Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Opowieść ta o pierwszem spotkaniu Kamila z księżniczką Vanvres, którą przytoczyliśmy nietylko w całości, ale i w szczegółach, da lepsze wyobrażenie niż wszelkie nasze analizy, o charakterze Kamila, pełnym lekceważenia i wesołości.
Wesołość ta, pomiędzy mężczyznami niezawsze wolna od usterek gustu, działała jednak na poważnego bretona tak, jakby nań działały figle młodego kotka, albo szczebiotanie papugi. Zawsze zaczynało się od tego, że Kamil nie miał racji, kończyło się zaś na zwycięstwie Kamila.
Był jednakże punkt, o który rozbiła się jego wytrwałość.
Życie regularne, nawet jednostajne, jakie prowadził Kolomban, nie było tem idealnem życiem o jakiem marzył Kamil; było mu też zaciasno i zaduszno w tej cichej ustroni.
Raz, Kolomban, po powrocie ze szkoły, zastał łóżko swoje ozdobione trupią główką nad dwiema kośćmi złożonemi na krzyż z tym pocieszającym napisem:
Poważny i myślący umysł młodzieńca, bynajmniej nie przeraził się tą ponurą maksymą i pozostawił on w głowach swego łóżka żałobną ozdobę, którą nad niem umieścił Kamil.
Tak tedy miłe to mieszkanko, tak uśmiechające się w oczach Kolombana, wyziewało dla Kamila miazmaty seminaryjskie; wszystko go drażniło, smuciło, nawet poetyczny grobowiec de la Valliere, który w taką zadumę wprawiał Kolombana i Karmelitę.
Nieustanny obraz śmierci, jaki miał przed oczami, obraz pocieszający dla duszy pobożnej, gniewał go i nasuwał mu gorzkie sarkazmy.
— Dlaczego, mówił do Kolombana, nie zakupisz sobie od razu jakiego miejsca na cmentarzu? Obiwszy ściany czarnem suknem ze srebrnemi brzegami, miałbyś przez całe życie szlachetnie wesołe mieszkanie i mógłbyś zajmować je po śmierci.
Kilka razy przekładał Kolombanowi, aby zmienił to, co nazywał ich więzieniem, na jakieś mieszkanie w Paryżu, a choćby na przedmieściu Paryża, takiem jak ulica Tournon lub Bac.
Nigdy Kolomban nie chciał zgodzić się na to.
Wtedy, jakby ustępując jakiemuś duchowi zgody, Kamil przestał mówić o wyprowadzinach; ale wciąż zmierzał do tego celu niestannemi konceptami, przeciwko ich zakonnej klauzurze. Chociaż niecierpliwej natury, znalazłszy opór silniejszy od swej woli, miał tę giętkość w imaginacji, (jeżeli tak wolno powiedzieć), która nadawała mu łatwość żmii w przesuwaniu się przez najciaśniejsze szczeliny.
Nie ustawał więc próbując wśliznąć się pod przeszkodę, której nie mógł wywrócić, starając się wyzyskać, ilekroć nadarzyła się sposobność, przyjaźń Kolombana i słabość jego dla zepsutego dziecka.
Wszystkie jego widoki zmierzały do tego, by jaknajprędzej wynieść się z cyrkułu św. Jakóba.
Nieszczęściem dla niego, oprócz wysokiej ceny mieszkań w innej okolicy, która nadwerężyłaby równowagę budżetu Kolombana, oprócz tego, że to ciche ustronie bardzo się nadawało dla pracowitego bretona, lecz za nic nie rozstałby się on z mieszkaniem, w którem po raz pierwszy miłość ukazała mu się w swych najświeższych barwach.
Obawiając się lekkości Kamila, nie śmiał jeszcze powierzyć mu tajemnicy, której serce jego było pełne; ztąd też zaciętość Kolombana w pozostaniu nietylko w tym lokalu, ale i w tej okolicy, była dla amerykanina tajemnicą.
