczy Lisa miotały iskry. Przekonywał się coraz bardziej, że Wotkuł powiedział prawdę; miejsce było istotnie bardzo piękne.
Rozejrzał się wokół bacznie oglądając pnie sosen. Po pewnym czasie dostrzegł białą plamę na żółtym pniu. Była to zacieś, zrobiona snadź niedawno, bo złociste krople żywicy nie zdołały jeszcze stwardnieć w powietrzu. Kierując się według tych znaków, zwykłych dla podróżujących przez tajgę Sybiraków, Lis odnalazł ślad ogniska, przy którym spędził noc poszukujący go Wotkuł.
Samojed wybrał był dla swego obozowiska polanę, od północy osłoniętą zboczem wysokiego pagórka i ścianą świerków. Jedna strona polany dotykała wąwozu, którym wpadał do rzeki Ałgimu szeroki, głęboki potok, druga przechodziła w zarośniętą nikłym lasem kotlinę.
— Dobre miejsce na osiedle! — pomyślał zesłaniec i jął rozważać, jak wypali, wytrzebi i wykarczuje gąszcz leśny, a w kotlince zaorze duży szmat roli.
— Wszystkiego będziemy mieli tu pod dostatkiem! — mruczał, uśmiechając się sam do siebie. — Jagód tu bez liku; ryb — to chyba umyślnie ktoś powpuszczał je do Ałgimu i potoków! Wielki Boże! — westchnął dziękczynnie, — niech imię Twoje rozsławione będzie po całej ziemi — od kresu do kresu! Jakżeż się ucieszy moja Julianka, gdy ujrzyte cuda!
Szybko zrzucił z siebie worek i wydobywszy z niego sieć jął rozpalać ognisko. Gdy płomienie poczęły już lizać dno zawieszonego nad nimi kociołka, zarzucił sieć na ramię i brzegiem potoku zbiegł ku rzece.
Nie zdążyła jeszcze zagotować się woda, gdy Lis powrócił już, niosąc kilka trzepoczących się w sieci ryb. Naprędce oskrobawszy je i oczyściwszy, wrzucił do kociołka, a potem, wystrugawszy cienki patyk, zatknął na nim kawał sarniny i upiekł przy ognisku. Pokrzepiwszy się obficie narąbał cienkich świerków i uplótł z nich schronisko dla siebie, coś na kształt niskiego szałasu, w którymi miał spędzić noc nad brzegiem Ałgimu.
Śpieszył się, bo mrok już zapadł, a w głębi boru rozległy się basowe pokrzykiwania puchacza.
Znużony całodziennym marszem, szepcząc słowa modlitwy, wcisnął się do szałasu i usnął snem kamiennym.
Jakieś zmory nocne opadły go.
Coś przytłoczyło mu pierś i ścisnęło za gardło. Nie mógł się poruszyć, obezwładniony zmęczeniem i snem. Nagle coś runęło na niego i uderzyło go w głowę. Chciał zerwać się, unieść uśpione, ciężkie powieki, lecz nie mógł, bo ciężar ten, jak kamień, przygniótł go do ziemi. Wtedy dopiero oprzytomniał zupełnie. Szarpnął się potężnie, zrzucił z siebie jakąś czarną bryłę, wygramolił się spod rozwalonego szałasu i porwał za siekierę. Nieznana, czarna postać, ledwie oświetlona przygasającym ogniskiem, leżała na wrzosowisku. Lis podniósł już był siekierę, aby zadać nieznanemu napastnikowi śmiertelny cios, lecz zatrzymał się nagle, gdyż posłyszał cichy jęk:
— Litości... Litości!...
Pochylił się i, zgarnąwszy ogłuszonego upadkiem człowieka, przywlókł go do ognia. Dorzucił suchych, smolnych gałęzi i znowu się pochylił ze zdumieniem przyglądając się leżącemu.
Ten jednak, chociaż oczy miał otwarte, nie mógł mówić. Lis spostrzegł na czole nieznajomego krew i domyślił się, że, szamocąc się z nim przez sen, musiał uderzyć go głową o kamień.
