Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsze dni zeszły na przypominaniu przeszłości i na opowiadaniu rozmaitych przygód, których Kamil był ofiarą lub bohaterem. Wszystkie radości tej bujnej samolubnej natury, pochodziły z zadowolenia, tak jak wszystkie jej smutki, pochodziły z braku przyjemności.
Podróżował wiele; zwiedził Grecję, Włochy, Amerykę, rozmowa więc jego musiała być pełną zajęcia dla umysłu tak ciekawego i żądnego wszystko poznać, jak umysł Kolombana.
Ale Kamil nie podróżował ani jako uczony, ani jako artysta, ani nawet jako komiwojażer. Podróżował jak ptak i każdy nowy wiatr zmiótł z jego skrzydeł nawet proch kraju, który opuszczał.
Jedna wszelako rzecz uderzyła go w czasie podróży. A nie były to ani pomniki, ani krajobrazy, ani obyczaje, ani ludzie, ani piękności sztuki lub natury; nie! to co go uderzyło, wzruszyło, olśniło, to typy piękności kobiet w rozmaitych klimatach. Ztąd poszło, że Kamil oddałby wszystkie wielkie bory, wszystkie lasy dziewicze, wszystkie stepy, jeziora, łąki, Grecję z jej ruinami, Jeruzalem z jej pamiątkami, Nil z jego tysiącem miast, za pocałunek pięknej dziewczyny, którą spotkał na drodze.
Daremnie Kolomban, z uporem dowodzącym naiwności, usiłował nawrócić go, aby w sposób malowniczy lub interesujący opisywał rozmaite miejsca, jakie zwiedził; był on niemy. Nie dlatego, by mu zbywało formy do wyrażenia wrażeń, przeciwnie, forma była dokładna i poetyczna zarazem. Ale gdy przyjaciel prowadził go na wybrzeża Ohio, albo do wielkiego meczetu w Kairze, to tamtemu wspomnienie młodej Indjanki czerwonoskórej, lub czarnookiej Greczynki przychodziło do głowy, i opowiadanie poważne szło w kąt.
A jednakże zobaczymy, przy okazji, jakie skarby wspomnień odnajdywał czasami w pamięci swej niedbały kreol.
Raz z rana, Kolomban powiedział:
— Słuchaj, Kamilu, ty nie możesz tak pozostać bez zajęcia. Używaj przyjemności ile ci się podoba, jeśli ci zdrowia starczy; ale przyjemność nie jest celem życia; celem jego prawdziwym, jest praca: trzeba zatem wziąć się do czegoś. Wszelkie zresztą zajęcie przyjemność uczyni ci pożądańszą, a przytem majątek twój nie jest tak wielki, abyś go nie miał za niedostateczny uznać, jak się kiedy ożenisz, a będziesz miał żonę i dzieci... Jeżeli od początku życia nabierzesz nałogu do próżniactwa, już nie będziesz się mógł poprawić. Gdybyś miał umysł tępy, imaginację ograniczoną, może nicbym ci na to nie mówił, ale przeciwnie, masz zdolności znakomite, umysł sposobny do wszelkich zajęć, tak naukowych jak artystycznych. Możesz być dobrym adwokatem, dobrym lekarzem, niepospolitym kompozytorem; ty masz zmysł do muzyki: zachowałem kilka melodyj, które utworzyłeś w kolegjum, i po pięciu latach, znalazłem w nich świeżość i dziwną oryginalność! Wybierz więc zawód, na Boga! pójdź na prawo lub na medycynę; zostań uczonym albo artystą, ale bądź czemkolwiek! Nie wiem jak tobą pokierować, nie znam twych gustów, odkąd się ze mną rozstałeś, ale wierzaj mi, kochany Kamilu, lepiej robić cobądź, choć nie według gustu, niż nie robić nic.
— Pomyślę o tem, odpowiedział Kamil, który akurat myślał o tem tyle, coby pójść się powiesić.