Kamil nieraz już spotkał Karmelitę; nieraz już płomienny kreol podziwiał piękność sąsiadki i zapytywał Kolombana o tę śliczną zakwefioną. Ale Kolomban poprzestał na takiej odpowiedzi:
— Panienka ta nosi żałobę po matce, spodziewam się, że boleść taka zapewni jej w oczach twoich szacunek.
I Kamil nie wspominał już o Karmelicie.
Pewnego tylko dnia, powracając z Paryża, jak mówił młody kreol, zasiadł w salonie, zapalił hawannę i począł opowiadanie następujące:
— Wracam z Luksemburga...
— Bardzo dobrze! rzekł Kolomban.
— Spotkałem naszą sąsiadkę.
— Gdzież to?
— Wracałem gdy wychodziła.
Kolomban zachował milczenie.
— Trzymała w ręku zawiniątko.
— I cóż w tem widzisz zajmującego?
— Poczekaj...
— Czekam, jak widzisz.
— Zapytałem stróża, co ona ma w tem zawiniątku.
— Dlaczegóż to?
— Dla dowiedzenia się.
— Aha!...
— Odpowiedział mi: Koszule.
Kolomban milczał.
— A czy wiesz, dla kogo te koszule? mówił dalej Kamil.
— Zapewne dla jakiego składu bielizny.
— Dla szpitali i klasztorów, mój drogi.
— Biedne dziecko! szepnął Kolomban.
— Wtedy zapytałem Marji-Joanny...
— Kto to jest Marja-Joanna?
— Twoja odźwierna przecież! Czyż nie wiedziałeś, że twoja odźwierna mieni się Marja-Joanną?
— Nie.
— Jakto! od trzech lat jak mieszkasz w tym domu?
Kolomban uczynił oczyma, ustami i ramionami poruszenie, mające znaczyć:
— A cóż mnie to obchodzić może, czy moja odźwierna mieni się Marją-Joanną?
— Ha! to wreszcie taki już twój charakter, odezwał się Kamil, ale nie o to chodzi. Zapytałem tedy Marji-Joanny: „Co ta panna zarabiać może za szycie koszul dla klasztorów i szpitali?“ Czy wiesz co ona zarabia?
— Nie, odrzekł Kolomban, ale zdaje mi się, że nie wiele.
— Franka za koszulę, mój kochany.
— A! mój Boże
— A czy wiesz ile ona potrzebuje czasu na uszycie jednej koszuli?
— A zkądżeż mam wiedzieć?
— To prawda, zapomniałem, że nie jesteś ciekawy. Otóż mój drogi, ona potrzebuje na to cały swój dzień i musi dobrze przysiedzieć fałdów, to jest od szóstej zrana do dziesiątej wieczór, a kiedy chce zarobić trzydzieści soldów, czyli tyle ile akuratnie potrzeba na opędzenie życia, rozumiesz? to musi pracować i w nocy.
Kolomban otarł pot zraszający mu czoło.
— Czyż to nie jest rzecz przerażająca? mówił dalej Kamil. Odpowiedz, ty granitowe serce! Czyż podobna, ażeby istoty boże, piękne, młode, dystyngowane, żyły takiem życiem zwierzęcem?
— Masz słuszność, Kamilu, wielką słuszność! rzekł Kolomban wzruszony tyleż prawie czułością przyjaciela ile ubóstwem dziewicy, wdzięczny ci jestem za sympatję dla kobiet pracowitych, dla tych świętych nieznanych, które przed Bogiem okupują pracą ustawiczną, próżniactwo innych ludzi!
— Dobrze! to ostatnie wypiłeś do mnie. Dziękuję!... Ale mniejsza o to! Ja wreszcie jestem twojego zdania! Jakto! ależ to niegodziwość; słowo honoru!... kobieta, którą Bóg zesłał na świat dla szczęścia mężczyzny, która rodzi, karmi i wychowuje dzieci; istota ulepiona z kwiecia róży, z woni kwiatów, z kropel rosy; istota której uśmiech jest dla serca człowieka, czem promień słońca dla natury; istota ta jest na żołdzie klasztorów i szpitali i sporządza koszule po franku na dobę, co czyni trzysta franków na rok... Owóż, ponieważ dla zatrzymania lokalu matki, sąsiadka twoja Karmelita... Czy wiesz, że ona ma na imię Karmelita?