Leżący człowiek miał dziwny i straszny wygląd.
Odpychające, cuchnące łachmany spadały z wychudłego, czarnego ciała. Przez dziury wyglądały okryte ropiącymi ranami kolana. Znękana, obrośnięta rudymi kłakami, wylękła twarz krzywiła się przerażająco usiłując wyrazić uśmiech. Na czole, poprzez sączącą się krew, widniał głęboki, ni to blizna po źle zagojonej ranie znak; zniekształcony, o wyrwanych nozdrzach nos i owrzodzone, popękane wargi przejmowały zgrozą i wstrętem. W zaciśniętej dłoni człowiek ten trzymał kiścień“ — krótki kij, z uwiązanym na rzemyku kawałkiem żelaza. Lis ujrzawszy te broń domyślił się, kogo widzi przed sobą.
— Jesteś „brodziaga“, zbrodniarz, uciekający z katorgi? — spytał, patrząc groźnie na nędzarza.
Ten wyjąkał szczekając zębami:
— Tak... zbiegłem z więzienia w Akatuju... Znęcano się w katordze nad aresztantami... Wypalono mi żelazem numer na czole... Szczypcami wyrwano nozdrza... bito... torturowano przykutego do taczki, bezbronnego... chorego... Nie mogłem dłużej znieść takiej męki... zbiegłem... idę już pięć miesięcy... przedzieram się przez tajgę omijając osady, aby nie wpaść w ręce policji... Żywię się jagodami, surowymi grzybami i korzeniami... Gonię resztkami sił...
Umilkł, z jękiem usiadł na ziemi i nagle szlochać zaczął straszliwie, głucho. Z zadartą, potworną głową i szeroko otwartymi ustami stał się przerażająco podobny do wilka i wył jak wilk.
— Dlaczego napadliście mnie? — spytał Lis.
— Chciałem was zabić... bo jesteście kozakiem, strzegącym dróg leśnych... — mruczał zbieg urywanym głosem.
— Nie jestem kozakiem!... Tu nie ma kozaków, ani policji... — uspokoił go zesłaniec.
— Chwała ci, Boże! — westchnął zbieg. — Mogło się stać nieszczęście... Zabiłbym was „kiścieniem“... zabiłbym.... tylko żelazo mi się zaplątało w gałęziach szałasu.
Milczeli przyglądając się sobie bacznie, z ostrą ciekawością, co to aż do duszy się wdziera. Lis nic więcej nie mówił, wstał, wziął kociołek i schylił się po karabin.
— Nie ufacie mi? — szepnął włóczęga.
— A dlaczegóż bym miał wam ufać od razu, bez powodu, gdy przed chwilą zamierzaliście rozłupać mi głowę, niby garnek gliniany? — spytał Lis wzruszając ramionami.
— Niby tak... — mruknął katorżnik. — Tylko...
— Dorzućcie drzewa do ognia — przerwał mu zesłaniec. — Pójdę po wodę i nakarmię was.
Odszedł czując, że jakaś myśl uporczywa podnosi mu się z głębi duszy i żąda postanowień nagłych i ważnych.
Powróciwszy w milczeniu warzył polewkę z sarniny, wsypawszy do niej garść kaszy gryczanej, i patrzył w ogień. Z kociołka z sykiem wyrywała się już wonna para. Spojrzał na nieznajomego. W ciemności pałały mu oczy, rozżarzone odbłyskiem ogniska, rozpaczliwym głodem i chciwością.
— Wilk... istny wilk! — mignęła Lisowi myśl.
Poszperał w torbie i znalazłszy kawałek mydła podał je zbiegowi ze słowami:
— Idźcie nad brzeg potoku! Obmyjcie głowę i ręce... albo wyszorujcie się cały! Zdążycie, zanim ugotuję polewkę!
Nieznajomy wstał i oddalił się w kierunku potoku. Długo nie powracał, a głośny plusk wody, sapanie i prychanie, dobiegające uszu Lisa, świadczyły, że zbieg usłuchał jego rady.