— Gdybym wierzył, że ty kochasz mnie tyle ile ja ciebie, mówił dalej Kolomban z niewzruszoną powagą, zagroziłbym ci utratą mojej przyjaźni, jeśli nie wybierzesz sobie jakiego zawodu. Brat Dominik człowieka niepracującego nazywa nieuczciwym, i ma słuszność.
— Dobrze, rzekł Kamil pół wesoło, pół poważnie, wybiorę sobie ten twój zawód. Ja myślę o tem, choć to się niby nie wydaje, ale w grancie o tem tylko myślę. Jakoż co wieczór, rozbierając się, myślę jakim to dziwnym sposobem szelki moje, które zrana leżą płasko i prosto na plecach, wieczorem są stargane i skręcone jak powrozy. Otóż kochany przyjacielu, okoliczność ta nasunęła mi głębokie uwagi, i mniemam, że byłoby dziełem filantropijnem, zaprowadzić ulepszenie w sporządzaniu szelek.
Kolomban westchnął.
— Ależ, nie wzdychaj tak, Kolombanie, z przyczyny żartu. Cóżby to było, gdyby się stało jakie nieszczęście?... Jutro zapiszę się do Szkoły Prawa, kupię kodeks, każę go oprawić w szagryn, ażeby był wzruszającem godłem tego zmartwienia, jakie ci przyczyniam.
— Kamilu! Kamilu, odezwał się Kolomban wstrząsając głową, przyprowadzasz mnie do rozpaczy, mam wielką wątpliwość, czy będziesz kiedy człowiekiem.
Kamil widział, że trzeba rozmowę przenieść na inny grunt, albo też zwrócić się ku melancholji.
— A! ty wątpisz, czy ja będę kiedy człowiekiem! rzekł, w każdym razie obawy tej nie podziela twoja praczka.
Kolomban spojrzał na Kamila w taki sposób, jak ktoś do kogo w biegu rozmowy naraz przemówią nieznanym mu językiem.
— Moja praczka? rzekł.
— E! paniczu, mówił dalej Kamil, nic mi nie mówiłeś dotąd, że sobie ręce myjesz takiego gatunku mydłem... Daj go katu! Jego doktorska mość ma praczkę ośmnastoletnią, której czarodziejska piękność nadała nazwę księżniczki Vanvres i królowej Półpościa! Owóż, jego najlepszy przyjaciel przybywa z dziewiczych lasów Ameryki, z całym zapasem życia zaczerpniętego z rzeczonych lasów, a jego doktorska mość zdradza najpierwsze prawa gościnności, ukrywając przed nim swoje najcenniejsze skarby.
— Mój przyjacielu, odpowiedział Kolomban z zachwycającą naiwnością, możesz mi wierzyć jeśli chcesz, ale ja bardzo mało znam oblicze mojej praczki.
— Bardzo mało znasz oblicze swojej praczki?
— Przysięgam ci.
— No, to warto też posiadać takie oblicze, kiedy trzyletni klijent, młodzieniec dwudziestopięcioletni, nawet nie uważa na nie! Bo ja pytałem się jej jak dawno pierze dla ciebie, odpowiedziała mi: trzy lata.
— Być może, odrzekł Kolomban, nie mam żadnego powodu zmieniać praczki, kiedy ta pierze mi dobrze.
— I kiedy jest piękna!
— Przyznam się, Kamilu, rzekł Kolomban, że są kobiety, których czy to pięknością, czy brzydotą nie zajmuję się wcale.
— Patrzcie, co to za arystokrata, ten pan wicehrabia de Penhoel. Więc to pan de Béranger ze swoją Lizetką, jest to sobie hołysz, nakształt Kamila Rozana? A cóż to była Lizetka, jeśli nie praczka pana de Béranger? Ale prawda pan de Béranger ułożył piosnkę, w której powiada, że nie jest szlachcicem... Ale pan Kolomban de Penhoel, to co innego!