— Wiem.
— Sąsiadka twoja Karmelita płaci sto pięćdziesiąt franków komornego, to na ubranie, opał i życie pozostanie jej drugie sto pięćdziesiąt franków rocznie! A kiedy pomyślę, że to jest istota podobna do mnie, mój bliźni, tylko, że piękniejszy odemnie, a skazany na tę męczarnię!... Ależ, mój przyjacielu, nie ma sprawiedliwości ludzkiej i trzeba zrobić rewolucję, ażeby to wszystko przemienić!
— Zdaje mi się, rzekł Kolomban, że ona ma prócz tego małą pensyjkę, trzysta franków.
— Doprawdy? Trzysta franków! a że zarabia drugie trzysta, to nie żarty! Razem sześćset franków!... I to zdaje ci się wystarczającem, tobie, który masz tysiąc dwieście? A, panie filantropie! sześćset franków na trzysta sześćdziesiąt pięć dni, a nawet na trzysta sześćdziesiąt sześć, kiedy rok jest przestępny, wydaje ci się dostateczne, by zapłacić mieszkanie, ubiór, śniadanie, obiad, wieczerzę i świecę do wieczerzy? Ależ, nieszczęśliwy! pamiętaj, że gdyby rząd zmuszony był żywić rośliny, to tlen i kwas węglowy, który należałoby wydzielić wyniosłyby dwa razy tyle, co wydatkuje to biedne dziewczę!
— To prawda, odpowiedział breton, który jeszcze nie spojrzał na ubóstwo Karmelity z tak drobiazgowego punktu, to prawda, smutna prawda; ciekawym jak ona sobie radzi?
— Ciekawy jesteś, rzekł Kamil, rad, że się zemści nad Kolombanem, a nadto podniecony widokiem pięknej twarzy. A! ciekawy jesteś? Otóż zaspokoję ciekawość twoje: ona prawie co noc pracuje aż do trzeciej zrana!
— Czy powiedziała ci to odźwierna?
— Nie, nie odźwierna powiedziała mi to, ale sam widziałem.
— Ty, Kamilu?
— Ja sam, Kamil Rozan, kreol z Luizjany, ja sam to widziałem.
— Kiedyż to?
— A no... wczoraj... onegdaj i dni poprzednich.
— A to jakim sposobem?
— Wszak ona nie jest tyle bogatą, ażeby w nocy palić lampę lub świecę, kiedy śpi? Kiedy więc lampa lub świeca pali się w jej pokoju, to znaczy, że ona czuwa. Owóż, co noc w pokoju jej światło pali się do godziny trzeciej zrana.
— Ale zkądże wiesz o tem ty, który nie czuwasz do trzeciej godziny rannej?
— To także! A któż ci powiedział? Właśnie, że się mylisz: onegdaj naprzykład był to dzień Opery, wszak tak?
— Tak, zdaje mi się... nie wiem...
— O! on nie wie, które są dnie Opery! Poniedziałek, środa i piątek, ludożerco! Onegdaj tedy, był to dzień Opery... poniedziałek!
— Niech i tak będzie.
— Choćbyś i nie chciał, tak jest... Otóż, wychodząc z Opery, spotkałem dawnego kolegę.
— Któregoż to?
— Ludowika.
— Aha! Poczciwy też to był kolega. Jak to jednakże ludzie schodzą z oczu.
— Nie mów mi o tem! To naprowadza najsmutniejsze myśli na ziemi, jakby się człowiek chciał zastanawiać.
— Cóż się z nim dzieje?
— A toż zajmuje się medycyną: oni wszyscy mają jakiś szal zajmowania się czemś.
— Tylko ty jeden...
— A! tegom się spodziewał... trafiłem... Dajmy więc temu pokój. Otóż on zajmuje się medycyną.
— Pójdzie mu dobrze; wyborny to umysł, tylko nieco materjalistyczny w formie.
— Tak, bardzo materjalistyczny w formie; księżniczka Vanvres może ci coś o tem powiedzieć.
— Więc tedy?...