Gdy powrócił, zesłaniec zdjął z kołka kociołek, postawił go na ziemi i tuż na kamieniu położył łyżkę drewnianą i dwa suchary.
— Posilcie się! — rzekł nie patrząc na niezwykłego gościa.
Ze zwierzęcym rykiem rzucił się na jadło zgłodniały człowiek...
Lis odszedł, aby mu nie przeszkadzać i nie nabrać wstrętu do tego zdziczałego, śmiertelnie głodnego nędzarza.
Rzucił nań okiem dopiero, gdy posłyszał gorący, namiętny szept zbiega.
Na twarzy Lisa odbiło się zdumienie.
Katorżnik, oświetlony czerwonym światłem ogniska, klęczał i żegnając się zamaszyście raz po raz schylał głowę do ziemi. Miał oczy zamknięte i szeptał modlitwę przez zaciśnięte usta. Skończył po chwili, a potem podczołgał się na kolanach do stojącego na uboczu Lisa i padł mu do nóg wyrzucając słowo po słowie:
— Przebaczcie... przebaczcie! Jam nie wiedział, na kogo napadłem... Od rozumu z głodu odszedłem... Za poratowanie mnie, niech Bóg pocieszy wasze serce! Niech Bóg...
Tulił głowę do nóg Lisa i okrywał je pocałunkami powtarzając zdyszanym głosem:
— Bóg!... Bóg!... Bóg!...
Z trudem uspokoił go zesłaniec, po czym kazał mu zdjąć ubranie i nałożyć czystą bieliznę, którą wydobył ze swego worka.
— Jutro pomyślimy o reszcie... — rzekł do zbiega słuchając jego głośnego szlochu.
— Nie odganiacie mnie... grzesznego? — zapytał wreszcie podnosząc na Lisa zapłakane oczy.
— Nie! — odpowiedział Polak. — Uczynicie z sobą, co postanowicie sami...
— Będę psem, niewolnikiem waszym! — wybuchnął zbieg. — Każdemu gardło za was przegryzę! Nazywam się...
— Czekajcie! — przerwał mu Lis. — Nie chcę nic wiedzieć o was! To rzecz wasza, waszego sumienia i Boga, który wszystko widzi... Będę wołał na was — Wilk, bo macie ślepia i kły, kubek w kubek, jak ten wilk!
Zaśmiał się nagle wesoło i dodał:
— Chociaż naprawdę z tymi to strasznymi kudłami, brodą po pas i zarośniętą gębą przypominacie mi raczej niedźwiedzia. Ba — on by się was uląkł, boście straszliwie kosmaty... Wilku!
— Dajcie nóż, to ja w mig włosy poucinam! — zawołał zbieg.
— Do jutra poczekamy... — kiwnął głową Lis.
— Nie ufacie?
— Nie o to chodzi! — uśmiechnął się Lis. — Ino boję się, że po ciemku łeb sobie utniecie. Połóżcie się przy ognisku i prześpijcie, bo już niebawem świtać zacznie!
Wilk nie przeczył już i zwinął się na trawie przy ognisku. Zesłaniec rzucił mu wojłokowy koc, którym włóczęga owinął się natychmiast.
Usnął w jednej chwili, a Lis usiadł naprzeciwko i zamyślił się.
— Ha! — mruknął do siebie. — Jak widzę, po ziemi chodzą stokroć nieszczęśliwsi ode mnie. Takie to zagnane, zbiedzone, na śmierć wylękłe chłopisko!
Spojrzał na skuloną postać śpiącego katorżnika i uśmiechnął się dobrotliwie i rzewnie. Zapomniał już, że tak niedawno człowiek ten zamierzał go zabić. Dusza polskiego zesłańca zrozumiała ogrom męki zbiega i wszystko mu przebaczyła na zawsze.