— Darmo mój Kamilu, taka już moja natura. Ale powiedz mi, zkąd znasz moją praczkę? gdzie ją widziałeś?
— Aha! chciałem cię sprowadzić na ten grunt! Węże zazdrości szarpią ci pierś, nieprawdaż?
— Szalejesz! rzekł Kolomban wzruszając ramionami.
— Czy dajesz mi słowo, że piękna księżniczka Vanvres nie obchodzi cię szczególnie?
— O, zapewniam cię słowem szlachcica.
— Więc zalecanie się tej Nimfie wodnej, tej Najadzie Sekwany, nie byłoby polowaniem na twoich gruntach?
— Ależ nie, sto razy nie!
— A zatem słuchaj uważnie, zaczynam:
„Dzieje pierwszego spotkania się Wilhelma-Feliksa-Kamila Rozana, kreola z Luizjany, z jej wysokością panią Chante-Lilas, księżniczką Vanvres, praczką w rzeczonem księstwie.
„Było to wczoraj...
„Romansopisarz powiedziałby, że było to rozkosznego południa miesiąca maja; ale ten romansopisarz okradłby cię, mój drogi, bo deszcz padał gęsty, jak wiesz, gdyż wziąłeś z sobą parasol — powód, który ze względu na odległość dorożek, wehikułów znajdujących się tylko w krajach ucywilizowanych, zabronił mi wyjść podczas gdy ty byłeś w Szkole Prawa.
„Nie żalę się na to, przez to bowiem miałem przyjemność przyjmować twoją praczkę, która zlana była wodą jak nasze wino cośmy je pijali w kollegjum... Przypominasz sobie, hę?... Otóż, tak zlana była księżniczka Vanvres!
„Na widok jej, pierwszą moją myślą było, podziwiać moją filozofię! — kupić drugi parasol; gdyż o ile — zapamiętaj dobrze ten pewnik, Kolombanie — o ile dwa parasole są niepotrzebne podczas pogody, o tyle jeden parasol jest niedostateczny na dwóch, kiedy deszcz pada, a każdy idzie w swoją stronę. Ale to tylko szczegóły.
„Weszła więc do twojej arki praczka, gołąbka biała, tylko, że weszła na początku potopu; tak, że widząc z twego pokoju jaka była pogoda zewnątrz, bez trudności przyjęła gościnność, jaką jej chwilowo ofiarowałem.“
Na mojem miejscu, proszę cię, cóżbyś ty uczynił Kolombanie?... Powiedz otwarcie!...
— Gadaj, gadaj dalej, mały uliczniku! rzekł poważny breton, którego to szczebiotanie żartobliwego ptaka mimowoli bawiło.