— Tak, do rzeczy... Ale, ażeby dojść do rzeczy, musimy skończyć ze szczegółami. Ludowik przyjdzie cię odwiedzić, jesteście sąsiadami: dałem mu twój adres.
— Ależ, nieznośny gaduło, jakiż związek jest między Ludowikiem...
— I Karmelitą?
— Pytam cię o to właśnie!
— Zaczekaj, powiem ci... Uwziąłeś się przeciwko porządnemu rozwojowi wypadków.
— Widzisz przecie, że cię słucham.
— To twoja powinność! Ale żal mi cię, i skracam. Jaki jest związek między Ludowikiem i Karmelitą? Powiem ci zaraz. Otóż spotkałem Ludowika wychodząc z teatru Opery...
— Jużeś mi to powiedział.
— A więc powtarzam. Kiedy kto spotka przyjaciela, pojmujesz to dobrze, przyjaciela szkolnego, którego trzy lata nie widział, toć niepodobna obejść się wzajem bez opowiedzenia sobie jakichś ustępów młodości. Poszedłem tedy z Ludowikiem do kawiarni Opery; trzeba było nadać opowiadaniu oprawę: jest to szczegół, który muszę ci wyłożyć...
— Pomiń ten szczegół.
— Tak, bo szczegół ten jest wstydem dla ciebie, nieprawdaż, egoisto?
— Jakiż to więc szczegół?
— Szczegół oto ten: skazałeś mnie na post onegdaj.
— Ja?
— W poniedziałek! Prawda, że to mimowolnie, to też ci nie wyrzucam, zeznaję tylko po prostu. Ponieważ, mówię, skazałeś mnie na post pomimo wiedzy, gdyż kazałeś podać na stół świeże prosię, a nam przyniesiono jaj na twardo, której to metamorfozy przy zwykłej swej dystrakcji nie spostrzegłeś, uważałem przeto za powinność odświeżyć siły swe porcją kurczęcia, w towarzystwie z naszym przyjacielem Ludowikiem. Czy kurczę było pretekstem dla pogadanki, czy pogadanka dla zjedzenia kurczęcia, tego już nie wiem, muszę ci tylko powiedzieć, że rozmowa trwała nieskończenie dłużej niż kurczę, i że dopiero o trzeciej godzinie zrana ściągnąłem pod mury naszego klasztoru. Spojrzawszy w niebo, raczej przez brak zajęcia, niż dla dowiedzenia się jaka będzie jutro pogoda, w oknach sąsiadki naszej spostrzegłem blade światło roboczej lampki, a przez czyste uczucie ludzkości, nazajutrz, to jest dziś, widząc ją wychodzącą z zawiniątkiem w ręku, przypomniałem to sobie i wypytałem Marję-Joannę. Teraz wiesz co odpowiedziała Marja-Joanna. Biedne dziewczę!
— Tak, biedne dziewczę! masz słuszność Kamilu i biedniejsza jeszcze jak mniemasz, gdyż ona nie ma na święcie żadnego krewnego, żadnego przyjaciela, niczyjego przywiązania!
— Ależ to rzecz okropna! zawołał Kamil. I jakimże sposobem, ty, jej sąsiad od pół roku, albo może i dawniej, nie starałeś się z nią poznać?
— Przeciwnie! rzekł breton wzdychając, rozmawiałem z nią kilka razy.
I możeby w tej chwili Kolomban był wypowiedział wszystko przyjacielowi, gdyby ten nie był odepchnął wyznania jednym z tych frazesów, które ustawicznie trzymały w stanie obronnym Kolombana, nieraz gotowego już ustąpią.
— A! tajemniczy bretonie! zawołał Kamil, rozmawiałeś z nią i nie powtórzyłeś mi ani jednego słowa z tej rozmowy. Przebaczam ci pod tym jedynie warunkiem, że mi opowiesz tę sielankę, a to szczegół po szczególe, nie szczędząc kwiatów krasomówczych. Ja bo lubię długie opowiadania, nie tak jak ty... Dobywam więc hawannę zapalam ją i słucham. Mów, Kolombanie! ty mówisz tak dobrze!