Lis nie mógł spać tej nocy, więc nim słońce się wynurzyło spoza boru, ułożył plan dalszej pracy. Obudziwszy przybysza kazał mu rozpalić ognisko i zagotować herbatę. Po rannym posiłku zesłaniec wydobył z worka zapasowe spodnie zamszowe, ciepłą kurtkę, krótkie trzewiki wyrobu samojedzkiego i oddał nowemu towarzyszowi.
— A te swoje łachmany spalcie! — rzekł. — Tak mi się widzi, że mieszka w nich więcej wszy niż ludzi w dużym mieście!
Ujrzawszy roześmianą twarz przebranego już Wilka, zwrócił się do niego poważnie:
— Podzielimy pomiędzy sobą herbatę, sól, cukier i żywność, abyście mieli na dalszą drogę...
Zbieg zbladł i krzyknąwszy przeraźliwie padł do nóg Lisa.
— Nie każcie mi odchodzić! — wołał z rozpaczą. — Pozwólcie pozostać przy sobie!
Polakowi oczy błysnęły radośnie. Odparł natychmiast:
— Zostańcie, jeżeli taka jest wasza wola...
Wilk ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu, więc tylko czepiał się swego dobroczyńcy i całował go po nogach i rękach.
— No, wstańcie już! — rzekł zesłaniec. — Musimy powracać do mego szałasu, Wilku!
— Nazywajcie mnie Romanem... — cichym głosem poprosił katorżnik.
— Niech i tak będzie! — zgodził się pan Władysław. — Pakujmy tedy rzeczy, Romanie.
Podzielili wszystko na dwa tłumoki i ruszyli przez knieje ku polanie, gdzie uriadnik Leszczenko pozostawił na męki samotności polskiego zesłańca.
Przedzierali się długo przez bagnistą tajgę, aż Lis dojrzał na błocie ślady bosych nóg, widziane już przedtem.
— Niebawem już dojdziemy — rzekł cichym głosem.
Istotnie tajga stawała się coraz rzadsza i wkrótce wędrowcy wynurzyli się na polane. Lis spojrzał w stronę szałasu i wydał cichy okrzyk.
Pod ścianą czumu siedziała jakaś ciemna postać, co chwila pochylając się i prostując.
Szli przez cały dzień i teraz w zapadającym mroku nie mogli dojrzeć dokładnie tego, co ktoś majstrował przy szałasie.
— Skądby się tu wziął człowiek? — szeptem zapytał zesłaniec. — Na takim pustkowiu? Z dala od drogi?
Roman nic nie odpowiedział. Przykucnął na ziemi, aby mu nie przeszkadzały resztki światła, odrzucanego przez blade niebo, i wpatrywał się w tajemniczego gościa.
— Panie! — szepnął wkrótce. — Panie! To — niedźwiedź! Wyłamał on żerdzie z szałasu, i coś tam szarpie...
Podczołgali się bliżej kryjąc się poza krzakami. Niedźwiedź jednak, czy to posłyszał szelest trawy, czy też zwęszył ludzi, od razu stanął na tylnych łapach i ryknął groźnie.
Lis wziął go na cel i strzelił. W niepewnym świetle zmierzchu chybił jednak. Nie miał czasu nabić karabina, gdyż niedźwiedź runął na niego.
Zesłaniec sięgnął po nóż, lecz rękojeść jego zaplątała mu się w zwojach pasa. Zwierz dopadł już człowieka i w straszliwym zamachu wzniósł nad nim potężne łapy. W tej samej chwili coś chrzęstnęło, gwizdnęło w powietrzu i spadło na kudłaty łeb rozwalając czaszkę.
Niedźwiedź runął na wznak, a Roman dopóty bił go kiścieniem, aż ustały drgawki i zwierz zesztywniał.
— Dziękuję wam Romanie! — zawołał Lis.
Ten milczał radośnie się uśmiechając. Wreszcie podbiegł do szałasu i krzyknął:
Patrzcie-no, panie! „Czałdon“ wyciągnął wam z szałasu jukołę i pożarł ją!
Obejrzeli wnętrze czumu. Kosmaty rabuś, na szczęście, natrafił od razu na suszone ryby i rozpoczął ucztę nie tknąwszy nic innego.
