Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Gdzie każdy zaczyna widzieć jasno nie tylko we własnem sercu.

Od tego dnia stosunki ich z prostych i poufałych, jakiem! były dotąd, stały się zimne i powściągliwe. Karmelita pojęła, że za wiele powiedziała. Kolomban obawiał się znowu, że może źle usłyszał.
Ciągle wierzył w powrót Kamila; trzymał się w pewnem oddaleniu od Karmelity, unikał wszelkiej sposobności do rozmowy na temat i uczucia, pomny, że dziewica niemal uczyniła wyznanie miłości. Myśl ta, że coraz więcej kochał Karmelitę, że każdy dzień wzmagał jego miłość, przerażała Kolombana.
Cóżby to było, gdyby miał pewność, że Karmelita go kocha? Byłby natychmiast opuścił Paryż i wrócił do Bretanji. Tymczasem upływały dnie, tygodnie, miesiące, a pozwolenie ojca Kamila nie nadchodziło.
Otrzymywano wciąż listy kreola, bardzo czułe, czasem nawet mocno namiętne i koniec na tem.
Raz otrzymano list od jego brata. Kamil zachorował niebezpiecznie. Karmelita przyjęła tę wiadomość z takąż prawie obojętnością, jak wszystkie inne.
Choroba trwała trzy miesiące. Po przejściu niebezpieczeństwa, w chwili powrotu do zdrowia, Kamil otrzymał od ojca i od reszty rodziny obietnicę, że nic odtąd nie będzie stać na przeszkodzie jego związkowi z Karmelitą.
Było to tematem, który on parafrazował w liście pisanym do przyjaciół, pod wpływem gorączkowej jeszcze rekonwalescencji.
List jego był arcydziełem miłosnego uczucia, a poczciwy Kolomban podał go Karmelicie, mówiąc z oczyma łez pełnemi:
— Widzisz Karmelito, że się nie omyliłem!
Ale nie tak rzecz miała się z Karmelitą. Dla niej byłoby największą radością nie odbierać żadnych listów, nie słyszeć o nim, zapomnieć nawet jego imienia. Pokochała ona Kolombana całą mocą duszy, całą silą żalu, całą wielkością swych wyrzutów.
Widząc go tak smutnym i zarazem tak dumnym z prawości swego przyjaciela, uczula prawie nieprzepartą chęć rzucić mu się na szyję i wyznać otwarcie miłość, ale surowe czoło młodzieńca wstrzymało ją i zmusiło do wejścia w siebie. Miłość ta, która opanowywała ją z każdym dniem więcej, nie była już miłością, było to coś więcej: uwielbienie, jakiem przejmuje istota wyższa, prawie nadludzka.
Gdy patrzyła na niego ukradkiem i pożerała go oczyma, gdyby był wtedy Kolomban uchwycił jedno takie spojrzenie, to jakkolwiek prostoduszny i skromny, byłby wyczytał wszystko.
Pewnej nocy zimowej, kiedy ziemia okryta była białym kobiercem, Karmelita stojąc pomimo mrozu przy oknie sieni, z oczyma skierowanemi na lampę w pokoju Kolombana, spostrzegła otwierające się drzwi, a młody breton wyszedł na palcach, tak jak ona często czyniła, skierował się w stronę domu i zniknął.
Pierwszem poruszeniem Karmelity, było uciec do pokoju. Ale ciekawość wzięła górę; otwierając wreszcie i zamykając drzwi, byłaby obecność swą zdradziła. Przytuliła się więc do framugi okna i czekała. Skrzypienie schodów oznajmiło, że Kolomban wchodzi na górę.
Młodzieniec oparł się o mur przeciwległy ostrożnie, ażeby go nie słyszano. Chwilami rękę, którą trzymał na sercu, odrywał od piersi i niósł ku oczom, jakby łzy ocierając.
Było to wyjaśnieniem dla Karmelity.
Po co on przyszedł pod jej drzwi, jeżeli nie po to co i ona nieraz czyniła przy drzwiach jego? Jakież łzy wylewać mógł, jeśli nie gorące łzy miłości i gorzkie łzy żalu. I w samej rzeczy, niebawem cichy płacz Kolombana, zamienił się w łkanie.
Karmelita przycisnęła rękami usta, bo czuła, że z nich lada chwila wybiedz może okrzyk: „Kocham cię! kocham cię!“ Ale jednocześnie, sto razy na minutę, głosem równie szybkim, jak uderzenia jej serca, powtarzała: „Boże bądź błogosławiony! on mnie kocha! on mnie kocha! on mnie kocha!“ Jakąż szaloną chęć miała rzucić mu się na szyję i ucałować. Lecz poważne oblicze bretona nagle stanęło jej w myśli i wola wstrzymała życzenie.
Jakoż, Kolomban mógł nocy tajemniczej powierzyć smutki swe, żale i miłość, ale pomiędzy tem, a wyznaniem była przepaść nieprzebyta.
Karmelita postanowiła więc zachować dla siebie tę radość nieoczekiwaną, niewymowną, nieskończoną...
Kolomban stał tak blizko godzinę, potem ukląkł, ucałował próg i powstał z westchnieniem; następnie oddalił się.
Karmelita prowadziła za nim oczyma, póki nie wszedł do pawilonu; wtedy dopiero, upadłszy na kolana, wykrzyknęła głośno:
— Boże bądź błogosławiony! on mnie kocha I on mnie kocha!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.