— Zapewniam cię, Kamilu, rzekł Kolomban zakłopotany, że w rozmowie naszej nie było nic dla ciebie zajmującego.
— Aha! złapałem cię, zuchu!
— Jakto?
— Kiedy powiadasz, że w tem nie ma nic zajmującego dla mnie, to czyż nie trzeba się domyślać, że to jest bardzo interesujące dla ciebie? Proszę cię, ażebyś mi określił ten odcień zajęcia, jaki rozmowa ta miała, czy to dla twojego umysłu, czy dla twej imaginacji lub serca. Słowem powtarzam ci z powodu Karmelity toż samo, co ci powiedziałem z powodu księżniczki Vanvres, chociaż nigdy nie miałem myśli, bądź tego pewnym, stawiać na jednej linji naszą sąsiadkę z moją księżniczką... Czy ta piękna dziewica, która spędza noce nad koszulami dla klasztorów i szpitali, ma dla ciebie jakieś zajęcie szczególne? Odpowiadaj mi, Kolombanie! Kolombanie, odpowiadaj mi!
Przyciśnięty do muru przez przyjaciela, Kolomban wyciągnął do niego rękę, i dotykając jego kolan, rzekł głosem łagodnym i poważnym:
— Posłuchaj, Kamilu, opowiem ci wszystko, ale na Boga, nie traktuj mojego wyznania ze zwykłą sobie lekkością, i zachowaj mą tajemnicę tak, jakbym ja sam ją zachował, gdybym nie był tego przekonania, że zakryć przed tobą jeden zakątek mojego serca, byłoby zdradą przyjaźni naszej.
I Kolomban opowiedział szczegółowo Kamilowi to, co już raz wyznał przed bratem Dominikiem.
— I cóż powiedział na to brat Dominik? zapytał Kamil, gdy przyjaciel jego przestał mówić.
Kolomban powtórzył młodemu Kreolowi zachęty, jakie mu dawał mnich zacny.
— To aż miło! wykrzyknął Kamil, to ksiądz, którego widziałem w moich marzeniach. Bardzo dobrze zrobił, że cię zachęcał, chociaż, szczerze mówiąc, ty nie wyglądasz na takiego, coby potrzebował tak dalece zachęceń; podkładać ogień pod rozpaloną hupkę, wydawało mi się zawsze robotą czczą. Co mnie gniewa, to, że sam tej rzeczy nie odgadłem, powinienem się był jednak domyśleć po dziecinnych zdaniach, jakie objawiałeś w pierwszych dniach mojego przybycia, a nadewszystko po uporze twym przeciw zmianie mieszkania. Dobrześ zrobił, żeś mnie uprzedził, był wielki czas po temu, potrzeba nagląca, jutro już miałem zabrać się do rozpoczęcia kampanji.
Ale od tej chwili wszystko skończone; kochanka mojego gospodarza jest jak małżonka Cezara: nie może być nawet posądzaną. Zaufaj mojej dyskrecji i powiedz mi teraz jak myślisz działać... Pochód twój ku celowi, zdaje mi się, pozwól to sobie powiedzieć, postępuje w stosunku odwrotnym do pochodu twego uczucia: kochasz ogromnie, ale nie idziesz naprzód.
— Co ty nazywasz iść naprzód, Kamilu? rzekł Kolomban prawie przestraszony.
— A cóż? Iść naprzód, jest to nie cofać się, a cofaniem nazywa się ten odwrót, jaki ty wykonałeś przez miesiąc mego tu pobytu... A! przychodzi mi jedna myśl... jakiżem ja głupiec, osioł, gęś opierzona! wszak to obecność moja przeszkadza ci, mój drogi. Od jutra uwalniam cię od niej.
— Kamilu, Kamilu, co ci też przyszło do głowy, przyjaciela mój? zawołał Kolomban.
— Bardzo naturalnie, że mi przyszło do głowy, Kolombanie; nie chcę zawadzać szczęściu mojego jedynego przyjaciela.
— Ależ nie zawadzasz bynajmniej, Kamilu!
— Zawadzam okrutnie i od jutra wybieram się na poszukiwanie mieszkania kawalerskiego.