Wypocząwszy dzień jeden i spakowawszy cały dobytek, tak aby go można było rozłożyć na dwu ludzi, wyruszyli na Ałgim.
Przechodząc przez moczary Lis mruknął do siebie:
— Ach, tak? Te ślady bosych nóg! Teraz już wiem, że to niedźwiedź tędy przechodził!
Niosąc bardzo ciężkie tłumoki wędrowcy w ciągu dnia nie mogli dotrzeć do sosnowego boru. Spędzili więc noc w tajdze i dopiero nazajutrz, dobrze po południu, doszli do polany nad Ałgimem.
Lis opowiedział Romanowi o swoim życiu i zakończył tymi słowy:
— A teraz, przyjacielu, mam zamiar założyć tu nowe osiedle!
Zbieg uśmiechnął się i odparł wesołym głosem:
— To widzę, że w porę przyszedłem do was, panie! Jestem drwalem, cieślą, w domu trudniłem się u swego pana tym rzemiosłem. Umiem też piece stawiać, ponieważ nauczono mnie tego w więzieniu... ba! przesiedziałem już w nim dziesięć lat... dziesięć lat!
— No, więzienie pozostało już poza wami! — zawołał Lis. — Od jutra obaj staniemy do pracy.
Tak też i uczynili. Po tygodniu mieli już gotowy budulec, a więc belki, deski, a nawet „płaszki“ — krótkie łupanki z pni, zastępujące gonty.
Gdy w oznaczony dzień przybył Wotkuł, a z nim Ganga i piętnastu Samojedów, — na polance, wsparty na kamiennym fundamencie, wznosił się zrąb, do połowy już wykończony.
Lis witał przyjaciół, którzy ze zdumieniem oglądali nowego przybysza i wypytywali go, skąd przyszedł do tajgi na Czin-War. Ten mrużył oczy i odpowiadał:
— Spadłem wprost z nieba, bo mi się noga podwinęła zawadziwszy o obłoki!
Lis odprowadził Wotkuła na stronę i z drżeniem w głosie zapytał:
— Co powiesz mi o żonie?...
Samojed spuścił oczy, a usta mu drgnęły.
— Opowiem o wszystkim, gdy Garas nadąży za nami... — odpowiedział cicho jeszcze niżej opuszczając głowę.
Lis zbladł.
Niepokój, który przez cały ten czas tłumił w sobie, wybuchnął ze straszliwą siłą.
Zesłaniec skoczył ku Wotkułowi, porwał go za ramię i wstrząsnął nim pytając syczącym głosem, w którym było błaganie i groźba:
— Natychmiast mi odpowiedz, natychmiast!
Samojed przyjrzał mu się bacznie i spostrzegłszy rozpacz na twarzy przyjaciela odparł pośpiesznie:
— Uspokój się „Sprawiedliwy“! „Biała niewiasta“ zdrowa jest i wkrótce tu przybędzie.
Lisowi na tę wieść podcięło nogi. Nagła rozpacz wyczerpała go. Pot okrył mu czoło. Bezsilny usiadł na sterczącym z ziemi pniu i przymknął oczy.
Siedział długo nieruchomy, ciężko oddychając. Półświadomie słyszał nawoływania z lasu, widział Gangę, zbiegającego z pagórka i wymachującego rękami.
Z trudem podniósł oczy i długo wpatrywał się przed siebie.
Z boru wyłaniały się jeden za drugim idące renifery. Przed nimi podpierając się sękatym kijem kroczył roześmiany, kulawy Garas. Coraz więcej reniferów i prowadzących je Samojedów wynurzało się z lasu. Wreszcie na ostatnim, za którym szli Michał Rodionow z synem, Lis ujrzał kobietę na koniu, prowadzącą za sobą krowę. Od razu zrozumiał wszystko i już biegł, czując, że serce mu wali jak młotem i że brakuje mu tchu w piersiach. Dopadł wreszcie i porwał w objęcia swoją Juliankę, całował ją po rękach, oczach i ustach powtarzając zdyszanym głosem:
— Słoneczko!... Słoneczko moje!... Powróciło... Powróciło!