— Oczywiście, jeśli cię znam dobrze, mówił dalej Kamil, to pozwoliłbyś, ażeby praczka domokła do reszty; albo, gdybyś był tyle ludzkim, by ją zostawić pod dachem, odwróciłbyś się od niej, pozbawiając tym sposobem widoku twych powabów; albo wziąłbyś się był do czytania, pozbawiając ją tym sposobem powabów swej rozmowy! Oto co uczyniłbyś, nieprawdaż? pod pozorem panie szlachcicu, że są kobiety, co nie są kobietami dla ciebie. Ja jestem sobie człowiekiem dzikim; uczyniłem też to, co czyni Indjanin w swoim wigwamie, lub Arab pod swym namiotem: spełniłem drobiazgowo wszystkie obowiązki gościnności. Pierwszym, z którego należało się po kilku mało znaczących słówkach wywiązać, było poproszenie jej, ażeby zdjęła chustkę, a to z uwagi, że z rogu rzeczonej jej chustki spływała na plecy jej woda jak z parasola. Bez tej miłosiernej ostrożności, księżniczka Vanvres byłaby niezawodnie nabawiła się kataru piersiowego, który ja byłbym sobie srodze wyrzucał! A! widzę, że masz już złą myśl. Uspokój się, nie miałem żadnego przewrotnego zamiaru, i jak Hipolit, mogę powiedzieć, że „dzień nie był tak czysty jak głębia mojego serca!“ Nie ma w tem rymu i bardzo mi przyjemnie, bo nigdy cierpieć nie mogłem wierszy. Było to, powtarzam ci z czystego miłosierdzia, dowodem, że obawiając się dla niej lodowatego zimna, jakie panowało w pokoju, podałem jej fular leżący na twoim krześle. A co! pan Tartuffe nie uczyniłby lepiej, spodziewam się? Był to twój fular biały, najpiękniejszy ze wszystkich fularów. Winienem cię nawet uprzedzić, że księżniczka zabrała go sądząc, że do niej należy. Ale to także tylko szczegół. Kiedy już była opatrzoną, podałem jej krzesło, ale na chwałę jej przytoczyć muszę, że usiąść nie chciała, nie dla tego, żeby się mniemała niegodną, ona, księżniczka Vanvres, usiąść przed najniższym ze sług swoich, ale, że cała będąc zlaną, obawiała się uszkodzić utrechcki aksamit na twoim sprzęcie. Tak przynajmniej domyślałem się ze sposobu, w jaki po kilku korowodach, przyjęła przy mnie miejsce na sofie pokrytej z wierzchu derką, która zdała się jej nieprzemakalną. A teraz pewno nie zechcesz uwierzyć, o! Kolombanie, ty, co pogardzasz Lizetkami Bérangera. Oto, że kiedy ktoś urodził się pod strefą zwrotnikową, to nie może bezkarnie usiąść przy pięknej dziewczynie, choćby ta dziewczyna była praczką. Wtedy, widzisz Kolombanie, tworzy się między nią a tobą coś, wychodzącego na to, co nasz profesor fizyki nazywał w kolegjum prądami elektrycznemi. Owóż, te prądy — ty nie wiesz o tem, don Sokratesie, królu mędrców!... prądy te wzbudzają przez dziesięć minut w mózgu twym tysiące skaczących myśli, których nie wzbudzi nigdy artykuł kodeksu, jakkolwiek pociągającym byłby ten artykuł! Tego to rodzaju księżniczka, kochany przyjacielu, sprawiła, że powiedziałem do niej: „Księżniczko Vanvres, na honor, jesteś wasza wysokość zachwycającą.“ Podobna zapewne myśl wybiła na jej twarzy piwoniowy rumieniec. Nie potrzebuję ci mówić, jakkolwiek niewinnym jesteś, mój drogi Kolombanie, że im bardziej rumieni się kobieta, tem jest piękniejszą. Księżniczka Vanvres była więc najpiękniejszą z księżniczek i w głowie zaczęło mi się zawracać, kiedy na szczęście oczy moje zawracając się razem z głową, zatrzymały się na białym fularze, który zastąpił jej chustkę. Ten fular, mój przyjacielu, byłeś to ty; nie wiedziałem o twej antypatji do Nimf, Najad, Ondyn; obawiałem się zdradzić przyjaźń i obawa ta zatrzymała mnie na krawędzi przepaści. Teraz ty przysięgasz, że księżniczka Vanvres jest ci obcą; bardzo dobrze! ponieważ ja pochodzę z krain przepaści, to ich się nie obawiam. Niech tylko zdarzy się sposobność, a wsunę się tam powoli.
Gdy skończyła się ta opowieść, Kolomban chciał uczynić kilka uwag, ale Kamil zaczął czarującym głosem śpiewać piosnkę o Lizetce Bérangera, a przy dźwiękach tego głosu, brzmiących, magicznych, wstrząsających najtajemniejszemi strunami serca, Kolomban nie mógł już na nic się zdobyć, tylko na oklaski.