— Tak, tak, rzekł Kolomban smutnie, chcesz mnie opuścić; znużyło cię moje towarzystwo, przyjaźń nasza cięży ci...
— A! Kolombanie, przyjacielu mój, teraz znowu rozpoczynasz gadać głupstwa.
— Dobrze więc, idź sobie, ale ja pójdę z tobą.
— Więc idź do właściciela, rzecze Kamil, i jeżeli obecność moja nie zawadza ci...
— Dziecko! zawołał poczciwy breton.
— To wynajmij na oba nasze nazwiska lokal na trzy, sześć, dziewięć miesięcy... byle jednak, powtarzam ci...
— Kamilu, przerwał kolomban, kocham Karmelitę, kocham ją z całej duszy, ale gdybyś mi powiedział: „Kolombanie, moje posiadłości amerykańskie zgorzały, zniszczałem, muszę majątek odrabiać na nowo; spojrzyj na moje ręce, jakie słabe, potrzeba mi więc pomocy dwóch twoich tęgich ramion, synu starej Bretanii!“ Kamilu, wyjechałbym w tej chwili, bez żalu, bez ubolewania, ani raz okiem nie rzuciwszy wstecz, nie westchnąwszy nawet za tą życia mojego połową, którą zostawiłbym tutaj.
— Dobrze! dobrze! dobrze! wiem, że zrobiłbyś to wszystko, tak jak mówisz.
Breton uśmiechnął się smutnie.
— Z pewnością zrobiłbym.
— Powiedz że mi teraz, dokąd cię ta miłość zaprowadzi?
— Prawdopodobnie do małżeństwa.
— O! o! z dziewczyną, która szyje koszule dla klasztorów i szpitali; ty, wicehrabia de Penhoel, ty, który datujesz od Roberta Mocnego?
— Ona jest córką kapitana, oficera legii honorowej.
— Tak, szlachectwo po armacie... Ale mniejsza o to! Jeżeli ci się podoba, jeżeli podoba się twemu ojcu, nikomu nic do tego.
— Ojciec mój zrobi wszystko dla szczęścia swego jedynego syna!
— Dlaczegóż więc nie przedsiębierzesz przedwstępnych kroków?
— Ależ, kochany mój Kamilu, nie wiem naprzód, czy Karmelita mnie kocha.
— A przytem, nim zapuścisz się na tę ścieżkę pełną cierni i głogów, która zwie się małżeństwem, chciałbyś oddychać wonią kwiecistych łąk miłości! Zgoda, jest to przystęp zmysłowości, który rozumiem, wymyślna rozkosz, którą cenię, ale tymczasem spodziewam się, nie dopuścisz ażeby biedna ta istota, wypaliła sobie oczy nad tą pracą pajęczą?
— A cóż na to robić, Kamilu? Czy jestem bogaty, ażeby przyjść jej w pomoc? A choćbym był nawet milionerem, czyż ona przyjęłaby pomoc, w jakąkolwiek przybrałbym ją formę?
— Nie przyjmie pomocy, ale przyjmie pracę.
— Jakąż ja mam nastręczyć jej pracę?
— Że też ty we wszystkiem widzisz tyle przeszkód!
— Wytłómacz mi to, umieram z niecierpliwości!
— Jeden przyjaciel mój z osad prosił mnie, ażebym mu posłał sześć tuzinów koszul, połowę z płótna holenderskiego, a połowę z batystu; materjał kupiłem dopiero w tych dniach, a dziś lub jutro odeszlą mi go. Przyjaciel dający mi to zlecenie, przeznaczył średnio na każdą koszulę dwadzieścia pięć franków. Na męzką koszulę potrzeba mniej więcej trzy metry płótna; niech płótno kosztuje, dajmy na to pięć franków metr, to jeszcze około dziesięciu franków pozostanie na robotę i dodatki. Owóż, dajmy do zrobienia te koszule sąsiadce; zdaje się, że ona pracuje jak czarodziejka, więc zamiast jednego franka, zarobi około dziewięciu franków. Czy to rzecz jasna?