Ona zaś odpowiadała mu przez łzy radości:
— Wyrobiłam sobie pozwolenie na pozostanie z tobą, Władeczku... Już nigdy, nigdy się nie rozstaniemy! Biedaku mój, chłopaku kochany!
Widząc jego wzruszenie starała się uspokoić go, więc opowiadała mu o swej podróży do Tomska, o widzeniu się z nowym gubernatorem i o uzyskaniu od niego pozwolenia na przebywanie przy mężu, przez cały czas zesłania. Potem mówiła o dobroci mieszkańców Narymu, którzy nabyli od nich dom i pole i dali renifery do przewiezienia całej majętności.
— Wywiozłam wszystko, wszystko, do ostatniej garsteczki mąki! — zakończyła swe opowiadanie.
Kulawy Garas kręcił się w pobliżu i śmiał się głupkowato.
— Ach! — zawołała pani Lisowa. — Zapomniałam ci powiedzieć, że nasz robotnik nie chciał pozostać w Narymie i poszedł za mną, aż musiałam przyrzec mu, że weźmiemy go do siebie... Poczciwa to dusza!
I powtórzyło się znowu to, co już raz się stało w Narymie.
Rodionow dowodził Samojcdami, którzy przy pomocy wprawnego Romana szybko zakończyli budowę chaty, obory i przestronnej kleci z piwnicą. Roman urządził cegielnię w zboczu stromego brzegu, a Samojedzi narobili cegieł z gliny. Po paru dniach murowano już piece i kominy w nowej chacie, a gliną zamazywano szczeliny w ścianach, chociaż były one starannie zatkane mchem.
Wolkuł nie brał udziału w budowie nowej „zaimki“ nad Ałgimem. Nazajutrz bowiem po przybyciu zniknął z obozowiska. Powrócił po kilku dniach i przywiódł ze sobą trzech Samojedów.
Usiedli wszyscy przed zesłańcami i rozpoczęli narady.
Byli to tymsko-karakońscy Samojedzi, koczujący na tundrze, gdzie paśli duże stada reniferów, jedyną swoją majętność.
Namówieni przez Wotkuła oznajmili Lisom, że jedno ze swych zimowych koczowisk założą na przeciwległym brzegu rzeki, będą odwiedzali zesłańców, a w razie potrzeby, pomagali im. Prosili natomiast, aby „sprawiedliwi ludzie“ uczyli ich młodzież i leczyli chorych.
Partia mieszkańców narymskich skończywszy budowę osiedla pożegnała Polaków i odjechała. Ostatni odchodził Wotkuł.
Długo bił pokłony, zwrócony twarzą ku wschodowi, i błagał Wielkiego Ducha o opiekę nad przyjaciółmi. Wreszcie powstał z klęczek i oznajmił, że wraz z towarzyszami w zimie przybędzie do Lisów na łowy. Jeszcze raz uścisnął ręce zesłańcom i skinąwszy ręką Garsie i Romanowi zniknął w borze.
Lisowie zaczęli oporządzać swoją nową siedzibę, w czym dopomagał im Garsa. Pracowity, milczący Roman nie zwlekając jął rąbać młody las w kotlinie, przygotowując drzewo na opał, a później puścił syberyjskim zwyczajem „pał“, czyli pożar leśny. Zamierzał w ten sposób wytrzebić roślinność na dnie kotliny, bo wiedział, że ma tu być założone pole i ogród. Pracował tak zawzięcie, że aż Lis musiał go hamować obawiając się, że mrukliwy zbieg zachoruje z wyczerpania.
Posłyszawszy o tych obawach gospodarza Garsa parsknął śmiechem i zawołał:
— On już jest chory, bo mu brzuch rośnie i gęba pokraśniała...
— A tobie, nicponiu? — spytała pani Julianna.
— A mnie też, a mnie też! — przekomarzał się parobek rechocąc zabawnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.