— Nie przyjmie, rzekł Kolomban potrząsając głową.
— Jakto, nie przyjmie?
— Domyśli się, że to tylko delikatny wybieg dla przyjścia jej z pomocą, zna ona cenę pracy, a jak się dowie o bajecznej cyfrze, którą naznaczasz, odmówi.
— A! prawdziwy z ciebie breton uparty! Dlaczegóż ona ma odmawiać za pracę swą ceny, którą mnie każą płacić w każdym większym magazynie? Pokażę jej przecież moje faktury, do licha!
— Tym. sposobem rzekł Kolomban, może to się i załatwi; szczerze dziękuję ci za tę myśl.
— Przełóż więc jej tę rzecz jeszcze dziś wieczór.
— Pomyślę.
— Pomyśl zarazem, że szycie koszul nie jest żadnym stanem. Zbiegłem ja dużo świata i czasami będziesz się z tego zapewne śmiał, wbrew wielu innym, którzy patrzą nie widząc, widziałem wiele nie patrząc. Widziałem, że niedaleki jest czas, w którym machiny za godzinę wyrobią tyle, czego sto kobiet igłą nie wyrobi przez tydzień.
Spojrzyj na kaszmiry indyjskie; całe miasto pracuje pół roku nad wyrobieniem szala, który warsztaty lyońskie wyrabiają we dwanaście godzin! Owóż, trzeba wymyśleć dla Karmelity stan, który, w razie gdyby hrabia Penhoel nie pozwolił synowi zaślubić szwaczki, uchronił przynajmniej tę niebogę od głodowej śmierci.
Kolomban patrzył na Kamila oczyma pełnemi łez.
— Nigdy nie widziałem cię tak poważnym, tak dobrym, tak pełnym zdrowego sądu, Kamilu! Dziękuję ci, gdyż to przyjaźń twoja dla mnie tak cię ożywia.
Nie zatrzymując się na tych czułych oświadczeniach; zapytał Kamil:
— Wszak mówiłeś mi, że ona lubi muzykę?
— Namiętnie! wcale nieźle nawet śpiewa.
— Słyszałeś ją?
— Nigdy; biedna nie ma fortepianu.
— Będzie miała.
— Jakim sposobem?
— Nie wiem, ale powiadam ci, że mieć go będzie.
— Idziesz zadaleko, Kamilu.
— Nie pójdę daleko, by znaleść fortepian dla niej; będzie to twój.
— Jakto mój?
— Bez wątpienia.
— Ależ mój fortepian, to klekot.
— Wiem i właśnie dlatego...
— Obciąłbyś dać jej zły fortepian, cóż znowu?
— O! jakiżeś ty głupi, mój drogi przyjacielu.
— Dziękuję!
— Nie, to tak po przyjacielsku... Ależ przecie zrozumiej! Mówiłem ci już ze sto razy, że nie mogę cierpieć twego fortepianu, że on całym tonem jest dla mnie za wysoki...
Jaki ona ma głos?
— Kontraltowy.
— Właśnie, a ty masz barytonowy. Zmienimy twój fortepian, ja dodam pięćset franków i będziesz miał fortepian doskonały! Fortepian, to przecież jak parasol. Jeden starczy dla dwóch, a nawet dla trzech.
— Ależ, Kamilu!...
— Rzecz skończona; fortepian jest już kupiony; jutro będzie tu na miejscu.
— Zwodzisz mnie, Kamilu!
— Tak jest, jak ci miałem zaszczyt powiedzieć. Chciałem ci zrobić niespodziankę w dniu twoich imienin, ale ponieważ imieniny twoje przeszły, odłożyłem ją na dzień twoich urodzin. Lecz ponieważ urodziny twoje nie nadeszły, a mnie nudzi to granie na fortepianie, który jest dla mnie za wysoki, zrobię ci niespodziankę jutro, to jest w dniu urodzin twego ojca, stryja, ciotki lub jednego z krewnych... Toż, do djabła, musiał ktoś z twej rodziny urodzić się jutro?
— O, Kamilu! zawołał breton wzruszony do łez, dziękuję ci drogi przyjacielu, dziękuję!